- W empik go
Włóczęgi Północy - ebook
Włóczęgi Północy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 340 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W końcu marca, gdy księżyc stał w ostatniej kwadrze, Niua, czarny niedźwiadek, po raz pierwszy naprawdę zobaczył świat. Jego matka, stara niedźwiedzica, jako osoba w podeszłym wieku, cierpiała na reumatyzm i lubiła długo sypiać. Tej zimy więc, zamiast uciąć zwykłą trzymiesięczną drzemkę, spała całe cztery miesiące, a co za tym idzie, Niua, urodzony w czasie snu matki, miał nieco ponad dwa miesiące zamiast sześciu tygodni, gdy wreszcie opuścili legowisko.
Nuzak wyszukała odpowiednie leże w jaskini położonej u szczytu wysokiego, pozbawionego roślinności zbocza. Stamtąd Niua po raz pierwszy spojrzał w dolinę. Wyszedłszy z ciemnej jamy na zalany słońcem przestwór, chwilę był oślepiony zupełnie. Usłyszał i wyczuł wiele rzeczy, nim je zobaczył. A Nuzak, jakby zdumiona tym, że zamiast śniegu i chłodu panują wkoło słońce i ciepło, stała parę minut, wietrząc i spoglądając w dół na swoje państwo.
Od dwóch tygodni wczesna wiosna czyniła cuda w tej pięknej północnej krainie, rozpostartej pomiędzy Jackson's Knee i rzeką Shamattawą oraz pomiędzy jeziorem 0'God a fortem Churchilla.
Był to kraj prześliczny. Z wyniosłości skalnej, na której stali, wyglądał jak wielkie morze światła usiane tu i ówdzie białymi płatami śniegu, który przetrwał jeszcze w miejscach, gdzie wiatr potworzył głębsze zaspy. Jak daleko mógł sięgnąć wzrok ludzki, widniały błękitne i czarne smugi boru, lśniły tafle wciąż półzamarzłych jezior, skrzyły się strugi i potoki oraz zieleniały łąki, wydzielając mocny aromat świeżej ziemi. Ta woń biła w nozdrza niedźwiedzicy jak zapach jadła. W dole świat kipiał życiem. Pąki topoli już nabrzmiały, lada chwila gotowe pęknąć; trawy wypuszczały nowe źdźbła, delikatne i soczyste; pierwiosnki i fiołki garnęły się ku słońcu. Nuzak węszyła z doświadczeniem nabytym w ciągu dwudziestu lat życia, chłonąc rozkoszny aromat jodeł i cedrów, wilgotną słodką woń dzikich lilii, płynącą z pobliskich moczarów, oraz górujący ponad wszystkim mocny oddech ziemi.
Niua drżał i dygotał pełen zdziwienia. Przed chwilą jeszcze pogrążony w mroku znalazł się nagle w krainie czarów. W ciągu tych paru minut przyroda dokonała nad nim swego dzieła. Nie miał życiowego doświadczenia, ale urodził się obdarzony określonym instynktem. Wiedział, że to jest jego świat, że słońce i ciepło są dla niego, a słodkie dary ziemi stanowią plon jego dziedzictwa. Zmarszczył maleńki brunatny nosek i wciągał powietrze, łowiąc wonie wszelkich rozkoszy, o jakich warto było marzyć.
Nasłuchiwał. Stojące uszki wyciągał ku przodowi i chwytał szelesty zbudzonej ziemi. Nawet źdźbła traw musiały chyba nucić radośnie, bowiem wzdłuż i wszerz całej doliny brzmiała cicha, śpiewna melodia kraju pełnego szczęścia, że nie stąpa po nim noga ludzka. Wszędzie unosił się harmonijny poszum wody, a łączyły się z nim inne dźwięki wieszczące rozkwit życia: świergot skalnego wróbla, srebrzysta aria drozda polatującego nad mokradłem, rozdygotany hejnał wspaniale barwionej sójki kanadyjskiej, szukającej wśród aksamitnej gęstwy świerków odpowiedniego miejsca na uwicie gniazda. Nagle Niua zadrżał, usłyszawszy wysoko nad głową ostry krzyk. Instynkt przestrzegł go, że w tym krzyku czai się groźba. Nuzak spojrzała w górę i zobaczyła cień Upiska, wielkiego orła, który ważył się na rozpiętych skrzydłach między ziemią a słońcem. Niua dostrzegł go również i przylgnął do matki.
A Nuzak, chociaż tak stara, że utraciła połowę zębów, że wzrok słabł jej coraz bardziej, a w chłodne i wilgotne noce łamały ją kości – z rosnącym zadowoleniem spoglądała na kraj rozesłany u jej stóp. Myśl jej wybiegała poza obrąb doliny. Kędyś, za murem borów, za najdalszym jeziorem, za rzeką i łąką leżały bezkresne przestrzenie, tworzące jej ojczyznę. Słyszała nieuchwytny dla Niuy dźwięk: daleki łoskot wielkiego wodospadu. Ten łoskot właśnie i szept tysięcy strużek wody, złączony z miękkim szmerem wiatru wśród iglastych konarów – stanowiły gędźbę wiosny.
Wreszcie Nuzak westchnęła głęboko i mruknąwszy w stronę Niuy, jęła wolno schodzić drogą między skałami w dół zbocza.
W dolinie było jeszcze cieplej niż u szczytu góry. Nuzak szła prosto nad krawędzie błot. Pół tuzina ptaków porwało się do lotu trzepocąc skrzydłami i Niua o mało się nie przewrócił ze strachu. Nuzak ani drgnęła. Niua zauważył jej wyniosłą obojętność. Nie spuszczał z niej oczu, a instynkt już mu doradzał, by jeśli matka objawi chęć ucieczki, zmykać u jej boku co sił. W dziwacznym, małym łebku krystalizowało się wyraźnie pojęcie o tym, jak niezwykłą istotą jest jego rodzicielka. Była przede wszystkim największa ze wszystkich żywych stworzeń. Wierzył w to niezachwianie całe dwie minuty, to jest nim doszli do końca moczarów. Ale raptem ozwało się głośne chrapanie, trzask sitowia, chlupot wielkiego cielska w głębokim bajorze – i potworny łoś, czterokrotnie większy niż Nuzak, porwał się do szalonej ucieczki. Oczy Niuy niemal wylazły z orbit. A Nuzak i na to nie zwróciła najmniejszej uwagi.
Więc Niua zmarszczył maleńki nosek i warknął groźnie, tak samo jak warczał w głębi mrocznej pieczary, bawiąc się futrem Nuzak lub kawałkami suszu. Pojął wspaniałą prawdę: może drwić z wszelkich istot, choćby największych, bowiem każdy umyka przed Nuzak, jego matką.
Przez cały dzień Niua czynił wiele odkryć i z każdą chwilą upewniał się coraz bardziej, że jego matka jest bezsprzeczną władczynią tej nowej słonecznej krainy.
Nuzak była starą, mądrą rodzicielką, która wychowała już piętnaście do osiemnastu pokoleń niedźwiadków, toteż w pierwszym dniu wędrówki nie chodziła zbyt wiele, dbając o to, by miękkie podeszwy łapek Niuy mogły stopniowo twardnieć. Nie porzucali prawie mokradeł i odwiedzili jedynie pobliską kępę drzew, gdzie Nuzak pazurami rozdarła korę sosny, umożliwiając dostęp do soczystego miąższu pnia i słodkiej żywicy. Niua, najadłszy się wprzód korzeni i kłączy, rozkoszował się tym deserem, po czym spróbował o własnych siłach rozdrapać korę innego drzewa. Po południu Nuzak była tak nażarta, że boki jej spęczniały, a Niua, opchany matczynym mlekiem i rozliczną strawą dodatkową, wyglądał jak baryłka. Stara, leniwa niedźwiedzica wynalazła teraz skalny złom, silnie ogrzany słońcem, i legła pod nim na krótką drzemkę. Niua zaś, kręcąc się tu i ówdzie w poszukiwaniu nowych wrażeń, znalazł się nagle oko w oko z krwiożerczym potworem.
Był to ogromny leśny żuk długi na dwa cale. Jego bojowe kleszcze, czarne niby smoła, wyglądały jak żelazne haki. Miał piękny brunatny przyodziewek, a metaliczny pancerz lśnił w słońcu niby wykuty z miedzi. Niua spłaszczony na brzuszku gapił się z mocno bijącym sercem. Żuk, oddalony zaledwie o pół metra, sunął naprzód. To właśnie było niezwykłe i gorszące. W ciągu całego dnia zdarzyło się po raz pierwszy, że napotkana żywa istota nie ratowała się ucieczką. Żuk, zbliżając się za pomocą dwóch rzędów nóżek, wydawał ostry chrzęst, który Niua słyszał całkiem wyraźnie. Przemówiła w nim raptem wojownicza krew ojca, wspaniałego Suminitika, nagląc do czynu. Wyciągnął więc niepewną łapkę, a żuk Czigewese w jednej chwili przybrał straszliwy wygląd. Skrzydła jego zawirowały z brzękiem, rozwarł szczypce tak szeroko, że mógłby nimi objąć ludzki palec, i począł się kołysać na wszystkie strony, jak gdyby tańcząc. Niua spiesznie cofnął łapkę, a Czigewese uspokoił się po chwili i znowu sunął naprzód.
Niua nie wiedział oczywiście, że wzrok żuka sięga zaledwie o cztery cale poza czubek jego nosa, toteż sytuacja wydała mu się okropna. Żaden z synów Suminitika nie był jednak tchórzem, nawet wtedy, gdy liczył niespełna dziewięć tygodni. Pełen rozpaczliwej odwagi Niua ponownie wyciągnął łapkę i niefortunnie, jednym pazurkiem, ujął żuka wpół, przyciskając go lśniącym pancerzem do ziemi tak mocno, że Czigewese nie mógł ani buczeć, ani chrzęścić. Niua uradował się niepomiernie. Cal za calem przyciągał bliżej łapkę, aż żuk znalazł się tuż u jego mordki. Wtedy powąchał go.
Nadeszła chwila odwetu. Czigewese zacisnął szczypce, i drzemka Nuzak została przerwana nagłym rozpaczliwym wrzaskiem Niuy. Gdy uniosła łeb, niedźwiadek tarzał się po ziemi jak ogarnięty szałem, wiercił się, rzucał i wył. Nuzak patrzała chwilę uważnie, potem wolno wstała i podeszła bliżej. Wielką łapą obróciła syna na grzbiet i zobaczyła żuka mocno i uparcie uczepionego noska Niuy. Wtedy, przytrzymując niedźwiadka tak silnie, by nie mógł się ruszyć, ujęła żuka zębami, nadgryzła lekko, a gdy rozluźnił chwyt, połknęła go.
Niua aż do zmierzchu leczył zbolały nosek. Nieco przed zachodem słońca Nuzak legła pod skałą, a Niua spożył kolację. Potem umościł sobie gniazdo w zgięciu jej wielkiej łapy. Choć nosek mu dolegał, był bardzo szczęśliwym niedźwiadkiem. Wyszedł wreszcie na szeroki świat, zobaczył dużo rzeczy i chociaż niewiele zdobył, chwalebnie spędził swój pierwszy dzień.PIERWSZA WALKA
Tej nocy Niua doznał okropnych mitsupujew, czyli inaczej mówiąc, boleści. Wyobraźcie sobie małe dziecko, żywione wyłącznie mlekiem, któremu by raptem dano befsztyk! Tak się właśnie stało z Niuą. Normalnie biorąc, dopiero za miesiąc powinien był spróbować stałych pokarmów, ale przyroda zaprawiała go zawczasu do ciężkiej i nierównej walki, którą miał wkrótce podjąć. Długie godziny Niua narzekał i płakał, a Nuzak rozcierała mu nosem wzdęty brzuszek; wreszcie niedźwiadek dostał wymiotów i poczuł się lepiej.
Potem usnął. Gdy zbudził się, wlepił zdumione ślepki w ogromne, płonące ognisko. Wczoraj słońce było złote i bardzo odległe. Dzisiaj Niua widział je po raz pierwszy, wychodzące nad krawędź świata. Czerwieniało niby krew i w miarę jak patrzył, mknęło ku górze szybko a bezustannie, aż przybrało kulistą formę – ogromne, okrągłe coś. W pierwszej chwili pomyślał, że to jest samo życie – groźny potwór szybujący ku nim ponad lasem – i z trwożnym piskiem przytulił się do matki. Nuzak jednak nie okazywała lęku. Zwróciła w stronę słońca olbrzymi łeb i mrużyła ślepia z rozkosznym zadowoleniem. Zresztą Niua uczuł również przyjemne ciepło, bijące od purpurowej kuli, i mimo pewnego zdenerwowania przyglądał się jej w dalszym ciągu. Słońce z czerwonego stało się wkrótce złote, a dolina, tonąca w blaskach, jęła znów pulsować życiem.
Nuzak pozostała jeszcze w pobliżu urwiska i błot całe dwa tygodnie. Wreszcie gdy Niua ukończył drugi miesiąc, zwróciła pysk w kierunku dalekich czarnych borów i rozpoczęła letnią wędrówkę. Łapki Niuy utraciły nadmierną wrażliwość, a ważył już dobre sześć funtów .
Prawdziwe przygody Niuy rozpoczęły się dopiero teraz. W ciemnych i tajemniczych leśnych ostępach tu i ówdzie leżał jeszcze śnieg, więc całe dwa dni niedźwiadek tęsknił i płakał za ciepłą i słoneczną doliną. Gdy minęli wodospad, Niua ujrzał po raz pierwszy rwący nurt wody. Bór wkoło nich stawał się coraz bardziej ponury i mroczny. Tu Niua wziął pierwszą lekcję łowów. Nuzak bobrowała między Jackson's Knee i rzeką Shamattawą, zwiedzając, doskonałe wiosną, myśliwskie tereny. O ile nie morzył jej sen, była niestrudzona w poszukiwaniu żywności, ryjąc bez ustanku ziemię, odwracając głazy i rwąc w strzępy zmurszałe kłody i pnie drzew. Popielate myszki leśne, choć tak małe, stanowiły piece de résistance i Niua nie mógł się nadziwić, jak zręczną i obrotną okazywała się jego ciężka, stara mama, gdy szło o pojmanie którego z tych stworzonek. Nieraz udawało się jej złowić całą rodzinę gryzoniów. Jadała również na pół jeszcze senne żaby, mrówki na pozór martwe, ukryte w zbutwiałych pniach, a czasem osy, pszczoły lub szerszenie. Niua próbował niejednokrotnie tych lub owych przysmaków. Trzeciego dnia podróży Nuzak odnalazła gromadę zimujących mrówek, spojonych mrozem w twardy blok wielkości dwu. Judzkich pięści. Niua pochłonął ich sporą ilość, a łagodny kwas tej potrawy ogromnie przypadł mu do smaku.
W miarę jak mijały dnie, a różne żyjące stworzenia wyrajały się spod pni i skał, Niua poznał rozkoszny dreszcz samodzielnych łowów. Napotkał znów leśnego żuka i zabił go tym razem. Zabił leśną myszkę. Szybko rozwijał się w nim wojowniczy instynkt ojca, wspaniałego Suminitika, który żył o trzy lub cztery doliny dalej na północ i nigdy nie opuścił okazji do zwady. Mając cztery miesiące, było to pod koniec maja, Niua jadł wiele rzeczy, które wyprawiłyby na tamten świat większość jego rówieśników. Od czubka nosa począwszy, po krótki, puszysty ogonek nie miał na sobie ani jednej żółtej łaty. Ważył dziewięć funtów i był czarny jak smoła.
Niezwykły dramat, będący niejako początkiem wielkiej przemiany w życiu Niuy, zdarzył się w pierwszych dniach czerwca. Pogoda była tak ciepła i rozmarzająca, że Nuzak natychmiast po obiedzie udała się na zwykłą popołudniową drzemkę. Las nizinny został już poza nimi. Znajdowali się teraz w dolinie, której środkiem biegł płytki kręty strumień, opasując piaszczyste mielizny i żwirowe pagórki. Niua nie czuł do snu najmniejszej ochoty. Mniej niż kiedykolwiek miał zamiar marnować wspaniałe popołudnie na zbędny wypoczynek. Wytrzeszczał na świat okrągłe ślepki i wydało mu się, że świat go woła. Spojrzał na matkę i pisnął cicho. Wiedział z doświadczenia, że przez długi szereg godzin Nuzak ani drgnie, chyba że połaskocze ją w pięty albo pociągnie za ucho; a i wtenczas wyda jedynie groźny pomruk. Miał tego stanowczo dosyć! Tęsknił do silniejszych wrażeń i powziąwszy nagłe postanowienie, ruszył naprzód w poszukiwaniu przygód.
Śród wielkiej, złotozielonej przestrzeni wyglądał jak czarny kłębuszek, tyle niemal szeroki, co długi. Dobrnął do strumienia i obejrzał się. Wciąż jeszcze widział mamę. Potem zagłębił łapki w białym, miękkim piasku długiej wydmy usypanej wzdłuż koryta – i zapomniał o Nuzak. Doszedł do końca wydmy i wkroczył na łąkę pokrytą zieloną aksamitną trawą. Tu zaczął przewracać mniejsze kamienie polując na mrówki. Po chwili wielki śnieżny królik porwał się niemal spod jego mordki, więc gonił za nim, aż uczyniwszy tuzin ogromnych susów, Wapus znikł w pobliskiej gęstwie. Niua zmarszczył nosek i skrzeknął gniewnie. Nigdy jeszcze krew Suminitika nie płynęła w nim tak bujną falą. Pragnął dokonać wielkich czynów. Po raz pierwszy w życiu tęsknił za walką. Czuł się jak uczniak, co nazajutrz po gwiazdce, mając rękawice bokserskie, nie może znaleźć przeciwnika. Kucnął w trawie na tłustym zadku i rozglądał się wokoło, mrucząc wyzywająco. Zwyciężyłby cały świat. Był tego pewien. Wszystko drżało przed jego matką. Wszystko drżało przed nim. Co za nieznośna rzecz brak przeciwnika, gdy się płonie chęcią boju. Prawdę mówiąc, świat jest raczej nudny!
Ruszył dalej, zmieniając nieco kierunek, okrążył wielki odłam skały i nagle stanął.
Spoza głazu wyglądała olbrzymia, tylna łapa. Niua przysiadł i spoglądał na nią chwilę, a zamiary jego przybierały zwolna określone kształty. Teraz da mamie taką sójkę, która jej na pewno sen przerwie. Więc przysunął się wolno i ostrożnie, upatrzył odpowiednie miejsce na gołej pięcie i zatopił w nim ostre ząbki aż po dziąsła.
Zabrzmiał ryk tak straszny, że ziemia drgnęła w posadach. Łapa nie należała do Nuzak, lecz stanowiła osobistą własność Makusa, starego niedźwiedzia, obdarzonego wielce zgryźliwym charakterem. Podeszły wiek, który rozwinął w Nuzak macierzyńskie skłonności, tu zwiększył jedynie wrodzoną złośliwość. Nim jeszcze Niua zrozumiał, jak fatalną popełnił omyłkę, Makus zerwał się już na nogi. Był to nie tylko stary i okrutny samotnik, ale ponadto nie znosił małych niedźwiadków. Niejednokrotnie uprawiał kanibalizm. Zasługiwał w zupełności na miano uczan, czyli „złego niedźwiedzia, pożeracza własnego plemienia”. Zaledwie jego kaprawe ślepia dojrzały Niuę, wydał ponowny ryk.
W odpowiedzi Niua począł zmykać, ile sił w tłustych łapkach. Nigdy w życiu jeszcze nie gnał tak jak teraz. Instynkt mówił mu, że napotkał wreszcie istotę, która się go nie boi, i że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie wybierał kierunku ucieczki, bowiem raz zbłądziwszy nie miał pojęcia, gdzie znajdzie mamę. Słyszał, jak Makus pędzi za nim, i w biegu wydał rozpaczliwy skrzek, błagając o pomoc. Stara, wierna Nuzak usłyszała ten głos. Natychmiast porwała się na nogi – i w samą porę. Niua minął ją właśnie niby czarna kula, a o dziesięć susów za nim leciał Makus. Niua dojrzał matkę kątem oka, ale rozrpęd poniósł go dalej. W tej chwili Nuzak skoczyła naprzód, pełną piersią uderzyła Makusa w bok i oba stare niedźwiedzie jęły się przewalać po ziemi w zaciekłej walce.
Niua stanął i wyłupiając lśniące oczki, przyglądał się bitwie. Marzył o awanturach, ale to, co widział teraz, odebrało mu wprost możność ruchu. Oba niedźwiedzie walczyły zaciekle, rwąc sobie wzajem strzępy skóry i w śmiertelnych zapasach wyrzucając w powietrze fontanny ziemi i żwiru. W pierwszej rundzie Nuzak wzięła górę. Jej impet oszołomił Makusa. Spróchniałe kły wpiła mu w gardło, orała boki ostrymi pazurami tylnych łap, aż stary barbarzyńca, zlany krwią, począł ryczeć jak zarzynany wół. Niua wiedział, że wróg bierze gruntowne lanie, toteż zbliżył się nieco, piskliwym krzykiem zachęcając matkę do czynu, i marszczył pyszczek ukazując białe ząbki. Oddalony o cztery metry od walczących, miotał się na wszystkie strony i chociaż czuł okropny strach, krew Suminitika wrzała w nim chęcią boju.
Wtem zaszło coś, co zniweczyło w nim doszczętnie poczucie radosnego triumfu. Makus, jako samiec, z konieczności znał gruntownie wszelkie bojowe arkana, toteż raptem oswobodził się z objęć Nuzak, rzucił nią o ziemię i począł tak zaciekle obrabiać jej boki, że stara niedźwiedzica wydała rozpaczliwy ryk, a serce Niuy skamieniało ze zgrozy.
Ciekawe, jakby postąpił mały chłopak widząc ojca w nierównej walce. Niejeden mając pod ręką siekierę, użyłby jej na pewno bez wahania. Poczucie, że inny ojciec jest silniejszy niż swój własny, może wywołać prawdziwą tragedię. Niua posiadał sporo ludzkich cech. Im głośniej ryczała jego matka, tym silniej odczuwał grożącą katastrofę. Choć Nuzak straciła z wiekiem część dawnych sił, wciąż jeszcze miała niezwykle donośny głos i jej lamenty rozlegały się przynajmniej na pół mili wokoło.
Niua nie mógł już ustać w miejscu. Pijany wściekłością runął w wir walki. Szczęśliwie trafił mordką na palec należący do jednej z łap Makusa i zatopił w nim ząbki jak rząd kościanych iglic. Makus szarpnął, ale Niua nie rozwarł szczęk, przeciwnie, wpił kły jeszcze głębiej. Wtedy Makus gwałtownie skurczył łapę, po czym wyprostował ją nagle i choć Niua opierał się rozpaczliwie, musiał rozluźnić chwyt i poczuł, że leci w powietrze jak piłka. Opadł na ziemię pod skałą, o dwadzieścia stóp 2 od walczących; dech mu zaparło i przez chwilę niezdarnie gmerał łapami, na próżno próbując wstać. Wreszcie oprzytomniał, odzyskał wzrok, a wtenczas to, co ujrzał, podnieciło go znów do najwyższych granic.
Makus już się nie bił, lecz umykał i to kulejąc mocno.
Biedna stara Nuzak patrzyła w ślad za uchodzącym wrogiem. Dyszała ciężko jak zgonione cielę. Szczęki miała szeroko rozwarte i wywalony ozór. Strugi krwi czerwieniły jej futro spływając aż na ziemię. Dostała straszliwe lanie. Była zupełnie rozbita. Lecz Niua wobec ucieczki wroga nie widział wcale wyczerpania matki. Makus zmykał! Zatem Nuzak była górą. I z radosnym piskiem Niua podbiegł do niej.MIKI
Minęło sporo czasu od chwili, gdy Niua zanurzył ostre ząbki w palcu starego samotnika, nim Nuzak odzyskała dech o tyle, że mogła wydać słaby ryk. Jej boki unosiły się i opadały jak miechy kowalskie, a gdy Makus znikł, Niua kucnął w trawie, ustawił ku przodowi zabawne uszki i wlepił w matkę badawczo błyszczące, niespokojne ślepia. Nuzak skręciła w miejscu z jękliwym pomrukiem i ruszyła ku skale, pod którą odbywała poobiednią drzemkę, zanim ją zbudził rozpaczliwy wrzask syna. Każda kość jej starego cielska zdawała się być złamana lub zwichnięta. Szła chwiejnie, kulejąc i sapiąc, a na trawie pozostawał czerwony ślad. Makus nadwerężył ją porządnie.
Położyła się wreszcie, mruknęła i spojrzała na Niuę, jak gdyby mówiąc:
„Gdybyś się nie włóczył nie wiadomo po co i nie drażnił tej starej gadziny, obyłoby się bez awantur. A tak, spójrz na mnie!”
Młody niedźwiedź rychło by odzyskał siły po takiej walce, ale Nuzak przeleżała bez ruchu całe popołudnie i całą noc następną. Ta noc była bezsprzecznie najpiękniejszą ze wszystkich, jakie Niua kiedykolwiek oglądał. Teraz gdy chłody minęły, polubił księżyc bardziej nawet niż słońce, gdyż z urodzenia i zamiłowania był raczej nocnym włóczęgą niż dziennym myśliwym. Miesiąc pojawił się na wschodzie w przepychu płomiennych blasków. Na złotym tle świetlnej powodzi kępy chojarów czerniały niby wyspy, a strumień migotał i lśnił jak żywe srebro, wiodąc kręty bieg poprzez jasną dolinę. Ale Niua do – stał dobrą lekcję; więc choć księżyc i gwiazdy mamiły go, tkwił wciąż u boku matki, nasłuchując chciwie gamy nocnych dźwięków, nie oddalając się jednak od niedźwiedzicy ani na krok.
Rankiem Nuzak wstała i ostrym warknięciem każąc synowi iść za sobą, ruszyła wolno przez stok zalany słońcem. Nie miała najmniejszej ochoty do spacerów, lecz obawiała się niejasno, że podły Makus może tu wrócić. Wiedziała, że w nowej walce ulegnie na pewno i że Niua pójdzie wtedy na śniadanie starego samotnika. Powlokła się na szczyt zbocza, minęła nową dolinę i poprzez wąwóz otwarty jak brama zobaczyła falistą łąkę pełną zieleni, migotliwych strug i czarnych kęp drzew szpilkowych. Od tygodnia dążyła świadomie w stronę pewnej łachy, a teraz, gdy za plecami groził Makus, nie przerwała pochodu, aż wreszcie tłuste łapki Niuy ledwo mogły się ruszać.
Łachę odnaleźli dopiero po południu; Niua był tak zmachany, że z trudem wgramolił się na drzewo, które mu wskazała matka jako miejsce odpowiednie na wieczorną drzemkę. Wyszukał dogodne rozwidlenie konarów i ułożył się wnet do snu, gdy tymczasem Nuzak ruszyła na połów.
Łacha roiła się od ryb pozostałych w płytkiej wodzie po wiosennym tarle 1 – i nim upłynęły dwie godziny, Nuzak zasypała nimi cały brzeg. Gdy o zmierzchu Niua zlazł z drzewa, trafił na prawdziwą ucztę. Nuzak zjadła już tak wiele, że wyglądała jak baryłka. Niua spróbował tego przysmaku po raz pierwszy i cały następny tydzień żył jak w rybim raju. Opychał się rybami rankiem, w południe i nocą, a gdy nie mógł już nic przełknąć, tarzał się w tym jadle. Nuzak żarła, aż boki jej groziły pęknięciem. Gdziekolwiek ruszyło które z nich, szła za nim woń rybia, z dnia na dzień ostrzejsza; a im silniejszy był smród, tym bardziej rozkoszowali się Niua i Nuzak. Niedźwiadek rósł jak na drożdżach. W ciągu siedmiu dni przybyło mu trzy funty. Przestał zupełnie ssać, gdyż Nuzak, jako stara niedźwiedzica, wyschła już beznadziejnie.
Pod wieczór ósmego dnia Niua legł wraz z matką u podnóża pagórka porosłego murawą, by zdrzemnąć się nieco po solidnej uczcie. Nuzak była pod wszelkimi względami najszczęśliwsza z niedźwiedzic. Sprawy żywności nie trapiły jej już wcale. Po łachach roiło się wciąż od ryb, a żaden intruz nie próbował naruszać jej spiżarni. Widziała przed sobą nieprzerwane pasmo powodzeń aż do dnia, gdy letnie ulewy podniosą poziom wód albo gdy jagody przejrzeją. Niua, beztroski mały smakosz, radował się wraz z nią.
Tegoż dnia o zachodzie słońca jakiś człowiek, stojąc na czworakach, oglądał wilgotną, piaszczystą wydmę położoną o pięć lub sześć mil poniżej łachy. Rękawy miał zawinięte powyżej łokcia, ukazując dwoje brązowych ramion; nie nosił kapelusza, więc powiew wieczorny wichrzył mu jasną czuprynę, którą raz do roku podcinał myśliwskim nożem.
Tuż obok owego mężczyzny stało z jednej strony wiadro blaszane, a z drugiej, przyglądając mu się ciekawie, siedział ogromnie towarzyski i niesłychanie pospolity szczeniak urodzony z psa mackenzie i suki pół airdala, pół szpica.
To niefortunne połączenie pozbawiło go wszelkiej rasy. Jego ogon wyciągnięty na piasku był długi, cienki i porosły krótkim włosem; łapy robiły wrażenie opiętych w rękawice bokserskie; łeb zdawał się trzykrotnie za duży w stosunku do ciała, a przypadek, pomagając naturze w kształtowaniu tego arcydzieła, urwał mu połowę jednego ucha. Podczas gdy przyglądał się swemu panu, okaleczony kawałek stał zupełnie sztywno, całe ucho natomiast skłoniło się ku przodowi pełne głębokiego zainteresowania. Głowa, łapy i ogon były spuścizną po wielkim mackenzie; uszy zaś i chude, kościste ciało należały bezsprzecznie do airdala lub szpica. W obecnym niewdzięcznym stadium rozwoju był to najbardziej typowy kundel pod słońcem.
Gdy po dłuższej chwili milczenia pan wreszcie przemówił, Miki jął zawzięcie merdać ogonem, w zupełności oceniając fakt, że słowa człowieka zwrócone są wyłącznie do niego.
– To jest matka z małym, Miki! – rzekł mężczyzna. – I jeśli mam trochę pojęcia o tropach niedźwiedzi, była tu dziś jeszcze!
Wstał, zauważył mrok gęstniejący u skraju zarośli i napełnił wiadro wodą. Ostatni błysk słońca oświetlił na chwilę jego twarz. Była to twarz uczciwa i energiczna, pełna radości życia. Obecnie promieniała szczęściem, a w oczach lśniły wesołe iskry, gdy mówił:
– Miki, stary kundlu, wiozę cię do mojej dziewczynki! Jesteś taki nieszlifowany diament, w gruncie rzeczy strasznie poczciwy i ładny, toteż wiem, że cię pokocha. To moja siostra, wiesz? Ach, żebym jeszcze mógł wziąć z sobą tego niedźwiadka!
Gwizdnął i niosąc wiadro z wodą, ruszył w stronę niewielkiej kępy drzew, położonej o sto jardów dalej.
Miki deptał mu po piętach.
Challoner, jeden z nowych agentów Wielkiej Kompanii Zatoki Hudsona, rozbił obóz nad rzeką opodal łachy. Cały jego dobytek składał się ze zniszczonego namiotu, jeszcze bardziej zniszczonego czółna oraz szczupłej ilości zapasów. Doświadczone oko leśnego bywalca wyczytałoby tu niejedną ciekawą rzecz. Był to ekwipunek człowieka, który nieustraszenie zwiedzał najdziksze zakątki świata. Do przedmiotów, które niemal cały rok towarzyszyły mu w jego wędrówkach, Challoner przywiązał się prawie jak do ludzi. Łódź była pogięta, wytarta i brudna; dym i ulewy szargały namiot, aż stał się koloru rdzy, a wór z żywnością zawierał już tylko resztki prowiantów.
Ponad niewielkim ogniskiem wisiały dwa garnki, a tuż obok żaru stała krzywa i łatana patelnia, na której rumienił się bannok sporządzony z wody i mąki. W jednym garnku wrzała kawa, w drugim gotowała się ryba.
Miki przysiadł na kanciastym pośladku tak chytrze, by woń ryby biła mu wprost w nozdrza. Odkrył niegdyś, że obok jedzenia wąchanie dobrych rzeczy stanowi największą przyjemność. I gdy śledził ruchy Challonera przygotowującego posiłek, oczy lśniły mu jak żużle i co chwila oblizywał się nerwowo, chciwie przełykając ślinę. Imię swe zawdzięczał właśnie wrodzonej żarłoczności. Był stale głodny i zdawał się mieć wiecznie pusty brzuch, choćby nie wiem ile jadł. Stąd jego nazwa „Miki”, co po indiańsku znaczy „Bęben”.
Gdy zjedli rybę i bannok, Challoner zapalił fajkę i wyjawił swoje zamysły.
– Jutro ruszę za tym niedźwiedziem – rzekł.
Miki, zwinięty w kłębek opodal gasnących głowni, machnął energicznie ogonem na znak, że słucha.
– Niedźwiadek będzie do pary z tobą i dziewczynka zwariuje z radości!
Miki jeszcze mocniej uderzył o ziemię ogonem. – Doskonale! – zdawał się mówić.
– Bo pomyśl tylko – ciągnął Challoner patrząc ponad głową psa, a wędrując myślą o tysiące mil. – Po czternastu miesiącach wracam nareszcie do domu. Ciebie i niedźwiadka przeznaczam jako upominek dla siostry. Rad jesteś, prawda? Nie widziałeś jej zresztą nigdy, stary kundlu, bo inaczej nie gapiłbyś się na mnie jak wypchana kukła. Twój głupi łebek nie może sobie nawet wyobrazić, co to za ślicznotka!… Oglądałeś dzisiejszy zachód słońca? Tak! Otóż ona jest jeszcze ładniejsza. Czy masz mi co do powiedzenia, Miki? Bo jeśli nie, to zmówmy pacierz i chodźmy spać!…
Challoner wstał i przeciągnął się. Trzasnęły stawy. Fala życia kipiała w nim radośnie.
A Miki, który aż do tej chwili niezmordowanie poruszał ogonem, wstał również i w ślad za panem wszedł do namiotu.
Był szary, wczesny świt wiosennego poranka, gdy Challoner ukazał się znów i naniecił ogień. Miki wylazł z namiotu w chwilę później, a jego pan opasał mu szyję rzemieniem, po czym przywiązał go do drzewa. Potem wziął pusty worek, zawierający dawniej żywność, i za pomocą sznura umocował go sobie na ramionach jak plecak. Zaledwie błysnął pierwszy promień słońca, gotów już był wyruszyć śladem Niuy i jego matki. Miki, widząc, że pan go opuszcza, wydał melancholijny skowyt, a gdy Challoner obejrzał się, szczeniak skakał i wił się na końcu smyczy jak rozklekotany pajac. Myśliwy pozostawił już obóz o ćwierć mili za sobą, a jeszcze słyszał rozpaczliwy lament psa,
Challoner ruszał na polowanie bynajmniej nie dla przyjemności ani też dlatego wyłącznie, by zdobyć niedźwiadka. Potrzebował mięsa, a pieczeń niedźwiedzia jest wiosną znakomita; przede wszystkim zaś chodziło mu o zapas tłuszczu. Wiedział, że jeśli ubije tę niedźwiedzicę, starczy mu żywności do końca drogi.
Dochodziła ósma, gdy znalazł pierwsze, bez wątpienia świeże ślady Niuy i Nuzak. Było to w miejscu, gdzie przed czterema dniami Nuzak łapała ryby i gdzie wróciła wczoraj z małym, by zjeść „dojrzałą” zdobycz. Challoner promieniał. Nie wątpił, że znajdzie zwierzęta nad wodą i to gdzieś w pobliżu. Wiatr mu sprzyjał, więc ostrożnie sunął naprzód, trzymając broń w pogotowiu. Szedł tak godzinę, powoli, lecz bez przerwy, łowiąc uchem każdy chrzęst lub dźwięk i unosząc niekiedy ku górze zwilżony palec, by się upewnić, że wiatr nie zmienił kierunku. Zresztą spryt człowieka i zręczność grały tu małą rolę; okoliczności pomagały mu znakomicie.
W kotlinie, gdzie rzeka dzieliła się na tuzin mniejszych strug, a woda bulgotała wśród piaszczystych wydm i żwirowych mielizn, Niua i Nuzak węszyli leniwie, poszukując raków mających stanowić ich śniadanie. Zdaniem Niuy świat nigdy jeszcze nie był tak piękny. Słońce puszyło mu na grzbiecie miękkie futerko. Lubił nurzać stopy w wilgotnym piasku i słyszeć śpiewny szum wody omywającej mu łapki. Lubił wszystkie otaczające dźwięki: oddech wiatru, szept rozchwianych gałęzi, plusk fali, nawoływanie skalnych królików, świergot ptaków, a ponad wszystko niski, mrukliwy głos matki.
Nuzak pierwsza wyczuła grożące im niebezpieczeństwo. Nagły skręt wiatru przyniósł jej woń człowieka.
Skamieniała. Nosiła wciąż jeszcze na łopatce ślad głębokiej rany otrzymanej parę lat temu; wtedy właśnie wraz z ostrym bólem przeniknął jej świadomość zapach dwunogiej istoty, jedynej, przed którą czuła lęk. W ciągu trzech lat ani razu nie zwęszyła ludzkiej obecności i zapomniała już niemal o istnieniu tego wroga. Teraz powiew wiatru rzucił jej w nozdrza straszną woń z tak bliska, że na razie straciła możność ruchu.
W tej chwili Niua również odgadł bliskość niebezpieczeństwa.
o sto metrów od Challonera stał bez ruchu, jak czarna plama na tle białej wydmy; wlepiał oczy w matkę, a wrażliwym noskiem starał się wyczuć grozę wiszącą w powietrzu.