Władca dżinnów - ebook
Władca dżinnów - ebook
Kair, 1912
Chociaż Fatma el-Szarawi jest najmłodszą kobietą pracującą w Ministerstwie Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych, to z pewnością nie jest nowicjuszką. Dlatego kiedy członkowie tajemnego bractwa zostają zamordowani, to właśnie ona zostaje przydzielona do tej sprawy.
Morderca podaje się za al-Dżahiza, który pięćdziesiąt lat wcześniej przekształcił świat, otwierając przejście między wymiarami ludzkim i magicznymi, zanim zniknął bez śladu. Posługując się niebezpiecznymi nadprzyrodzonymi zdolnościami, wzbudza niepokoje na ulicach Kairu, które grożą rozlaniem się na arenę światową. Agentka Fatma musi rozwikłać tajemnicę otaczająca impostora i przywrócić spokój w mieście… albo pogodzić się z faktem, że jej przeciwnik może być dokładnie tym, kim się wydaje…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-63-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
Archibald James Portendorf nie lubił schodów z racji ich groteskowej długości i tego, że wiecznie prowadzą w górę, jakby stroiły sobie z niego żarty. Miał nawet czasem wrażenie, że słyszy, jak chichoczą. Gdyby schody miały oczy, to by więcej niż tylko chichotały, patrząc, jak sapie pod podkręconymi kasztanowymi wąsami i chwieje się na krótkich nóżkach niosących jego korpulentność. To było karygodne, żeby w dzisiejszych czasach pozwalać jeszcze schodom istnieć, skoro windy mogły wygodnie ponieść pasażerów.
Przystanął znowu, żeby odpocząć przy ogromnej replice miedzianego dzbana na herbatę o wygiętym, niemal ptasim dzióbku, i poprawił niesione brzemię. To skandal, żeby człowiek w jego wieku, który w tym roku – w 1912 – skończył sześćdziesiąt jeden lat, musiał znosić podobne zniewagi. Powinien sadowić się właśnie wieczorkiem z kieliszkiem czegoś mocniejszego, a nie kłusować po sakramenckich schodach!
– Czego się nie robi dla króla, kraju i kompanii – mruknął.
Otarł pot z czoła, żałując, że nie może wytrzeć też wilgoci zlewającej jego plecy i inne regiony ciała, o których nie wypada wspominać, a które na szczęście skrywał jego ciemny garnitur. Było ciepło jak na listopad i Archibald odnosił wrażenie, że w tym przegrzanym kraju jego ciało już nie potrafi przestać się pocić. Z westchnieniem skierował zmęczone spojrzenie na łukowate okno. O tej porze nadal był w stanie wypatrzyć spadziste zarysy piramid, ich kamień lśnił w blasku księżyca w pełni, który świecił jasno na czarnym niebie.
Egipt. Tajemniczy klejnot Orientu, ziemia faraonów, legendarnych mameluków i niezliczonych cudów. Już od długich dziesięciu lat Archibald spędzał w tym kraju po trzy, cztery, sześć miesięcy po kolei. I jednego był pewien: miał już tego powyżej uszu.
Zmęczyła go ta potwornie gorąca, sucha kraina. Trzydzieści lat temu dojrzała do tego, żeby stać się kolejną zdobyczą imperium Jego Królewskiej Mości. Teraz Egipt był jedną z wielkich potęg świata, a Kair prześcignął Londyn, a nawet Paryż. Tutejsi ludzie paradowali butnie ulicami, kpiąc sobie z Anglii i nazywając ją „ponurą wysepką”. Ich jedzenie drażniło mu żołądek. Ich modlitwy rozlegały się o wszystkich porach dnia i nocy. Uwielbiali udawać, że nie rozumieją angielszczyzny, a on dobrze wiedział, że jest inaczej!
No i jeszcze te dżinny. Stwory niezgodne z naturą!
Archibald znowu westchnął, przesuwając palcem po lawendowej literze „G” wyhaftowanej na chusteczce. Georgiana podarowała mu ją przed ślubem. Nie cierpiała tych wyjazdów tak samo jak on; zostawała sama w Londynie, nie mając nic do roboty poza wydawaniem poleceń służbie.
– Jeszcze tylko kilka tygodni, moja droga.
Jeszcze tylko kilka tygodni i usiądzie w statku powietrznym zmierzającym do domu. Jak się ucieszy na widok swojej „ponurej wysepki”, gdzie trwał rozsądnie zimny i deszczowy listopad. Będzie szedł wąskimi uliczkami i rozkoszował się każdym smrodem i odorem. A z okazji Bożego Narodzenia upije się w sztok i to porządną, mocną angielską whisky!
Ta myśl podniosła go na duchu. Podniósł pakunek i znowu ruszył schodami, maszerując w rytm pomrukiwanej melodii _Rule, Britannia!_ Jednak kropla patriotyzmu była niczym wobec tych dokuczliwych schodów. Zanim Archibald dotarł na ich szczyt, całkiem opuściła go werwa. Przystanął, zataczając się lekko, przed wysokimi drzwiami z ciemnego, niemal czarnego drewna wstawionymi w kamienny łuk i pochylił się, opierając ręce na kolanach i sapiąc hałaśliwie.
Kiedy tak stał, przechylił głowę na dźwięk słabiutkiego dzwonienia. Słyszał ten dziwny hałas z przerwami od tygodni – odległe echo metalu uderzającego o metal. Wypytywał służbę, ale większość nigdy tego nie słyszała. A ci, którzy słyszeli, twierdzili, że to pewnie niewidzialny dżinn mieszka w ścianach i sugerowali recytację świętych wersetów. Mimo wszystko dźwięk musiał dochodzić z…
– Portendorf!
Okrzyk sprawił, że Archibald się wyprostował. Poprawił strój, odwrócił się i zobaczył idących w jego kierunku dwóch mężczyzn. Na widok pierwszego omal się nie skrzywił, ale zmusił się do zachowania spokoju.
Wesley Dalton przypominał Archibaldowi karykaturę edwardiańskiego arystokraty – schludny przedziałek w złocistych włosach, wąsy wypomadowane w szpic i pewność siebie wypełniająca go od brwi aż po podbródek z dołeczkiem. Całość przyprawiała o mdłości. Młody człowiek podszedł i serdecznie klepnął go w plecy, przez co Archibald prawie się przewrócił.
– Czyli nie ja jeden spóźniłem się na wieczorek kompanii! Już myślałem, że będę musiał przepraszać staruszka. Jeśli jednak wejdę z małym kajzerem, to pewnie nie zbiorę cięgów!
Archibald uśmiechnął się powściągliwie. „Portendorf” to od wieków było angielskie nazwisko. I wywodziło się z Austrii, a nie z Niemiec. Niemniej nie wypadało się denerwować z powodu żartu. Przywitał się i uścisnął Daltonowi dłoń.
– Właśnie przyleciałem z Fajum – powiedział Dalton. To wyjaśniało jego strój: jasnobrązowe spodnie pilota wpuszczone w czarne wysokie buty. Pewnie leciał jednym z tych dwuosobowych szybujących ustrojstw, które były tam takie popularne. – Przekazano mi informację o wartej zbadania mumii. Okazało się, że to mistyfikacja. Uwierzysz? Tubylcy ulepili ją ze słomy i zaprawy!
Archibald jak najbardziej potrafił w to uwierzyć. Dalton miał obsesję na punkcie mumii – próbował dowieść swojej teorii, że starożytni władcy Egiptu byli tak naprawdę jasnowłosymi krewnymi Anglosasów, którzy zdominowali ciemniejsze hordy w swoim królestwie. Archibald – jak każdy normalny człowiek – był umiarkowanym rasistą, ale nawet on uważał, że takie twierdzenia to brednie i ambaje.
– Czasem, Mustafo – mówił dalej Dalton, zdejmując rękawiczki – myślę, że z przyjemnością wysyłasz mnie, żebym szukał wczorajszego dnia.
Archibald prawie zapomniał o drugim mężczyźnie, który stał milczący jak mebel – służącym Daltona, Mustafie. Coraz trudniej było znaleźć wśród miejscowych kogoś do takiej pracy. Mumie stanowiły rzadkość, ponieważ egipski parlament ograniczył handel nimi. Jednakże Mustafa zawsze był w stanie znaleźć dla Daltona nowy trop, z których żaden donikąd nie prowadził, za to wszystkie – jak podejrzewał Archibald – wiązały się ze znacznymi kosztami.
– Staram się tylko jak najlepiej służyć, panie Dalton – odezwał się rwaną angielszczyzną Mustafa, biorąc rękawiczki i chowając je w fałdach niebieskiej szaty.
Dalton mruknął.
– Każda ręka wyciąga się po bakszysz. Są jak mali londyńscy ulicznicy i całkiem cię oskubią, jeśli im na to pozwolisz.
Spojrzenie Mustafy przeniosło się na Archibalda i ledwie widoczny uśmieszek wykrzywił mu pełne wargi.
– No proszę! – wykrzyknął Dalton. – Czy to… ten przedmiot?
Archibald poderwał pakunek z miejsca, w którym leżał. Musiał długo się targować, żeby nabyć tę rzecz. Nie pozwoli, żeby ten człowiek macał ją swoimi łapskami.
– Zobaczysz to razem ze wszystkimi – oznajmił.
Na twarzy Daltona odmalowało się rozczarowanie i pewne oburzenie, ale tylko wzruszył ramionami.
– Oczywiście. Pozwolisz, zatem?
Ciężkie drzwi zazgrzytały o kamień, kiedy je pociągnął.
Pomieszczenie po drugiej stronie miało zakrzywione ściany, które zdobiły wzory w kolorze złota, jasnego brązu, zieleni i umbry na tle głębokiego błękitu. Gładka powierzchnia połyskiwała w ostrym świetle mosiężnego żyrandola wycinanego w typowy arabski wzorek z małych gwiazdek. Po bokach ciągnęły się rzędy kolumn, a łączące je łuki pomalowano w pasy w kolorze ochry. Prawdziwy popis orientalnej dekadencji jak przystało na Hermetyczne Bractwo Al-Dżahiza.
Dwa seryjne eunuchy podeszły do nich, z ich pustych, nieludzkich twarzy zrobionych z płachty mosiądzu nie dało się niczego wyczytać. Każdy automat trzymał w metalowych palcach białe rękawiczki, czarną szatę i pasujący do niej czarny tarbusz ze złotym chwościkiem. Archibald wziął swój strój, założył długą szatę na garnitur, a na głowę czapkę, pilnując, żeby wyhaftowany złoty bułat i obrócony w dół półksiężyc znajdowały się z przodu.
W sali zebrało się dwudziestu dwóch mężczyzn, wliczając w to Daltona i jego samego. Mustafa z szacunkiem został na zewnątrz. Wszyscy mieli na sobie uroczyste stroje bractwa, niektórzy dodatkowo nosili kolorowe fartuchy lub szarfy wskazujące ich rangę. Stali w parach albo trójkach, konwersując, a seryjne eunuchy podawały im napoje.
Archibald znał tu każdego, wszyscy zajmowali wysoką pozycję w kompanii – to był jedyny sposób, żeby trafić do bractwa. Witali go, gdy ich mijał, a on czuł się zobowiązany przystanąć, każdemu uścisnąć dłoń i objąć, tak by dotknęli się policzkami – przejęli ten zwyczaj od miejscowych. Każdy przyglądał się pakunkowi, który wytrwale trzymał poza zasięgiem wyciągających się rąk. To był męczący rytuał i Archibald ucieszył się, kiedy wreszcie się od wszystkich uwolnił, zostawiając wśród nich Daltona. Wychodząc spomiędzy zebranych, spostrzegł człowieka, z którym przyszedł się spotkać.
Lord Alistair Worthington, wielki mistrz Hermetycznego Bractwa Al-Dżahiza przedstawiał sobą imponujący widok w olśniewających fioletowych szatach obszytych srebrem. Siedział przy czarnym stole w kształcie półksiężyca na podobnym do tronu krześle o wysokim oparciu. Za nim zwieszała się ze ściany długa biała chorągiew ozdobiona insygniami bractwa.
Archibald ledwie pamiętał czasy, kiedy lord Worthington nie był „staruszkiem”. Z racji śnieżnobiałych włosów i ostrych patrycjuszowskich rysów szef kompanii idealnie pasował do roli starszego kapłana ezoterycznego bractwa. Założył je w 1898 roku w celu odkrycia mądrości al-Dżahiza, sudańskiego mistyka, który na zawsze zmienił świat.
Owoce ich wysiłków zdobiły ściany: splamiona krwią tunika, alchemiczne równanie rzekomo spisane jego ręką, Koran, z którego nauczał. Archibald pomógł zdobyć większość z tych przedmiotów, podobnie jak pakunek, który właśnie niósł. Jednak w czasie ich poszukiwań nie natknęli się na boską mądrość ani na sekretne prawa rządzące niebiosami. Bractwo stało się zamiast tego domem dla romantyków albo pomyleńców takich jak Dalton. Wiara Archibalda zmalała na przestrzeni lat jak knot w świecy, która za długo płonęła. Trzymał jednak język za zębami. Był w końcu lojalnym pracownikiem kompanii.
Kiedy podszedł do lorda Worthingtona, starszy mężczyzna miał towarzystwo. Był tam Edward Pennington, jeden z najwyżej postawionych ludzi w kompanii, szczerze wierzący w bractwo, chociaż na wpół otępiały z racji wieku. Siedział między dwiema innymi osobami i kiwał pomarszczoną głową, gdy tamci mówili mu do uszu.
– Niemcy przysparzają wielkich kłopotów Europie – przemawiała kobieta, jedyna na sali, smagła piękność o poczernionym proszkiem _kohl_ wielkich, wilgotnych oczach i zaplecionych w warkoczyki włosach sięgających poniżej ramion. Szeroki kołnierz z rzędów zielonych i turkusowych kamiennych paciorków otaczał jej szyję; wyglądał olśniewająco na tle białej sukni. – Teraz kajzer i car obrzucają się codziennie obelgami jak dzieci – perorowała po angielsku z mocnym akcentem.
Zanim Pennington zdążył odpowiedzieć, odezwał się siedzący po jego drugiej stronie mężczyzna. Na szerokich ramionach nosił ni mniej, ni więcej tylko skórę cętkowanego zwierzęcia.
– I nie zapominajmy o Francuzach. Jeszcze nie wyrównali rachunków z Osmanami w kwestii terytoriów Algierii.
Kobieta zacmokała z niesmakiem.
– Osmanie zagarnęli zbyt rozległe tereny. Jak spodziewają się rządzić w Maghrebie, kiedy tkwią po uszy w problemach na Bałkanach?
Archibald słuchał, gdy ta dwójka mówiła, a biedny Pennington ledwie był w stanie dojść do słowa. Ta para przypominała mu, jak bardzo bractwo zeszło na manowce.
– Mam tylko nadzieję, że Egipt nie zostanie wciągnięty w te konflikty. – Kobieta westchnęła. – Ostatnie, czego potrzebujemy, to wojna.
– Nie będzie wojny – odezwał się lord Worthington. Jego głos, choć cichy, zabrzmiał zdecydowanie. – Żyjemy w epoce przemysłu. Wytwarzamy okręty, które pokonują morza, i statki powietrzne, które przemierzają niebiosa. A dysponując naszą wiedzą o trujących gazach i ponownie odkrytymi przez wasz kraj tajnikami alchemii i sztuk tajemnych? Jak potworną broń mógłby stworzyć ten wiek? – Pokręcił głową, jakby otrząsał się z koszmarnych wizji. – Nie, ten świat nie może sobie pozwolić na wojnę. To dlatego wspomagałem waszego króla w związku z nadchodzącym spotkaniem na szczycie. Jedyną drogą naprzód jest droga pokojowa, bo inaczej z pewnością czeka nas koniec.
Na chwilę zapadła cisza, zanim kobieta podniosła swój kieliszek.
– Egipcjanie lubią toasty równie mocno jak wy, Anglicy. Często mówimy _fi sehetak_, na zdrowie. Może teraz powinniśmy wznieść toast za pokój.
Lord Worthington skinął głową, unosząc swój kielich.
– Za pokój.
Inni poszli w jego ślady, nawet stary otępiały Pennington. W którymś momencie staruszek spostrzegł Archibalda.
– Archie! Obawiałem się, że cię nie zobaczymy! Chodźże. A co to, nie masz nawet kieliszka?
Archibald wymamrotał przeprosiny i wziął kieliszek z tacy trzymanej przez seryjnego eunucha. Po typowych formułkach oficjalnej prezentacji usiadł obok kobiety, wokół której unosiła się chmura słodkich, przyprawiających o zawrót głowy perfum.
– Archie walnie przyczynił się do powstania naszego bractwa – wyjaśnił lord Worthington. – Nadzorował zakup tego właśnie budynku, pawilonu myśliwskiego dawnego paszy. W tamtych czasach Giza leżała jeszcze na uboczu. Archie nosi tytuł mojego wezyra, a także… – Starszy mężczyzna urwał, jego niebieskie oczy zabłysły na widok pakunku opartego o krzesło. – Czy to jest…?
– W rzeczy samej, proszę pana – odpowiedział Archibald, kładąc pakunek na stole. Na widok ciemnego materiału rozmowy zaczęły się powoli rwać. Nawet otępiały Pennington wytrzeszczył oczy.
Lord Worthington wyciągnął podekscytowany rękę, ale zawahał się.
– Nie. Przedstawimy ten dar całemu bractwu. – I jak na sygnał rozległ się głośny dźwięk dzwonu, wybijający godzinę. – Ach! W idealnym momencie. Gdybyś zechciał rozpocząć oficjalnie zebranie, Archie?
Archibald wstał, poczekał, aż dzwon ucichnie, i krzyknął:
– Proszę o ciszę! Wielki mistrz otwiera spotkanie bractwa!
Zgiełk ucichł i wszyscy odwrócili się w stronę stołu. Na ten sygnał lord Worthington wstał, a wraz z nim wszyscy inni znajdujący się przy stole.
– Bądź pozdrowiony, wielki mistrzu! Bądź pozdrowiony! – zawołał Archibald.
– Bądź pozdrowiony, wielki mistrzu! Bądź pozdrowiony! – odpowiedzieli wszyscy zgromadzeni.
– Dziękuję, mój wezyrze – powiedział lord Worthington. – Witajcie, bracia, na tym doniosłym zgromadzeniu. Przez dziesięć lat wypełnialiśmy naszą misję, podążając śladem al-Dżahiza, aby rozwikłać tajemnice, jakimi spowił ten świat. – Lewą ręką wskazał chorągiew z insygniami zakonu i wypisanymi złotymi literami słowami _Quærite veritatem_. – Szukaj prawdy. Nie szaty, sekretne hasła czy uściski dłoni scalają nasze bractwo, ale wyższy i szlachetniejszy cel. To ważne, abyśmy o tym pamiętali i nie zatracili się pośród patosu i rytuałów! Świat znalazł się na skraju przepaści. Nasze zdolności tworzenia przewyższyły zdolność rozumienia. Bawimy się siłami, które mogą nas zniszczyć. Oto zadanie, jakiego musi się podjąć bractwo. Odnaleźć najświętszą mądrość starożytnych, stworzyć lepsze jutro. O to właśnie musimy się starać. To musi być nasza najświętsza prawda. – Palce starszego mężczyzny przesunęły się do pakunku. – Cóż jest lepszym symbolem tego celu niż to, co dziś zdobyliśmy? – Ściągnął tkaninę i uniósł skarb. – Patrzcie, oto klinga al-Dżahiza!
Rozległy się stłumione okrzyki. Archibald usłyszał, że kobieta mruczy coś, co brzmi jak modlitwa. Nie winił jej, gdy patrzył na pięknie wykutą rękojeść i długie, lekko zakrzywione ostrze, jedno i drugie w odcieniu czerni tak doskonałej, że zdawały wypijać światło.
– Tym świętym przedmiotem – oznajmił lord Worthington – na nowo wytyczam cel naszego bractwa. _Quærite veritatem!_
Zebrani właśnie mieli powtórzyć jego okrzyk… kiedy nagle rozległo się pukanie.
Spojrzenie Archibalda skierowało się ku drzwiom tak samo jak spojrzenia wszystkich członków bractwa. Znowu poniosło się pukanie. W sumie zabrzmiało trzy razy. Drzwi trzęsły się przy każdym uderzeniu, jakby waliła w nie ogromna ręka. Potem zaległa cisza… po czym drzwi otworzyły się z impetem do środka, prawie wypadając z zawiasów, gdy blokująca je belka pękła jak gałązka. Okrzyki niepokoju towarzyszyły szuraniu stóp, kiedy mężczyźni cofnęli się od zniszczonego wejścia.
Archibald zmrużył oczy i ujrzał postać wchodzącą przez łukowaty portal. Mężczyznę odzianego całkowicie w czerń – miał długie, bufiaste, czarne spodnie wpuszczone do wysokich butów i koszulę opinającą się ciasno na piersi. Twarz skrywał za czarną maską i widać było tylko oczy przez owalne wycięcia. Mężczyzna zatrzymał się przy zniszczonych drzwiach, żeby przyjrzeć się sali, a potem uniósł dłoń w rękawiczce i pstryknął palcami.
I nagle było ich już dwóch.
Archibald spojrzał gniewnie. Nieznajomy właśnie… się podwoił! Bliźniacze postacie przyjrzały się sobie, po czym pierwsza znowu pstryknęła palcami. Teraz było ich trzech. Pstryk! Pstryk! Pstryk! Teraz było już sześciu nieznajomych! Wszyscy identyczni i wszyscy jakby wyrośli spod ziemi! Jak jeden mąż obrócili zamaskowane twarze do zdumionego zgromadzenia i ruszyli przed siebie chyłkiem jak cienie.
Nowy niepokój ogarnął salę. Mężczyźni cofali się chwiejnie przed cicho sunącymi przybyszami. Archibald zastanawiał się gorączkowo, próbując znaleźć w tym jakimś sens. To sztuczka. Taka jak te, które widział na ulicach miasta. To miejscowi… Może złodzieje? Pomyśleli, że obrabują paru bogatych Anglików? Kiedy szóstka intruzów doszła prawie do środka sali, zatrzymała się i znieruchomiała jak posągi. Impas przerwał pełen oburzenia głos lorda Worthingtona:
– Kto śmiał wtargnąć do tego domu?!
Nie padła żadna odpowiedź ze strony nieznajomych, sześć par oczu patrzyło bez mrugnięcia powieką.
– To święta siedziba Bractwa al-Dżahiza! Odejdźcie albo natychmiast wezwę policję, żeby się wami zajęła!
– Jeśli to jest dom al-Dżahiza – rozległ się nowy głos – to mam prawo tu przebywać.
Kolejna postać weszła przez wyłamane drzwi – wysoki mężczyzna odziany w czarne szaty, które powiewały, gdy szedł. Kolcze rękawice z ciemnego metalu okrywały jego złożone dłonie, czarny kaptur osłaniał głowę, kryjąc twarz. Mimo to wypełnił swoją osobą całą salę i Archibald odniósł wrażenie, jakby na wszystkich legł wielki ciężar.
– Kim jesteś, żeby rościć sobie takie prawo? – zapytał ostro lord Worthington.
Dziwna postać stanęła przed swoimi towarzyszami i w odpowiedzi zsunęła kaptur. Archibaldowi zaparło dech w piersi. Twarz nieznajomego także kryła się za maską wyrzeźbioną na podobieństwo ludzkiej twarzy i ozdobioną pismem, które wydawało się przesuwać po złotej powierzchni. Oczy za owalnym dziurami były czarną otchłanią płonącą zimnem.
– Jestem Ojcem Tajemnic. – Nieznajomy mówił po angielsku z mocnym akcentem. – Podróżnym na Ścieżce Mądrości. Wędrowcem Między Światami. Nazywany mistykiem i szaleńcem. Otaczany czcią i przeklinany. Jestem tym, którego szukacie. Jam jest al-Dżahiz. Powróciłem.
Znieruchomienie opadło na nich jak ciężki całun. Nawet lord Worthington oniemiał. Archibald wytrzeszczał oczy, zbyt oszołomiony, żeby było go stać na coś więcej. Rozległ się śmiech i na ten dźwięk aż podskoczył.
– Bzdura! – krzyknął ktoś.
Archibald jęknął w duchu. Dalton.
Dalton zaczął się przepychać do przodu, aż stanął przed odzianymi na czarno postaciami, wpatrując się w ich przywódcę z zuchwałością typową dla arystokraty i młodzika.
– Wiem z całą pewnością, że nie jesteś żadnym al-Dżahizem! Bracia! Spójrzcie na ten okaz. Wysoki, długie ręce i nogi, sylwetka charakterystyczna dla sudańskiego typu negroidalnego stref tropikalnych. Twierdzę jednak, że al-Dżahiz nie był czarny, ale wręcz przeciwnie: należał do rasy białej!
Archibald próbował siłą woli powstrzymać Daltona. Na miłość boską! Ten głupiec jednak nie przestawał perorować, teatralnym gestem wskazując nieznajomego.
– Prawdziwy al-Dżahiz wywodzi się od władców dawnego Egiptu. Oto sekret jego geniuszu! Gdyby go umieścić na Baker Street albo pośród nieprzebranych tłumów Wentworth, przypuszczam, że nie dałoby się go odróżnić od pozostałych londyńczyków! Oznajmiam z całym przekonaniem, że pod tą maską nie ma jasnej skóry typowej dla wszystkich nas pochodzenia anglosaskiego, lecz kryje się czarne jak sadza oblicze o niskim czole…
Dalton urwał, gdy nieznajomy, który stał w milczeniu, uniósł dłoń w kolczej rękawicy. Szabla trzymana przez lorda Worthingtona nagle zaczęła wibrować i brzęczeć. Dźwięk narastał, zamieniając się w wycie i staruszek aż się cały zatrząsł. Nagle broń wyrwała mu się z ręki i przecięła powietrze. Nieznajomy w masce złapał ją w locie. Zacisnął dłoń na rękojeści, zrobił krok naprzód i opuścił ostrze w stronę Daltona.
– Jeszcze jedno słowo – ostrzegł go – a będzie ono twoim ostatnim.
Dalton nagle wytrzeszczył oczy i zrobił zeza, zerkając na ostrą krawędź klingi. Znowu Archibald zaklinał go w duchu na wszystkie świętości, żeby chociaż raz ugryzł się w język. Niestety, nic z tego. Tubylcy często żartowali, że Anglicy są zbyt uparci, żeby przejąć się przestrogami i unikać karzącego słońca w samo południe, dopóki nie padali z wyczerpania spowodowanego skwarem. Młody Dalton najwyraźniej chciał pójść ich śladem. Wbił w nieznajomego spojrzenie, które wyrażało całą wyniosłość brytyjskiej dumy i imperialnej pychy, i otworzył usta, żeby rozpocząć kolejną niewydarzoną tyradę.
Zamaskowany mężczyzna nawet nie drgnął. W przeciwieństwie do jednego z jego towarzyszy. To się rozegrało tak szybko, jakby patrzyli na kamień, który nagle ożył. Dłonie w rękawiczkach sięgnęły do Daltona tak błyskawicznie, że rozmazały się w powietrzu, rozległo się dziwne chrupnięcie, po czym postać płynnie powróciła do stanu całkowitego znieruchomienia. Archibald zamrugał. Potrzebował chwili, żeby ogarnąć, co właściwie widzi. Dalton nadal stał w tym samym miejscu. Tyle że jego głowa była obrócona o sto osiemdziesiąt stopni. A może to ciało się obróciło. Tak czy inaczej jego podbródek opierał się teraz w miejscu niemożliwym – na plechach jego szaty, podczas gdy ręce wyciągały się do przodu. Dalton chwiejnie zatoczył pełne kółeczko, co wyglądało niemal komicznie, jakby próbował ogarnąć swoją sytuację. A potem zatrzymał się, posłał im ostatnie otępiałe spojrzenie i padł płasko na twarz, która była skierowana w niewłaściwą stronę. Czubki jego butów wskazywały sufit.
Mężczyźni w sali krzyczeli. Niektórzy walczyli z odruchem wymiotnym. Archibald starał się do nich nie dołączyć.
– Nie ma potrzeby – powiedział prosząco lord Worthington z poszarzałą twarzą. – Nie ma potrzeby uciekać się do przemocy.
Nieznajomy skierował czarne źrenice na starszego mężczyznę.
– A jednak trzeba wymierzyć karę. Ludziom, którzy roszczą sobie pretensje do mojego imienia. _Masr_ stał się siedliskiem zepsucia. Został skażonym obcymi wzorami. Powróciłem jednak, żeby dopilnować ukończenia mojego wielkiego dzieła.
– Jestem pewien, że możemy pomóc – zapewnił go pośpiesznie lord Worthington. – Jeśli rzeczywiście jest pan tym, kim pan twierdzi, że jest. Gdyby mógł pan nam dowieść, że naprawdę jest al-Dżahizem, wtedy byłbym do pańskich usług. Wraz z moim majątkiem. Wpływami. Oddałbym panu wszystko, co mi drogie, gdyby dowiódł pan, że jest wart imienia, do którego rości sobie pan prawo!
Archibald odwrócił się, zaszokowany. Twarz starego mężczyzny była twarzą człowieka, który desperacko pragnie uwierzyć. Naprawdę tego potrzebował. Archibald nigdy w życiu nie widział niczego równie przygnębiającego.
Obleczona w czerń postać zmierzyła wzrokiem lorda Worthingtona, jej oczy jeszcze bardziej pociemniały.
– Wszystko, co panu drogie – odezwała się z goryczą. – Zrobiłby pan to, nieprawdaż? Nie potrzebuję już niczego, co możesz zaoferować, starcze. Jeśli jednak pragniesz dowodu, to proszę.
Nieznajomy uniósł szablę, kierując ostrze w ich stronę. W sali pociemniało, światło przesączało się przez cienie. Charakterystyczna aura, jaką emanował nieznajomy, przybrała na sile, narastała, aż Archibald miał uczucie, że zaraz osunie się na kolana. Odwrócił się do lorda Worthingtona… i zobaczył, że staruszek płonie. Jasnoczerwone płomienie pełzały po jego rękach, skóra schła i pokrywała się pęcherzami, ale lord Worthington jakby tego nie zauważał. Patrzył na salę, gdzie wszyscy inni członkowie bractwa także płonęli – ich ciała spowijał ogień w kolorze krwi i bez dymu. Dziwne płomienie nie tykały ich ubrań, ale paliły skórę i włosy. Wrzaski mężczyzn wypełniły salę.
Nie tylko ich, zdał sobie sprawę Archibald. Ponieważ sam także krzyczał.
Spojrzał na ogień kłębiący się na jego rękach, pożerający ciało pod nietkniętymi szatami. Obok niego wrzeszczała kobieta, jej przedśmiertny krzyk dołączył do straszliwej kakofonii. Gdzieś poza bólem, zgrozą, zanim ostatnie cząstki jego osoby uległy płomieniom, Archibald opłakiwał swój Londyn, Boże Narodzenie, drogą Georgianę i marzenia, które już się nie ziszczą.