- W empik go
Wodny świat - ebook
Wodny świat - ebook
Czy biblijny potop mógł być faktem historycznym? W jaki sposób Noe zmieścił w arce wszystkie gatunki zwierząt? Skąd pod powierzchnią mórz wzięły się możliwe dziś do zwiedzania miasta? Gdzie znajduje się niekoniecznie mityczna Atlantyda? Czy piramidy egipskie w rzeczywistości wybudowano na zielonych pastwiskach? I kiedy tak naprawdę miała miejsce epoka lodowcowa?
„Wodny świat” to książka dla tych, których nie ograniczają wąskie ramy poprawnego naukowo myślenia. Jej autor oferuje fascynującą podróż przez tysiąclecia dziejów Ziemi i zamieszkującej ją ludzkości. Zastanawia się nad przyczynami kataklizmów powodujących upadek wielu starożytnych cywilizacji. Z autoironicznym dystansem, ale jednak stawia pod znakiem zapytania wartość wielu historycznych i geologicznych tez, o których wszyscy uczyliśmy się w szkołach. Dokonawszy starannej kwerendy wielu źródeł, przedstawia szereg faktów i hipotez, które pod jego piórem układają się w spójną i niezwykle logiczną całość.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-892-2 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Właściwie w ogólnych zarysach wiemy już wszystko. Rzecz jasna, każdy dzień przynosi nowe odkrycia, ale zasadniczy obraz świata jest nam znany. Dotyczy to zarówno spraw współczesnej nam rzeczywistości, jak i historii ludzkości. Owszem, istnieją białe plamy w dziejach, nieobce są nam kontrowersje wokół zagadnień szczegółowych, lecz gdy chodzi o generalia, możemy ze spokojem stwierdzić: właściwie wiemy już wszystko.
Książka ta traktować będzie o potopie. Zjawisku znanym z mitologii całego świata. Mitologii, nie historii. Nawet XIX-wieczny, a więc nie aż tak odległy czasowo, katastrofizm chcący widzieć przeobrażenia ziemskich krajobrazów pod wpływem gwałtownych, a mających globalny wymiar dramatów od dawna spoczywa pod ciężką warstwą kurzu w magazynie dawno zapomnianych tworów ludzkiej myśli. Bowiem każdy rozsądny człowiek wie, że jeśli nawet w opowieściach o potopie jest ziarno prawdy, to taką właśnie proporcję należy przyjąć, opowiadając o pradawnej katastrofie.
Nie jest przecież tajemnicą, jak prymitywny ogląd świata mieli ludzie przed tysiącami lat. Ich wyobraźnia żyła w kręgu bogów z zamglonych szczytów gór, pomruków trzęsień ziemi, życiodajnego Słońca. Cóż mogli tak naprawdę wiedzieć o świecie, w którym żyli? Był on dla nich źródłem strachu, tego, co kryje się za horyzontem, w otchłani morza, pod pokrywą ziemi. Zagubieni i nierozumni tworzyli barwne, ale fikcyjne opowieści o rzeczywistości, której w istocie nie rozumieli, a poprzez mity chcieli oswoić. Nawet biblijny przekaz dla większości chrześcijan jest dzisiaj wyłącznie moralną metaforą, nie opisem zdarzeń. Nikt, poza zaślepionymi fundamentalistami, nie będzie przecież twierdził, że Noe faktycznie zbudował gigantyczną barkę, załadował na nią tysiące zwierząt i jako jeden z nielicznych ludzi na świecie przeżył kataklizm. Nikt rozsądny nie uważa, że naprawdę woda pokryła niemal całą ziemię.
Spójrzmy na sprawę realnie: starożytność nie była ostoją racjonalizmu. Owszem, stawiano pierwsze kroki w budowie naukowej wizji świata, ale dominował mit, przesada i fantazja. Nawet ludzie uczeni poddawali się temu trendowi, a tak właściwie był on nie tylko integralną, ale i dominującą częścią również ich świadomości. Jak się przekonamy, opisać nieistniejące wyspy czy morza lub też kilkukrotnie zawyżyć rozmiary istniejących lądów nie było dla ówczesnych geografów rzeczą nadzwyczajną.
W tym miejscu autor, aby rozbudzić apetyty czytelników, jest skłonny zdradzić jedną z najbardziej wstydliwych tajemnic starożytności. Tak naprawdę piramidy egipskie pierwotnie miały przybrać kształt sześcianów. Królewscy architekci mieli jednak nad wyraz marne pojęcie o swojej profesji, a tamtejsi inżynierowie okazali się miernymi budowniczymi. Wynik tych chybionych działań był taki, że gdy pierwszy faraon przyjechał obejrzeć efekt finalny, wpadł w straszliwą wściekłość. Obiecano mu monstrualny sześcian, a oto przed nim stał ostrosłup. Cóż jednak można było zrobić? „Wyszło, jak wyszło” – westchnął władca, nie mogąc dłużej patrzeć na sfuszerowaną robotę. Każdego kolejnego egipskiego monarchę spotykało zresztą podobne rozczarowanie. Wskutek braku umiejętności i precyzji za każdym razem powstawało coś zupełnie innego, niż zamierzano. Dlaczego mielibyśmy się temu dziwić?
Dzisiejsi uczeni często podkreślają, że niemałą część zapisów z tamtych czasów trzeba traktować z przymrużeniem oka. Najwyraźniej ówcześni kronikarze prezentowali podobny poziom, co budowniczowie piramid… Tacy po prostu byli ludzie epoki starożytnej: dziecinni, zabobonni, niewprawni i nade wszystko nieprecyzyjni.
A skoro już to wszystko ustaliliśmy i wiekopomne wnioski mamy za sobą, to odłóżmy je na bok i przyjrzyjmy się sprawom raz jeszcze. W książce niniejszej przedmiotem starań będzie zmierzenie się z tezą, jakoby globalne potopy mogły mieć miejsce w czasach historycznych, i to kilkukrotnie. Pomysł ten wygląda na tak jawnie niedorzeczny, iż pozornie nie jest wart nawet kpiny.
Każdy, pobieżnie choćby wykształcony człowiek wie przecież dobrze, że nic takiego nie miało miejsca. Choćby z tego względu, że takich zdarzeń nie można umiejscowić między historycznymi faktami. Nasze rozeznanie w dziejach ostatnich kilku tysięcy lat jest na tyle dobre, by wykluczyć występowanie zdarzeń o tak ogromnym znaczeniu, których moglibyśmy nie dostrzec i pominąć je w tworzeniu historycznych kalendariów. Skoro jednak aura sprzyja, czasu pod dostatkiem, a ochota niemała, autor weźmie swoją motykę i porwie się z nią na słońce. Jeśli ktoś ciekaw, co wyniknie z tej absurdalnej eskapady, zapraszam do lektury.NASZ NUDNY, NIEZMIENNY ŚWIAT
WODNE DZIECI. Ziemia – słowo używane do określenia planety, ale i podłoża, gleby, sugeruje, iż istotą zasiedlanego przez nas globu jest suchy ląd. Z punktu widzenia człowieka zapewne tak jest, ale z perspektywy kosmicznej zamieszkujemy wodny świat. Zdecydowaną większość powierzchni Ziemi pokrywają przecież oceany. Kontynenty, choć ogromne w swych rozmiarach, są zdominowane przez wodny żywioł. Nie inaczej jest ze światem ożywionym. Zwykle określa się materię organiczną, a tym samym organizmy żywe, jako oparte na związkach węgla. Faktyczną podstawą jest jednak, przeważająca w ujęciu wagowym, ciecz. Zważywszy na fakt, iż człowiek składa się w 60-80% z wody, można pokusić się o stwierdzenie, iż jesteśmy jej inteligentną formą. Odwołując się do stylistyki literatury science fiction, można zaryzykować stwierdzenie, że „woda”, przysposobiwszy sobie niewielką ilość innych substancji i zorganizowawszy się w formę żywych ustrojów, jest teraz w stanie przemieszczać się, gdzie tylko zechce. Może dokonywać ekspansji, już nie jak dotychczas, w sposób losowy, lecz celowy, pod postacią człowieka.
Hydrosfera ziemska zawiera w sobie około 1,4 mld km3 wody, z czego jedynie 34 mln km3 to wody słodkie. Bowiem oceany, posiadając powierzchnię 361 mln km2, mieszczą w swym pozornym bezmiarze aż 97% całej wody na planecie. Potężne w naszym mniemaniu lodowce zawierają tylko 2% planetarnych zasobów. Z kolei forma, z którą najczęściej mamy do czynienia, a więc rzeki, jeziora, stawy, ale również wody podziemne, to zaledwie 1% ogólnego stanu. Szacuje się, iż w tzw. obiegu w ciągu roku znajduje się około 510 000 km2 H2O.
Woda zajmuje większość powierzchni Ziemi, przed miliardami lat w niej zrodzić się miało życie, sami jesteśmy w większości nią właśnie, bez niej nie funkcjonowałyby nasze organizmy. Jej niedobór przyczynia się do upadku krajów, nadmiar pod postacią powodzi sieje nie mniejsze spustoszenie. A my, mimo wielkiego postępu naukowego, nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na pytanie: skąd w tak ogromnej ilości na Ziemi wzięła się woda?
Istnieje hipoteza solarna każąca upatrywać źródła wody z połączenia słonecznego wodoru, który wchodząc w reakcję z ziemskim tlenem, przez miliardy lat wypełnił baseny mórz. Koncepcja geochemiczna z kolei mówi o wodzie wyodrębniającej się ze stygnącej magmy powierzchni planety w początkowym stadium jej dziejów. Popularna jest również wersja, zgodnie z którą wodę na Ziemię przyniosły miliony asteroidów z obrzeży Układu Słonecznego, które 4 mld lat temu, docierając w rejony naszej planety, odnalazły tutaj warunki do zamienienia niesionego w sobie lodu w ziemskie oceany. Świadczyć miałaby za tym podobna proporcja izotopów wodoru tak w wodzie morskiej, jak i analizowanych ciałach niebieskich. Pozostaje jednak faktem, iż nie dysponujemy jednolitą, ani tym bardziej wyczerpującą odpowiedzią na pytanie o okoliczności i datę pojawienia się wody na Ziemi.
ZAKLĘCI W ILUZJI. Siedząc wygodnie w ulubionym fotelu, zagłębiając się w lekturze, spoglądamy przez okno na niknący w mroku deszcz. Jutro odwiedzimy te same miejsca, co zwykle, naszym oczom ukażą się znajome krajobrazy, spotkamy tych samych ludzi. I tylko kolejny siwy włos przypomnieć może o tym, że świat jednak nie stoi w miejscu.
A przecież w każdym momencie naszego życia Ziemia kontynuuje swoją kosmiczną wędrówkę. W ciągu doby obróci się wokół osi, by noc zamienić w dzień, a to oznacza poruszanie się z prędkością 1674 km/h (na równiku). Cóż to jednak znaczy wobec rocznego cyklu okrążania naszej macierzystej gwiazdy – Słońca? Do przebycia jest ponad 900 mln km, co równe jest nieustannemu przemieszczaniu się z prędkością około 107 000 km w ciągu każdej godziny. Oznacza to, że w ciągu ostatniej doby zmieniliśmy położenie o blisko 2,5 mln km (nawet „nie ruszając się z miejsca”). Dorzućmy do tego ruch Układu Słonecznego wokół centrum galaktyki, dodajmy rozszerzanie się Wszechświata…
Zaiste niezrozumiałym błogosławieństwem jest nasze niedoznawanie dynamiki świata, w którym żyjemy. Bowiem w istocie rzeczy przemijamy nie tylko w sensie czasowym, ale również przestrzennym. Nigdy już nie znajdziemy się w punkcie Kosmosu, w którym byliśmy w momencie narodzin, przed rokiem, przed chwilą… Stałość świata jest niezwykle sugestywną, ale tylko iluzją. Żyjemy zatem nadal niczym kopernikańskie społeczeństwo, zaklęte w przekonaniu o nieruchomości swojego świata. Uczyniwszy postęp poprzez dokonania słynnego Polaka, ponownie stanęliśmy w przeświadczeniu, iż robiąc wielki krok, znaleźliśmy się tym samym u celu wędrówki.
W bezmiernej pustce Universum, pośród miliardów gwiazd jest i Słońce, a dookoła niego, spojone z nim niewidzialną nicią grawitacji, planety. Trzecia od rozpalonej termojądrowymi eksplozjami kuli gazu jest Ziemia – kolebka naszej cywilizacji. Spoglądając na nią z wysokości orbitującego satelity, dostrzeżemy bezmiar wód, olbrzymie kontynenty, przyrodę zasiedlającą świat. A przecież to tylko powierzchnia globu.
Wewnątrz nie jest wcale ani tak przyjaźnie, ani tak chłodno. Zaledwie wierzchnia warstwa, zwana litosferą, zapewnia twardy grunt pod nogami. Poniżej płynne skały dochodzą do temperatury nawet 6000°C. Przy średnicy Ziemi wynoszącej ponad 12 000 km planetarna skorupa mierzy sobie zaledwie 35-40 km pod lądami i 5-8 km pod basenami oceanów. Jest więc delikatną powłoczką na rozgrzanej kuli.
To jednak nie wszystko, wiemy bowiem, iż jej struktura nie jest bynajmniej jednolita, lecz składa się z płyt tektonicznych, które w istocie rzeczy pływają na oceanie magmy. Każdy więc znaczący przyrost lub ubytek lodowców na powierzchni planety ma niemałe znaczenie dla sił oddziałujących na skorupę ziemską. Grubość pokrywy lodowej może bowiem sięgać nawet kilku kilometrów, co w zestawieniu z niezbyt grubą warstwą podłoża staje się przyczyną jego uginania.
Nadejście ery ciepłej i kurczenie się zasobów lodu powoduje sytuację odwrotną. Zjawisko takich relacji nazywamy izostazją. Nietrudno zrozumieć, co dzieje się ze skorupą ziemską, gdy na jej powierzchni zalegają miliardy ton lodu lub gdy woda z nich uwolniona dociąża niecki oceanów. W ramach teorii sił izostatycznych masa materii zawarta w litosferze dąży do osiągnięcia stanu równowagi. Z tego też względu dodatkowe obciążenie lądu lodowcem powoduje, iż pobliskie dno oceanu, pozbawione znacznych ilości wody, a tym samym podlegające niższemu jej ciśnieniu, może się wypiętrzyć. Rzeczywistość o odwrotnych parametrach, wiążąca się z gwałtownym topnieniem lodowców odciążających powierzchnię kontynentów i dopełniających baseny oceanów, przywołuje z kolei działanie sił dociążających dno morskie. Więc w momencie, gdy epoki lodowcowe kończyły się, mieliśmy do czynienia z sytuacją, gdy obciążone lodowcami lądy były stosunkowo płaskie, a odciążone od mas wody oceany relatywnie płytkie.
To właśnie jest najprostsza droga do zrozumienia istoty opowieści o potopach doskwierających ludzkości poprzez tysiąclecia. Skorupa ziemska odkształca się bowiem w o wiele wolniejszym tempie, aniżeli topnieją lodowce. Jeśli więc zachodziło zjawisko gwałtownej deglacjacji, ogromne masy wód, nie mogąc pomieścić się w oceanicznych nieckach, zalewały znaczące obszary lądu.
Nieprzypadkowo w tym kontekście zarysowuje się obraz rzeźby terenu tak Antarktydy, jak i Grenlandii. Oba lądy zdominowane przez monstrualne masy lodu nadto dobitnie ukazują, jak oddziałują one na podłoże. Antarktyda legitymuje się najwyższą przeciętną wysokością nad poziomem morza spośród wszystkich kontynentów – ponad 2000 m. Jest to jednak efekt zalegania na niej ogromnego lodowca (max. miąższość 4776 m – Ziemia Wilkesa). W rzeczywistości przeciętna wysokość kontynentu wynosi zaledwie 153 m n.p.m., co czyni go najniższym na Ziemi (dla porównania: Europa – 340 m, Azja – 960). Jak może oddziaływać lokalnie nacisk lodowej czapy, pokazuje przykład Równiny Byrda, która jest depresją liczącą 2496 m. Podobnie sytuacja przedstawia się w Grenlandii. Lodowiec pokrywający 1,8 mln km2 spośród 2,175 mln km2 całej powierzchni kraju ma średnią grubość 3000 m. Konsekwencją takiego obciążenia jest fakt, że centralna część wyspy przybiera postać niecki depresyjnej znajdującej się 250-300 m poniżej poziomu morza.
Naruszanie pozornie stałego charakteru skorupy ziemskiej nie jest bynajmniej wyłączną domeną lodowców. Jak wynika z badań prof. Shimona Wdowinskiego, również zjawiska o dużo mniejszej skali mogą destabilizować stan litosfery. Naukowiec Uniwersytetu w Miami odkrył związek między trzęsieniami ziemi a poprzedzającymi je… cyklonami.
Analizując tropikalne ulewy niosące ze sobą drastyczną erozję wodną, a zwłaszcza liczne osuwiska, doszedł do wniosku, iż ich następstwem są właśnie znaczące ruchy sejsmiczne. Jak się więc okazuje, zmiana rozłożenia ciężaru mas ziemnych może być swoistym zapalnikiem dla katastrof naturalnych. Przedmiotem badań były tajfuny: Flossie (1969 r.), Herb (1996 r.) i Morakot (2009 r.) oraz występujące w ich bezpośrednim czasowym sąsiedztwie trzęsienia ziemi na Tajwanie. Amerykanin pod lupę wziął również tragedię z Haiti z roku 2010, gdy straszliwe trzęsienie pociągnęło za sobą 85 000 ofiar. Poprzedziły je cztery cyklony na przestrzeni półtora roku. Profesor Wdowinski zastrzegał we wnioskach do badań, że dotyczyły one ściśle górskich regionów tropików. Wskazują jednak na to, jak wrażliwa na zmianę obciążenia jest skorupa ziemska.
Potopy z zamierzchłych wieków starożytnych, prokurowane przez dobiegającą końca epokę lodowcową, niosły jeszcze przez następne stulecia wtórne konsekwencje. Współczesne nam czasy nie dostarczają przykładów gwałtownego niszczenia wybrzeży pod wpływem zmian w dnie morskim. Generalnie bowiem znajdujemy się w epoce interglacjalnej, co oznacza perspektywicznie narastanie lodowców, ale obecnie okres relatywnego spokoju. Niecki oceanów dociążone wodami z uprzednio występujących lodowców są względnie stabilne.
Jednakże jeszcze w czasach średniowiecza ludzie nierzadko doświadczali chwil dramatycznej zagłady nadmorskich połaci lądu. Przemieszczająca się pionowo skorupa ziemska pogrzebała niejedną ludzką osadę. 16 stycznia roku 1362 miasto Rungholt na wyspie Nordstrand zatopione zostało przez wzburzone wody Morza Północnego.
Podobny los spotkał wyspę Sudstrand w XIII wieku. Tragicznym przykładem ruchów skorupy ziemskiej jest również opowieść o zagładzie Port Royal na Jamajce. 7 czerwca 1692 roku, tuż przed południem, w zaledwie kilka minut 90% miasta, ówcześnie jednego z głównych portów handlowych Nowego Świata, zapadło się w morze i spoczywa w nim do dziś na głębokości kilkunastu metrów.
Takich epizodów historia zna więcej, by wspomnieć średniowieczne miasto Dunwich w zachodniej Anglii przez lata pochłaniane przez Atlantyk. Stare księgi zachowały wspomnienie o tym, jak morze kolejno unicestwiało miejscowy kościół, drogę, rynek, las. Zdarzyć miało się nawet kiedyś, że jednocześnie w morską toń zapadło się 400 domostw…
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że w czasach nam współczesnych zjawiska takie zupełnie nie występują. Przykład niesie bowiem rok 1957 i – co interesujące dla poszukiwaczy Atlantydy – z regionu… środkowego Atlantyku. Oto bowiem w archipelagu Wysp Azorskich, w wyniku działalności wulkanicznej, zaczęła się budować wyspa, której powierzchnia osiągnęła 6 km2, a wysokość 200 m. A to wszystko w zaledwie kilka tygodni. Próżno dziś szukać nowej wyspy na mapach. Równie nagle, jak się pojawiła, zanurzyła się w falach oceanu, kończąc swój żywot po miesiącu istnienia.
Podobny epizod odnotowano również w XIX wieku. Oto w lipcu 1831 r., w wyniku działań wulkanicznych, powstał na Morzu Śródziemnym niewielki skrawek lądu zwany Graham Island (ewentualnie Wyspą Julii lub Ferdinandeą). Nie minął miesiąc i Anglicy oficjalnie uznali ją za swoje terytorium, podczas gdy krater kontynuował powiększanie powierzchni wyspy. Ale już w październiku aktywność wulkanu ustała równie niespodziewanie, jak się rozpoczęła, a w grudniu po nowym nabytku Korony Brytyjskiej nie było śladu, gdyż wyspę rozmyły morskie fale. Obecnie opisany obszar znajduje się kilka metrów poniżej tafli wody.
Kilkadziesiąt lat wcześniej od wypadków z okolic Sycylii można było również obserwować analogiczne zdarzenie w regionie Pacyfiku, tyle że, jak się okazało, mające o wiele bardziej trwały charakter. Historia zna bowiem przypadek z końca XVIII wieku, gdy w łańcuchu Wysp Aleuckich spod wód oceanu wyłonił się niewielki wulkan. Po kilku latach znajdował się on już w centrum niedużej wyspy, znanej odtąd jako Wyspa Jana Teologa. Po upływie niespełna stu lat, w jej okolicy utworzyły się jeszcze cztery fragmenty lądu, których wysokość w krótkim czasie dochodziła do 300 m n.p.m. Równie intrygującym przypadkiem było poznanie Wyspy Wielkanocnej, odkrytej w roku 1722 i do dzisiaj będącej odosobnioną oazą lądu w tej części Pacyfiku. Co interesujące, kilkadziesiąt lat wcześniej, w roku 1687 angielski żeglarz Edward Davies, przemierzający wzmiankowany akwen, odnotował istnienie bynajmniej nie jednej, ale kilku wysepek. Warto w tym miejscu dodać, że okoliczne wody otaczające Wyspę Wielkanocną to obecnie głębiny o wielkości 2-3 km.
Wbrew pozorom opisywane zjawiska nieobce były także polskim wybrzeżom Bałtyku. Jak głosi legenda, gdzieś u ujścia Odry, prawdopodobnie na wyspie Wolin lub Uznam, istniało kiedyś znaczne miasto – Wineta. Powstać ono miało jeszcze przed zrodzeniem się państwa polskiego. Przesadnie zapewne, ale otaczała je aura jednego z najbogatszych miejsc ówczesnej Europy, równego największym stolicom kontynentu. Niestety bogactwo grodu przywiodło mieszkańców do moralnego upadku. Skutkiem tego pewnego dnia morze pochłonęło to gniazdo rozpusty i obyczajowej zgnilizny. Ile prawdy w tej legendzie, trudno dzisiaj dociec. Faktem pozostaje natomiast, iż o mieście, opisywanym nawet przez tak uznanego dziejopisa jak kanonik Adam z Bremy, nie pozostał choćby ślad. A przecież niemiecki kronikarz pisał:
„Za Lucicami biegnie rzeka Odra, najobfitsza z rzek Słowiańszczyzny. W jej ujściu leży przesławne miasto Jumne (Wineta), nader uczęszczane przez barbarzyńców i Greków. Ponieważ na chwałę tego miasta wypowiada się rzeczy wielkie i zaledwie godne wiary, chętnie dorzucę kilka słów godnych opowiedzenia. Jest to rzeczywiście największe z miast, jakie są w Europie. Zamieszkują je Słowianie łącznie z innymi narodami, Grekami i barbarzyńcami; także i sascy przybysze otrzymują prawo zamieszkania, byleby tylko przybywając tam, nie występowali z oznakami swego chrześcijaństwa. Mieszkańcy bowiem podlegają jeszcze błędom pogaństwa. Poza tym pod względem obyczajów i gościnności nie znajdzie się lud bardziej uczciwy i obcym przychylny”.
Pomimo usilnych starań nie odnaleziono do dziś pozostałości po sławnym grodzie. Czyżby więc faktycznie pochłonęło go morze i stąd niemoc archeologów? To niewykluczone, jeśli weźmiemy pod uwagę legendarne przekazy z tego regionu Pomorza. Zgodnie z nimi dno tamtejszej niewielkiej rzeczki Dziwny w XI wieku nieoczekiwanie uniosło się, co pozwoliło mieszkańcom skutecznie obronić się przed najazdem Wikingów. Z kolei rok 1194 przyniósł tzw. cud św. Ottona, polegający na wypiętrzeniu się części bałtyckiego dna nieopodal Wolina, co umożliwiło wzniesienie tam kościoła. Byłyby to zapewne jedynie konfabulacje średniowiecznej tłuszczy, gdyby nie fakt, iż właśnie nieopodal przebiega granica tektonicznej strefy Tornquista-Teisseyre’a (strefa T-T), składającej się z ciągu uskoków, a przecinającej Polskę w linii Kołobrzeg–Przemyśl. Nie jest to oczywiście wystarczający argument do uznania przywołanych opowieści za prawdziwe, ale czyni je bardziej prawdopodobnymi.
O ile opowieść o Winecie jest stosunkowo dobrze znana, o tyle niewielu słyszało o podwodnych ruinach Starego Helu. Wiadomym jest to, że miasto będące piracką bazą istniało już w wieku XIV. Stąd miejscowe rzezimieszki kierowały swoje grabieżcze wypady przeciwko statkom płynącym do Gdańska. Przysparzało im to niemałych profitów, a i tamtejsi mieszczanie korzystali z owoców ich „ciężkiej pracy”. Bogactwo miasta musiało być niebagatelne, gdy weźmiemy pod uwagę, iż tamtejszy ratusz w XV w. mógł pochwalić się mechanicznym zegarem, na co wówczas nie było stać nawet Gdańska.
Jak długo trwała prosperity, trudno dzisiaj ustalić. Najwyraźniej jednak łaskawe morze przysparzające przez dziesięciolecia korzyści miastu na koniec obeszło się z nim niezwykle bezwzględnie. Stawiając sprawę wprost: pochłonęło Stary Hel. Nie miało to zapewne charakteru gwałtownej zagłady, gdyż nie zachowały się na ten temat zapiski w starych kronikach. Trudno jednak również snuć opowieść o tym, iż to skutek działania fali przybojowej. Nie odnotowywano bowiem znaczących ubytków lądu ani przed zagładą osady, ani też w następujących po niej stuleciach.
Wiadomo natomiast, iż w roku 1705 niejaki Ephraim Praetorius, wiedziony ciekawością, chciał zobaczyć pozostałości opuszczonego już wówczas miasta. Ujrzał tylko ruiny kościoła. Jak można domniemywać, chodziło w tym przypadku o pozostałości po świątyni znajdujące się na ówczesnej plaży.
Dziś jednak próżno ich wypatrywać na Półwyspie Helskim. Wiadomym jest, że rozbudowa tamtejszego portu przyczyniła się do odkrycia w roku 1935 podwodnych ruin. Na głębokości kilku metrów, a w odległości kilkuset od dzisiejszego basenu portowego, znajdują się więc ślady dawnego miasta. Prac badawczych nigdy jednak nie podjęto ze względu na niemałe koszty, ale i z powodu sprzeciwu wojska administrującego wówczas tamtejszym terenem.
Faktem natomiast pozostaje, że zmiany struktury dna morskiego przyniosły koniec niemałemu miastu. Wynika z tego, że helski cypel w średniowieczu był znacząco większy niż obecnie. Nieprzypadkowym wydaje się w tym kontekście odkrycie w wodach Zatoki Puckiej pozostałości słowiańskiego portu z X wieku. Na głębokości kilku metrów archeolodzy w latach 70. XX wieku natknęli się na szczątki portowych umocnień i kilku łodzi.
O zmianach dna zaświadczają zresztą zachowane przekazy na temat bałtyckiego… tsunami.
Kronika klasztoru kartuzów z dzisiejszego Darłowa, traktująca w swym fragmencie o roku 1497, mówi: „Prawie wszystkie domy zostały rozmyte, wszystko bydło potonęło, a rzeczka (Lutowa – A.K.) została zapiaszczona. Cztery cumujące w porcie statki zostały wyrzucone na ląd. Jeden koło Żukowa Morskiego, dwa koło klasztoru kartuzów, jeden aż w pobliżu kaplicy św. Gertrudy”. Jak zapisał mnich, woda morska zalała miejskie spichlerze, uczyniła znaczne zniszczenia w Darłowie, a w oddalonej o 6 km od wybrzeża wsi Krupy przewrócony został wiatrak. Analiza punktów topograficznych miejsc dotkniętych przez kataklizm wskazuje na znaczną wysokość fali. Miejscowość Żuków Morski, jak i domniemana lokalizacja klasztoru (niezachowanego do dzisiaj), usytuowane są na wysokości zaledwie 1-2 m n.p.m., ale wieś Krupy już 3-12 m n.p.m. Z kolei darłowska kaplica św. Gertrudy wzniesiona została w miejscu legitymującym się położeniem 20 m n.p.m. Od strony Bałtyku otoczona jest zaś terenem o wysokości 12-17 m n.p.m. Jeśli więc wody tsunami miały tam przynieść wrak statku, to fala musiałaby mieć w tej sytuacji kilkanaście metrów wysokości. Z kolei duże, ale nie definitywnie katastrofalne zniszczenia w okolicy miasteczka sugerują jednak mniejszą wartość.
Podobna katastrofa dotknęła także rejon Pomorza Zachodniego w roku 1757. Jak można się dowiedzieć z kroniki L.W. Brueggemanna: „Bałtyk posiada także często swoją własną pogodę, która z pogodą lądową nie ma związku czasami jednakże tylko rzadko, występuje podwodna burza w tymże, o czym można wnioskować z tego, że przy czystym i spokojnym niebie, daje się słyszeć wzdłuż pomorskich brzegów morskich toczący się grzmot, a na ląd wyrzucane są nieżywe lub na wpół żywe ryby morskie i przybrzeżne. Tak było np. 3 kwietnia 1757 r. około południa przy spokojnej i jasnej pogodzie, brzeg Bałtyku koło Trzebiatowa nad Regą stał się nagle tak wzburzony, że wysokie fale zerwały duży prom zacumowany w porcie i przeniosły daleko na ląd. Po czym kiedy to (falowanie) się trzykrotnie powtórzyło morze stało się znowu spokojne. Żeglujący mieszkańcy wybrzeża nazywają to znane im zjawisko »Niedźwiedź Morski«”.
Warto podkreślić treść stwierdzenia „znane im zjawisko”. Najwyraźniej fale tsunami o różnej sile, będące przejawem ruchów dna Morza Bałtyckiego, choć katastrofalne, nie były dla ówczesnych mieszkańców portowych miast wielkim zaskoczeniem. Jest to więc kolejny przykład historii pisanej na nowo. Zjawisko tsunami odnotowano również, choć w mniejszych rozmiarach, 1 marca 1779, w pasie od Łeby po Kołobrzeg. Jak się więc możemy przekonać, rozpowszechnione przekonanie, iż tego rodzaju katastrofy naturalne obce były niewielkiemu i spokojnemu ponoć Bałtykowi, jest po prostu błędne.
ZASIĘG TSUNAMI Z 1497 R. W REGIONIE DARŁOWA
Przywołane przykłady niszczycielskich fal inicjowane były przez występujące regionalnie trzęsienia ziemi. Nieprzypadkowo zatem miały one miejsce w okresie wzmożonej aktywności sejsmicznej na terenie Polski. W czasie, gdy tsunami niszczyło Darłowo, Dolny Śląsk w przeciągu kilkudziesięciu lat czterokrotnie doświadczył niezbyt wielkich, ale odczuwalnych trzęsień ziemi. Jeszcze dobitniej widać to w przypadku opisywanych powyżej katastrof z lat 1757 i 1779. Wiek XVIII był bowiem szczególnie obfity we wstrząsy sejsmiczne. Wtedy to na ziemiach polskich odnotowano 10 spośród 38 trzęsień ziemi o mocy powyżej 4 stopni w skali Richtera, jakie miały miejsce w tysiącletniej historii Polski. Zjawiska te nie niosły ze sobą wielkich zniszczeń, jednakże czyniły pewne szkody materialne oraz powodowały niezbyt liczne ludzkie ofiary.
Oficjalna nauka usiłuje sugerować, że u przyczyn bałtyckiego tsunami leżało naruszenie podwodnych złóż metanu. Zważając jednak na okoliczność, iż w ostatnich stuleciach podobnych zjawisk nie odnotowano, wypada zadać ironiczne pytanie: czyżby wyczerpały się już pokłady gazu zalegającego pod bałtyckim dnem?
CZŁOWIEK – SKUTEK CZY PRZYCZYNA? Poprzez stulecia kształtowała się świadomość historyczna oparta na przekonaniu, iż pierwsze ludzkie cywilizacje narodziły się w wyniku niełatwej, ale twórczej ewolucji, pozytywnej motywacji wspólnotowego działania. Jednak coraz wnikliwsze analizy, biorące pod uwagę kontekst otoczenia przyrodniczego, sugerują, iż ściślejsze formowanie się grup ludzi nie było związane z sentymentalnie postrzeganym poszukiwaniem doskonalszego życia, lecz walką o fizyczne przetrwanie. Ograniczanie terytoriów przyjaznych osiedlaniu prowadziło do kumulowania się na coraz mniejszej powierzchni liczby ludzi, którzy w tej nowej sytuacji zmuszeni byli do wyartykułowania prawideł rządzących społecznością. Zależnie od bogactwa i siły rodów wytworzyła się hierarchia wraz z jej zależnościami. Koniecznością stał się rozwój rolnictwa, które w możliwie najefektywniejszy sposób zaspokoiłoby potrzeby żywnościowe społeczeństwa. Tak rodziły się pierwsze państwa, tyleż opresyjne wobec mieszkańców, co im niezbędne, by przeżyć w warunkach, którym pojedynczy ludzie mogliby się nie oprzeć.
Jak przekonują ustalenia współczesnych klimatologów, okres 6000-4000 p.n.e. nazwać można czasem „zielonej Sahary”. Monsun niosący wilgotne powietrze sięgał wówczas o około 800 km dalej na północ niż dzisiaj. Rodziło to takie oto konsekwencje, iż obszar największej pustyni świata pokryty był w dużej mierze sawanną, zdatną do zamieszkania przez ludzi. Przypuszcza się, iż jezioro Czad mogło wówczas osiągnąć tak rozmiary, jak i rolę Morza Kaspijskiego. Za rzecz pewną uznaje się istnienie dużych rzek na terenach dzisiaj zdecydowanie bezwodnych.
Niestety, zmiany klimatyczne po 2000 lat zaczęły odbierać siedliska plemionom zamieszkującym środkową i północną Afrykę. Monsun ponownie przesunął się ku południu i tym samym wyznaczył granicę pustynnienia. Faktycznie bowiem okres lat 4000-2500 p.n.e., określany jako pessimum klimatyczne, niósł ze sobą drastyczny rozrost pustyń tak w Afryce, jak i Azji. Niekorzystne warunki życia zmuszały ludzi do migrowania w kierunku terenów nieobjętych suszą. Najbardziej oczywistym wyborem było sąsiedztwo wielkich rzek. Z tego właśnie powodu nad Nilem, Eufratem i Tygrysem, Indusem, Żółtą Rzeką ukształtowały się pierwsze znane nam cywilizacje. Tak oto klimat zdecydował o losach człowieka, zarówno w ujęciu jednostki, jak i życia społecznego, które nie było bynajmniej wyborem, lecz bezwzględną koniecznością, a negowanie jej mogło oznaczać śmierć.
Z powyższymi stwierdzeniami współgrają rysunki naskalne z Tassili w centrum obecnej Sahary. Jak podsumowuje uznana francuska archeolożka Marie-Henriette Alimen (1900-1996): „Wizerunki naskalne dostarczają także wielu bardzo cennych danych ekologicznych: jedne gatunki fauny wymagają warunków półpustynnych, inne – sawanny, jeszcze inne – których wizerunki odkryto w samym sercu Sahary – łąk (bardzo liczne wyobrażenia byków) i błot (wizerunki krokodyli i hipopotamów). To właśnie pozwala powiązać je z chronologią klimatów”.
Takiemu poglądowi sprzyjał zmarły w roku 2001 brytyjski archeolog specjalizujący się w badaniach Afryki, John Desmond Clark: „Pod koniec plejstocenu i we wczesnym holocenie (tj. około 10 000 lat temu) według wszelkiego prawdopodobieństwa obecna Sahara przedstawiała środowisko w wysokim stopniu sprzyjające myśliwym, rybakom i hodowcom bydła. W miejscu, które dziś znamy jako pustynię Tenere (południowo-centralna Sahara – A.K.), pośród wydm rozciągały się słodkowodne jeziora, jezioro Czad zajmowało obszar dokładnie osiem razy większy niż obecnie; płaskowyże były pokryte lasem śródziemnomorskim, a całe terytorium zamieszkiwały wielkie ssaki. Stopniowe wysychanie gleby, jakie rozpoczęło się po V tysiącleciu p.n.e., zapewne zadecydowało o współczesnych granicach pustyni, które uformowały się generalnie około połowy III tysiąclecia”.
JEZIORO CZAD – OBECNIE I 7000 LAT TEMU
Źródło: „120” (commons.wikimedia.org)
Niektórym uczonym nieobce było, i jest do dziś, przeświadczenie, iż to sam człowiek u zarania dziejów sprokurował zmiany na ogromną skalę. Jednym z nich był Wiktor Abramowicz Kowda (1904-1991), uznany radziecki gleboznawca, który pisał: „Powstało podejrzenie, że wszystkie pustynie Bliskiego Wschodu są dziełem rąk ludzkich. Zbocza gór i równiny Libanu, Syrii, nadmorskich obszarów w Egipcie i Tunisie 2-3 tysiące lat temu były pokryte bujną roślinnością (cedr libański) i pełniły funkcję spichlerza starożytnego Rzymu, dokąd wywożono drewno, ziarno, oliwę, wino itd. Wyrąb lasów, wyniszczenie roślinności leśnej i trawiastej, dewastacja łąk, erozja wodna i wietrzna przekształciły te terytoria w półpustynie i pustynie. Uczeni z krajów arabskich uważają, że pierwotna przyroda Półwyspu Arabskiego i Afryki Północnej została niemal całkowicie zastąpiona przez krajobrazy ukształtowane przez człowieka”.
Tym samym śladem podążał już wcześniej George Perkins Marsh (1801-1882), nazywany pierwszym amerykańskim ekologiem: „Nie tylko mamy niewzruszone dowody historyczne na to, że Afryka Północna, Półwysep Arabski, Syria, Mezopotamia, Armenia i wiele innych regionów Azji Mniejszej, Grecja, Sycylia, a także niektóre części Włoch i Hiszpanii charakteryzowały się w czasach starożytnych wielką urodzajnością. Ponadto znaczna liczebność i wielkość zachowanych dotychczas zespołów architektonicznych i innych pozostałości upewnia nas o tym, że wiele dzisiaj pustynnych obszarów niegdyś było gęsto zaludnionych, a to z powodu wielkiej żyzności gleby, czego zachowały się zaledwie nikłe ślady. Tylko nadzwyczajną urodzajnością gleb można tłumaczyć to, że ogromne armie, jak perska, a w późniejszych czasach armie krzyżowców i hordy Tatarów, mogły wyżywić się bez pomocy jakichkolwiek organów administracji podczas długich przemarszów przez terytoria, które za naszych dni z ledwością byłyby w stanie wykarmić choćby jeden pułk”.
Obok wielu nader dyskusyjnych kwestii, które są przedmiotem niniejszej książki, istnieją również zwroty w historii świata, których powodów bez większych kontrowersji upatruje się w przeobrażeniach klimatu. Jest nim chociażby upadek kultury Indusu dokonujący się u końca III tysiąclecia p.n.e. Wiele pokoleń historyków opierało się na przeświadczeniu, iż to najazd Ariów śmiertelnie zagroził istnieniu indyjskiej cywilizacji. Dzisiaj jednak do głosu dochodzą badacze wskazujący, iż to naprzemienne okresy susz i powodzi położyły kres imperium. Być może przyczynił się do tego sam człowiek.
Jak pisał o kulturze Indusu hinduski historyk Damodar Kosambi (1907-1966): „Jedna niezwykle istotna cecha tej cywilizacji pozostaje z reguły niezauważona, a mianowicie to, że kultura ta mogła rozprzestrzeniać się w bardziej urodzajnych i korzystniejszych dla życia człowieka rejonach Indii . Region ten jest przecież suchy w porównaniu z innymi częściami kraju . Dlaczego więc pierwsza znana wielka kultura miejska na subkontynencie indyjskim powstała na brzegach rzeki płynącej przez szczerą pustynię?”. To właśnie w okresie upadku cywilizacji wyschnąć miała wielka rzeka Saraswati, która wiła swój nurt od Himalajów aż po Morze Arabskie. Długo nadawano jej miano legendarnej, jak się okazuje, niesłusznie.
Przypuszczać można, że te same zmiany klimatu doprowadziły do zapaści, jakiej doświadczyło państwo Sumerów około 2000 r. p.n.e. Ten sam okres wiązany jest też z końcem egipskiego Starego Państwa. Jak przekonują badania amerykańskich naukowców, około 2200 r. p.n.e. w północnej części kontynentu afrykańskiego miały miejsce nadzwyczaj dramatyczne wydarzenia. Analiza pyłków kwiatowych i węgla drzewnego, wyodrębnionego ze skał znad Nilu, doprowadziły do wniosku, iż we wspomnianym czasie Egipt przeżywał okres wielkich susz znaczonych wieloma pożarami. Jak było to istotne dla funkcjonowania państwa, wyznacza fundament opowieści o starożytnym Egipcie. Mocarstwo faraonów w szczytowym momencie miało nawet 1 mln km2 ziem pod swoją władzą. Kluczowa gałąź, a więc rolnictwo, zajmowało jednak zaledwie 30 000 km2, z tego większość w delcie Nilu. Susza i związane z tym mniej obfite wylewy rzeki, jak również hipotetyczne zmiany linii brzegowej Morza Śródziemnego, o których później, oznaczały żywnościowy krach. Nie był to kłopot, lecz kwestia z kategorii życia i śmierci, krytyczna w stosunku do biologicznego przetrwania ludzi, ale i istnienia państwa.
Kolejne tysiąclecia również nie szczędziły przykładów, w jak drastyczny sposób klimat odciskał piętno na ludzkich społecznościach. Upadek państwa Majów i osłonięte mgłą tajemnicy opustoszenie ich miast dla wielu pokoleń historyków było nierozwiązaną zagadką. Zamieszkujący Jukatan od około 250 r. n.e., tworzyli oni swą wspaniałą cywilizację i przetrwali aż do hiszpańskiego podboju w XVI wieku. Jednakże około roku 800 nastąpiło załamanie świetnie prosperującego państwa. Miasta wyludniły się zupełnie bądź też, w najlepszym przypadku, znacząco zmniejszyły liczbę mieszkańców. Zapaść trwała przeszło 100 lat, lecz po jej ustąpieniu Majowie nie nawiązali już do czasów swojej świetności. Obecnie uważa się, iż za upadek cywilizacji odpowiada susza trwająca w okresie 800-950 n.e. Opady zmniejszyły się nawet o 40%, co w sytuacji Jukatanu, na którym nie występują rzeki, oznaczało załamanie gospodarcze dla kraju. Wiele źródeł wody pitnej wyschło, bajo – okresowo zalewane bagna – nie odtwarzały się i w tej sytuacji człowiek mógł tylko opuścić wspomniany obszar Mezoameryki. Przypuszcza się, że to sami Majowie sprokurowali swój upadek, wycinając znaczne ilości lasu tropikalnego pod pola uprawne, co zaburzyło gospodarkę wodną regionu.
Zmiany klimatu położyły także kres tzw. kulturze Anasazi. Indiańska społeczność tworzyła struktury państwowe w okresie I w. p.n.e.-XIII w. n.e. na terenie dzisiejszych amerykańskich stanów: Nowy Meksyk, Arizona, Kolorado i Utah. Niestety okres wielkiej suszy z lat 1276-1299 sprawił, iż zaludnione tereny przestały nadawać się do zamieszkania i tym samym płynnie funkcjonująca społeczność uległa dezintegracji.
Podobne wydarzenia miały miejsce na drugim krańcu świata w odniesieniu do państwa Khmerów. Władający w Azji Południowo-Wschodniej w okresie X-XV w. n.e., nie oparli się przeobrażającemu się środowisku. Okresy susz przeplatane latami bardzo wilgotnymi z przełomu XIV-XV w. zniszczyły regionalne mocarstwo. Kluczowe okazało się dokonane przez powodzie spustoszenie systemu nawadniającego. Nadwyrężone kryzysem państwo nie było w stanie już go odtworzyć, by mógł służyć w okresie drastycznego niedoboru opadów.
Podobne zdarzenia wiążą się zresztą z obecnym okresem ocieplenia i tym samym niezbyt wielkim, ale jednak podnoszącym się poziomem oceanów. Prognozuje się rozmiary tego zjawiska na 75 cm do końca XXI wieku. Warto w tym miejscu uświadomić sobie, iż miliony ludzi zmuszone zostaną do migracji, i to bynajmniej nie przejściowej. Wybrzeża morskie są bowiem jednymi z najbardziej zaludnionych fragmentów lądów. W odniesieniu do Polski szczególnie narażone w tym względzie będą: Trójmiasto, dolny odcinek Wisły, Półwysep Helski i Mierzeja Wiślana.
Z drugiej strony już dziś notuje się wzrost temperatury na ziemskim globie w odniesieniu do południa Europy, gdzie występujące letnie upały o temperaturze przekraczającej 40°C (w cieniu oczywiście) nie są niczym niecodziennym. Wiążą się z tym cyklicznie powtarzające się wielkie pożary, zwiększona śmiertelność ludzi starszych i chorych, ale przede wszystkim narastające trudności w produkcji żywności. Coraz bardziej realne stają się, niedawno zdawać się mogło fantastyczne, prognozy o wyludnianiu się państw basenu Morza Śródziemnego i migracja ku chłodniejszym regionom północnej Europy. W ten sposób historia po raz kolejny znaczona będzie władzą przyrody nad człowiekiem. Tak jak susze wyparły ludzi ku wielkim rzekom i zmusiły ich do społecznego egzystowania w ramach pierwszych cywilizacji, tak i współcześnie mogą zatoczyć krąg ziem, na których przyjdzie nam żyć.
------------------------------------------------------------------------
M. Błoński, Deszcze przyczyną… trzęsienia ziemi, „Kopalnia Wiedzy”, 27.12.2011, http://kopalniawiedzy.pl/deszcz-cyklon-huragan-trzesienie-ziemi-Haiti-Tajwan,14802, .
Fragment Gesta Hammaburgensis ecclesiae pontificum Adama z Bremy, „Wyspy Uznam i Wolin”, http://usedom-wollin.eu/legendarne_miasto_winieta.htm, .
Fragment kroniki klasztoru kartuzów w przekładzie M. Czernera. Za: L. Walkiewicz, Niedźwiedź morski w Darłowie, 17.09.2007, https://www.darlowo.pl/pl/?page=wiadomosci&wiadomosc=313, .
Cytat za: A. Piotrowski, Bałtyckie trzęsienia ziemi. „Państwowy Instytut Geologiczny. Państwowy Instytut Badawczy”. Fragment kroniki L.W. Brueggemanna w przekładzie C. Z. Gałczyńskiej, http://www.pgi.gov.pl/pl/o-geologii-pomorza-zachodniego/5316-baltyckie-trzesienia-ziemi, .
Cytat za: R. Bałandin, Rytm ziemskich żywiołów, Warszawa 1981, s. 57.
Tamże, s. 203.
Tamże, s. 208.
Tamże, s. 198.
Tamże, s. 210.