Władca liczb - ebook
Władca liczb - ebook
Zmęczony życiem Popielski dostaje nowe zlecenie. Proste z pozoru śledztwo w sprawie syna pewnego hrabiego zaczyna zupełnie nowy rozdział w historii detektywa i miasta.
Wrocław staje się przejściem do mrocznego świata, niebezpiecznym labiryntem. Wystarczy o niewłaściwej porze znaleźć się w niewłaściwym miejscu i otwiera się brama do piekieł.
Tutaj okrucieństwo nie ma granic.
Tutaj śledzisz każdy gest twojego oprawcy.
Tutaj zaczynasz żyć według jego reguł.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3226-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Edward Popielski wiedział, że wkrótce nadejdzie godzina jego śmierci. Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt pięć lat po narodzeniu Chrystusa, najpóźniej w maju, miał się wypełnić jego długi i niebezpieczny żywot. Ta terminalna data dawała mu spokojną pewność siebie. Ufał temu, który ją ustanowił. Nie została ona bowiem wyznaczona w przepojonym kadzidlaną wonią „pokoju przeznaczenia” na ulicy Grunwaldzkiej, gdzie od lat urzędowała cygańska wróżka i gdzie – takie krążyły plotki – częstymi gośćmi byli milicjanci z położonego po sąsiedzku komisariatu. Nie została ona też wyliczona przez emerytowanego buchaltera starego pana Abrama Lotmana z ulicy Ładnej, który na emeryturze oddał się pasji wykreślania horoskopów, przez co dorobił się licznej klienteli i chronicznego zapalenia spojówek. Ustanowienie tej daty nie miało charakteru wróżbiarskiego, wręcz przeciwnie – było ono naukowe i możliwie ścisłe.
– Medycyna nie odnotowała przypadku, by pacjenci w takim stanie jak pański żyli dłużej niż pół roku. Pański śmiertelny wróg siedzi teraz w środku, w miąższu tkanki płucnej. Jest umiejscowiony obwodowo, lecz na szczęście nie na tyle blisko przepony, by razić pana dotkliwym bólem. Będzie pan kaszlał i pluł krwią, jak do tej pory, a potem po prostu się pan udusi. Chciał pan wiedzieć wszystko o chorobie? Bez żadnych niedomówień? No to spełniłem pańską prośbę.
Tę diagnozę i te przewidywania przedstawił Popielskiemu doktor Roman Pilewski, który jako absolwent Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie cieszył się w oczach dawnego komisarza specjalną estymą – jak zresztą wszystko, co miało jakiś związek z jego ukochanym i utraconym na zawsze miastem. Doktor Pilewski, wypowiedziawszy tę prognozę, spojrzał uważnie w oczy swego pacjenta i nie dostrzegł tam niczego poza lekkim rozbawieniem.
– To dobrze. – Popielski włożył kapelusz. – Przynajmniej nie ma najmniejszego powodu, bym rzucał palenie. To byłaby dopiero męka.
– Coś o tym wiem – powiedział poważnie lekarz i pogładził swe wąsy żółte od nikotyny.
Wróciwszy wtedy do domu, do swego dwupokojowego parterowego mieszkania na Grunwaldzkiej, Popielski zapalił carmena i podziękował Bogu za swe życie i za swą rychłą, prawie bezbolesną śmierć. Zrobił sobie herbaty, usiadł przy biurku i pogłaskał w myślach zwierzę zwane rakiem płuc, które rozrastało się w jego piersi i w odróżnieniu od swoich licznych krewniaków nie naciekało na nerwy, przez co nie powodowało większych cierpień. Otworzył biurko i spojrzał na fiolki morfiny, którymi miał zamiar wprowadzić się w błogą nieświadomość, gdy już się będzie dusił. Potem sięgnął jeszcze głębiej i wyjął gruby liniowany brulion. I wtedy to właśnie, krótko po świętach Bożego Narodzenia 1974 roku, stary, prawie dziewięćdziesięcioletni Popielski zaczął pisać swój pamiętnik.
Czynność tę powtarzał codziennie przed południem i dzięki tej systematyczności zaczernił już dwa bruliony. Muza była dla niego nadzwyczaj przychylna. Pisał szybko i prawie bez skreśleń. Kiedy codziennie rano odczytywał na głos to, co napisał poprzedniego dnia, czuł jakieś dziwne wewnętrzne rozbicie. Z jednej strony czytane fragmenty nieodmiennie mu się podobały, a z drugiej – nienawidził ich, bo mówiły głównie o jego porażkach i upadkach.
To odczucie pojawiało się codziennie, także i tego dnia – tego ciemnego marcowego poranka, który o szóstej rano ledwo majaczył gdzieś za chmurami i spryskiwał mżawką zakratowane okno dawnej jadalni. Popielski siedział w świetle starej onyksowej lampy i jak zwykle czytał głośno swe zapiski, nie przejmując się wcale tym, że ludzie śpieszący do pracy zwalniają i przez niezasłonięte okno rzucają ciekawskie spojrzenia w głąb mieszkania. Po naniesieniu kilku poprawek sięgnął po pióro.
„Mój ukochany synu Wacławie! Zaczynam dzisiaj pisać trzeci, ostatni już tom pamiętnika. Porządek zapisków, jak Ci wiadomo, nie jest chronologiczny, ale raczej merytoryczny. Zaczynam od wydarzeń najważniejszych, by przejść do mniej istotnych. W tym tomie przedstawię najpierw przerażające zdarzenia, jakich byłem świadkiem dziewiętnaście lat temu, latem i wczesną jesienią roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego po Chrystusie. Byłem wtedy w siedemdziesiątym roku życia i wydawało mi się, że już mnie nic nie zadziwi i nic nie przerazi. Bo co mogło zadziwić starego policjanta, który największe bestialstwa widział, i to często u najbardziej szanowanych osobistości? Jakie zwroty historii mogłyby zastanawiać człowieka, który żył we Lwowie, w mieście, gdzie za jego żywota powiewały flagi austriacka, polska, ukraińska i znienawidzona sowiecka? Który – niegdyś niepoprawny germanofil – przeżył śmierć dwudziestoletniej chorej psychicznie córki zabitej niemiecką kulą? Któremu porwano na zawsze i bez wieści ukochanego wnuczka, dwuletnie wtedy dziecko? Który całe życie walczył z Moskalami, a potem widział, jak ci odwieczni wrogowie Polski, wyrwawszy nasze dwa serca – Wilno i Lwów – i pomniejszywszy nasz kraj o obszar wielkości Czech, są przez zdrajców, swych marionetkowych namiestników, nazywani największymi naszymi dobroczyńcami?
Dość tej litanii narzekań, Wacławie. Już i tak się za dużo naużalałem nad sobą i nie będę wspominać złych zdarzeń. Chciałem tylko rzec, iż – w moim mniemaniu – niewiele rzeczy mogło mnie zdziwić czy przejąć lękiem. A jednak tak się stało dziewiętnaście lat temu. I powodem nie była wcale historia – ani wielka, polska, ani mała, osobista. Wszystko przez matematykę. Tak, mój drogi, nie pomyliłem się, napisawszy te słowa. Rzeczywiście – sprawczynią przerażających zdarzeń, o których zaraz przeczytasz, była królowa nauk wszelakich, ta sama, której poświęcałem się, jak wiesz, w Wiedniu na początku tego krwawego stulecia i do której ty masz odziedziczoną po mnie skłonność. Zawsze, kiedy myślałem nad matematycznymi kwestiami, czułem, że to nie ja roztrząsam problemat, ale to on mnie roztrząsa, on ma mnie w swoim posiadaniu, on mną manipuluje, on mnie poddaje nieznośnej presji, aż do momentu, kiedy – zmęczony, wyjałowiony i szczęśliwy – mogłem postawić na końcu dowodu trzy litery Q.E.D. Quod erat demonstrandum¹. I dopiero wtedy oddychałem z ulgą i uwalniałem się od jakiejś nieznośnej, niewidzialnej istoty. Tak, dopiero wtedy odrzucałem demona ukrytego w matematycznych symbolach. Ale on nie na długo zostawiał mnie w spokoju. Zmuszał mnie znów do budowania kolejnych abstrakcyjnych gmachów, do projektowania chybotliwych konstrukcyj, gdzie prawie zawsze siedział matematyczny wirus – jakiś niedostrzeżony zawczasu błąd, który wyraźnie pokazywał, że zbudowałem zamek na piasku. Nie mogłem się pozbyć na stałe mojego prześladowcy, musiałem go znosić. Na swój sposób nawet go polubiłem – tak jak się przewrotnie lubi znienawidzonego nauczyciela, który nagle pochwali i doceni. Demon ustąpił dopiero wtedy, gdy zmieniłem studia z matematycznych na filologiczne. Wydawało mi się wówczas, że „bóstwo geometrii”, jak go nazywałem, przepadło na zawsze. Ale ono nie zginęło, o nie! Pojawiło się znowu we Wrocławiu w tym znamiennym i pełnym dla Polaków nadziei roku 1956. Wtedy ze zgrozą zauważyłem, że bóstwo geometrii panuje także nad innymi ludźmi. O ile ja wcześniej, w latach studenckich, składałem mu ofiary w postaci nieprzespanych nocy, o tyle w roku 1956 popełniano zbrodnie w jego imię. Nawet znam to imię. Brzmi złowrogo. Belmispar”.
¹ Co było do udowodnienia.Przez pierwszą dekadę swojego istnienia Instytut Matematyczny Uniwersytetu Wrocławskiego przy bulwarze Joliot-Curie zachwycał nie tylko architektów, nie tylko uczelnianych notabli, lecz także zwykłych mieszkańców, którzy zaraz po wybudowaniu przyznali mu osobliwie nieco brzmiący tytuł „Mister Wrocławia ’71”. Dla nich gmach ten był przykładem tak upragnionej nowoczesności, dla władz uniwersyteckich przedmiotem dumy, a dla architektów wzorem do naśladowania. Ci ostatni przyjeżdżali z różnych zakątków Polski i analizowali przestrzenno-geometryczne osobliwości budynku – jego przeszkloną elewację zachodnią, dwie umieszczone nad sobą wielkie i bezokienne sale wykładowe oraz pochyłe platformy, które w części audytoryjnej spełniały funkcję schodów. Wraz z upływem lat budził on coraz mniejsze zainteresowanie, a jego architektoniczną sławę mocno przyćmiły wybudowane tuż obok oryginalne, obłe bloki mieszkalne o piętnastu piętrach i okrągłych oknach, zwane przesadnie „wrocławskim Manhattanem” albo nieżyczliwie „sedesowcami”.
W ludziach, którzy bywali codziennie w instytucie, budynek zawsze budził o wiele mniejszy entuzjazm. Wszyscy oni zgodnie narzekali na ciasnotę panującą na korytarzach i na schodach, na wysoką temperaturę, zwłaszcza w ciepłych miesiącach roku, oraz na nieustanne usterki kanalizacyjne, skutkujące kloaczną wonią.
Ta ostatnia dolegliwość była wprost nie do zniesienia dla pięćdziesięciosiedmioletniego profesora Wacława Remusa, który w dzień święta uniwersytetu siedział w pierwszym rzędzie Audytorium imienia Hugona Dionizego Steinhausa. Choć smród nieszczelnej kanalizacji był niewielki i nasilał się tylko chwilami, niezwykle wrażliwe powonienie Remusa wyczuwało najlżejsze nawet jego przypływy. Przez wstrętną woń profesor filozofii nie mógł się skupić na wykładzie inauguracyjnym, zatytułowanym „Samotność matematyka” i wygłaszanym przez znakomitego przedstawiciela tej dziedziny, zdobywcę Medalu Fieldsa, profesora Janusza Burstina z Tel Awiwu. Złość Remusa na niesprawne urządzenia kanalizacyjne była tym większa, że prelekcja naprawdę go interesowała.
Dla wszystkich słuchaczy była ona niezwykle odkrywcza, a dla niektórych wręcz szokująca. Matematycy zdali sobie sprawę, że werbalizuje ona ich lęki, dotąd mgliście uświadamiane, i buduje obraz człowieka zajmującego się liczbami jako wyobcowanego „autystycznego geniusza”. Studenci, zajmujący górne rzędy audytorium, ci pełni zapału młodzi ludzie, którzy święto uniwersyteckie, dzień wolny od zajęć, spędzali w dusznej sali, byli wstrząśnięci.
Burstin nie poruszał zagadnień szczegółowych, a na żadnej z dziewięciu przesuwanych tablic nie pojawił się jak dotąd żaden formalny zapis. Ekscentryczny profesor, ubrany w rozciągnięty golf, dżinsy i stare buty o spłaszczonych, jakby rozdeptanych czubkach, donośnym głosem niszczył naiwne marzenia młodzieży.
– Waszą zmorą – grzmiał – będzie ciągły brak pewności. Każdy przeprowadzony nowy dowód okupicie bezsenną nocą, w czasie której przed waszymi oczami będą się przesuwały linie dowodowe. Co z tego, że w którejś z nich znajdziecie błąd i go poprawicie? Uzyskacie pozorny tylko spokój i to w dodatku nie na długo. Spójrzcie na waszego kolegę, studenta historii albo archeologii śródziemnomorskiej! Będzie on siedział godzinami – mówię tu oczywiście o ambitnym studencie – nad księgami i dokumentami, a później będzie was straszył bladością swego oblicza. Ale on będzie miał zdrowe nerwy! A wy? Choć zdrowi fizycznie, wszak dowody można obmyślać choćby tu – wskazał ręką w nieokreślonym kierunku – nad Odrą, to wy, powtarzam, wciąż będziecie się zrywać w nocy i sprawdzać, czy w jakiejś linii dowodu nie ma błędu. Okaże się, że nie ma, ale wy już nie zaśniecie. Wirus, który wtargnie w wasz mózg na studiach, nie pozwoli już wam zasnąć... – Burstin łyknął wody ze szklanki i zaczął prawie szeptać do mikrofonu. – Tak, moi drodzy, znam tę niepewność.... Ileż to razy, mocując się z dowodami, chciałem rzucić topologię! W tych trudnych chwilach chciałem być choćby algebraikiem, nie topologiem. Algebraik idzie od przeróbki do przeróbki i wszystkie są one stuprocentowo pewne. Kombinacje algebraiczne uspokajają, bo ich formalizm zastępuje dużą część myślenia... Ale ja nie mogłem zostać algebraikiem, bo nie rozumiałem nigdy i do dziś nie rozumiem idei całości algebry...
Kiedy wykładowca – ku wyraźnej uldze dziekana i dyrekcji instytutu – przestał zniechęcać młodzież i przeszedł do przykładów szczegółowych, myśli profesora Remusa poszły w zupełnie innym kierunku.
Mimo szacunku dla matematyki i sporej wiedzy zwłaszcza z zakresu logiki i teorii mnogości, był on zupełnym laikiem w dziedzinie topologii, a na algebrze znał się tylko w tym stopniu, w jakim przed laty nauczył go jej jego nieodżałowany nauczyciel licealny, legenda wrocławskiego IX Liceum profesor Klemens Słota. Na ten wykład inauguracyjny Remus został zaproszony właściwie jako urzędnik – przewodniczący uniwersyteckiej Komisji Etyki, czyli, mówiąc prościej, tropiciel plagiatów.
Oczywiście dzisiaj nie zamierzał prowadzić swych antyplagiatowych śledztw, do sali Steinhausa przybył z wewnętrznej potrzeby, odrzuciwszy rozliczne zaproszenia na obchody święta uniwersytetu na innych wydziałach. Nie przyjął ich, bo intrygował go niezwykle sam profesor Burstin oraz to, co miał do powiedzenia. Już po kilku minutach wykładu okazało się, że tytuł „Samotność matematyka” nie jest marketingowym sloganem. Treść wystąpienia nie zawiodła Remusa. Najbardziej zaciekawił go wątek „wiecznego niepokoju odczuwanego przez dowodzącego twierdzenie”.
Remus dobrze znał „matematyczną” i metaforyczną konotację wyrazu „wirus”. Spotkał się z nią podczas lektury pamiętników swojego ojca Edwarda Popielskiego – w trzecim ich tomie opisane były przerażające zdarzenia z roku, w którym on sam był się urodził. Choć cała ta historia zagadkowych zbrodni była niezwykła i nieprawdopodobna, na logice i na zwartości wcale jej nie zbywało. Był w niej jednak pewien słaby punkt, który nie pozwalał domknąć ciągu zdarzeń i zatruwał go tak skutecznie, jak wspomniany wirus niweczył sen matematyków. Remus dobrze wiedział, gdzie jest ten wirus, ale nie mógł go nigdy wypreparować i usunąć – mimo że nad trzecim tomem ojcowskich pamiętników przesiedział niejedną bezsenną noc.
– No wreszcie, wreszcie! – szepnął mu nagle do ucha rozogniony dziekan wydziału. – Myślałem, że już nie skończy tych bredni o szkodliwości matematyki, a mnie później zjedzą, że go zaprosiłem... Wreszcie jest pochwała! Słuchaj, Wacławie, jaka to sztuczka retoryczna: najpierw zohydzić, a potem pochwalić?
– Nie wiem. – Remus z ulgą wyczuł od swojego sąsiada nieco tłumiącą kloaczne wyziewy wodę toaletową Gucci. – Nie pamiętam, czy w ogóle taka była...
Burstin tymczasem rzeczywiście dokonywał przewrotnej apologii. Patrzył na młodą publiczność i grzmiał teraz patetycznie – w zupełnie innym duchu niż przed chwilą.
– Ależ ja na nic bym nie zamienił tych nielicznych momentów, kiedy choć na chwilę uzyskiwałem pewność dowodu! Cała moja samotność, całe moje społeczne nieprzystosowanie, wszystkie kpiny, a nawet obelgi, jakich mi nie szczędzono, były tylko ofiarą dla dobrego w gruncie rzeczy boga matematyki, dla przyjaznego demona, dla którego pracują wprawione w ruch równania... To jego kapłanami byli i Newton, i Euler, i Gauss, i Lebesgue, i mój wielki mistrz z tego uniwersytetu profesor Bronisław Knaster. Życzę, abyście i wy znaleźli się w ich gronie i – dodał znacznie ciszej, ale jego szept rozległ się jak grom w dobrze nagłośnionym audytorium – nie przypłacili samotnością swojego kapłaństwa.
Wśród potężnych braw i wiwatów Wacław Remus usiłował zebrać myśli. Nie klaskał ani nie pukał niemieckim zwyczajem w rozłożony przed sobą blat. Patrzył niewidzącym wzrokiem na swoich uniwersyteckich kolegów profesorów, którzy urządzali Burstinowi owację na stojąco i pokrzykiwali „brawo!” jak w filharmonii lub w operze. Wszystkich ich pytałem o Belmispara – myślał Remus, przechodząc wzrokiem od twarzy do twarzy. – I nic o nim nie wiedzieli. Do wielu matematyków w Europie i w Stanach pisałem w tej sprawie. I znowu nic. Jeśli ten oto człowiek, co mówi o demonach matematyki i o wirusach w dowodach, ten oto Burstin, nie będzie wiedział o Belmisparze, to nikt już chyba nie będzie o nim wiedział. Filozof, nie doczekawszy się końca owacji, ruszył do wykładowcy, który – nie przejmując się brawami – chował swe notatki do reklamówki z nadrukiem „Aldi”. Tym samym udało się Remusowi ubiec innych i dopadł Burstina pierwszy.
– Panie profesorze! – przekrzyczał hałas. – Nazywam się Wacław Remus, jestem profesorem filozofii. Mam do pana bardzo ważne pytanie!
– Nie mam czasu – mruknął Burstin, przerzucając papiery w reklamówce. – Na filozoficzne pytania! One są najczęściej nieistotne.
– To jest jedno słowo, tylko jedno! – Remus z niepokojem patrzył na zbliżających się do niego profesorów, którzy najwyraźniej mieli zamiar wyrwać Burstina z rąk natręta. – Chcę zapytać, czy pan profesor to słowo zna...
– „Wyraz”, proszę pana, „wyraz”, nie „słowo”. – Wykładowca spojrzał na rozmówcę z pewnym zainteresowaniem. – Używajmy właściwej, możliwie ścisłej terminologii. Wyraz „słowo” jest wieloznaczny, a wyraz „wyraz” jednoznaczny. No oczywiście pojawia się pytanie, co to właściwie jest wyraz. Jest to ciąg symboli oddzielony przestrzenią niesymboliczną. No dobrze, jaki jest ten pański wyraz, profesorze?
– Belmispar, nazwa własna – powiedział Remus i zapisał szybko na tablicy to imię.
– Januszu, czas na obiad – powiedział jeden z matematyków, przepchnąwszy się bezceremonialnie pomiędzy Burstina a Remusa. – O szesnastej jest główna uroczystość w Auli Leopoldyńskiej! Panie profesorze! – zwrócił się z wyrzutem do filozofa. – Przed naszym czcigodnym doktorem honoris causa in spe² jeszcze inne liczne obowiązki i ceremonie!
– Belmispar, Belmispar – mamrotał Burstin. – Chciałbym poznać kontekst pańskiego pytania...
– Znam historię, w której się pojawia jego imię. Jest ona długa, a my nie mamy czasu...
– Nigdy nie słyszałem tej nazwy własnej. – Burstin spojrzał uważnie na Remusa. – Ale wiem, co ona znaczy. To po hebrajsku „władca liczb”. Bardzo jestem ciekaw historii Belmispara. Niech pan do mnie zadzwoni dziś wieczorem! – Wyrecytował ciąg cyfr, które Remus szybko zapisał na tablicy. – Niespecjalnie lubię ceremonie i będę miał wolny wieczór.
Burstin, ponaglany przez kolegów, minął go już obojętnie, a w przelocie rzucił jeszcze jakby od niechcenia:
– Interesuje mnie demonologia i znam tylko jednego demona o podobnym imieniu. To „władca much”. Po hebrajsku Belzebub.
² W przyszłości.W latach dziewięćdziesiątych władze Wrocławia postanowiły stworzyć na ulicy Bogusławskiego konkurencyjne dla Rynku zagłębie gastronomiczne i rozrywkowe. Jak grzyby po deszczu wyrosły tutaj knajpy, jadłodajnie, pornograficzne kabiny, zaopatrzone w wizjer i akcesoria do samogwałtu, oraz sklepiki oferujące tak zwane śmieszne rzeczy, na przykład sztuczne fekalia lub gumowe karaluchy w kostkach cukru. Te wszystkie instytucje przechodziły różne koleje losu. Przedstawiciele usług seksualnych po kilkuletniej prosperity w większości zwinęli swe interesy – co korespondowało zresztą z powolnym, lecz ciągłym upadkiem wielu wrocławskich burdeli w pierwszym dziesięcioleciu nowego wieku.
Nawet jeśliby ktoś wyciągnął przy tej okazji pochopny raczej wniosek o poprawie obyczajności nadodrzańskiej metropolii, to z całą pewnością nie powiedziałby tego o alkoholowych nawykach jej mieszkańców. Tu nic się nie zmieniło. Knajpy „pod wagonami”, jak najczęściej nazywano te przy nasypie kolejowym na ulicy Bogusławskiego, niezmienne działały, bo przez wiele lat dorobiły się stałej na ogół klienteli. Należeli do niej przede wszystkim młodzi niezamożni ludzie, głównie studenci, którzy chcieli się tanio napić piwa, a jeszcze taniej własnej wódki spod stołu, oraz kibice, których pasję zaspokajały liczne telewizory. Inne lokale gastronomiczne – jadłodajnie, pierogarnie i kebabowe restauracje – funkcjonowały tylko dlatego, że raz na jakiś czas zapełniały się uczestnikami integracyjnych imprez lub gośćmi urodzinowych przyjęć. Wszystkie one kończyły się podobnie: czasami striptizem podstarzałych dam, zawsze nieprzytomnym ochlajem ich towarzyszy, często chóralnym śpiewem i rozbijaniem pustych butelek o bruk pamiętający jeszcze czasy Bismarcka.
W tym zagłębiu gastronomicznym profesor Wacław Remus nigdy nie gościł i nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest lokal Hells Bells, w którym miał się po raz pierwszy w życiu spotkać z narkotykowym dilerem. Nie musiał zresztą wiedzieć, gdzie jest ta knajpa, miał dobrego przewodnika. Doktor socjologii Mariusz Rudzki wyraźnie zastrzegł, że muszą tam wejść razem, bo tak sobie życzy jego znajomy diler zwany Słoniu.
Remus znalazł wolne miejsce do parkowania pod Wydziałem Komunikacji Urzędu Miejskiego na ulicy Zapolskiej, gdzie niedawno zarejestrował był swoją nowiutką toyotę avensis. Wysiadł i machnął ręką do Rudzkiego stojącego na schodach Teatru Polskiego. Znali się od dawna, dobre kilka lat temu współpracowali przy pewnym grancie. Już wtedy dla Remusa nie było żadną tajemnicą, że Rudzki jest notorycznym marihuanistą. Wiedział również, że socjolog jest człowiekiem bardzo uczynnym i na pewno nie odmówi osobliwej prośbie starszego od siebie profesora. Poza tym Remus ostatnio opiniował jego podanie o stypendium i Rudzkiemu po prostu nie wypadało odmówić. Podali sobie ręce, a potem poszli powoli ulicą Bogusławskiego.
– Muszę pana o czymś uprzedzić, panie profesorze – mówił szybko Rudzki, rozglądając się na boki. – Słoniu jest ostatnio bardzo podejrzliwy, policja chyba mu depcze po piętach. To dlatego uparł się, że sprzeda panu kwas osobiście. Że musi pana poznać. I chciał koniecznie w miejscu publicznym.
– Rozumiem. – Remus kiwał głową.
– On nie jest przyjemnym facetem. – Rudzki westchnął. – Na pewno będzie pana tykał, zadawał głupie pytania i czynił jakieś aluzje. Być może pod adresem pańskiego wieku... Musi się pan pozbyć swoich dobrych uniwersyteckich manier, bo one mogą go zdenerwować... To straszny cham i prostak... Proszę nie wdawać się z nim w dłuższą rozmowę i unikać kontaktu wzrokowego. A teraz dwie ważne rzeczy – spojrzał z niepokojem na Remusa – przede wszystkim Słoniu może insynuować, że ja chcę urwać jakiś procent z pańskiej transakcji... Proszę mi wierzyć, że tak nie jest... I jeszcze coś. Najważniejsze. W tej branży jest prosta zasada: diler najpierw bierze kasę, a potem daje towar. Często diler znika, dokądś wychodzi, a klient siedzi i czeka... Czasami długo czeka...
– Dziękuję za uprzedzenie – odparł Remus. – Zależy mi na tym towarze. Nie będę zatem drażnił Słonia.
– To dobrze. – Rudzki uśmiechnął się i wskazał na obite blachą drzwi z gotyckim napisem Hells Bells. – Ach, jeszcze jedno, musimy sobie, przynajmniej tymczasowo, mówić ty...
– Wacław jestem. – Remus po dłuższym namyśle wyciągnął rękę do swojego towarzysza. – I to wcale nie tymczasowo...
– Mariusz...
W Hells Bells – mimo iż zaczynał się weekend – klientów było jeszcze niewielu. Zwykle tłoczno tu było dopiero około dziesiątej, a do tej godziny brakowało dziewięćdziesięciu minut. Kiedy weszli, telewizory emitowały koncert zespołu Black Sabbath. Ciężkie gitarowe riffy właśnie cichły i ponad zgiełk gwałtownych dźwięków wybijał się charakterystyczny głos Ozzy’ego Osbourne’a. Wokalista wyśpiewywał jakąś apokaliptyczną wizję – początek końca albo końcowy etap początku.
Nieliczni klienci lokalu pogrążeni byli w rozmowie przy szklanicach czeskiego piwa Holba i wybuchali co chwila głośnym śmiechem. Ciemne proroctwa Osbourne’a nie robiły na nich wrażenia, podobnie zresztą jak na wykolczykowanym i wytatuowanym barmanie, który śledził mecz Zagłębie Lubin – Piast Gliwice na małym telewizorze za barem.
Kiedy Rudzki i Remus podchodzili do baru, z trzech zajętych stolików padły na nich spojrzenia i trafiły w nich ironiczne uwagi. Starszy z mężczyzn wzbudzał wyraźną wesołość u młodzieży. Niespełna czterdziestoletni Mariusz Rudzki, nieogolony i ubrany w bluzę z kapturem i w spodnie bojówki, mimo pewnej różnicy wieku nie odstawał tak rażąco swym wyglądem od siedzącego tu towarzystwa jak profesor. Filozof posłuchał wprawdzie wskazówek Rudzkiego, który stanowczo mu odradzał jego codzienny strój – marynarkę, krawat i kapelusz – proponując, by tym razem ubrał się „luźno”. Najwidoczniej jednak Remus inaczej niż jego młodszy kolega rozumiał słowo „luz”. Zwykle pedantyczny i mający wielką słabość do dobrych zegarków i butów ubrał się tak, jak się zawsze ubierał na przykład w słoneczne niedziele, kiedy wraz z żoną i z ukochaną suką udawali się na długi spacer dokoła Wielkiej Wyspy. Wtedy nie różnił się zanadto od innych spacerowiczów, zwłaszcza od tych zamożniejszych z pobliskich willowych dzielnic Zacisze i Zalesie. Teraz jednak jego spacerowy styl drastycznie odstawał od sznytu młodzieńców w bluzach i T-shirtach oraz ich dziewczyn z wampirycznym makijażem. Ten wygolony na łyso pięćdziesięcioletni na oko mężczyzna budził dużą nieufność swym wiekiem i starannie dobranym strojem – wypucowanymi butami, spodniami z grubego sztruksu i welurową jasnobrązową kurtką.
Obaj wykładowcy, nie zdjąwszy wierzchniego odzienia, usiedli przy drzwiach ze szklanicami piwa, z którego prawie natychmiast uszła piana. Rudzki łyknął, Remus udał. Po kilku minutach od jednego ze stolików odwrócił się mężczyzna koło trzydziestki, ubrany w czapkę bejsbolówkę i T-shirt z jakimś rysunkiem i napisem „Prawda jest straszna”. Spojrzał na Rudzkiego, a potem kiwnął nań palcem i gwizdnął przeciągle, po czym zaraz się odwrócił do swoich.
Ta demonstracja poruszyła Remusa. Oto diler pokazał swemu koledze, a zwłaszcza obu dziewczynom, że takich frajerów jak ci dziwni przybysze to on ma na skinienie ręki. Gwizdnę, a już waruje! – mówiły oczy dilera. Był to wyraźny, prymitywny przekaz: Ja jestem tu szefem, ja tu rozdaję karty, do mnie się łaszą ćpuny, nie ja do nich! Socjolog rzeczywiście potruchtał do stolika, co wzbudziło w Remusie spory niesmak.
Nie jesteś w krainie estetyki ani racjonalności – uspokajał się w myślach. – Jesteś w świecie nałogowców. Zdobędziesz swoje LSD i nigdy tu nie wrócisz. Milcz, panuj nad sobą, zrób swoje, a potem omijaj to miejsce łukiem parabolicznym.
– Dosiadamy się do nich. – Rudzki wrócił. – Ostrzegam cię, może być ostro. Słoniu jest na coś, powiem dosadnie, wkurwiony.
Wzięli krzesła w ręce i zanieśli je do stolika, przy którym siedzieli diler wraz z rudowłosym kompanem i dwiema dziewczynami. Remus spojrzał tylko przelotnie – zgodnie z zaleceniami Rudzkiego – na drobnego ruchliwego człowieczka. Ten siedział rozwalony na krześle i wpatrywał się w profesora z lekkim uśmieszkiem. Jego spocone dłonie zostawiały plamy na blacie stołu, mała podłużna głowa, osadzona na chudej szyi, wciąż się kręciła na boki, pokazując kilka pryszczy na policzkach, widocznych wśród rzadkich włosów brody.
Remusowi zrobiło się wstyd za kolegę. Oto sympatyczny i kulturalny człowiek, znany i dobrze zapowiadający się naukowiec, musi dla nałogu znosić chamstwo jakiegoś śmiecia kiwającego na niego palcem jak na psa.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej._