- W empik go
Włóczęga - ebook
Włóczęga - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 151 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poszedł zasięgnąć wiadomości w urzędzie gminnym. Sekretarz powiedział mu, że w głębi kraju można znaleźć zajęcie.
Ruszył więc w drogę zaopatrzony w papiery i świadectwa, z siedmiu frankami w kieszeni, niosąc na kiju przerzuconym przez ramię zapasową parę butów, koszulę i spodnie, wszystko zawinięte w niebieską chustkę.
Szedł tak bez wytchnienia, dniem i nocą, po nie kończących się drogach, w upał i deszcz, nie mogąc dotrzeć do tego tajemniczego kraju, gdzie robotnik może znaleźć zajęcie.
Z początku upierał się, że jako cieśla będzie pracował tylko przy ciesielce. Tymczasem gdziekolwiek się zgłosił, odpowiadano mu zawsze, że właśnie odprawiono robotników z powodu braku zajęcia; wobec tego, nie mając już ani grosza w kieszeni, postanowił przyjąć każde zatrudnienie, jakie się nadarzy.
Kolejno więc pracował jako robotnik ziemny, fornal, kamieniarz; rąbał drwa, ścinał drzewa, kopał studnie, był pomocnikiem murarskim, wiązał chrust, pasł kozy; na górach, a wszystko to za parę centymów dziennie, gdyż zdarzało się, że przez dwa lub trzy dni pozostawał bez zajęcia, a wówczas musiał się wynajmować za lichą zapłatę, kuszącą skąpych majstrów i wieśniaków.
Od tygodnia nie znajdował już żadnego zajęcia, nie miał grosza przy duszy, a odżywiał się odrobiną chleba wyżebranego od litościwych kobiet, do których się zwracał przechodząc koło ich mieszkań.
Wieczór zapadał, a Jakub Randel, wyczerpany, ze zbolałymi nogami, pustym brzuchem i rozpaczą w duszy] szedł boso po trawie wzdłuż drogi, szanując drugą parą obuwia, gdyż z pierwszej nie pozostało już śladu. Była: sobota, schyłek jesieni. Szare chmury przewalały się po niebie, ciężkie i szybkie, pędzone wichurą świszczącą wśród drzew. W powietrzu wisiał deszcz. Na polach o te} porze dnia nie było widać ludzi. Tu i ówdzie wznosiły, się, niby potworne żółte grzyby, brogi słomy, a obsiana! już na przyszły rok ziemia wydawała się naga.
Randel był głodny, głodny jak zwierzę, trawiony tym straszliwym głodem, który zmusza wilki do rzucania się; na ludzi. Osłabiony wyciągał nogi, aby robić mniej kroków; głowę miał ciężką, krew huczała mu w skroniach; z oczami czerwonymi i zaschłymi ustami ściskał w ręku swój kij z nieokreśloną chęcią obicia nim pierwszego napotkanego człowieka wracającego do domu na wieczerzę.
Szedł skrajem drogi, mając przed oczyma wizję kartofli wykopanych i pozostawionych w zoranej ziemi. Gdyby znalazł kilka, nazbierałby; suchych gałęzi rozniecił:
ogień w rowie i posiliłby się doskonale ziemniakami, przedtem ogrzawszy ich ciepłem zziębnięte ręce.
Ale jesień była już późna i będzie musiał poprzestać podobnie jak wczoraj, na surowym buraku wyrwanym z bruzdy.
Od dwóch dni mówił do siebie głośno, opętany dręczącymi myślami. Nigdy dotąd nie myślał, zużytkowując cały swój umysł i skromne zdolności w pracy zawodowej. Teraz jednak straszliwe zmęczenie, ustawiczna pogoń za nieosiągalną robotą, szorstkie odmowy, noce spędzone na polu, głód, pogarda okazywana włóczędze przez ludzi osiadłych, wciąż zadawane mu pytanie: „Czemuś nie został w swojej wsi?”, niemożność zajęcia swoich silnych ramion, wspomnienie rodziców, którzy pozostali w domu bez pieniędzy – wszystko to razem napełniało go zwolna gniewem, wzbierającym z każdym dniem, z każdą godziną, niemal co minutę i wyrywającym mu się z ust wbrew jego woli i wiedzy w krótkich obelżywych słowach
Potykając się o kamienie, kaleczące mu bose nogi mruczał:
– Ach, co za nędza… Przeklęte świnie… Dać zdychać z głodu człowiekowi… cieśli… Świnie.. Nie mieć dwudziestu centymów. Głupich dwudziestu centymów.. I deszcz już leje… Świnie podłe…
Oburzał się na niesprawiedliwość losu, obwiniając ludzi, wszystkich ludzi za to, że natura, ta wielka ślepa matka, jest ślepa, nieubłagana, surowa i podstępna.
Zaciskał zęby i powtarzał: „świnie przeklęte!”, patrząc na wąskie szare dymki wzbijające się nad dachami o tej porze wieczornego posiłku. I nie zastanawiając się nad inną niesprawiedliwością, niesprawiedliwością ludzką, która się nazywa gwałtem i kradzieżą, miał ochotę wtargnąć do jednego z tych domostw, zamordować mieszkańców, i zająć ich miejsce przy stole.