Własny pokój - ebook
Własny pokój - ebook
Słynny esej Virginii Woolf o potrzebie kobiety posiadania własnego miejsca, własnego pokoju, uzupełniony o portrety 10 współczesnych Polek: Edyty Bartosiewicz, Joanny Bator, Magdaleny Cieleckiej, Katarzyny Kasi, Katarzyny Kozyry, Małgorzaty Markiewicz, Aleksandry Waliszewskiej, Martyny Wojciechowskiej, Ewy Woydyłło i Aleksandry Zbroi. Autorkami tekstów są Sylwia Chutnik i Karolina Sulej.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-66275-02-7 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wydanie Własnego pokoju Virginii Woolf w przekładzie Agnieszki Graff cztery lata temu miało podwójne znaczenie. Po pierwsze było wymarzonym początkiem dla Osnovy, wskazującym kierunek, w którym zamierza pójść wydawnictwo. Po drugie esej Woolf w 2019 roku obchodził 90 urodziny i zdążył doczekać się statusu nieprzemijającego autorytetu. Dowodziły tego opublikowane w tym samym tomie rozmowy przeprowadzone przez Sylwię Chutnik i Karolinę Sulej z Edytą Bartosiewicz, Joanną Bator, Magdaleną Cielecką, Katarzyną Kozyrą, Martyną Wojciechowską i Ewą Woydyłło.
Gdy nakład książki się wyczerpał, postanowiliśmy przygotować drugie wydanie uzupełnione o cztery kolejne opowieści o wpływie tekstu Własnego pokoju i literalnym znaczeniu własnego pokoju. Tym razem rozmówczyniami Sylwii Chutnik i Karoliny Sulej były: filozofka i publicystka Katarzyna Kasia, rzeźbiarka Małgorzata Markiewicz, malarka Aleksandra Waliszewska i pisarka Aleksandra Zbroja.
Jestem pewna, że każda osoba po lekturze Własnego pokoju miałaby swoją historię do opowiedzenia. Warto wsłuchać się uważnie w słowa Woolf i zastanowić, dlaczego ciągle są tak bardzo aktualne.
MARIA FREDRO-SMOLEŃSKA
Wydawnictwo OsnovaWSTĘP
_SYLWIA CHUTNIK_
Virginia Woolf, pisząc esej Własny pokój, miała prawie pięćdziesiąt lat. Za sobą większość swoich, jak się później okazało, najważniejszych dzieł, jak Pani Dalloway (proces jej powstawania mogliśmy podglądać w filmie fabularnym Godziny z zapadającą w pamięć rolą Nicole Kidman), Do latarni morskiej czy Orlando. Na tym etapie była już doświadczoną pisarką z silną pozycją w środowisku literackim. W 1928 roku, w którym powstał tekst, kobiety zostały w Wielkiej Brytanii zrównane z mężczyznami w prawach wyborczych. Echo dyskusji na ten temat słychać w eseju, ale jest ono zadziwiające i z pewnością obrazoburcze dla sufrażystek. Otóż rok po wygranej batalii, a więc w 1929 roku, kiedy Własny pokój się ukazał, można było w nim przeczytać, że z dwóch rzeczy: prawa głosu i pieniędzy – pieniądze wydały się autorce nieporównanie bardziej istotne. Czy to krytyka dotychczasowych działań feministek? Nie, to raczej wskazanie kolejnej barykady do zdobycia. Jesteśmy nowe na męskim terenie, zdaje się mówić Woolf, ale nadal nie czujemy się jak u siebie. Dlaczego? Bo wciąż nie jesteśmy niezależne ekonomicznie i nie mamy własnej przestrzeni do tego, aby tworzyć. Co więc należy osiągnąć, aby sytuacja się zmieniła? Własny pokój (koniecznie z zamkniętymi drzwiami) oraz minimum pięćset funtów miesięcznie. Osobista przestrzeń do myślenia i trzymania swoich rzeczy oraz nieskrępowanej pracy zaowocuje możliwością tworzenia, nie będziemy też udawać, że oto zamiast pisania wyszywamy inicjały na chusteczce. Natomiast własne pieniądze otworzą nam nowe możliwości: choćby było to kilka groszy, które pozwoli nam zapłacić za kawę na mieście. Dzięki temu wyjdziemy do ludzi, popatrzymy na nich, może z nimi porozmawiamy. W końcu, jak wiele lat później powiedział Tadeusz Kantor: „wszelkie rewolucje rozpoczynają się w kawiarni”. I na własnym terenie, dopowiedziałaby Woolf. Nie chodziło jej tylko o cztery ściany i sufit, ale również o niepodległość myśli – przestrzeń w głowie, która strzeżona będzie niczym barykada. „Ważne jest tylko, żebyście pisały, co chcecie napisać”, powtarzała. Żeby wiedzieć, co tak naprawdę chce się powiedzieć, należy dobrze siebie poznać. Mieć chwilę na oddech, może nawet nudę. Sięgnąć po książkę i się zastanowić.
W napisanym pod koniec lat dwudziestych tekście współcześnie dostrzega się własne losy: dziewczyn i kobiet desperacko walczących o równe i poważne traktowanie. Woolf jest jak matka dająca córeczce złote rady: „Kiedy więc każę wam zarabiać pieniądze i zdobyć własny pokój, w istocie proszę was o to, byście żyły świadome rzeczywistości, a więc wiodły żywot fascynujący, niezależnie od tego, czy uda wam się przekazać innym jego treść”. A my ciągle powtarzamy, że nie mamy czasu, nie stać nas i co ludzie powiedzą. Początek XXI wieku, a my nadal nie potrafimy „wieść fascynującego żywota”, bo ciągle coś, ciągle ktoś.
Dziewięćdziesiąt lat po premierze powracamy więc do lektury Własnego pokoju z nadzieją, że lekcja zadana przez Virginię Woolf wreszcie zostanie odrobiona. Tak wiele się zmieniło: w każdym zachodnim kraju kobiety mają prawa obywatelskie. Emancypacja przebiegła na każdej płaszczyźnie życia, a jednak coś niepokoi nas po kolejnym sięgnięciu po klasyczny już tekst. Pewne nuty są dla nas zbyt znane, a pewne tematy i motywy wręcz ograne.
Przykładem może być wspomniany przez Woolf casus siostry Szekspira, która pisze zamiast sławnego brata. To ona jest w rzeczywistości autorką znanych dzieł, ale świat nie dowie się nawet o jej imieniu, ponieważ na zawsze pozostanie anonimowa.
Niewidzialne „szyje, które kręcą głową” otaczają nas wszędzie. Mary Beard w książce Kobiety i władza. Manifest pisze o sytuacjach, kiedy pomysł zgłaszany na zebraniach firm przez kobiety jest publiczne przemilczany, a następnie podawany przez jakiegoś mężczyznę jako swój. Brzmi znajomo? Kilka lat temu znany publicysta w Polsce przyznał, że większość tekstów, które napisał, było efektem rozmów z jego ówczesną partnerką. To ona była prawdziwą autorką koncepcji i błyskotliwych analiz, za które splendor (w tym gratyfikacje finansowe) spływał na konto mężczyzny. W tym sensie esej Woolf to nie pieśń przeszłości, pocztówka od naszych prababek. To raczej ostrzeżenie dla każdej z nas: zobaczcie, jak łatwo utrzymuje się zastane status quo. Zmieniają się obyczajowość, technologia, zmienia się nastawienie społeczeństwa do pewnych spraw. Niektóre pozostają jednak od lat takie same.
Dobra gospodyni na przyjęciu usiądzie na brzegu stołu i krzesła, aby łatwiej obsługiwać gości. Zje dopiero, jak wszystkim poda. Ustąpi półki szafy rodzinie, a swoje rzeczy położy na miejscu, które pozostało. Nie będzie miała własnej przestrzeni do pracy, chyba że o nią zawalczy. Pokój dla dzieci – to norma w większości domów. Garaż czy warsztat dla mężczyzny? Da się zorganizować nawet w ciasnej piwnicy. A pokój dla kobiety? Wystarczy jej przecież półka na kosmetyki. I co ona w tym pokoju miałaby robić? Spiskować?
Weźmy również temat pieniędzy. Nadal kobiety zarabiają średnio o 20–30 procent mniej niż mężczyźni obsadzeni na tym samym stanowisku. Dotyczy to każdej dziedziny na rynku pracy. Zawody sfeminizowane, głównie opiekuńcze (pielęgniarka, położna, nauczycielka, przedszkolanka, sektor społeczny) należą zarazem do dolnego progu dofinansowywania przez rząd. Jeśli kobieta nie pracuje zawodowo, ale na rzecz rodziny, nie ma możliwości posiadania własnych pieniędzy. Musi o nie prosić i musi się z nich rozliczać. Jeśli zaś zarabia tyle samo bądź więcej od partnera, to stresuje mężczyznę, a nawet go kastruje. Należy wówczas zaniżać swoje zarobki i nie chwalić się nimi publicznie (autentyczna rada z czasopisma).
Nie wiadomo więc, gdzie my żyjemy. Zawieszone między nieśmiałymi głosami o emancypacji a feministyczną rewolucją, która trafiła do popkultury, zdajemy się pytać świat: to w końcu mamy się buntować czy lepiej nie?
Woolf odpowiada na ten dylemat następująco: wywalcz sobie miejsce i pieniądze, ale nie dziw się, jeśli poniesiesz tego konsekwencje. „Można zarabiać pieniądze, pisząc książki, choć trzeba przy tym poświęcić być może pewne nader sympatyczne cechy charakteru”. Sympatyczne cechy poświęca się również, kiedy mówi się publicznie rzeczy nieprzyjemne. Na przykład na wspomnianym wcześniej zebraniu wyraźnie podkreśla się autorstwo tematu i domaga atencji, kiedy przedstawia się projekt. Reaguje na seksistowskie „żarciki” i broni przed molestowaniem. Prosi o podwyżkę. Jest się świadomą swoich kompetencji i nie umniejsza się pracy, którą włożyło się w dane działanie. Przyzwyczaja rodzinę do czasu dla siebie i tylko dla siebie. Wyliczanka mogłaby być długa. Wszystkie te pozornie neutralne zachowania wzbudzają co najmniej zdziwienie w otoczeniu, a najczęściej agresję lub docinki o „walczących feministkach”. Tymczasem są czymś, co dla Woolf prawie sto lat temu stanowiło minimum, które powinnyśmy osiągnąć.
Dlatego też zdecydowałyśmy się na ponowne przypomnienie tego kanonicznego tekstu.
Dla mojego pokolenia czterdziestoletnich obecnie feministek Woolf była jedną z najważniejszych nauczycielek. Pisała między innymi o postaci androgyne (Orlando) przekraczającej nudny dualizm płciowy. Dzieliła się strumieniem świadomości (Fale). W końcu dała nam Własny pokój, czyli możliwość bycia niezależną artystką – bez winy i wstydu. Czasy się zmieniły, ale Własny pokój pozostaje perłą. Jak pisze Inga Iwasiów, esej ten „od dawna pełni funkcję instrukcji budzenia feministycznej świadomości, wstępu do opisu rzeczywistości z kobiecego punktu widzenia”. Jeden z użytkowników portalu Lubimy Czytać napisał wręcz, że wszystkie współczesne teksty feministyczne to jedynie przypisy do Własnego pokoju. W tym sensie to dzieło klasyczne, pełne.
W książce oprócz tłumaczenia Własnego pokoju autorstwa Agnieszki Graff prezentujemy również teksty przedstawiające sześć współczesnych nam kobiet, które działając w różnych dziedzinach życia publicznego, zdają się wypełniać testament Virginii Woolf i budować „własny pokój” niezależnością, stanowiąc równocześnie inspirację dla innych. I choć nasze bohaterki kształtują polską opinię publiczną i są uznanymi osobami w dziedzinach, którymi się zajmują, to zmagają się jednocześnie ze wszystkimi problemami, o których była mowa wcześniej. Nie są to więc kolejne wyidealizowane obrazki z życia znanych i lubianych, ale opowieści o prawdziwej walce o prawo do życia na własnych zasadach. Jak trudne i pełne wyrzeczeń to zadanie, zdajemy się zapominać, kiedy wpadamy w pułapkę kolejnych proroków lub – wręcz przeciwnie – czarną dziurę beznadziei. Sfrustrowane kolejnym nieudanym krokiem rezygnujemy z autonomii lub mamy pretensje, że raz zdobyta ciągle wymyka nam się z rąk. Tymczasem, jak pisała Woolf, choćby zabrali nam wszystko, nigdy nie zabiorą tego, co najcenniejsze: nas samych. „Możecie zamknąć na klucz swoje biblioteki, ale nie ma takiej bramy, takiego zamka ani takiego rygla, który pozwoli wam pozbawić mnie swobody mojego umysłu”, przypominała. Ta książka to nie tylko teksty, ale także inspirujące obrazy stworzone przez kobiety z myślą o kobietach. Ich wyboru dokonała wydawczyni „Vogue Polska” Kasia Kulczyk. Każde z dzieł skłania do refleksji nad rolą i miejscem kobiety we współczesnym świecie. Własny pokój o którym pisze Woolf to w końcu również nasza wyobraźnia, nasze poglądy, wartości. Coś, co nie ma ceny i co nigdy nie zdoła być zabronione. Pocieszające, prawda?
Bibliografia:
Virginia Woolf, Własny pokój, tłum. Agnieszka Graff, OsnoVa, 2019.
Inga Iwasiów, Stojąc na moście, „Tygodnik Powszechny”, 13 kwietnia 2011.
Mary Beard, Kobiety i władza. Manifest, tłum. Ewa Hornowska, Rebis 2018.Buntowniczka
Przeciw wszystkim i wszystkiemu
Co wokół niej dzieje się.
Jak ona śmie, jak ona śmie?!
I wbrew ogólnej filozofii,
by czasem nie wychylać się,
to jej się chce, jej się chce!
Ja się na to nie zgadzam,
nie zgadzam się!
Dziewczyny z gitarą nie biorą jeńców. Wydaje się, że zawsze muszą być ostre, aby przebić się przez grubiańskie komentarze i stereotypy, które najpełniej wyraził jakiś czas temu Krzysztof Grabowski z Pidżamy Porno: „Kobiety i rock’n’roll nie idą w parze, bo to sprawa typowo męska”. Dodał jeszcze, że zupełnie nie wie, co mogłyby robić w zespole – gotować? No właśnie. Tymczasem nie zawsze występowanie na scenie to walka. Czasami osobowość jest tak silna, że nie ma znaczenia, jakiej płci jest wykonawca. Po prostu nie trzymają się go nieznośne ograniczenia. Taka właśnie wydaje się Edyta Bartosiewicz. Bezpośrednia, energiczna i przede wszystkim autoironiczna – już na wstępie pyta ze śmiechem, czy czytałam komentarze do jej ostatniego wywiadu: „Wiesz już zapewne, że byłam bliska śmierci?”. No dobrze, czyli tak zwane kontrowersyjne tematy mamy za sobą i nie muszę wczuwać się w dziennikarkę zadającą trudne pytania. Nasza rozmowa jest szczera, bo Edyta – jak sama podkreśla – jest w takim momencie życia, w którym niczego nie musi udawać.
„Zaczynam wszystko od nowa. Czuję to i bardzo się tym ekscytuję.
To początek nowej podróży”.
Własną firmę założyła już kilkanaście lat temu. W jej ramach organizowała swoje koncerty, wyprodukowała single Opowieść i Niewinność oraz album Renovatio. Teraz przygotowuje się do wydania nowej płyty, której tytuł brzmi Ten moment. „Zdaję sobie sprawę, że nie jest to jakaś zaskakująca nazwa. Dawno już jednak zauważyłam, że to, co wydaje nam się trywialne, potrafi mieć głęboki sens. Słowa nabierają siły, gdy stoi za nimi konkretna historia. Najbardziej mnie kręci prosty tekst. Tak staram się pisać swoje piosenki i generalnie komunikować z otoczeniem”. Na popularnym portalu z tekstami piosenek można znaleźć setki komentarzy pod twórczością Edyty: „to o mnie”, „cóż za słowa”, „piękna”. Pod niektórymi tekstami toczą się zażarte dyskusje o znaczeniu poszczególnych wersów i ich przesłaniu. Ludzie nie tylko chcą o nich rozmawiać, ale wręcz się z nimi identyfikują. Kiedyś zresztą Agnieszka Rylik, bokserka, opowiadała mi, że tekst Tatuaż zmienił jej życie. Poezja trafiająca w serce bokserki – czego chcieć więcej?
Nie zawsze możesz mieć co chcesz
Choć gonisz tak że brak ci tchu
Gdy wszystko nagle traci sens
Wciąż może być dobrze dobrze dobrze!
Ja to znam
Wciąż może być dobrze dobrze
Gdy nie boisz się nie
Popłyniesz dalej z każdym dniem
Gdzieś gdzie nic nie będzie już dziwić cię
I z każdą chwilą twoje dni coraz mniej realne są
Nie dziwisz się
Edyta, nagrywając piosenki do nowej płyty, jest w szczególnym momencie. „Mam pięćdziesiąt cztery lata i nie mam nic do stracenia. Kręci mnie ta pionierska robota z rozkręcaniem swojej firmy. Wiem też, że nie osiągnę tego, co sobie wymarzyłam, przez następny rok czy dwa. To jest długotrwały projekt, pomysł na moje dalsze życie. Sama nie wiem, czy bardziej cieszę się płytą, czy właśnie perspektywą nowej ścieżki. Robię też generalny remont we własnym domu. Wszystko się zmienia”. A skąd pomysł na wyjście z dużej wytwórni? „Z potrzeby niezależności”, odpowiada. Swój pierwszy kontrakt podpisała z niewielkim Izabelin Studio. Dopiero potem przyszły wielkie wytwórnie. Wraz z transformacją zmieniał się także polski rynek muzyczny i rozrywkowy. Edyta debiutowała w zespole Holloee Poloy. Był rok 1990. „Nazwa była ciężka, niektórzy więc mówili na nasz band »Ej polej«. Muzycy, z którymi grałam, znali się od dawna. Tworzyli bazę, czyli podkład muzyczny, a ja układałam linie melodyczne. Już wtedy zaczynałam pisać słowa piosenek. Na początku były to skrawki tekstów po angielsku, które potem znajomy Anglik ogarniał w sensowne liryki. Nagraliśmy jedną płytę i rozstaliśmy się. Wiedziałam, że chcę nagrywać własne numery. Kiedy puszczałam chłopakom swoje demo, ich opinie nie pozostawiały złudzeń. To było dla nich za proste. Byli zakręceni na punkcie podziałów, synkop i wykręconych basów, a ja tu z jakąś liryką. To był czas, bym zaczęła coś swojego”.
Poszło szybko. W 1992 roku płyta Love z przebojem Goodbye to the Roman Candles. A w 1994 hitowy Sen sprzedany w ponad 600 tysiącach egzemplarzy (trzykrotna platyna, Paszport „Polityki”, najlepsza wokalistka według magazynu „Tylko Rock”). Rok później Szok’n’show i kolejne hity, jak Szał czy Zegar (oraz nagroda Fryderyka). W 1997 roku album Dziecko z przebojem Jenny. Potem kolejne dwa albumy w dwa lata i… cisza. Fani Edyty nie rozumieli, dlaczego tak długo milczy. Przyzwyczaiła przecież wszystkich do kaskady muzyki, tras koncertowych i teledysków. Nagle nic. Po jakimś czasie duet z Krzysztofem Krawczykiem (i od razu kolejny hit Trudno tak), pojedyncze występy i przesuwanie premiery płyty. „Myślę, że musiałam odnaleźć swoje miejsce. Własny pokój albo wręcz psychologiczne gniazdo, w którym poczułabym się bezpieczna. Poszukiwania okazały się długim procesem, związanym ze zmianą podejścia do siebie, swojej twórczości. I do głosu: zarówno rozumianego dosłownie, jak i symbolicznie. Teraz dopiero czuję, że wiję dla siebie gniazdo”.
Edyta jest jedynaczką i przez długi czas miała poczucie braku korzeni. Rodzice przybyli do Warszawy na początku lat sześćdziesiątych. Tu rozpoczynali swoje nowe życie. Pracowali całe dnie, by zapewnić rodzinie byt. Edyta była typowym dzieckiem z kluczem na szyi. Biegała po warszawskiej Woli i poznawała świat na własną rękę. Kontakty z rodziną były zawsze bardzo okrojone. Dopiero niedawno poznała miejsca, skąd pochodzą jej pradziadkowie, i nabrała poczucia, że jest częścią familii. To daje poczucie stabilności.
„W swoim życiu popełniałam mnóstwo błędów. Byłam jak rozpędzona kula śniegowa, a do tego strasznie uparta. Długo nie dawałam się wyrzucić ze strefy toksycznego komfortu. Dochodziłam do końca ślepej uliczki, biłam głową w mur, po jakimś czasie wycofywałam się, obierałam kolejną drogę, która także okazywała się ślepą uliczką.
To jak labirynt z filmu Lśnienie Kubricka. Wszystko to odbijało się na moim zdrowiu. Zamiast się zatrzymać, parłam na oślep do przodu. Nie miałam ze sobą kontaktu, zupełnie się zagubiłam. Potrzebowałam kilkunastu lat, by się jakoś ze sobą sensownie ułożyć. Im bardziej byłam gotowa na przyjęcie nowych, cennych informacji, tym więcej ich do mnie przychodziło. Powoli zaczynałam czuć, że staję na własnych nogach. Te wszystkie sukcesy z lat dziewięćdziesiątych – miałam poczucie, że to nie ja je osiągnęłam. Nie troszczyłam się o siebie. Dawałam się nadużywać i nadużywałam innych. Na sytuacje niebezpieczne, konfliktowe reagowałam agresją. To był mój mechanizm obronny. Czasami myślę, że może dlatego jeszcze wciąż żyję. Złe emocje w dużej mierze wyrzucałam z siebie jak toksyny. Musiałam zawsze postawić na swoim”.
Na początku lat dziewięćdziesiątych wydawało się, że to do nich należy branża. Edyta, Kasia Nosowska z Hey, Kasia Kowalska, Kayah, Anita Lipnicka z Varius Manx i wiele innych. Nie tylko śpiewały, ale i komponowały, grały na instrumentach i pisały teksty. A przy tym reprezentowały różne style kobiecości przy jednoczesnym trzymaniu się przodu sceny. Jednym słowem: liderki, prawdziwy girl power! Okazało się, że rock’n’roll – wbrew cytowanej wcześniej wypowiedzi Grabowskiego – jest dla kobiet. „Nie umiem powiedzieć, co sprawiło, że dziewczyny odważyły się robić to, na co mają ochotę. Raptem chłopcy musieli się nieco posunąć na scenie, ale przyjęli to naturalnie. A może po prostu nie mieli innego wyjścia. Myśmy tam były: młode, pełne energii i pomysłów. Ciężko by było komukolwiek zignorować to zjawisko. Co nie znaczy, że nie było dyskryminacji, ale ja jej nie doświadczyłam”. W Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych w muzyce gitarowej królował grunge. Glany, flanelowe koszule czy rozciągnięte T-shirty nosili wszyscy niezależnie od płci. Mało kto pamięta, że Kurt Cobain z Nirvany czy Eddie Vedder z Pearl Jam otwarcie mówili, że są feministami. Nad wszystkim unosił się duch wolności. „Coś się otworzyło. Świat zaczął się rozszerzać z wielkim pędem. Dziewczyny stały się przywódczyniami bandów, a chłopcy byli nami zafascynowani. Poddali się tym zmianom w naturalny sposób. A może po prostu nie mieli wyjścia?”. Uśmiechamy się pod nosem, bo zaraz przypominamy sobie, że o ile dziewczyny stały z przodu na scenie, to w wytwórniach na samej górze siedzieli zwykle panowie. Wyjątek stanowiła tu Katarzyna Kanclerz – żelazna dama. Menedżerka i jedna z najbardziej wpływowych osób w branży muzycznej. W latach dziewięćdziesiątych producentka muzyczna płyt Hey, Big Day, Kasi Kowalskiej, Daabu i Edyty Bartosiewicz. Nawet ona jednak nie potrafiła niczego Edycie narzucić. Wokalistka od początku wiedziała, że sama chce decydować o sobie i swojej karierze. Była śmiała, zbuntowana, ale także liryczna. Zupełnie jak jej teksty – różne oblicza kobiecej twórczości.
Skłamałam
Z palca wyssałam
Skłamałam, ot tak całkiem niewinnie
Byś chwilę był mój byś tylko był przy mnie
Nie dowiesz nie dowiesz nigdy się
Co prawdą co prawdą a co kłamstwem jest
I nim cokolwiek teraz ci powiem
Najpewniej znów zmyśliłam to sobie
Rozmawiając o silnych kobietach, zerkamy od czasu do czasu na okładkę książki Virginii Woolf, którą przyniosłam ze sobą na spotkanie. Edyta uśmiecha się. „Woolf tym tekstem stworzyła fundamenty ruchu feministycznego. Myślę, że wymagało to od niej odwagi i przeciwstawienia się odwiecznemu systemowi patriarchalnemu. Ciekawe jest to, że tekst sprzed dziewięćdziesięciu lat nadal jest tak aktualny”. Mówienie o rzeczach niepopularnych wymaga odwagi. Edyta stara się ją mieć. „Chcę dobrze żyć z ludźmi, lubię ich, ale nie waham się mówić o tym, co jest dla nich trudne do przyjęcia. Wiąże się z tym ryzyko, że ktoś nie zrozumie intencji i nie będzie już nam razem po drodze. Za to, jeśli poczuję z kimś zrozumienie, to jest to prawdziwe szczęście”. A jak z własną przestrzenią? „Do dziesiątego roku życia nie miałam swojego miejsca, a bardzo o nim marzyłam. Mieszkaliśmy w kawalerce. Nie miałam własnego kąta. Zazdrościłam koleżankom, że mają swoje pokoje. Chodziłam do nich i napawałam się tą ich odrębną przestrzenią. Z jedną z koleżanek nagrywałyśmy własne »audycje radiowe« na magnetofon szpulowy. Coś à la »powtórka z rozrywki«. Ech, żeby tak kiedyś móc je odtworzyć! Kiedy nadszedł wreszcie czas, że mogłam wprowadzić się do własnego pokoju, to nie potrafiłam się nim cieszyć. Moja mama była inwazyjna i urządziła mi pokój na swój sposób. Nie podobał mi się ten wystrój i klimat. Nie czułam się tam dobrze. Dopiero w dorosłym życiu zaczęłam sobie tworzyć własną przestrzeń. Będąc dzieckiem, tworzyłam ją w głowie. To jest coś, czego nikt ci nie odbierze. Sama też dość późno odkryłam fakt, że jeśli nie zamknę drzwi do własnego pokoju, to mogą się w nim znaleźć osoby niepowołane. Trzeba nauczyć się dbać o siebie, nawet jeśli to bywa w jakiś sposób bolesne dla naszych bliskich”.
Czy wiesz, co w nas wyzwala strach?
Agresja i siła to niezwyczajne
Czy wiesz jak łatwo poddać się
Jak łatwo zwyczajny lęk zmienić w obłęd
Gdy mówisz, głos ci drży i słowa gubią sens
Przez chwilę spójrz mi w twarz swym myślom nadaj bieg
Wspomniałeś już, że chciałbyś przekroczyć tajemny próg
Niepewność rodzi gniew, niepewność rodzi ból
Czy wiesz...
„Wiele razy dostawałam po głowie, ale w ogólnym rozrachunku uważam, że życie było dla mnie bardzo przyjazne. Zawsze znalazł się ktoś, kto wyciągał do mnie rękę. Bywały jednak momenty, gdy sama się wycofywałam. Przez ostatnie lata walczyłam o zdrowie. Musiałam się na tym skoncentrować w stu procentach, by myśleć o jakimkolwiek dalszym, sensownym funkcjonowaniu. Pamiętam, jak bardzo ważna okazała się dla mnie rozmowa z Grzegorzem Miecugowem w jego programie Inny punkt widzenia. Po raz pierwszy miałam wtedy poczucie, że ktoś mnie naprawdę słucha. Bardzo się wtedy przed nim otworzyłam. Nie miałam pojęcia, że jest poważnie chory, a on miał już inną perspektywę. Potrzebowałam takiej rozmowy. Przez wiele lat czułam, że jestem na jakiejś mentalnej tułaczce. Kiedyś porównałam samą siebie do torebki foliowej z filmu American Beauty. Miotało mną we wszystkie strony, a ja się temu poddawałam. Nikogo nie słuchałam, nawet samej siebie”.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze było coś nie tak.
W niełasce, w ciągłym nieszczęściu los bił na oślep.
Szybko przestałam być dzieckiem.
Czy choć przez chwilę byłam nim?
I naprawdę nic, co ludzkie, mi obce nie jest.
Zabawne, jakie rzeczy potrafią czasem do głowy przyjść…
A ja za dużo widzę, zbyt mocno czuję.
Jenny, mam na imię Jenny.
Może to coś zmieni, gdy już wiesz.
Dziwnie rozpalona Jenny…
Co w jej głowie siedzi,
Wiem tylko ja.
„W końcu przyszedł moment, kiedy się podniosłam i przeistoczyłam w żołnierza tułacza. Myślę, że siłę dał mi mój syn, z którym udało nam się zbudować całkiem fajne relacje. Wychowywałam go sama od momentu, gdy skończył siedem lat. Nie zawsze było różowo, czasem Alek przyjmował na siebie moje nadmierne emocje, a czasem zapewne odczuwał moją mentalną nieobecność. Myślę tu o pewnego rodzaju odklejeniu się od rzeczywistości i skoncentrowaniu na sobie. Szczególnie w momentach, że tak powiem »twórczych«. Moje małżeństwo rozpadło się bardzo szybko. Nie mogło być inaczej – nie miałam ze sobą kontaktu, to jak budować coś stałego z drugą osobą?
Edyta znowu nawiązuje do eseju Woolf i zaznacza, że własny pokój rozumiany jako niezależność i czas dla samej siebie w połączeniu z macierzyństwem daje mieszankę wybuchową. Ponosi się koszty: będąc z dzieckiem, myśli się o pracy, zaś w studiu nagrań czy na koncercie o tym, co dzieje się w domu. Dla niej jednak macierzyństwo to twórczość – taki sam kanał energii i mocy jak śpiewanie czy komponowanie. To płodność i kreatywność.
Virginia Woolf szczęście upatruje w minimalnej wypłacie dla kobiet, niezależność ekonomiczna daje im bowiem możliwość nieskrępowanego życia. Nawet jeśli skromnego. Jednak artystyczny świat na pstrym koniu jeździ: czasem jest przypływ gotówki, a czasem suche lata.
„To, że mogłam przetrwać okres długiego milczenia, zawdzięczam temu, że wiele lat temu nagrałam piosenki, które spodobały się ludziom. Wciąż są odtwarzane w radiostacjach, co zapewnia mi stały dopływ pieniędzy. Dzięki temu mam gdzie mieszkać, mogę rozkręcać swoje wydawnictwo, nagrywać płytę i generalnie realizować się w sposób, jaki mi się podoba. Nie muszę szukać sponsorów albo współpracować z niekompetentnymi ludźmi. Z czasem jednak stałam się chyba bardziej elastyczna. Przestałam tak bardzo przejmować się tym, co o mnie mówią i piszą. Kiedyś byłam przewrażliwiona na swoim punkcie, nie rozumiałam, dlaczego ktoś mógł napisać o mnie kłamstwa. W sytuacjach dla mnie ważnych potrafię nadal walczyć o swoje, w pomniejszych już jednak powtarzam sobie takie stare powiedzenie: nieważne, co piszą, żeby tylko nazwiska nie przekręcili. Dosyć długo traktowałam dziennikarzy jak muchy, które trzeba od siebie odgonić. Teraz wiem, że jesteśmy systemem naczyń połączonych”.
Edyta uważa, że radości z życia można się nauczyć. „Przyjemnością mogą okazać się zwykłe spotkania z ludźmi, gotowanie, spacer z psem. Mila, moja kochana ogarzyca, ma już jedenaście i pół roku, od ponad dwóch lat walczy z rakiem, ale dzięki dobrej opiece i terapii jest w niezłej kondycji”. To prawdziwe szczęście móc ją obserwować, jak biega radosna z podniesionym ogonem (śmiech). Ważne jest też, by zaakceptować to, co się już wydarzyło i po prostu iść do przodu.
„Straciłam głos, a jego poszukiwania zajęły mi kilkanaście lat. Zniknęła cała dekada, a właściwie prawie dwie. Utracenie części życia boli, ale tak widocznie musiało być. Zresztą, co to znaczy utracenie? Przecież ten czas był jak najbardziej życiem i to takim przez duże Ż. Długi proces. Nigdy jednak nie straciłam wiary ani swojej duchowości. To z niej rodziły się piosenki. Mogłam nie do końca być w kontakcie ze sobą, ale to teksty przemawiały lepiej niż ja sama. Teraz piszę bardziej świadomie. Jestem już babką w konkretnym wieku. Moim marzeniem jest stać się dojrzałą kobietą i dojrzałym człowiekiem, ale jednocześnie nie stracić wewnętrznego dziecka”. Zamyśla się i na koniec mówi: „Chcę zacząć żyć”, a mnie przypomina się jej tekst Salwy na twoją cześć: „Nie pozostało nam już nic prócz wbitych w serca drzazg z zatrutych strzał, dymu z papierosów, nieaktualnych zdjęć wśród smutnych ram. Godzina za godziną, byś w końcu sam na to wpadł. To najlepsze, co mogło się stać”.
Cytaty tekstów z piosenek autorstwa Edyty Bartosiewicz:
Tatuaż z płyty Sen (1994)
Mistrz z płyty Dziś są moje urodziny (1995)
Jenny z płyty Dziecko (1997)
Skłamałam z płyty Dziecko (1997)
Salwy na Twoją cześć z płyty Renovatio (2005)
Buntowniczka z płyty Wodospady łez (1998)Dom Joanny Bator nie potrzebuje adresu. Między willami o spadzistych dachach, z gankami w stylu dworkowym czy „prowansalskimi” werandami, modernistyczny kubik wyróżnia się od razu. Właścicielka kreśliła go w głowie przez lata, podróżując, żyjąc na walizkach. Długo był jedynie fantazją o zapuszczeniu korzeni, zatrzymaniu się.
Na fasadzie mural: ptak wśród zębatych kółek. Wpisuje się w architektoniczną tradycję stemplowania domów dekoracją informującą, czym zajmuje się właściciel. Stempel Joanny to ptak nakręcacz z powieści Harukiego Murakamiego. Autorem muralu jest Gregor Gonsior. Co rano ptak na nowo nakręca sprężynę świata, żeby się dobrze pisało.
Dziś sprowadził tutaj mnie. Niosę ze sobą w papierowej torebeczce laski cynamonu na prezent. Joanna lubi czuć ten zapach przy pisaniu.
Otwieram furtkę i pierwsze, co widzę, to powyginane upływem czasu drzewo, na którym przycupnęły rzeźby zwierząt: łasiczka Leonarda, pamiątka z Krakowa, i zając Dürera z galerii Albertina w Wiedniu. Joanna żartuje, że niektórzy mają krasnale, a ona ma ogrodowy totem poświęcony sztuce. To wiekowa jabłoń, zwana Starą Morawską, po poprzedniej właścicielce ogrodu. Joanna codziennie pilnowała, żeby nie została zniszczona podczas budowy domu. Zachowała również fundamenty budynku, na miejscu którego powstał jej projekt. Postąpiła zgodnie z bliską jej sercu japońską filozofią kintsugi, która mówi, aby to, co rozbite, skleić złotem. Betonowa podłoga parteru ma więc złote rysy – ślady po przeszłości złożonej na nowo.
W przedpokoju witają mnie dwa koty. Jeden ma na imię Makoto, a jego siostra to Kora, po Korze Jackowskiej. To syjamopersy. Przypominają mi maneki-neko, figurki japońskich kotków, przynoszące szczęście. Joanna śmieje się, że teraz, kiedy wychowuje dwa futrzaki, to znaczy, że naprawdę się osiedliła. Przecież ich nie można zostawiać samych.
W salonie rozłożyste kanapy. Na stoliku japońska ceramika, w niej japońska herbata. Podjadam drożdżówkę, którą własnoręcznie upiekła pani domu, z jabłkami i orzechami z domowego ogrodu. To już ostatnia. Wczoraj było ich czterdzieści, bo Joanna z Krzysztofem – panem domu i jej towarzyszem życia – wydawali kolację dla przyjaciół z Podkowy. Jeszcze kilka lat temu roześmiałaby się w głos, gdyby ktoś zasugerował jej, że takie udomowienie sprawi jej przyjemność.
Dziś nie boi się zatrzymać. Chociaż wszyscy nie dowierzają, powtarza – z Podkowy nie chce się ruszać. Gdzie tylko może, niezależnie od pogody, jeździ na rowerze, biega po lesie.
Ma spokojną twarz, na której maluje się pogodzenie ze sobą. Ani śladu makijażu. Jeszcze kilka lat temu podkreślała oczy, używała wyrazistych szminek, jej podróżna kosmetyczka była zawsze wypchana. Teraz już tego nie potrzebuje.
„Tę łagodność znalazłam w sobie dopiero niedawno.
Całe lata byłam dla siebie najsurowszą krytyczką i treserką.
Łagodność i spolegliwość kojarzyła mi się z matką, z kobiecością, od jakiej chciałam uciec. Wiem, że funkcjonuję jako przykład feministycznego sukcesu. Zdobyłam nagrody – polskie i zagraniczne, moje książki są lubiane. Jestem do tego chuda, wysportowana, dobrze ubrana, mam wiernego, mądrego mężczyznę, który zawsze czeka na mnie jak Penelopa, zbudowałam piękny dom”
– uśmiecha się z ironią.
„Ale emancypacja i bycie artystką we wciąż patriarchalnym świecie ma swoją cenę, i to wysoką. Żeby przejść swoją drogę do sukcesu, musiałam najpierw się odciąć, zostawić wielu bliskich ludzi za sobą. Nie zawsze uda się do nich wrócić. Nie zawsze się chce. Musiałam też być egoistką”.
Urodziła się i wychowywała w Wałbrzychu. Najpierw w poniemieckiej kamienicy, a potem w bloku na Piaskowej Górze, który – po latach – opisała w swojej debiutanckiej powieści. Pierwsze sześć lat spędziła w mieszkaniu dziadków ze strony ojca. Mama pracowała, tata pracował i studiował zaocznie, gnieździli się w jednym pokoju. Zdecydowali, że małej Joannie lepiej będzie u teściów, którzy mieli więcej miejsca, trzy posiłki i zawsze wysprzątane.
„Czysto i niegłodno to dla mojej mamy znaczyło bezpiecznie”, wspomina Joanna. U dziadków była niespokojna. Czuła lęk. Zupełny brak emocjonalnego związku z opiekunami. Duszną obecność, jakby snuł się tam udręczony duch. Nie umiała wtedy tego nazwać. Dopiero jako dorosła dostrzegła, że wszyscy tam byli poturbowani, głęboko nieszczęśliwi: dziadek alkoholik, babcia, która latami tolerowała i ukrywała jego pijaństwo i przemoc, ciotki i wujowie uzależnieni i pogrążeni w depresji. Joanna zamykała się w szafie, siadała na worku cukru i rozmawiała ze swoją wyobrażoną przyjaciółką. Była samotna. Zabroniono jej przyjaźnić się ze starszą kuzynką sąsiadką, której tata się powiesił. Wszyscy uznali, że do samobójstwa doszło przez żonę. Odcięto się więc od tej części rodziny.
„To był zły dom dla dziecka”, mówi Joanna, zadeklarowana freudystka, typowa nosicielka traumy transgeneracyjnej. Pokolenie dziadków milczało o swoich krzywdach – wojnie, nędzy, przemocy. Pokolenie rodziców dziedziczy je i tłumi, zamyka jak w krypcie, a lęk objawia się chorobami autoimmunologicznymi. Joanna otwiera kryptę – pisząc. Przepracowuje rodzinną traumę w swoich powieściach. Krzysztof czasem żartuje: „To okropne, mała samotna dziewczynka w smutnym domu, ale zobacz, ile ci to dało literacko”. Rzeczywiście, z tego domu sączy się mrok, tam jest początek każdej historii, którą opowiada. Ale dzięki temu, że pisarka Joanna wciąż obrabia mroczne poletko, Joanna, która zamyka komputer, jest zdrowa. Nigdy nie była na terapii. Jako jedyna w rodzinie nie ma chorób psychosomatycznych.