- W empik go
Włóczęga w pięciu smakach. Bazary i odludzia - ebook
Włóczęga w pięciu smakach. Bazary i odludzia - ebook
Daj się porwać włóczędze w egzotyczne zakamarki Chin. Siadaj na rower i zjedź ze szlaku. Poczuj smak Xinjiangu. Najrozleglejszej prowincji Chin zamieszkana przez Ujgurów. Na obrzeżach góry Tien Szan, Kun Lun, Pamir w środku powietrze drżące nad pustymi drogami, jadeity z Kotliny Tarymskiej, geograficzny środek Azji. Pustynia Taklamakan – przechowuje duchy zaginionych karawan i zasypane antyczne miasta. W starożytnych osadach nanizanych na nić Jedwabnego Szlaku odkryjesz mistyczny klimat bazarów założonych jeszcze przed Chrystusem. W Tien Szanie odpoczniesz w cieniu jurty i pociągniesz łyk herbaty z baranim łojem. Przejdziesz przez spiekotę Kotliny Turfańskiej. Rozsmakujesz się w ujgurskich frykasach i klimacie podróży azjatyckimi pociągami dalekobieżnymi. Dotknij Centralne Chiny: zgiełkliwe miasta i zapyziałe wioski. Skosztujesz życia prowincji tak zapadłej, że mieszkańcy sąsiadujących dolin nie są w stanie dogadać się z powodu różnic języka.
Czar tych krain niebawem pogrąży się piaskach pustyni albo pryśnie pod gąsienicami buldożerów. Resztki komunizmu komponują się z tradycją buddyjską, realizm przeradza się w czysty absurd. We włóczędze znajdziesz przydatne wskazówki dla podróżnika, gawędy i świetny humor.
Włóczęga połączy cię z ludźmi, którzy podzielą się z tobą posiłkiem, schronieniem, zaskoczą opowieścią, rozśmieszą, wzruszą i zamieszkają w twoim sercu. Tylko nie pytaj ich o drogę, bo wtedy i ty zostaniesz w Chinach na zawsze.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-272-3778-1 |
Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Xinjiang, Shinjang, Sinciang, Sinkjang, , ىنجاڭ ئۇيغۇر ئاپتونوم رايون , Chiński Turkiestan, Ujgurstan, Autonomiczny Okręg Ujgurski. Marka piwa. Najrozleglejsza prowincja Chin. Zajmuje 1,6 miliona kilometrów kwadratowych, czyli jest sześciokrotnie większy od Polski. Obecna nazwa w chińskim tłumaczeniu brzmi Nowa Granica. Egzotyczny i niełatwy obszar na rozdrożu właściwych Chin, Mongolii, Kazachstanu, Kirgizji, Pakistanu, Indii i Tybetu. Na obrzeżach dzikie góry: Tien-Szan, Kun-Lun, Pamir, w środku: rozgałęziający się Jedwabny Szlak, jadeity z Kotliny Tarymskiej, geograficzny środek Azji. Taklamakan – pustynia o sławie jednego z najbardziej niegościnnych obszarów na Ziemi – przechowuje duchy zaginionych karawan i zasypane antyczne miasta. Na północnych obrzeżach pustyni, u stóp Tien-Szanu w tektonicznej studni Kotlina Turfańska sięga 154 metrów poniżej poziomu morza. Jest to jedno z najgorętszych, i najsuchszych miejsc na świecie. W sercu tej pustki i na dnie depresji leży oaza wokół Jeziora Księżycowego (Aydingkol). Natrafisz tam na bajeczne ogrody, fenomenalne uprawy i najsłodsze w całej Azji owoce. Napijesz się słynnych turfańskich win.
Cesarstwo Chińskie wykazywało zainteresowanie Xinjiangiem już od dwóch tysiącleci. Obszar przez setki lat przechodził z rąk do rąk. Znajdował się pod panowaniem Chińczyków, Persów, Mongołów, Turków, Ojratów, Rosjan. Jedwabny Szlak – jedno z bogactw regionu – przyczynił się do rozwoju miast, z których część pochłonęła pustynia, inne są wciąż dumne z historii liczącej nieraz tysiące lat. Bogata tradycja kultury to jednak nie tylko efekt tysiąca lat wpływów cywilizacji Islamu i obecności na tych ziemiach wyznawców Proroka, ale i daleko starsze wpływy buddyzmu, a nawet chrześcijańskich nestorian. W środku Azji unosi się delikatny zapaszek środkowej Europy. Ujgurowie uważają się za kuzynów Hungarów. Węgrzy są więc tutaj podejmowani ze szczególną atencją, a skoro Polak, Wegier – dwa bratanki, więc czemu z tego nie skorzystać?
Największą jednak atrakcją Xinjiangu są ludzie. Rdzenni mieszkańcy to Ujgurowie – muzułmański naród pochodzenia tureckiego. Stanowią najliczniejsza grupę narodową w Xinjiangu (45% spośród 22 milionów), jednak intensywny napływ Chińczyków narodowości Han może wkrótce znieść ich dominację. Smagli, o wyraźnie niechińskich rysach. Nieraz spotkasz wśród nich blondyna o niebieskich oczach. Odznaczają się gościnnością, znakomitą kuchnią (baranina, makarony, warzywa, owoce, placki pszenne), krewkim charakterem, muzycznym talentem oraz nieprzejednaną awersją do chińskiej administracji państwowej. Zakorzenionych tradycji rebelianckich nie jest w stanie zdusić policyjny system narzucony przez chińskie władze, więc co chwila słyszymy o rozruchach w Urumqi lub Kashgarze.
Dominika – znawczyni i smakoszka Chin – nie miała istotnych kłopotów z przekonaniem nas do konieczności podjęcia trudu odwiedzenia Xinjiangu. Początkowo jednak wyrażała wątpliwości co do pomysłu wyprawy w tak szczególnym okresie jak Olimpiada w Pekinie w 2008 roku:
- Wszędzie pełno policji, problemy z transportem, wszystko trzy razy droższe niż zwykle… Na co nam to?
Okazało się jednak, że stan wyjątkowy związany ze światową imprezą sportową może stworzyć zaskakujące okoliczności szczególnie istotne dla włóczęgów takich jak my. Olimpiada to przede wszystkim najazd zagranicznych gości, którym trzeba zapewnić bezpieczeństwo i zarazem nie budować wizerunku dyktatorskiej tyranii. Dla przyzwyczajonego do wszechwładzy chińskiego policjanta nastał trudny okres bycia przynajmniej zewnętrznie życzliwym i tolerancyjnym. Można więc powiedzieć, że na czas balu demon przywdziewa uśmiechniętą maskę. Nawet w najbardziej zapadłej dziurze, gdzie przez myśl mu nie przejdzie mu wizyta zagranicznych gości.
Na podstawowy środek lokomocji wybraliśmy rowery, co pozwoliło dotrzeć w zakamarki, w które nie prowadzi żadna turystyczna trasa opisana w przewodniku, a większość z mieszkańców nie widziała białego przybysza jeszcze nigdy.
Za chwile rozpoczniesz poznawanie magicznych Zachodnich (i nie tylko) Chin naszymi oczami. Czas więc na parę słów na temat osób pośredniczących w akcie poznania:
Dominika – wytrawna podróżniczka, świetna znawczyni kultury i języka Chin – w Xinjiangu nieraz daje się zaskoczyć.
Marian – fizyk teoretyk cierpiący na obsesję uściślania świata według teorii mechaniki kwantowej. W tym szaleństwie miewa przebłyski i widzi sedno sprawy
Paweł – gawędziarz spod znaku grupy opowiadaczy zwanej Studnią O. niezrównany bajarz i bajerant. Urodą odpowiada przedstawicielom antycznego narodu Bai – niebieskookich, jasnowłosch mieszkańców Kotliny Tarymskiej, za północno-zachodnią granicą starożytnych Chin.
Piszący te słowa – spisujący szczegóły i ulotne wypowiedzi, uczestnik wielu fascynujących włóczęg
Mapka trasy:
1.
Moskiewskie lotnisko Szeremietiewo-2, mimo pierestrojki i wszelkiego dalszego zamętu, nie traci nic z imażu wyreżyserowanego przez twórców dojrzałego socrealizmu. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to brak miejsc siedzących. Zatęchłe powietrze i zmęczony tłum przelewający się korytarzykiem uwikłanym wśród sklepów i straganów. Smród z toalet miesza się z odorem bijącym od kałuży wypływającej spod stoiska z napojami. Zdejmujemy buty przed kontrolą bagażową i atmosfera gęstnieje jeszcze bardziej. Burzowe chmury zwierają się nad moskiewskim niebem za brudną szybą i robi się nastrój jak w piosence Wysockiego „Moskwa – Odessa”. Na szczęście dziś Пекин открыт i usadowiwszy się w samolocie, możemy spokojnie trawić dziesięć tysięcy li dzielące nas od chińskiej stolicy.
Podróżujący na sąsiednich fotelach młodzi Amerykanie niecierpliwie dopominają się alkoholu, który w Aerofłocie doprawiony jest słonymi cenami. Tym przyjemniej zaskakuje nas smaczna i obfita kolacja z pieczoną rybą. Duchowej strawy dopełniają serwowane na plazmowych ekranach legendarne hollywoodzkie i mosfilmowe produkcje archiwalne, których niezawodność w sklejaniu powiek jest również legendarna.2.
Czy można nazwać śniadaniem posiłek podany o 22.30 domowego czasu, a złożony z samotnej bułeczki z dżemem okraszonej gorzką kawą i krwistym niebem nad mongolskimi stepami?
W Pekinie jeszcze nie jesień, choć w kolorze nieba dominuje żółć pyłu znad Gobi. Daje się jednak wyczuć bliskość olimpiady.
– Państwo na igrzyska? Witamy sportowców! – wykrzykuje urzędnik obsługujący bramkę wyjściową, obmacując wzrokiem kształty rowerów okręconych taśmą streczową.
Ze względu na bliskość międzynarodowej pompy wydano okólnik zobowiązujący przedstawicieli mniejszości narodowych do opuszczenia stolicy na okres igrzysk – dowiaduje się Dominika w lotniskowym przedstawicielstwie kolei. Nic więc dziwnego, że bilety na nieliczne pociągi do Xinjiangu i Mongolii Wewnętrznej wyprzedano na kilka dni do przodu.
Automat do wymiany pieniędzy, poczęstowany solidną dawką dolarów, odzywa się narodowym hymnem. Wykrzykuje po chińsku:
- Naprzód, naprzód, NAPRZÓD!!! - po czym wypluwa fury zmiętych chińskich banknotów. Podjąwszy błyskawiczną decyzję, inwestujemy lwią część (1600 juanów^(i) od osoby) posiadanej gotówki w ostatnie miejsca na odlatujący za godzinę Boeing 777 linii East China do Urumqi. Z ledwością przepychamy rowery przez rentgenowską bramkę do bagażu nadwymiarowego, do której inni pasażerowie pchają wypchane sizalowe torby, drewniane skrzynie, a nawet oszalałego z przerażenia psa. Nie zdążywszy odetkać uszu po długim locie z Moskwy, znów wznosimy się w przestworza.
– Czy wiecie, że czyste niebo nad Chinami to prawdziwa rzadkość? – mówi Dominika, usiłując przebić wzrokiem otaczające nas brudnożółte chmury. – Nie jest to powodowane klimatem, jak oficjalnie podaje się w mediach, tylko dymami z tysięcy fabryk otwieranych tu każdego roku.
Po krótkiej drzemce czas na pierwszą przekąskę na chińskiej ziemi, a właściwie na chińskim niebie. W czasie serwowania posiłku milkną rozmowy, a samolot wypełnia się przypominającym szmer leśnego strumienia chóralnym mlaskiem setek ust. Ryż z mięsem marynowanym z fasolą i marchewką, z wyczuwalnym posmakiem glutaminianu pomaga trawić egzotyczne mordobicie emitowane bite dwie godziny z samolotowych ekranów.
Mija film, dwie drzemki i 1510 mil. Podchodzimy do lądowania. Pasażerowie nawykli do nieziemskich upałów drżą na wiadomość, że w stolicy Xinjiangu jest tylko 21°C. Urumqi rozciąga się na zalanej deszczem pustyni i migocze setkami kałuż szybko parującymi w południowym skwarze.
Rowery odczuły trudy transportu. Marian ma złamany bagażnik, zaś Paweł uszkodzony pancerz linki hamulca. Nasze pierwsze kroki kierujemy więc do zakładu mechanicznego.
– Jesteście Francuzami? – szefowa przyzwoicie wyglądającego podmiejskiego sklepu rowerowego podejmuje nas arbuzami.
Mieszkańcy przeżywają niedawny przejazd grupy kilkuset kolarzy zmierzających z Paryża do Pekinu przez Urumqi i przez skrzyżowanie, przy którym właśnie stoimy.
Urumqi jest miastem najdalej na Ziemi oddalonym od morza. Składa się z szerokich ulic, blokowisk rozrzuconych bezładnie w stepie. Rdzenni mieszkańcy to Ujgurowie, Kazachowie i Mongołowie. Najwięcej jest jednak napływowych Chińczyków, którzy, jak wszędzie, uważają się za rasę wyższą.
Pokonanie 35 kilometrów dzielących dworzec lotniczy od autobusowego zabiera nam 8 godzin przedzierania się przez zagmatwane centrum, zakorkowane autostrady i apokaliptyczne blokowiska. Szczególnie skutecznie opóźniają nas zawiesiste zapachy dobiegające z knajpy otoczonej stołami bilardowymi pod dziurawym brezentem. Za 49 juanów dostajemy miskę wybornej jagnięciny z ostrymi paprykami, sałatkę z wąskich liści o niezidentyfikowanej nazwie, znakomity ogórek z czosnkiem, półmisek pieczonej ryby w ostrym sosie i czajnik lurowatej herbaty. Jedzenia starcza dla czworga i jeszcze zostaje. Poposiłkowa ociężałość daje się we znaki. Tymczasem w centrum miasta trzeba zdwoić uwagę. Jesteśmy zmuszeni do przemieszczania się autostradą. Poruszanie się po chińskich drogach potrafi postawić włos na głowie nawet najbardziej opanowanym kierowcom. Dla Chińczyka za kółkiem dać się wyprzedzić to poważny afront. Jazda autostradą to wieczne wyścigi i nieustanne zajeżdżanie sobie drogi.
Dworzec autobusowy znajduje się na południowych krańcach miasta, wśród starej zabudowy i straganów spiętrzonych stosami melonów i arbuzów. Biały budynek dworca ozdobiony wieżyczkami bierzemy za meczet. Autobus do Hotanu odchodzi o 20.00 czasu ogólnochińskiego, co sprawia, że na formalności związane z biletami^(ii) pozostaje nam pół godziny. Mimo to zdążamy się jeszcze zaopatrzyć w wodę i owoce (przed nami 22-godzinna podróż przez pustynię Taklamakan), spokojnie złożyć rowery i przepuścić je przez aparat rentgenowski obecny tu niemal w każdym publicznym przybytku.
Chińskie autobusy dalekobieżne zamiast foteli mają rzędy piętrowych prycz i podłogę wyłożoną dywanem.
– W środkowych Chinach podróże takimi autobusami są okropne – mówi Dominika, moszcząc się pod wzorzystym kocykiem. – Powietrze stoi, a Chińczycy palą i wymiotują. Najgorsze jest jednak, jak ściągną buty. Tutaj używa się takich tanich plastikowych skarpetek, a zwyczaj mycia nie dotyczy części ciała poniżej pasa.
Jednak tym razem mamy szczęście. Większość pasażerów to Ujgurowie. Schludni mężczyźni o kaukaskich lub tureckich rysach przyobleczeni w białe koszule i islamskie czapeczki porozumiewają się gardłowo-syczącą mową. Obwieszone złotem kobiety zazwyczaj milczą. Nikt nie pali w czasie jazdy. Warkot motoru częściej niż rozmowy przerywają telefony komórkowe emitujące nostalgiczne orientalne melodie. Paweł rozłamuje aromatyczny placek nan i częstuje śliwkami. Zapada czerwony zmierzch nad żwirowymi przedpolami pustyni i dalekimi łańcuchami Tien-Szanu. Przed nami i za nami opustoszała wstążka drogi.3.
Godzinny postój w sercu pustyni, pośród wydm zasypujących drogę. Sfalowany piach po horyzont. Potomkowie nomadów nie mają żadnych skrupułów przed śmieceniem. Pobocza przyozdobione warstwą polietylenowych torebek, opakowań po napojach przemieszanych z organicznymi pozostałościami po tysiącach podróżnych, którzy jak my się tu zatrzymali. Na południowych krańcach pustyni zaczynają się rzadkie oazy ulepione z glinianych domostw, skrawków anemicznej roślinności wsysanej przez piach i nieprzebrane zwały śmieci.
Młoda dziewczyna jadąca do Niya uczy nas podstawowych ujgurskich zwrotów. Ja sim sys – witam; jahmed – dziękuję. Wraz ze zbliżaniem się gór Kun Lun pustynia traci surowe oblicze, przystrajając się w pola kukurydzy, elektryczne trakcje, zakola rzek o kolorze cementu lub mlecznej kawy. Na jednym z przystanków za miasteczkiem Keria rozpoczyna się exodus pasażerów do latryn ustawionych na żwirowisku. Po drodze wszyscy zostają wylegitymowani przez policję. Skośnooki patrol zbliża się do autobusu. Szperamy w poszukiwaniu paszportów, ale funkcjonariusze na nasz widok machają rękami. Sprawdzaniu tożsamości podlegają jedynie miejscowi. Na terenach objętych niepokojami etnicznymi i ujgurskim ruchem separatystycznym chińskie władze wprowadziły poważne ograniczenia w prawach przemieszczania się przedstawicieli mniejszości narodowych.
Postój w Keria. Na miejscowym bazarze wywołujemy zbiegowisko. Wystarcza, że Paweł wręcza wiekowemu żebrakowi pomiętego juana. Ten wyciąga z przepastnych kieszeni ubłoconego płaszcza wielkie jak dłoń fałszowane starożytne monety, jakieś bransoletki. Bazarowi włóczędzy chcą zobaczyć, co ma w rękach stary, inni pchają się, przyciągnięci zbiegowiskiem. W geometrycznym tempie gromadzą się ciekawscy w lnianych czapeczkach, brodaci mężczyźni, dzieci. Po paru minutach jest taki ścisk, że z trudem udaje się wydostać z ciżby.
Marian kupuje ujgurską czapeczkę, w której wygląda jak proboszcz. Brak mu jedynie gustownego pomponika.
Hotan to pogrążone w gorącej kurzawie miasto z gwarnymi bazarami, żółtym niebem i strzelistymi minaretami zdobnymi w kolorowe mozaiki. Zatrzymujemy się we wzmiankowanym w przewodniku Lonley Planet hotelu Hetian Ying Binguan, oddalonym o parę przecznic od dworca autobusowego. Po zainstalowaniu się w pokoju (pięcioosobowy narożny pokój bez łazienki za 120 juanów) udajemy się na wieczorną przechadzkę.
Koloryty kuchenne. Miejsce ryżu typowego dla Hanów zajmuje makaron tradycyjnie przyrządzany przez muzułmańskich mieszkańców Chin – Huiów^(iii) i Ujgurów. Kunszt kucharzy na poczekaniu ręcznie przyrządzających porcje makaronu w przydrożnych jadłodajniach jest zaskakujący. Do tego najczęściej podawana jest duszona jagnięcina i warzywa. Wszędzie dostaniesz tłuste szaszłyki. Jedzenie ma łagodniejszy smak niż w centralnych Chinach, zaś bezpłatna herbata – beznadziejna.
Mimo braku ulicznego oświetlenia życie na ulicach Hotanu tętni do późnych godzin. Po zapadnięciu ciemności piesi poruszają się niemal wyłącznie jezdnią, mimo nieustającego ruchu rowerów i riksz. Strach pomyśleć, w co można wdepnąć na nieoświetlonych chodnikach.
Marian jednak w coś wdepnął, co potwierdzają oględziny i obwąchiwanie obuwia. Nie jest jasne, czy lepki ślad jest pamiątką z Hotanu czy z szaletu w okolicach Keria. Zielona herbata i piwo „Sinkijang” kołyszą do snu wśród tropikalnego skwaru, który nie chce odpuścić mimo nocy.