- W empik go
Włóczęga w pięciu smakach. Mzungu - ebook
Włóczęga w pięciu smakach. Mzungu - ebook
Autor wraz z Dominiką postanawiają sprawdzić, czy w cieniu największych atrakcji turystycznych Afryki Wschodniej znaleźć można jeszcze miejsca warte zbłądzenia... Notowane na żywo zdarzenia i refleksje oddają rytm tej czarującej podróży poza poczucie pewności siebie i granice zaskoczenia. Dowiesz się, czy bezpiecznie jest schodzić z wyznaczonego szlaku, czy bać się Czarnych, jak za parę groszy włóczyć się po bezdrożach kontynentu, nie dać się orżnąć cwaniakom i zawodowym naciągaczom, co jeść i gdzie spać. Ścieżka włóczęgi wiedzie przez zapadłe wioski, skwarny busz i podłe drogi. Obok tych, którzy nauczyli się korzystać z naiwności Białego, spotkasz tu ludzi, żyjących skromnie, godnie i zwyczajnie. Zagościsz w kolorowym świecie nie dla Białych, lecz gdy pozbędziesz się złudzeń egzotyki, w tej dalekiej podróży poczujesz się jak w domu. I nie będziesz chciał wrócić.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-3931-0 |
Rozmiar pliku: | 7,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kenia to państwo, w którym 63% dochodu narodowego pochodzi z turystki. Czy oznacza to, że cały kraj obrócił się w komercję i wszystko jest dla białoskórych przybyszów z wypchanymi sakiewkami? Czy w Kenii są jeszcze miejsca dla włóczęgów groszem nie śmierdzących i za nic mających luksusy, plaże i uciechy współczesnego safari? Samo słowo safari uległo dewaluacji. W suahili oznacza po prostu podróż, bez kontekstu uganiania się opancerzonym wozem po parku pełnym lwów i słoni. Zresztą suahili od zarania ma zabarwienie merkantylne. Od czasu powstania, grubo ponad tysiąc lat temu język ten spełnia zadanie wschodnioafrykańskiej odmiany lingua franca. Na początku ułatwiał Arabom z Omanu i przybyszom z Pendżabu eksploatację Czarnego Lądu. Potem bardziej niż Afrykanom służył najeźdźcom z Europy. Dosłowne znaczenie w suahili nadane Białemu to rutuku, czyli czerwony. Najczęściej jednak przybysza z Europy określa się mianem mzungu, czyli kogoś, kto wałęsa się bez celu. Byłoby to wschodnioafrykańskie określenie włóczęgi?
Dominika i piszący te słowa postanawiają sprawdzić, czy w cieniu największych atrakcji turystycznych Afryki Wschodniej znaleźć można jeszcze jakieś miejsca warte zbłądzenia. Sukces przechodzi oczekiwania. Kenia to kraj, gdzie za każdym drzewem napotkasz ślad pradziejów. Pierwotność. Tu nie obowiązują reguły Białych i rzeczywistość płynie jak sen, bez czasu. Żyje się jaskrawością nieznanych kolorów. Pod cienką skórką realności łatwo namacasz nieobrobiony archetyp. Nie ma już Nairobi, Mount Kenya czy Wiktorii. Jest Miasto, Góra i Jezioro. Mienią się świeżością barw, jeszcze nie rozcieńczonych historią. Świat światłem i deszczem pociągnięty ujawinia autentyzm i bliskość chwili stworzenia. Tak samo, jak zamieszkujący je Człowiek, który ze swą prostotą i spontanicznością jakby dopiero z łona Ziemi się wydobył. Zepsuty przez luksusy przedstawiciel starej białej cywilizacji, na wszystko mający odpowiedź, spieszący bez ustanku i przeznaczenia nie ma dziś sił, by zawładnąć duszą Afryki. Co najwyżej przybierze postać łatwego źródła zarobku i skłoni dzieciarnię do hałaśliwej a tłumnej żebraniny. Starsi w milczeniu zdobędą się na uniesienie brwi siląc się na wyraz powierzchownego szacunku.
Włóczęga zatacza pogmatwaną pętlę wiodącą przez bezdroża, wsie i prowincjonalne miasteczka. Mimo bariery stwarzanej przez język, nawyki i kolor skóry, namacalna bliskość mieszkańców Afryki w zatłoczonych autobusach i na zgiełkliwych bazarach pozwoliła odczuć, że mzungu, to nie taki diabeł straszny jak go białą farbą malują.
Wkraczając na karty książki narażasz się na nawoływania Twego wewnętrznego GPS-u , który poinformuje Cię, że jesteś poza trasą, coraz dalej od Celu. Ale i coraz bliżej Przeznaczenia. Bo dla włóczęgi ważniejsze od tego skąd i dokąd zmierza jest to, co go po drodze spotka.moja
Moja podróż do jądra ciemności rozpoczęła się dwie noce przed planowanym odlotem do Nairobi. Miałem wtedy następujący sen: z Kenii przywiozłem sobie żonę. Żona ta zamieszkała w łazience znajdującej się w stanie apokaliptycznego remontu. Afrykański obyczaj nakazuje, by pod dach wraz z żoną przyjąć także duchy jej zmarłych przodków. Mieszkały one w wielkiej łazienkowej szafie, którą należało rozebrać, porządnie obsikać i zakopać pod łóżkiem. Tak właśnie uczyniłem i zalecam niezwłocznie uczynić Czytelnikom.mbili
Lotnisko Jomo Kenyatta położone jest na żółtoczerwonym pustynnym płaskowyżu. Rosnące tu akacje mają aerodynamiczne korony, jakby wystrugane palącym powietrzem spod brzuchów odrzutowców.
Imię miasta, Nairobi – jak utrzymują niektórzy – pochodzi od masajskich słów „enkare nyrobi” na określenie okolicy z zimnymi źródłami. Współczesna rzeczywistość, którą nieźle oddaje duszny klimat powieści „Ulica Rzeczna” Meji Mwangi, ma na potwierdzenie tego znaczenia bardzo niewiele, co najwyżej okresowe epidemie malarii związane z położeniem miasta na bagnach. Bliższe realiom wydaje się połączenie przedrostka naj- i robi, będącego lokalnym zdrobnieniem angielskiego robbery. Nairobi uznane zostało za jedno z najbardziej niebezpieczniejszych miast na świecie nie tylko z powodu rozpowszechnienia napadów rabunkowych i rozbojów, ale i licznych aktów terroru. Najsłynniejszy był dokonany w w 1998 roku atak bombowy na ambasadę USA, w którym zginęło niemal 200 osób. Krzepiąc się takimi budującymi rozważaniami schodzimy z pokładu samolotu na Czarny Ląd i z ulgą witamy nasze plecaki od godziny krążące na taśmie w poczekalni. Wiza kosztuje 50 dolarów.
Na zewnątrz uderza ściana ciepła o zapachu dojrzałych bananów. Tuż po przekroczeniu drzwi lotniska wózek z naszymi plecakami przykleja się do rąk czarnego eleganta w purpurowej marynarce. My przyklejamy się do plastikowej tapicerki taksówkowych foteli. Przejazd do centrum Nairobi kosztuje zwyczajowo 1000 szylingów, czyli 20 dolarów. Drogo, lecz mimo konkurencji wśród przewoźników nie daje się stargować ceny.
Dominika mająca znajomości wszędzie, ma je również w Nairobi. Kierujemy się na Moi Avenue^(i) do Sonalux Building, na poddaszu którego znajduje się agencja turystyczna Planet Safari, kierowana przez dominikową znajomą, panią Lucy Wamuyu Njaaga. W ciasnej windzie Sonalux spotykamy się z ciekawym miejscowym zwyczajem. Przewaga liczebna potencjalnych pasażerów oczekujących na windę jest miażdżąca w stosunku do szczęśliwców, którzy do tej windy wcześniej się zdołali wepchnąć. Wskutek tego po otwarciu drzwi np. na parterze początkowo dochodzi do paradoksalnego przepływu ciał do środka windy. Dopiero po rozepchaniu jej ponad miarę, gdy klatka schodowa nieco się rozluźni, ci, którzy dojechali do celu, dostają szansę na wypełznięcie na zewnątrz. Jeśli nie mają wystarczającej siły przebicia (przecisku), jeszcze nie raz przejadą się tym ekscytującym środkiem lokomocji, w którym zawsze brakuje powietrza.
Uliczny zgiełk Nairobi, nieustanne trąbienie, jazgot i pokrzykiwania docierają na 9 piętro Sonalux Building. Miasto wypełnia chmara rozpędzonych pojazdów i kłębiąca się ciżba. Ludzie tu barwni i czepialscy. Mnóstwo takich, których zajęcie polega na czekaniu. Siedzą pod sklepami, w cieniu drzew, na chodniku. Niektórzy pogrążeni w drzemce, inni zajęci obserwacją ulicznego ruchu. W Planet Safari tkwi młody chłopak, który jest chyba stójkowym: ubrany mimo upału w szczelny ortalionowy uniform, przez cały dzień stoi na balkonie to tyłem, to przodem do ulicy, nie zdradzając zainteresowania żadną czynnością, może poza medytacją. Mzungu dla większości takich stójkowych jest głównym źródłem dochodów. Już krótki spacer głównymi ulicami przynosi wrażenie, że przeciętny mieszkaniec Nairobi jest jednocześnie taksówkarzem, przewodnikiem po mieście, agentem safari, tragarzem, kieszonkowcem, wykonawcą muzyki reggae, artystą ludowym i zawodowym Masajem. Spotykamy dżentelmena, który przedstawia się jako afrykański Picasso i przemocą chce nas zabrać do swej galerii, w której zaopatrzymy się w niezbędną liczbę pamiątek z certyfikatem autentyzmu i najpiękniejszości.
Mimo kłopotliwego towarzystwa w postaci wlokącego się za nami ogona Czarnych zachwalających to zalety kraju, to przymioty osobiste, udaje nam się odbyć spacer po reprezentatywnej części śródmieścia. Przestronny i raczej wyludniony Plac Miejski otaczają budynek parlamentu, Katedra Świętej Rodziny, ratusz, siedziba ministerstwa sprawiedliwości wyposażona w żółte skrzyneczki dla donosicieli. Podstarzały wieżowiec w kształcie ogromnej śruby to Centrum Konferencyjne Kenyatta. Nieopodal jest wyprażony przez słońce park ze spiżową podobizną cesarza Haile Selassie I (przez wielu uważanego za wcielenie Boga). Odnoszę wrażenie, że nieliczne blade twarze ograniczają swą obecność do rewiru pięciogwiazdkowych hoteli. Nasze pojawienie się na zwykłej ulicy wywołuje zdumienie wszechobecnego hebanu.
Do naszych uszu zewsząd dociera melodyjny język miękkich głosek lub śpiewnie udźwięczniony angielski. Suahili to popularny w Kenii, Tanzanii i Ugandzie język powstały przez zmieszanie angielskiego, holenderskiego, portugalskiego, gudżarati, arabskiego i narzeczy Bantu. Dominice melodia języka przypomina koreański. Dla mnie natomiast jest to język najbardziej zbliżony do rosyjskiego, ze względu na swojsko brzmiący międzynarodowy pytajnik „aa?”, znany każdemu, kto w Rosji bywał lub nie bywał.
Nairobi nigdy nie było przeznaczone dla Czarnych. Krótka historia Miasta pokazuje, że od zarania stanowiło przedmiot sporów i siedlisko wrogo nastawionych przybyszów. Osadę założyli w 1899 Brytyjczycy na ziemi zamieszkiwanej przez plemię Kikuyu. Była to początkowo tylko stacja kolejowa. Kolej budowano na tych terenach w ostatniej dekadzie XIX wieku mimo mimo zbrojnego oporu lokalnych plemion. Dogodne położenie w połowie linii Kampala - Mombasa, dostateczna ilość wody z pobliskich rzek, a także niezbyt upalny klimat wynikający z położenia na wysokości 1795 m n.p.m. zadecydowały o popularności osady wśród Brytyjczyków i zadecydowały o dynamicznym rozwoju Miasta, niemal od początku istnienia zasłynęło jako centrum myślistwa i turystyki. W 1905 roku przeniesiono tu z Mombasy siedzibę władz brytyjskiego protektoratu. Nairobi stało się stolicą Brytyjskiej Afryki Wschodniej w 1907.
Wrzawa i nadmiar wrażeń męczą, zwłaszcza gdy przybywa się ze środka zimnej i szarej Europy. W porze wieczornego posiłku w Planet zjawiają się inni mzungu: opalona na befsztyk Caroline z Walii, która kończy pięciomiesięczny objazd wschodniej Afryki i holenderska para, marząca, by swą półtoraroczną podróż po świecie uwieńczyć przejażdżką koleją transsyberyjską. Niebo wali się na głowy nasyconymi kolorami zmierzchu. Czas na kolację. Idę coś zagotować. Na blacie w kuchni rządzą się karaluchy takich rozmiarów, że po namyśle ustępuję im z drogi.tatu
Kto słuchał nadawanego przed laty w radiowej Dwójce co dzień o 19.00 Wieczoru w Filharmonii, ten pamięta, że sygnałem audycji było dysharmoniczne crescendo towarzyszące strojeniu instrumentów orkiestry symfonicznej. Właśnie tu, w Nairobi, wraz ze szkarłatem zmierzchu zaczyna się taki Wieczór. Różnica jest taka, że radiowy sygnał trwa kilkanaście sekund, zaś tu jazgot tysięcy trąb, polifonicznych klaksonów, syren, wrzaski, pisk hamulców i ryk silników na zatłoczonych ulicach bezsennego miasta trwa od zmierzchu do świtu. Wrażenie jest takie, że umiejętności kierowców manifestują się częstością stosowania wymyślnych sygnałów dźwiękowych zdolnych magicznie rozwiązać najbardziej zawikłany korek drogowy.
Mzungu nie zaśnie przy tej prastarej kołysance dobiegającej z kolebki człowieczeństwa. Mzungu dziwi się, jak szybko z dnia się robi noc, a z nocy dzień. Mzungu nie uwierzy w rzeczywistość czekającego go dziś festiwalu wrażeń i emocji – i być może potraktuje go jako hebanowy sen kolejny. Nasz dzisiejszy cel to oddalona od Nairobi o 200 kilometrów Chogoria – wioska położona u podnóża Mount Kenya.
Przygoda zaczyna się, gdy wyzwoliwszy się z pieleszy Planet Safari, przywdziewamy plecaki i zmierzamy w kierunku Central Bus Station. Miejsce wygląda efektownie. Poprzedzone jest uliczkami wysłanymi kobiercem śmieci, zatłoczonymi barwnym tłumem. Przeciskamy się przez zatory ręcznych wózków, wśród ludzi niosących na głowach sterty dobytku i świeżych owoców, ścigani przez uliczne dzieci dobiegające z wydeptanych trawników służących za koczowiska. Powietrze rude od dymu urządzonych wprost na ziemi palenisk i ognisk. Pojawienie się mzungu rodzi sensację. Wokół nas rośnie kwitnący kolorami tłum pokrzykujących młodzieńców. Machają rękami i torują drogę wśród samochodów. Przykładnie i stadnie przekraczamy trąbiący strumień pojazdów i wpływamy na teren obiektu zwanego tutaj centralnym dworcem autobusowym.