Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Włóczęgi Północy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Włóczęgi Północy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 340 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NIUA

W koń­cu mar­ca, gdy księ­życ stał w ostat­niej kwa­drze, Niua, czar­ny niedź­wia­dek, po raz pierw­szy na­praw­dę zo­ba­czył świat. Jego mat­ka, sta­ra niedź­wie­dzi­ca, jako oso­ba w po­de­szłym wie­ku, cier­pia­ła na reu­ma­tyzm i lu­bi­ła dłu­go sy­piać. Tej zimy więc, za­miast uciąć zwy­kłą trzy­mie­sięcz­ną drzem­kę, spa­ła całe czte­ry mie­sią­ce, a co za tym idzie, Niua, uro­dzo­ny w cza­sie snu mat­ki, miał nie­co po­nad dwa mie­sią­ce za­miast sze­ściu ty­go­dni, gdy wresz­cie opu­ści­li le­go­wi­sko.

Nu­zak wy­szu­ka­ła od­po­wied­nie leże w ja­ski­ni po­ło­żo­nej u szczy­tu wy­so­kie­go, po­zba­wio­ne­go ro­ślin­no­ści zbo­cza. Stam­tąd Niua po raz pierw­szy spoj­rzał w do­li­nę. Wy­szedł­szy z ciem­nej jamy na za­la­ny słoń­cem prze­stwór, chwi­lę był ośle­pio­ny zu­peł­nie. Usły­szał i wy­czuł wie­le rze­czy, nim je zo­ba­czył. A Nu­zak, jak­by zdu­mio­na tym, że za­miast śnie­gu i chło­du pa­nu­ją wko­ło słoń­ce i cie­pło, sta­ła parę mi­nut, wie­trząc i spo­glą­da­jąc w dół na swo­je pań­stwo.

Od dwóch ty­go­dni wcze­sna wio­sna czy­ni­ła cuda w tej pięk­nej pół­noc­nej kra­inie, roz­po­star­tej po­mię­dzy Jack­son's Knee i rze­ką Sha­mat­ta­wą oraz po­mię­dzy je­zio­rem 0'God a for­tem Chur­chil­la.

Był to kraj prze­ślicz­ny. Z wy­nio­sło­ści skal­nej, na któ­rej sta­li, wy­glą­dał jak wiel­kie mo­rze świa­tła usia­ne tu i ów­dzie bia­ły­mi pła­ta­mi śnie­gu, któ­ry prze­trwał jesz­cze w miej­scach, gdzie wiatr po­two­rzył głęb­sze za­spy. Jak da­le­ko mógł się­gnąć wzrok ludz­ki, wid­nia­ły błę­kit­ne i czar­ne smu­gi boru, lśni­ły ta­fle wciąż pół­za­mar­z­łych je­zior, skrzy­ły się stru­gi i po­to­ki oraz zie­le­nia­ły łąki, wy­dzie­la­jąc moc­ny aro­mat świe­żej zie­mi. Ta woń biła w noz­drza niedź­wie­dzi­cy jak za­pach ja­dła. W dole świat ki­piał ży­ciem. Pąki to­po­li już na­brzmia­ły, lada chwi­la go­to­we pęk­nąć; tra­wy wy­pusz­cza­ły nowe źdźbła, de­li­kat­ne i so­czy­ste; pier­wiosn­ki i fioł­ki gar­nę­ły się ku słoń­cu. Nu­zak wę­szy­ła z do­świad­cze­niem na­by­tym w cią­gu dwu­dzie­stu lat ży­cia, chło­nąc roz­kosz­ny aro­mat jo­deł i ce­drów, wil­got­ną słod­ką woń dzi­kich li­lii, pły­ną­cą z po­bli­skich mo­cza­rów, oraz gó­ru­ją­cy po­nad wszyst­kim moc­ny od­dech zie­mi.

Niua drżał i dy­go­tał pe­łen zdzi­wie­nia. Przed chwi­lą jesz­cze po­grą­żo­ny w mro­ku zna­lazł się na­gle w kra­inie cza­rów. W cią­gu tych paru mi­nut przy­ro­da do­ko­na­ła nad nim swe­go dzie­ła. Nie miał ży­cio­we­go do­świad­cze­nia, ale uro­dził się ob­da­rzo­ny okre­ślo­nym in­stynk­tem. Wie­dział, że to jest jego świat, że słoń­ce i cie­pło są dla nie­go, a słod­kie dary zie­mi sta­no­wią plon jego dzie­dzic­twa. Zmarsz­czył ma­leń­ki bru­nat­ny no­sek i wcią­gał po­wie­trze, ło­wiąc wo­nie wszel­kich roz­ko­szy, o ja­kich war­to było ma­rzyć.

Na­słu­chi­wał. Sto­ją­ce uszki wy­cią­gał ku przo­do­wi i chwy­tał sze­le­sty zbu­dzo­nej zie­mi. Na­wet źdźbła traw mu­sia­ły chy­ba nu­cić ra­do­śnie, bo­wiem wzdłuż i wszerz ca­łej do­li­ny brzmia­ła ci­cha, śpiew­na me­lo­dia kra­ju peł­ne­go szczę­ścia, że nie stą­pa po nim noga ludz­ka. Wszę­dzie uno­sił się har­mo­nij­ny po­szum wody, a łą­czy­ły się z nim inne dźwię­ki wiesz­czą­ce roz­kwit ży­cia: świer­got skal­ne­go wró­bla, sre­brzy­sta aria droz­da po­la­tu­ją­ce­go nad mo­kra­dłem, roz­dy­go­ta­ny hej­nał wspa­nia­le bar­wio­nej sój­ki ka­na­dyj­skiej, szu­ka­ją­cej wśród ak­sa­mit­nej gę­stwy świer­ków od­po­wied­nie­go miej­sca na uwi­cie gniaz­da. Na­gle Niua za­drżał, usły­szaw­szy wy­so­ko nad gło­wą ostry krzyk. In­stynkt prze­strzegł go, że w tym krzy­ku czai się groź­ba. Nu­zak spoj­rza­ła w górę i zo­ba­czy­ła cień Upi­ska, wiel­kie­go orła, któ­ry wa­żył się na roz­pię­tych skrzy­dłach mię­dzy zie­mią a słoń­cem. Niua do­strzegł go rów­nież i przy­lgnął do mat­ki.

A Nu­zak, cho­ciaż tak sta­ra, że utra­ci­ła po­ło­wę zę­bów, że wzrok słabł jej co­raz bar­dziej, a w chłod­ne i wil­got­ne noce ła­ma­ły ją ko­ści – z ro­sną­cym za­do­wo­le­niem spo­glą­da­ła na kraj ro­ze­sła­ny u jej stóp. Myśl jej wy­bie­ga­ła poza ob­rąb do­li­ny. Kę­dyś, za mu­rem bo­rów, za naj­dal­szym je­zio­rem, za rze­ką i łąką le­ża­ły bez­kre­sne prze­strze­nie, two­rzą­ce jej oj­czy­znę. Sły­sza­ła nie­uchwyt­ny dla Niuy dźwięk: da­le­ki ło­skot wiel­kie­go wo­do­spa­du. Ten ło­skot wła­śnie i szept ty­się­cy stru­żek wody, złą­czo­ny z mięk­kim szme­rem wia­tru wśród igla­stych ko­na­rów – sta­no­wi­ły gędź­bę wio­sny.

Wresz­cie Nu­zak wes­tchnę­ła głę­bo­ko i mruk­nąw­szy w stro­nę Niuy, jęła wol­no scho­dzić dro­gą mię­dzy ska­ła­mi w dół zbo­cza.

W do­li­nie było jesz­cze cie­plej niż u szczy­tu góry. Nu­zak szła pro­sto nad kra­wę­dzie błot. Pół tu­zi­na pta­ków po­rwa­ło się do lotu trze­po­cąc skrzy­dła­mi i Niua o mało się nie prze­wró­cił ze stra­chu. Nu­zak ani drgnę­ła. Niua za­uwa­żył jej wy­nio­słą obo­jęt­ność. Nie spusz­czał z niej oczu, a in­stynkt już mu do­ra­dzał, by je­śli mat­ka ob­ja­wi chęć uciecz­ki, zmy­kać u jej boku co sił. W dzi­wacz­nym, ma­łym łeb­ku kry­sta­li­zo­wa­ło się wy­raź­nie po­ję­cie o tym, jak nie­zwy­kłą isto­tą jest jego ro­dzi­ciel­ka. Była przede wszyst­kim naj­więk­sza ze wszyst­kich ży­wych stwo­rzeń. Wie­rzył w to nie­za­chwia­nie całe dwie mi­nu­ty, to jest nim do­szli do koń­ca mo­cza­rów. Ale rap­tem ozwa­ło się gło­śne chra­pa­nie, trzask si­to­wia, chlu­pot wiel­kie­go ciel­ska w głę­bo­kim ba­jo­rze – i po­twor­ny łoś, czte­ro­krot­nie więk­szy niż Nu­zak, po­rwał się do sza­lo­nej uciecz­ki. Oczy Niuy nie­mal wy­la­zły z or­bit. A Nu­zak i na to nie zwró­ci­ła naj­mniej­szej uwa­gi.

Więc Niua zmarsz­czył ma­leń­ki no­sek i wark­nął groź­nie, tak samo jak war­czał w głę­bi mrocz­nej pie­cza­ry, ba­wiąc się fu­trem Nu­zak lub ka­wał­ka­mi su­szu. Po­jął wspa­nia­łą praw­dę: może drwić z wszel­kich istot, choć­by naj­więk­szych, bo­wiem każ­dy umy­ka przed Nu­zak, jego mat­ką.

Przez cały dzień Niua czy­nił wie­le od­kryć i z każ­dą chwi­lą upew­niał się co­raz bar­dziej, że jego mat­ka jest bez­sprzecz­ną wład­czy­nią tej no­wej sło­necz­nej kra­iny.

Nu­zak była sta­rą, mą­drą ro­dzi­ciel­ką, któ­ra wy­cho­wa­ła już pięt­na­ście do osiem­na­stu po­ko­leń niedź­wiad­ków, to­też w pierw­szym dniu wę­drów­ki nie cho­dzi­ła zbyt wie­le, dba­jąc o to, by mięk­kie po­de­szwy ła­pek Niuy mo­gły stop­nio­wo tward­nieć. Nie po­rzu­ca­li pra­wie mo­kra­deł i od­wie­dzi­li je­dy­nie po­bli­ską kępę drzew, gdzie Nu­zak pa­zu­ra­mi roz­dar­ła korę so­sny, umoż­li­wia­jąc do­stęp do so­czy­ste­go miąż­szu pnia i słod­kiej ży­wi­cy. Niua, najadł­szy się wprzód ko­rze­ni i kłą­czy, roz­ko­szo­wał się tym de­se­rem, po czym spró­bo­wał o wła­snych si­łach roz­dra­pać korę in­ne­go drze­wa. Po po­łu­dniu Nu­zak była tak na­żar­ta, że boki jej spęcz­nia­ły, a Niua, opcha­ny mat­czy­nym mle­kiem i roz­licz­ną stra­wą do­dat­ko­wą, wy­glą­dał jak ba­rył­ka. Sta­ra, le­ni­wa niedź­wie­dzi­ca wy­na­la­zła te­raz skal­ny złom, sil­nie ogrza­ny słoń­cem, i le­gła pod nim na krót­ką drzem­kę. Niua zaś, krę­cąc się tu i ów­dzie w po­szu­ki­wa­niu no­wych wra­żeń, zna­lazł się na­gle oko w oko z krwio­żer­czym po­two­rem.

Był to ogrom­ny le­śny żuk dłu­gi na dwa cale. Jego bo­jo­we klesz­cze, czar­ne niby smo­ła, wy­glą­da­ły jak że­la­zne haki. Miał pięk­ny bru­nat­ny przy­odzie­wek, a me­ta­licz­ny pan­cerz lśnił w słoń­cu niby wy­ku­ty z mie­dzi. Niua spłasz­czo­ny na brzusz­ku ga­pił się z moc­no bi­ją­cym ser­cem. Żuk, od­da­lo­ny za­le­d­wie o pół me­tra, su­nął na­przód. To wła­śnie było nie­zwy­kłe i gor­szą­ce. W cią­gu ca­łe­go dnia zda­rzy­ło się po raz pierw­szy, że na­po­tka­na żywa isto­ta nie ra­to­wa­ła się uciecz­ką. Żuk, zbli­ża­jąc się za po­mo­cą dwóch rzę­dów nó­żek, wy­da­wał ostry chrzęst, któ­ry Niua sły­szał cał­kiem wy­raź­nie. Prze­mó­wi­ła w nim rap­tem wo­jow­ni­cza krew ojca, wspa­nia­łe­go Su­mi­ni­ti­ka, na­gląc do czy­nu. Wy­cią­gnął więc nie­pew­ną łap­kę, a żuk Czi­ge­we­se w jed­nej chwi­li przy­brał strasz­li­wy wy­gląd. Skrzy­dła jego za­wi­ro­wa­ły z brzę­kiem, roz­warł szczyp­ce tak sze­ro­ko, że mógł­by nimi ob­jąć ludz­ki pa­lec, i po­czął się ko­ły­sać na wszyst­kie stro­ny, jak gdy­by tań­cząc. Niua spiesz­nie cof­nął łap­kę, a Czi­ge­we­se uspo­ko­ił się po chwi­li i zno­wu su­nął na­przód.

Niua nie wie­dział oczy­wi­ście, że wzrok żuka się­ga za­le­d­wie o czte­ry cale poza czu­bek jego nosa, to­też sy­tu­acja wy­da­ła mu się okrop­na. Ża­den z sy­nów Su­mi­ni­ti­ka nie był jed­nak tchó­rzem, na­wet wte­dy, gdy li­czył nie­speł­na dzie­więć ty­go­dni. Pe­łen roz­pacz­li­wej od­wa­gi Niua po­now­nie wy­cią­gnął łap­kę i nie­for­tun­nie, jed­nym pa­zur­kiem, ujął żuka wpół, przy­ci­ska­jąc go lśnią­cym pan­ce­rzem do zie­mi tak moc­no, że Czi­ge­we­se nie mógł ani bu­czeć, ani chrzę­ścić. Niua ura­do­wał się nie­po­mier­nie. Cal za ca­lem przy­cią­gał bli­żej łap­kę, aż żuk zna­lazł się tuż u jego mord­ki. Wte­dy po­wą­chał go.

Na­de­szła chwi­la od­we­tu. Czi­ge­we­se za­ci­snął szczyp­ce, i drzem­ka Nu­zak zo­sta­ła prze­rwa­na na­głym roz­pacz­li­wym wrza­skiem Niuy. Gdy unio­sła łeb, niedź­wia­dek ta­rzał się po zie­mi jak ogar­nię­ty sza­łem, wier­cił się, rzu­cał i wył. Nu­zak pa­trza­ła chwi­lę uważ­nie, po­tem wol­no wsta­ła i po­de­szła bli­żej. Wiel­ką łapą ob­ró­ci­ła syna na grzbiet i zo­ba­czy­ła żuka moc­no i upar­cie ucze­pio­ne­go no­ska Niuy. Wte­dy, przy­trzy­mu­jąc niedź­wiad­ka tak sil­nie, by nie mógł się ru­szyć, uję­ła żuka zę­ba­mi, nad­gry­zła lek­ko, a gdy roz­luź­nił chwyt, po­łknę­ła go.

Niua aż do zmierz­chu le­czył zbo­la­ły no­sek. Nie­co przed za­cho­dem słoń­ca Nu­zak le­gła pod ska­łą, a Niua spo­żył ko­la­cję. Po­tem umo­ścił so­bie gniaz­do w zgię­ciu jej wiel­kiej łapy. Choć no­sek mu do­le­gał, był bar­dzo szczę­śli­wym niedź­wiad­kiem. Wy­szedł wresz­cie na sze­ro­ki świat, zo­ba­czył dużo rze­czy i cho­ciaż nie­wie­le zdo­był, chwa­leb­nie spę­dził swój pierw­szy dzień.PIERW­SZA WAL­KA

Tej nocy Niua do­znał okrop­nych mit­su­pu­jew, czy­li in­a­czej mó­wiąc, bo­le­ści. Wy­obraź­cie so­bie małe dziec­ko, ży­wio­ne wy­łącz­nie mle­kiem, któ­re­mu by rap­tem dano bef­sztyk! Tak się wła­śnie sta­ło z Niuą. Nor­mal­nie bio­rąc, do­pie­ro za mie­siąc po­wi­nien był spró­bo­wać sta­łych po­kar­mów, ale przy­ro­da za­pra­wia­ła go za­wcza­su do cięż­kiej i nie­rów­nej wal­ki, któ­rą miał wkrót­ce pod­jąć. Dłu­gie go­dzi­ny Niua na­rze­kał i pła­kał, a Nu­zak roz­cie­ra­ła mu no­sem wzdę­ty brzu­szek; wresz­cie niedź­wia­dek do­stał wy­mio­tów i po­czuł się le­piej.

Po­tem usnął. Gdy zbu­dził się, wle­pił zdu­mio­ne ślep­ki w ogrom­ne, pło­ną­ce ogni­sko. Wczo­raj słoń­ce było zło­te i bar­dzo od­le­głe. Dzi­siaj Niua wi­dział je po raz pierw­szy, wy­cho­dzą­ce nad kra­wędź świa­ta. Czer­wie­nia­ło niby krew i w mia­rę jak pa­trzył, mknę­ło ku gó­rze szyb­ko a bez­u­stan­nie, aż przy­bra­ło ku­li­stą for­mę – ogrom­ne, okrą­głe coś. W pierw­szej chwi­li po­my­ślał, że to jest samo ży­cie – groź­ny po­twór szy­bu­ją­cy ku nim po­nad la­sem – i z trwoż­nym pi­skiem przy­tu­lił się do mat­ki. Nu­zak jed­nak nie oka­zy­wa­ła lęku. Zwró­ci­ła w stro­nę słoń­ca ol­brzy­mi łeb i mru­ży­ła śle­pia z roz­kosz­nym za­do­wo­le­niem. Zresz­tą Niua uczuł rów­nież przy­jem­ne cie­pło, bi­ją­ce od pur­pu­ro­wej kuli, i mimo pew­ne­go zde­ner­wo­wa­nia przy­glą­dał się jej w dal­szym cią­gu. Słoń­ce z czer­wo­ne­go sta­ło się wkrót­ce zło­te, a do­li­na, to­ną­ca w bla­skach, jęła znów pul­so­wać ży­ciem.

Nu­zak po­zo­sta­ła jesz­cze w po­bli­żu urwi­ska i błot całe dwa ty­go­dnie. Wresz­cie gdy Niua ukoń­czył dru­gi mie­siąc, zwró­ci­ła pysk w kie­run­ku da­le­kich czar­nych bo­rów i roz­po­czę­ła let­nią wę­drów­kę. Łap­ki Niuy utra­ci­ły nad­mier­ną wraż­li­wość, a wa­żył już do­bre sześć fun­tów .

Praw­dzi­we przy­go­dy Niuy roz­po­czę­ły się do­pie­ro te­raz. W ciem­nych i ta­jem­ni­czych le­śnych ostę­pach tu i ów­dzie le­żał jesz­cze śnieg, więc całe dwa dni niedź­wia­dek tę­sk­nił i pła­kał za cie­płą i sło­necz­ną do­li­ną. Gdy mi­nę­li wo­do­spad, Niua uj­rzał po raz pierw­szy rwą­cy nurt wody. Bór wko­ło nich sta­wał się co­raz bar­dziej po­nu­ry i mrocz­ny. Tu Niua wziął pierw­szą lek­cję ło­wów. Nu­zak bo­bro­wa­ła mię­dzy Jack­son's Knee i rze­ką Sha­mat­ta­wą, zwie­dza­jąc, do­sko­na­łe wio­sną, my­śliw­skie te­re­ny. O ile nie mo­rzył jej sen, była nie­stru­dzo­na w po­szu­ki­wa­niu żyw­no­ści, ry­jąc bez ustan­ku zie­mię, od­wra­ca­jąc gła­zy i rwąc w strzę­py zmur­sza­łe kło­dy i pnie drzew. Po­pie­la­te mysz­ki le­śne, choć tak małe, sta­no­wi­ły pie­ce de rési­stan­ce i Niua nie mógł się na­dzi­wić, jak zręcz­ną i ob­rot­ną oka­zy­wa­ła się jego cięż­ka, sta­ra mama, gdy szło o poj­ma­nie któ­re­go z tych stwo­rzo­nek. Nie­raz uda­wa­ło się jej zło­wić całą ro­dzi­nę gry­zo­niów. Ja­da­ła rów­nież na pół jesz­cze sen­ne żaby, mrów­ki na po­zór mar­twe, ukry­te w zbu­twia­łych pniach, a cza­sem osy, psz­czo­ły lub szer­sze­nie. Niua pró­bo­wał nie­jed­no­krot­nie tych lub owych przy­sma­ków. Trze­cie­go dnia po­dró­ży Nu­zak od­na­la­zła gro­ma­dę zi­mu­ją­cych mró­wek, spo­jo­nych mro­zem w twar­dy blok wiel­ko­ści dwu. Judz­kich pię­ści. Niua po­chło­nął ich spo­rą ilość, a ła­god­ny kwas tej po­tra­wy ogrom­nie przy­padł mu do sma­ku.

W mia­rę jak mi­ja­ły dnie, a róż­ne ży­ją­ce stwo­rze­nia wy­ra­ja­ły się spod pni i skał, Niua po­znał roz­kosz­ny dreszcz sa­mo­dziel­nych ło­wów. Na­po­tkał znów le­śne­go żuka i za­bił go tym ra­zem. Za­bił le­śną mysz­kę. Szyb­ko roz­wi­jał się w nim wo­jow­ni­czy in­stynkt ojca, wspa­nia­łe­go Su­mi­ni­ti­ka, któ­ry żył o trzy lub czte­ry do­li­ny da­lej na pół­noc i nig­dy nie opu­ścił oka­zji do zwa­dy. Ma­jąc czte­ry mie­sią­ce, było to pod ko­niec maja, Niua jadł wie­le rze­czy, któ­re wy­pra­wi­ły­by na tam­ten świat więk­szość jego ró­wie­śni­ków. Od czub­ka nosa po­cząw­szy, po krót­ki, pu­szy­sty ogo­nek nie miał na so­bie ani jed­nej żół­tej łaty. Wa­żył dzie­więć fun­tów i był czar­ny jak smo­ła.

Nie­zwy­kły dra­mat, bę­dą­cy nie­ja­ko po­cząt­kiem wiel­kiej prze­mia­ny w ży­ciu Niuy, zda­rzył się w pierw­szych dniach czerw­ca. Po­go­da była tak cie­pła i roz­ma­rza­ją­ca, że Nu­zak na­tych­miast po obie­dzie uda­ła się na zwy­kłą po­po­łu­dnio­wą drzem­kę. Las ni­zin­ny zo­stał już poza nimi. Znaj­do­wa­li się te­raz w do­li­nie, któ­rej środ­kiem biegł płyt­ki krę­ty stru­mień, opa­su­jąc piasz­czy­ste mie­li­zny i żwi­ro­we pa­gór­ki. Niua nie czuł do snu naj­mniej­szej ocho­ty. Mniej niż kie­dy­kol­wiek miał za­miar mar­no­wać wspa­nia­łe po­po­łu­dnie na zbęd­ny wy­po­czy­nek. Wy­trzesz­czał na świat okrą­głe ślep­ki i wy­da­ło mu się, że świat go woła. Spoj­rzał na mat­kę i pi­snął ci­cho. Wie­dział z do­świad­cze­nia, że przez dłu­gi sze­reg go­dzin Nu­zak ani drgnie, chy­ba że po­ła­sko­cze ją w pię­ty albo po­cią­gnie za ucho; a i wten­czas wyda je­dy­nie groź­ny po­mruk. Miał tego sta­now­czo do­syć! Tę­sk­nił do sil­niej­szych wra­żeń i po­wziąw­szy na­głe po­sta­no­wie­nie, ru­szył na­przód w po­szu­ki­wa­niu przy­gód.

Śród wiel­kiej, zło­to­zie­lo­nej prze­strze­ni wy­glą­dał jak czar­ny kłę­bu­szek, tyle nie­mal sze­ro­ki, co dłu­gi. Do­brnął do stru­mie­nia i obej­rzał się. Wciąż jesz­cze wi­dział mamę. Po­tem za­głę­bił łap­ki w bia­łym, mięk­kim pia­sku dłu­giej wy­dmy usy­pa­nej wzdłuż ko­ry­ta – i za­po­mniał o Nu­zak. Do­szedł do koń­ca wy­dmy i wkro­czył na łąkę po­kry­tą zie­lo­ną ak­sa­mit­ną tra­wą. Tu za­czął prze­wra­cać mniej­sze ka­mie­nie po­lu­jąc na mrów­ki. Po chwi­li wiel­ki śnież­ny kró­lik po­rwał się nie­mal spod jego mord­ki, więc go­nił za nim, aż uczy­niw­szy tu­zin ogrom­nych su­sów, Wa­pus znikł w po­bli­skiej gę­stwie. Niua zmarsz­czył no­sek i skrzek­nął gniew­nie. Nig­dy jesz­cze krew Su­mi­ni­ti­ka nie pły­nę­ła w nim tak buj­ną falą. Pra­gnął do­ko­nać wiel­kich czy­nów. Po raz pierw­szy w ży­ciu tę­sk­nił za wal­ką. Czuł się jak uczniak, co na­za­jutrz po gwiazd­ce, ma­jąc rę­ka­wi­ce bok­ser­skie, nie może zna­leźć prze­ciw­ni­ka. Kuc­nął w tra­wie na tłu­stym za­dku i roz­glą­dał się wo­ko­ło, mru­cząc wy­zy­wa­ją­co. Zwy­cię­żył­by cały świat. Był tego pe­wien. Wszyst­ko drża­ło przed jego mat­ką. Wszyst­ko drża­ło przed nim. Co za nie­zno­śna rzecz brak prze­ciw­ni­ka, gdy się pło­nie chę­cią boju. Praw­dę mó­wiąc, świat jest ra­czej nud­ny!

Ru­szył da­lej, zmie­nia­jąc nie­co kie­ru­nek, okrą­żył wiel­ki odłam ska­ły i na­gle sta­nął.

Spo­za gła­zu wy­glą­da­ła ol­brzy­mia, tyl­na łapa. Niua przy­siadł i spo­glą­dał na nią chwi­lę, a za­mia­ry jego przy­bie­ra­ły zwol­na okre­ślo­ne kształ­ty. Te­raz da ma­mie taką sój­kę, któ­ra jej na pew­no sen prze­rwie. Więc przy­su­nął się wol­no i ostroż­nie, upa­trzył od­po­wied­nie miej­sce na go­łej pię­cie i za­to­pił w nim ostre ząb­ki aż po dzią­sła.

Za­brzmiał ryk tak strasz­ny, że zie­mia drgnę­ła w po­sa­dach. Łapa nie na­le­ża­ła do Nu­zak, lecz sta­no­wi­ła oso­bi­stą wła­sność Ma­ku­sa, sta­re­go niedź­wie­dzia, ob­da­rzo­ne­go wiel­ce zgryź­li­wym cha­rak­te­rem. Po­de­szły wiek, któ­ry roz­wi­nął w Nu­zak ma­cie­rzyń­skie skłon­no­ści, tu zwięk­szył je­dy­nie wro­dzo­ną zło­śli­wość. Nim jesz­cze Niua zro­zu­miał, jak fa­tal­ną po­peł­nił omył­kę, Ma­kus ze­rwał się już na nogi. Był to nie tyl­ko sta­ry i okrut­ny sa­mot­nik, ale po­nad­to nie zno­sił ma­łych niedź­wiad­ków. Nie­jed­no­krot­nie upra­wiał ka­ni­ba­lizm. Za­słu­gi­wał w zu­peł­no­ści na mia­no uczan, czy­li „złe­go niedź­wie­dzia, po­że­ra­cza wła­sne­go ple­mie­nia”. Za­le­d­wie jego ka­pra­we śle­pia doj­rza­ły Niuę, wy­dał po­now­ny ryk.

W od­po­wie­dzi Niua po­czął zmy­kać, ile sił w tłu­stych łap­kach. Nig­dy w ży­ciu jesz­cze nie gnał tak jak te­raz. In­stynkt mó­wił mu, że na­po­tkał wresz­cie isto­tę, któ­ra się go nie boi, i że gro­zi mu śmier­tel­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie wy­bie­rał kie­run­ku uciecz­ki, bo­wiem raz zbłą­dziw­szy nie miał po­ję­cia, gdzie znaj­dzie mamę. Sły­szał, jak Ma­kus pę­dzi za nim, i w bie­gu wy­dał roz­pacz­li­wy skrzek, bła­ga­jąc o po­moc. Sta­ra, wier­na Nu­zak usły­sza­ła ten głos. Na­tych­miast po­rwa­ła się na nogi – i w samą porę. Niua mi­nął ją wła­śnie niby czar­na kula, a o dzie­sięć su­sów za nim le­ciał Ma­kus. Niua doj­rzał mat­kę ką­tem oka, ale roz­r­pęd po­niósł go da­lej. W tej chwi­li Nu­zak sko­czy­ła na­przód, peł­ną pier­sią ude­rzy­ła Ma­ku­sa w bok i oba sta­re niedź­wie­dzie jęły się prze­wa­lać po zie­mi w za­cie­kłej wal­ce.

Niua sta­nął i wy­łu­pia­jąc lśnią­ce oczki, przy­glą­dał się bi­twie. Ma­rzył o awan­tu­rach, ale to, co wi­dział te­raz, ode­bra­ło mu wprost moż­ność ru­chu. Oba niedź­wie­dzie wal­czy­ły za­cie­kle, rwąc so­bie wza­jem strzę­py skó­ry i w śmier­tel­nych za­pa­sach wy­rzu­ca­jąc w po­wie­trze fon­tan­ny zie­mi i żwi­ru. W pierw­szej run­dzie Nu­zak wzię­ła górę. Jej im­pet oszo­ło­mił Ma­ku­sa. Spróch­nia­łe kły wpi­ła mu w gar­dło, ora­ła boki ostry­mi pa­zu­ra­mi tyl­nych łap, aż sta­ry bar­ba­rzyń­ca, zla­ny krwią, po­czął ry­czeć jak za­rzy­na­ny wół. Niua wie­dział, że wróg bie­rze grun­tow­ne la­nie, to­też zbli­żył się nie­co, pi­skli­wym krzy­kiem za­chę­ca­jąc mat­kę do czy­nu, i marsz­czył pysz­czek uka­zu­jąc bia­łe ząb­ki. Od­da­lo­ny o czte­ry me­try od wal­czą­cych, mio­tał się na wszyst­kie stro­ny i cho­ciaż czuł okrop­ny strach, krew Su­mi­ni­ti­ka wrza­ła w nim chę­cią boju.

Wtem za­szło coś, co zni­we­czy­ło w nim do­szczęt­nie po­czu­cie ra­do­sne­go trium­fu. Ma­kus, jako sa­miec, z ko­niecz­no­ści znał grun­tow­nie wszel­kie bo­jo­we ar­ka­na, to­też rap­tem oswo­bo­dził się z ob­jęć Nu­zak, rzu­cił nią o zie­mię i po­czął tak za­cie­kle ob­ra­biać jej boki, że sta­ra niedź­wie­dzi­ca wy­da­ła roz­pacz­li­wy ryk, a ser­ce Niuy ska­mie­nia­ło ze zgro­zy.

Cie­ka­we, jak­by po­stą­pił mały chło­pak wi­dząc ojca w nie­rów­nej wal­ce. Nie­je­den ma­jąc pod ręką sie­kie­rę, użył­by jej na pew­no bez wa­ha­nia. Po­czu­cie, że inny oj­ciec jest sil­niej­szy niż swój wła­sny, może wy­wo­łać praw­dzi­wą tra­ge­dię. Niua po­sia­dał spo­ro ludz­kich cech. Im gło­śniej ry­cza­ła jego mat­ka, tym sil­niej od­czu­wał gro­żą­cą ka­ta­stro­fę. Choć Nu­zak stra­ci­ła z wie­kiem część daw­nych sił, wciąż jesz­cze mia­ła nie­zwy­kle do­no­śny głos i jej la­men­ty roz­le­ga­ły się przy­najm­niej na pół mili wo­ko­ło.

Niua nie mógł już ustać w miej­scu. Pi­ja­ny wście­kło­ścią ru­nął w wir wal­ki. Szczę­śli­wie tra­fił mord­ką na pa­lec na­le­żą­cy do jed­nej z łap Ma­ku­sa i za­to­pił w nim ząb­ki jak rząd ko­ścia­nych iglic. Ma­kus szarp­nął, ale Niua nie roz­warł szczęk, prze­ciw­nie, wpił kły jesz­cze głę­biej. Wte­dy Ma­kus gwał­tow­nie skur­czył łapę, po czym wy­pro­sto­wał ją na­gle i choć Niua opie­rał się roz­pacz­li­wie, mu­siał roz­luź­nić chwyt i po­czuł, że leci w po­wie­trze jak pił­ka. Opadł na zie­mię pod ska­łą, o dwa­dzie­ścia stóp 2 od wal­czą­cych; dech mu za­par­ło i przez chwi­lę nie­zdar­nie gme­rał ła­pa­mi, na próż­no pró­bu­jąc wstać. Wresz­cie oprzy­tom­niał, od­zy­skał wzrok, a wten­czas to, co uj­rzał, pod­nie­ci­ło go znów do naj­wyż­szych gra­nic.

Ma­kus już się nie bił, lecz umy­kał i to ku­le­jąc moc­no.

Bied­na sta­ra Nu­zak pa­trzy­ła w ślad za ucho­dzą­cym wro­giem. Dy­sza­ła cięż­ko jak zgo­nio­ne cie­lę. Szczę­ki mia­ła sze­ro­ko roz­war­te i wy­wa­lo­ny ozór. Stru­gi krwi czer­wie­ni­ły jej fu­tro spły­wa­jąc aż na zie­mię. Do­sta­ła strasz­li­we la­nie. Była zu­peł­nie roz­bi­ta. Lecz Niua wo­bec uciecz­ki wro­ga nie wi­dział wca­le wy­czer­pa­nia mat­ki. Ma­kus zmy­kał! Za­tem Nu­zak była górą. I z ra­do­snym pi­skiem Niua pod­biegł do niej.MIKI

Mi­nę­ło spo­ro cza­su od chwi­li, gdy Niua za­nu­rzył ostre ząb­ki w pal­cu sta­re­go sa­mot­ni­ka, nim Nu­zak od­zy­ska­ła dech o tyle, że mo­gła wy­dać sła­by ryk. Jej boki uno­si­ły się i opa­da­ły jak mie­chy ko­wal­skie, a gdy Ma­kus znikł, Niua kuc­nął w tra­wie, usta­wił ku przo­do­wi za­baw­ne uszki i wle­pił w mat­kę ba­daw­czo błysz­czą­ce, nie­spo­koj­ne śle­pia. Nu­zak skrę­ci­ła w miej­scu z ję­kli­wym po­mru­kiem i ru­szy­ła ku ska­le, pod któ­rą od­by­wa­ła po­obied­nią drzem­kę, za­nim ją zbu­dził roz­pacz­li­wy wrzask syna. Każ­da kość jej sta­re­go ciel­ska zda­wa­ła się być zła­ma­na lub zwich­nię­ta. Szła chwiej­nie, ku­le­jąc i sa­piąc, a na tra­wie po­zo­sta­wał czer­wo­ny ślad. Ma­kus nad­we­rę­żył ją po­rząd­nie.

Po­ło­ży­ła się wresz­cie, mruk­nę­ła i spoj­rza­ła na Niuę, jak gdy­by mó­wiąc:

„Gdy­byś się nie włó­czył nie wia­do­mo po co i nie draż­nił tej sta­rej ga­dzi­ny, oby­ło­by się bez awan­tur. A tak, spójrz na mnie!”

Mło­dy niedź­wiedź ry­chło by od­zy­skał siły po ta­kiej wal­ce, ale Nu­zak prze­le­ża­ła bez ru­chu całe po­po­łu­dnie i całą noc na­stęp­ną. Ta noc była bez­sprzecz­nie naj­pięk­niej­szą ze wszyst­kich, ja­kie Niua kie­dy­kol­wiek oglą­dał. Te­raz gdy chło­dy mi­nę­ły, po­lu­bił księ­życ bar­dziej na­wet niż słoń­ce, gdyż z uro­dze­nia i za­mi­ło­wa­nia był ra­czej noc­nym włó­czę­gą niż dzien­nym my­śli­wym. Mie­siąc po­ja­wił się na wscho­dzie w prze­py­chu pło­mien­nych bla­sków. Na zło­tym tle świetl­nej po­wo­dzi kępy cho­ja­rów czer­nia­ły niby wy­spy, a stru­mień mi­go­tał i lśnił jak żywe sre­bro, wio­dąc krę­ty bieg po­przez ja­sną do­li­nę. Ale Niua do – stał do­brą lek­cję; więc choć księ­życ i gwiaz­dy ma­mi­ły go, tkwił wciąż u boku mat­ki, na­słu­chu­jąc chci­wie gamy noc­nych dźwię­ków, nie od­da­la­jąc się jed­nak od niedź­wie­dzi­cy ani na krok.

Ran­kiem Nu­zak wsta­ła i ostrym wark­nię­ciem ka­żąc sy­no­wi iść za sobą, ru­szy­ła wol­no przez stok za­la­ny słoń­cem. Nie mia­ła naj­mniej­szej ocho­ty do spa­ce­rów, lecz oba­wia­ła się nie­ja­sno, że pod­ły Ma­kus może tu wró­cić. Wie­dzia­ła, że w no­wej wal­ce ule­gnie na pew­no i że Niua pój­dzie wte­dy na śnia­da­nie sta­re­go sa­mot­ni­ka. Po­wlo­kła się na szczyt zbo­cza, mi­nę­ła nową do­li­nę i po­przez wą­wóz otwar­ty jak bra­ma zo­ba­czy­ła fa­li­stą łąkę peł­ną zie­le­ni, mi­go­tli­wych strug i czar­nych kęp drzew szpil­ko­wych. Od ty­go­dnia dą­ży­ła świa­do­mie w stro­nę pew­nej ła­chy, a te­raz, gdy za ple­ca­mi gro­ził Ma­kus, nie prze­rwa­ła po­cho­du, aż wresz­cie tłu­ste łap­ki Niuy le­d­wo mo­gły się ru­szać.

Ła­chę od­na­leź­li do­pie­ro po po­łu­dniu; Niua był tak zma­cha­ny, że z tru­dem wgra­mo­lił się na drze­wo, któ­re mu wska­za­ła mat­ka jako miej­sce od­po­wied­nie na wie­czor­ną drzem­kę. Wy­szu­kał do­god­ne roz­wi­dle­nie ko­na­rów i uło­żył się wnet do snu, gdy tym­cza­sem Nu­zak ru­szy­ła na po­łów.

Ła­cha ro­iła się od ryb po­zo­sta­łych w płyt­kiej wo­dzie po wio­sen­nym tar­le 1 – i nim upły­nę­ły dwie go­dzi­ny, Nu­zak za­sy­pa­ła nimi cały brzeg. Gdy o zmierz­chu Niua zlazł z drze­wa, tra­fił na praw­dzi­wą ucztę. Nu­zak zja­dła już tak wie­le, że wy­glą­da­ła jak ba­rył­ka. Niua spró­bo­wał tego przy­sma­ku po raz pierw­szy i cały na­stęp­ny ty­dzień żył jak w ry­bim raju. Opy­chał się ry­ba­mi ran­kiem, w po­łu­dnie i nocą, a gdy nie mógł już nic prze­łknąć, ta­rzał się w tym ja­dle. Nu­zak żar­ła, aż boki jej gro­zi­ły pęk­nię­ciem. Gdzie­kol­wiek ru­szy­ło któ­re z nich, szła za nim woń ry­bia, z dnia na dzień ostrzej­sza; a im sil­niej­szy był smród, tym bar­dziej roz­ko­szo­wa­li się Niua i Nu­zak. Niedź­wia­dek rósł jak na droż­dżach. W cią­gu sied­miu dni przy­by­ło mu trzy fun­ty. Prze­stał zu­peł­nie ssać, gdyż Nu­zak, jako sta­ra niedź­wie­dzi­ca, wy­schła już bez­na­dziej­nie.

Pod wie­czór ósme­go dnia Niua legł wraz z mat­ką u pod­nó­ża pa­gór­ka po­ro­słe­go mu­ra­wą, by zdrzem­nąć się nie­co po so­lid­nej uczcie. Nu­zak była pod wszel­ki­mi wzglę­da­mi naj­szczę­śliw­sza z niedź­wie­dzic. Spra­wy żyw­no­ści nie tra­pi­ły jej już wca­le. Po ła­chach ro­iło się wciąż od ryb, a ża­den in­truz nie pró­bo­wał na­ru­szać jej spi­żar­ni. Wi­dzia­ła przed sobą nie­prze­rwa­ne pa­smo po­wo­dzeń aż do dnia, gdy let­nie ule­wy pod­nio­są po­ziom wód albo gdy ja­go­dy przej­rze­ją. Niua, bez­tro­ski mały sma­kosz, ra­do­wał się wraz z nią.

Te­goż dnia o za­cho­dzie słoń­ca ja­kiś czło­wiek, sto­jąc na czwo­ra­kach, oglą­dał wil­got­ną, piasz­czy­stą wy­dmę po­ło­żo­ną o pięć lub sześć mil po­ni­żej ła­chy. Rę­ka­wy miał za­wi­nię­te po­wy­żej łok­cia, uka­zu­jąc dwo­je brą­zo­wych ra­mion; nie no­sił ka­pe­lu­sza, więc po­wiew wie­czor­ny wi­chrzył mu ja­sną czu­pry­nę, któ­rą raz do roku pod­ci­nał my­śliw­skim no­żem.

Tuż obok owe­go męż­czy­zny sta­ło z jed­nej stro­ny wia­dro bla­sza­ne, a z dru­giej, przy­glą­da­jąc mu się cie­ka­wie, sie­dział ogrom­nie to­wa­rzy­ski i nie­sły­cha­nie po­spo­li­ty szcze­niak uro­dzo­ny z psa mac­ken­zie i suki pół air­da­la, pół szpi­ca.

To nie­for­tun­ne po­łą­cze­nie po­zba­wi­ło go wszel­kiej rasy. Jego ogon wy­cią­gnię­ty na pia­sku był dłu­gi, cien­ki i po­ro­sły krót­kim wło­sem; łapy ro­bi­ły wra­że­nie opię­tych w rę­ka­wi­ce bok­ser­skie; łeb zda­wał się trzy­krot­nie za duży w sto­sun­ku do cia­ła, a przy­pa­dek, po­ma­ga­jąc na­tu­rze w kształ­to­wa­niu tego ar­cy­dzie­ła, urwał mu po­ło­wę jed­ne­go ucha. Pod­czas gdy przy­glą­dał się swe­mu panu, oka­le­czo­ny ka­wa­łek stał zu­peł­nie sztyw­no, całe ucho na­to­miast skło­ni­ło się ku przo­do­wi peł­ne głę­bo­kie­go za­in­te­re­so­wa­nia. Gło­wa, łapy i ogon były spu­ści­zną po wiel­kim mac­ken­zie; uszy zaś i chu­de, ko­ści­ste cia­ło na­le­ża­ły bez­sprzecz­nie do air­da­la lub szpi­ca. W obec­nym nie­wdzięcz­nym sta­dium roz­wo­ju był to naj­bar­dziej ty­po­wy kun­del pod słoń­cem.

Gdy po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia pan wresz­cie prze­mó­wił, Miki jął za­wzię­cie mer­dać ogo­nem, w zu­peł­no­ści oce­nia­jąc fakt, że sło­wa czło­wie­ka zwró­co­ne są wy­łącz­nie do nie­go.

– To jest mat­ka z ma­łym, Miki! – rzekł męż­czy­zna. – I je­śli mam tro­chę po­ję­cia o tro­pach niedź­wie­dzi, była tu dziś jesz­cze!

Wstał, za­uwa­żył mrok gęst­nie­ją­cy u skra­ju za­ro­śli i na­peł­nił wia­dro wodą. Ostat­ni błysk słoń­ca oświe­tlił na chwi­lę jego twarz. Była to twarz uczci­wa i ener­gicz­na, peł­na ra­do­ści ży­cia. Obec­nie pro­mie­nia­ła szczę­ściem, a w oczach lśni­ły we­so­łe iskry, gdy mó­wił:

– Miki, sta­ry kun­dlu, wio­zę cię do mo­jej dziew­czyn­ki! Je­steś taki nie­szli­fo­wa­ny dia­ment, w grun­cie rze­czy strasz­nie po­czci­wy i ład­ny, to­też wiem, że cię po­ko­cha. To moja sio­stra, wiesz? Ach, że­bym jesz­cze mógł wziąć z sobą tego niedź­wiad­ka!

Gwizd­nął i nio­sąc wia­dro z wodą, ru­szył w stro­nę nie­wiel­kiej kępy drzew, po­ło­żo­nej o sto jar­dów da­lej.

Miki dep­tał mu po pię­tach.

Chal­lo­ner, je­den z no­wych agen­tów Wiel­kiej Kom­pa­nii Za­to­ki Hud­so­na, roz­bił obóz nad rze­ką opo­dal ła­chy. Cały jego do­by­tek skła­dał się ze znisz­czo­ne­go na­mio­tu, jesz­cze bar­dziej znisz­czo­ne­go czół­na oraz szczu­płej ilo­ści za­pa­sów. Do­świad­czo­ne oko le­śne­go by­wal­ca wy­czy­ta­ło­by tu nie­jed­ną cie­ka­wą rzecz. Był to ekwi­pu­nek czło­wie­ka, któ­ry nie­ustra­sze­nie zwie­dzał naj­dzik­sze za­kąt­ki świa­ta. Do przed­mio­tów, któ­re nie­mal cały rok to­wa­rzy­szy­ły mu w jego wę­drów­kach, Chal­lo­ner przy­wią­zał się pra­wie jak do lu­dzi. Łódź była po­gię­ta, wy­tar­ta i brud­na; dym i ule­wy szar­ga­ły na­miot, aż stał się ko­lo­ru rdzy, a wór z żyw­no­ścią za­wie­rał już tyl­ko reszt­ki pro­wian­tów.

Po­nad nie­wiel­kim ogni­skiem wi­sia­ły dwa garn­ki, a tuż obok żaru sta­ła krzy­wa i ła­ta­na pa­tel­nia, na któ­rej ru­mie­nił się ban­nok spo­rzą­dzo­ny z wody i mąki. W jed­nym garn­ku wrza­ła kawa, w dru­gim go­to­wa­ła się ryba.

Miki przy­siadł na kan­cia­stym po­ślad­ku tak chy­trze, by woń ryby biła mu wprost w noz­drza. Od­krył nie­gdyś, że obok je­dze­nia wą­cha­nie do­brych rze­czy sta­no­wi naj­więk­szą przy­jem­ność. I gdy śle­dził ru­chy Chal­lo­ne­ra przy­go­to­wu­ją­ce­go po­si­łek, oczy lśni­ły mu jak żuż­le i co chwi­la ob­li­zy­wał się ner­wo­wo, chci­wie prze­ły­ka­jąc śli­nę. Imię swe za­wdzię­czał wła­śnie wro­dzo­nej żar­łocz­no­ści. Był sta­le głod­ny i zda­wał się mieć wiecz­nie pu­sty brzuch, choć­by nie wiem ile jadł. Stąd jego na­zwa „Miki”, co po in­diań­sku zna­czy „Bę­ben”.

Gdy zje­dli rybę i ban­nok, Chal­lo­ner za­pa­lił faj­kę i wy­ja­wił swo­je za­my­sły.

– Ju­tro ru­szę za tym niedź­wie­dziem – rzekł.

Miki, zwi­nię­ty w kłę­bek opo­dal ga­sną­cych głow­ni, mach­nął ener­gicz­nie ogo­nem na znak, że słu­cha.

– Niedź­wia­dek bę­dzie do pary z tobą i dziew­czyn­ka zwa­riu­je z ra­do­ści!

Miki jesz­cze moc­niej ude­rzył o zie­mię ogo­nem. – Do­sko­na­le! – zda­wał się mó­wić.

– Bo po­myśl tyl­ko – cią­gnął Chal­lo­ner pa­trząc po­nad gło­wą psa, a wę­dru­jąc my­ślą o ty­sią­ce mil. – Po czter­na­stu mie­sią­cach wra­cam na­resz­cie do domu. Cie­bie i niedź­wiad­ka prze­zna­czam jako upo­mi­nek dla sio­stry. Rad je­steś, praw­da? Nie wi­dzia­łeś jej zresz­tą nig­dy, sta­ry kun­dlu, bo in­a­czej nie ga­pił­byś się na mnie jak wy­pcha­na ku­kła. Twój głu­pi łe­bek nie może so­bie na­wet wy­obra­zić, co to za ślicz­not­ka!… Oglą­da­łeś dzi­siej­szy za­chód słoń­ca? Tak! Otóż ona jest jesz­cze ład­niej­sza. Czy masz mi co do po­wie­dze­nia, Miki? Bo je­śli nie, to zmów­my pa­cierz i chodź­my spać!…

Chal­lo­ner wstał i prze­cią­gnął się. Trza­snę­ły sta­wy. Fala ży­cia ki­pia­ła w nim ra­do­śnie.

A Miki, któ­ry aż do tej chwi­li nie­zmor­do­wa­nie po­ru­szał ogo­nem, wstał rów­nież i w ślad za pa­nem wszedł do na­mio­tu.

Był sza­ry, wcze­sny świt wio­sen­ne­go po­ran­ka, gdy Chal­lo­ner uka­zał się znów i na­nie­cił ogień. Miki wy­lazł z na­mio­tu w chwi­lę póź­niej, a jego pan opa­sał mu szy­ję rze­mie­niem, po czym przy­wią­zał go do drze­wa. Po­tem wziął pu­sty wo­rek, za­wie­ra­ją­cy daw­niej żyw­ność, i za po­mo­cą sznu­ra umo­co­wał go so­bie na ra­mio­nach jak ple­cak. Za­le­d­wie bły­snął pierw­szy pro­mień słoń­ca, go­tów już był wy­ru­szyć śla­dem Niuy i jego mat­ki. Miki, wi­dząc, że pan go opusz­cza, wy­dał me­lan­cho­lij­ny sko­wyt, a gdy Chal­lo­ner obej­rzał się, szcze­niak ska­kał i wił się na koń­cu smy­czy jak roz­kle­ko­ta­ny pa­jac. My­śli­wy po­zo­sta­wił już obóz o ćwierć mili za sobą, a jesz­cze sły­szał roz­pacz­li­wy la­ment psa,

Chal­lo­ner ru­szał na po­lo­wa­nie by­najm­niej nie dla przy­jem­no­ści ani też dla­te­go wy­łącz­nie, by zdo­być niedź­wiad­ka. Po­trze­bo­wał mię­sa, a pie­czeń niedź­wie­dzia jest wio­sną zna­ko­mi­ta; przede wszyst­kim zaś cho­dzi­ło mu o za­pas tłusz­czu. Wie­dział, że je­śli ubi­je tę niedź­wie­dzi­cę, star­czy mu żyw­no­ści do koń­ca dro­gi.

Do­cho­dzi­ła ósma, gdy zna­lazł pierw­sze, bez wąt­pie­nia świe­że śla­dy Niuy i Nu­zak. Było to w miej­scu, gdzie przed czte­re­ma dnia­mi Nu­zak ła­pa­ła ryby i gdzie wró­ci­ła wczo­raj z ma­łym, by zjeść „doj­rza­łą” zdo­bycz. Chal­lo­ner pro­mie­niał. Nie wąt­pił, że znaj­dzie zwie­rzę­ta nad wodą i to gdzieś w po­bli­żu. Wiatr mu sprzy­jał, więc ostroż­nie su­nął na­przód, trzy­ma­jąc broń w po­go­to­wiu. Szedł tak go­dzi­nę, po­wo­li, lecz bez prze­rwy, ło­wiąc uchem każ­dy chrzęst lub dźwięk i uno­sząc nie­kie­dy ku gó­rze zwil­żo­ny pa­lec, by się upew­nić, że wiatr nie zmie­nił kie­run­ku. Zresz­tą spryt czło­wie­ka i zręcz­ność gra­ły tu małą rolę; oko­licz­no­ści po­ma­ga­ły mu zna­ko­mi­cie.

W ko­tli­nie, gdzie rze­ka dzie­li­ła się na tu­zin mniej­szych strug, a woda bul­go­ta­ła wśród piasz­czy­stych wydm i żwi­ro­wych mie­lizn, Niua i Nu­zak wę­szy­li le­ni­wie, po­szu­ku­jąc ra­ków ma­ją­cych sta­no­wić ich śnia­da­nie. Zda­niem Niuy świat nig­dy jesz­cze nie był tak pięk­ny. Słoń­ce pu­szy­ło mu na grzbie­cie mięk­kie fu­ter­ko. Lu­bił nu­rzać sto­py w wil­got­nym pia­sku i sły­szeć śpiew­ny szum wody omy­wa­ją­cej mu łap­ki. Lu­bił wszyst­kie ota­cza­ją­ce dźwię­ki: od­dech wia­tru, szept roz­chwia­nych ga­łę­zi, plusk fali, na­wo­ły­wa­nie skal­nych kró­li­ków, świer­got pta­ków, a po­nad wszyst­ko ni­ski, mru­kli­wy głos mat­ki.

Nu­zak pierw­sza wy­czu­ła gro­żą­ce im nie­bez­pie­czeń­stwo. Na­gły skręt wia­tru przy­niósł jej woń czło­wie­ka.

Ska­mie­nia­ła. No­si­ła wciąż jesz­cze na ło­pat­ce ślad głę­bo­kiej rany otrzy­ma­nej parę lat temu; wte­dy wła­śnie wraz z ostrym bó­lem prze­nik­nął jej świa­do­mość za­pach dwu­no­giej isto­ty, je­dy­nej, przed któ­rą czu­ła lęk. W cią­gu trzech lat ani razu nie zwę­szy­ła ludz­kiej obec­no­ści i za­po­mnia­ła już nie­mal o ist­nie­niu tego wro­ga. Te­raz po­wiew wia­tru rzu­cił jej w noz­drza strasz­ną woń z tak bli­ska, że na ra­zie stra­ci­ła moż­ność ru­chu.

W tej chwi­li Niua rów­nież od­gadł bli­skość nie­bez­pie­czeń­stwa.

o sto me­trów od Chal­lo­ne­ra stał bez ru­chu, jak czar­na pla­ma na tle bia­łej wy­dmy; wle­piał oczy w mat­kę, a wraż­li­wym no­skiem sta­rał się wy­czuć gro­zę wi­szą­cą w po­wie­trzu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: