- W empik go
Wodospad - ebook
Wodospad - ebook
Fantastyczna fabuła powieści została osnuta na osobistych doświadczeniach autora. Wątki szamańskie opierają się także na relacjach antropologów, szczególnie Michaela Harnera, czerpanych z ich książek i artykułów, a także na osobistych kontaktach autora z tym i innymi badaczami akademickimi.
W części opisującej podróż bohateróww zaświaty, transcendentalne krajobrazyi duchowe istoty, ich wygląd i zachowania zostały przedstawione tak jak na obrazach peruwiańskiego szamana Pabla Amaringa,a opisane przez niego oraz religioznawcę, Luisa Eduarda Lunę, w ich wspólnej książce pt. „Ayahuasca Visions – the Religious Iconography of a Peruvian Shaman”. Powieść, w zamierzeniu przygodowa, lekkai łatwa w czytaniu ma także dać laikowi popularny obraz tego, czym jest amazoński szamanizm.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-50-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fantastyczna fabuła powieści jest osnuta na doświadczeniach autora. Wątki i praktyki szamańskie opierają się także na relacjach antropologów, szczególnie Michaela Harnera, czerpanych z ich książek i artykułów, a także na osobistych kontaktach autora z tym i innymi badaczami akademickimi.
Opis szamańskiej podróży bohaterów w zaświaty, odtwarza transcendentalne krajobrazy i duchowe istoty, ich wygląd i zachowania, tak jak zostały przedstawione na obrazach peruwiańskiego szamana Pabla Amaringa i opisane przez niego i religioznawcę, Luisa Eduarda Lunę, w ich wspólnej książce p.t. „Ayahuaska visions – the religious iconography of a Peruvian shaman”.Rozdział 1
Wyszedł z gabinetu lekarza i wolno, bardzo wolno domykał drzwi, jakby coś nie pozwalało mu wypuścić klamki z dłoni. Specjalnie przedłużał tę chwilę, by wszystko, co w nim kipiało, co wrzało mu w głowie, wszystkie te myśli, co rwały się do głosu, uporządkować choć trochę i pozwolić, by jak w chwili stworzenia, z chaosu, z oceanu wyłonił się pierwszy pagórek, na który będzie mógł wypełznąć i zacząć żyć od nowa. Postawi na nim nogę, a raczej wyczołga się na brzuchu i na twardym gruncie zacznie… Nie, nie żadne tam życie od nowa, ale umieranie! Nawet gorzej, zdychanie! Trudniejsze niż u zwierząt, choćby gołębi, co to zasypiają gdzieś w rynnie na dachu czy też na chodniku, pośród szurających butów, albo kotów w śmietniku, ot tak, zwyczajnie, w otępieniu, w instynktownym zrozumieniu, że przyszła ta chwila, już dosyć, do widzenia, ciemność przed oczami… Im oszczędzono tego, co musi znieść człowiek, zanim straci czucie.
– Gdzie się wpychasz, kobieto! – warknął lub raczej szczeknął przez ramię. Te słowa wyrwały mu się same, gdy kolejna pacjentka, zniecierpliwiona, że utknął pod drzwiami, spróbowała prześlizgnąć się do gabinetu. Odsunął ją ramieniem i kątem oka zobaczył, że spurpurowiała. Uchylił znów drzwi i wetknął za nie głowę.
– Panie doktorze… – wykrztusił ochryple ze ściśniętej krtani. – Panie Andrzeju, mam prośbę, niech pan nie mówi niczego mojej żonie. Ona jest w Brazylii, ale może zatelefonować do pana. Wolę sam jej powiedzieć.
– No dobrze… – odparł lekarz z podejrzanym wahaniem, spuszczając oczy na biurko zasłane papierami. – Jeszcze podróżuje? – spytał fałszywym tonem. – Tak, tak, mówił mi pan… – ciągnął, jakby chciał go zagadać. – Nadal prowadzi badania? Gdzie to, zapomniałem, nad Amazonką czy też Orinoko… Ciekawe, ciekawe…
– Niech jej pan nie mówi! – powtórzył z naciskiem i cofnął się, znów potrącając fukającą z irytacji kobietę.
Wyszedł szybkim krokiem i nie wiedząc czemu kopnął z całej siły kantorek pielęgniarek, aż jęknęło, i stłukł sobie paluch. Zbiegał po dwa stopnie szpitalnymi schodami i czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Coś się zmieniło w głowie. Te gwałtowne odruchy, jakby same z siebie… Ta cholerna choroba? Stanął przed lustrem w holu. Źle to wyglądało, podkrążone oczy, żółty jak Japoniec… Jeszcze kilkanaście dni temu, gdy cera nagle zmieniła kolor, mogło się wydawać, że to tylko żółtaczka, ale teraz już wiedział. Rak trzustki i nie ma nadziei, wszystko się rozlewa, przerzuty, nacieki, grzyby, kalafiory na żołądku, trzustce, płucach i wątrobie. Sam to widział, na własne oczy, i nie mógł zaprzeczyć opiniom konowałów, za których uważał lekarzy. Wszystkie te wydruki, kolorowe skany, prześwietlenia warstwowe, nawet nie było potrzeby otwierania brzucha. Nikt nie chciał się podjąć. Zresztą on sam nie miał zamiaru się godzić. Umrzeć – w porządku, ale nie rozpruty…
Powoli docierało do niego to, co się stało niemal z godziny na godzinę. Wytarł zimny pot z czoła i zapragnął znaleźć się już w domu, żeby tam, na kanapie, zmierzyć się z tym wszystkim w samotności i zadecydować. Wyszedł na ulicę.
– A na co mam czekać? – wymruczał pod nosem. – Mogę na chodniku. Po co mi kanapa?
Oparł się o ścianę zabazgraną obskurnymi graffiti i zsunął na beton. Podciągnął kolana i objął je rękami. Siedział tak skulony, a fala zrozumienia powoli pełzła od lędźwi aż do głowy. Jakaś dziwna radość rodziła się w trzewiach, podniecenie odkryciem, którego dokonywał. Wolność! Był wolnym człowiekiem! Umierał, a właściwie już umarł, a to oznaczało, że już niczym nie musiał się przejmować ani o nic starać. Wszystkie obowiązki, zasady i zobowiązania opadały z niego jak zeschłe listowie zwiewane z drzewa podczas jesiennej wichury. Od trupa nie oczekuje się niczego, trup nic nikomu nie jest winien!
– Czy źle się pan czuje? – Usłyszał nad głową.
Podniósł twarz i zobaczył starszą panią z temblakiem, patrzącą z troską spod puszystego beretu. Znowu coś wzburzyło mu się w głowie i zakotłowało.
– Na co się gapisz, ciotka… – wrzasnął. – Lepiej daj na kielicha! No, już! – Wyciągnął rękę. – Albo tak cię pogonię, że połamiesz kulasy…
Cofnęła się pospiesznie w stronę izby przyjęć. Przystanęła zmrożona strachem, widząc, że zerwał się z ziemi. Już się opanował. Prymitywne i głupie! – przemknęło mu przez głowę. Nie daj się odruchom! To, że ciebie palnęło, nie znaczy, że cały świat musisz zabierać ze sobą, co ci pomoże, że się obrazisz na żywych…
– Proszę mi wybaczyć – powiedział do kobiety. – Najmocniej przepraszam! To głowa. Ja do psychiatryka. Rozumiem, szanowna pani chciała pomóc. Nie, nic pani nie zrobię! – dorzucił, widząc, że kobieta zasłania się parasolem. – To tylko łagodna paranoja, lubię pożartować… – mówił już do siebie, gdy pospiesznie wpadła do wnętrza i znikła mu z oczu.
Poszedł ulicami, ręce wcisnął głęboko do kieszeni, starał się maszerować nonszalanckim krokiem, z atencją omijał kobiety, a mężczyzn omiatał przyjaznym spojrzeniem. Błaznował, grał, czuł się wyjątkowy. Śmierć była cudownym eliksirem! Wyniosła go z tłumu, wyróżniła. Kto z tej szarej masy mógł jak on powiedzieć, że widzi swój koniec, tak pewny jak data ważności na serze, nieodwołalny jak zachód księżyca, jak rozbicie doniczki, co spada z parapetu… Nic nigdy tak mu nie odmieniło widzenia, skręt, wódka ani piwo. To należało smakować!
Pewności uwolnienia nie warto marnować w gniewie ani wylewać w złości czy żalach, ale się nią rozkoszować i wypić do ostatniej kropli. Czasu zostało niewiele. Lekarz coś tam mruczał o dniach czy tygodniach, chciał oszczędzić mu szoku… To było bez znaczenia. Zrobi, ile zdąży, lecz co trzeba zrobić? Źle! – poprawił się w myśli. Niczego nie trzeba! Najwyżej, co chcę zrobić! Jedno tylko: Justyna…
Właśnie, wszystko z niego spadało jak te liście w jesieni, rachunki, wizyty, czekające listy, umówione spotkania, niedokończony artykuł, niepodpisana umowa z wydawcą, kran nienaprawiony, oberwana półka, niezapłacony czynsz i ta zapomniana korekta… Wszystko to już nieważne, obojętne, przeżyte, wypchnięte w niebyt. Zagrabić na kupę, kopnąć i podpalić. Dobrze było to przeżyć! Doczekał chwili, gdy potwierdziło się od dawna żywione przeczucie, że traci czas na głupstwa i nie umie znaleźć… Czego? Brnął jak ślepiec w krzakach, chwytał się wszystkiego, wiódł to głupie życie lub raczej ono wiodło go przez lata, wciąż mydląc mu oczy, każdą chwilę zapychając śmieciem, odpadkami, w końcu nie różnił się od tych lalek wypełnionych trocinami… Czy to nie oznaczało przypadkiem, że przyszedł czas na czyn wyjątkowy, który nada sens jego pobytowi na tym tu padole?
A niby co mam zrobić? – zapytał się w duchu. Podpalić bibliotekę? Narodowa to nie Aleksandryjska, ale zawsze coś! Byle tylko Jagiełło zdołał uciec ze swego gabinetu na drugim poziomie… O niego się nie martw! – zachichotał w duchu. To w końcu toprowiec. A może zbezcześcić jakiś pomnik albo flagę? Sprzedać w skupie złomu Chopina z Łazienek? Dlaczego, u licha, zadał sobie pytanie, ci, którym się spieszy do sławy, skazani są tylko na obskurne czyny? Zastrzelić prezydenta… Niestety, odpowiedź nasunęła się sama, nie da się wynaleźć żarówki w pięć minut po wyjściu od lekarza…
Daj spokój, idioto… No, właśnie, Kopernik! Stanął pod pomnikiem i przez chwilę patrzył, mogłoby się zdawać, bezmyślnie, na cokół. Podniósł oczy i spojrzał w głąb Krakowskiego, na samochody i ludzi sunących do Mickiewicza i dalej, ku kolumnie Zygmunta na placu Zamkowym, oraz wracających stamtąd ku Nowemu Światu. Już wiedział, co zrobić, plan wykluł się w jednej chwili i zarysował w głowie jasno i ostro jak wycięty w krysztale. Obrócił się na pięcie i pchnął okute wrota. Wąskimi schodami wspiął się na drugie piętro, przeszedł korytarzem po skrzypiącym parkiecie obok oszklonych szaf wypchanych zżółkłymi teczkami i pchnął ostatnie drzwi z prawej strony.
W tym wielkim pokoju, prawie sali, z oknami pod sufitem, zawsze panował półmrok. Stare parkiety, skrzypiące pod butami, i oszklone szafy, zapach jakby stęchlizny, a na szarej ścianie obok wielkiej mapy trochę indiańskich eksponatów, szamański bęben i łuki. Nikogo tu nie było, tylko zza uchylonych drzwi dobiegał głos docenta Karasia rozmawiającego przez telefon.
Zatrzymał się przed mapą i poszukał miejsca, gdzie mogła być Justyna. Ogarnął wzrokiem cały kontynent i jaskrawozieloną plamę Mato Grosso. Niebieska wstążeczka Amazonki z siatką dopływów jak żyłki na liściu wygryzionym przez gąsienice. Żółte kółeczko obok napisu Porto Belho i wbita w papier szpilka z biało-czerwonym trójkącikiem. Podniósł dłoń i dotknął palcem tego punktu jak gdyby w nadziei, że ona to poczuje.
Stał tak i pojmował, przejmująco, do bólu, całą wspaniałość życia, której dotychczas nie dostrzegał. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Trzeba było umierać, żeby to zobaczyć? Co za przewrotność losu albo zwykła głupota. Żył jak ślepy i głuchy, zaledwie muskając to, co nasuwało się samo, zamiast głęboko, prawdziwie przeżywać każdą chwilę, nie zdawać się na przypadek, ale samemu wybierać wydarzenia, układać swoje drogi. Lecz jeśli wszystko zmarnował, to jedno przynajmniej ocalił, niezasłużone, podarowane przez los, a teraz i to miał stracić? Ona była najlepszym darem od życia! I też go nie doceniał. Trzeba było wyroku, aby dopiero z gilotyny, z zapadni szubienicy, z komory gazowej, z elektrycznego fotela dostrzec to, co się miało!? Teraz musiał zrobić wszystko, żeby móc jej to powiedzieć, zdążyć za wszelką cenę i wyznać wszystko, czego nie powiedział przez lata…
Docent jeszcze gadał. Podniesionym głosem dawał komuś polecenia:
– Człowieku, stań na głowie, musisz ją zatrzymać, rozumiesz? Ona nie może wrócić przed tobą, ty musisz przywieźć nagrania w kieszeni, pocztą nie wysyłaj, nie rozstawaj się z nimi… – urwał, ujrzawszy Roberta, wchodzącego do gabinetu. Z zaskoczoną miną zerwał się zza biurka i stał obok lampy z zielonym abażurem, oświetlającej od dołu niezdrową, a może tylko leśną poświatą jego zwisający podbródek, łysinę i bokobrody opadające na pofałdowaną szyję.
– Muszę kończyć, na razie! – rzucił nerwowo do słuchawki i odłożył ją na aparat. – A! – powiedział do Roberta. – Dawno niewidziany! – Jego wyblakłe spojrzenie umknęło ku podłodze. Zaraz się opanował i z przesadnym pośpiechem postąpił naprzód, wyciągając dłoń. – Witam, panie Robercie! Do dzisiaj wspominam tę nalewkę z litworu, którą u państwa… Obiecał mi pan przepis. Proszę, niech pan siada! – Zdjął z krzesła stosik tomów, rozglądał się chwilę i sapiąc, złożył książki na podłodze. Nie przestawał mówić. – Pewnie chce pan wiedzieć, co słychać u żony… Zaraz, gdzieś tu miałem ostatni faks od Justyny…
– Rozmawiał pan ze stacją? – przerwał mu Robert, wskazując na telefon.
– Tak… – zawahał się docent. – Ale telefon satelitarny jest drogi, więc rzadko rozmawiamy, porozumiewamy się głównie faksami.
– Mówił pan o Justynie? – przygważdżał go do ściany.
– Ja… No, tak, pan słyszał? Więc dobrze, chodzi o to, że pańska żona postanowiła wrócić do wioski, gdzie prowadziła wywiady, żeby wydobyć z szamana jeszcze jakieś szczegóły.
– Mówił pan, że ona nie może przed kimś wrócić do kraju! O co tutaj chodzi? – Robert nie ustępował.
– Ależ, panie Robercie, przesłyszenie, źle mnie pan zrozumiał… Pobyty u Indian bywają bardzo niebezpieczne, dotąd jej się udawało, ale nie można przeciągać struny. Wie pan, że jeszcze pięć lat temu zabili misjonarza, który próbował im tłumaczyć, że biali ludzie powiesili na krzyżu człowieka, który się poświęcił, by zapewnić im wieczne życie w niebie? Uznali, że skoro biali tak robią, to może jest to słuszne, i dla swojego dobra zadźgali misjonarza. Nie ma co ich winić, dla nich niebo to realna i poważna sprawa… Ma pan odważną żonę… – Zmienił temat. – O, jest tutaj. – Wyciągnął spod figurki żaby kartkę. – Wysłała go dwa dni temu. Pisze, że prace w terenie zakończyli, docent Bardon zabezpiecza stację na porę deszczową, a ona płynie na kilka dni do Xingusów.
– Kilka dni… – powtórzył Robert – Ile to może zająć?
Patrzył z obrzydzeniem, jak Karaś się wije. Justyna nazwała go kiedyś obrzydliwym szczurem. Dopisywał swoje nazwisko do prac młodszych kolegów.
– Rozumiem pana niecierpliwość – odrzekł docent. – W końcu wyjechała prawie pół roku temu… Wie pan, sama podróż trzy, cztery dni w górę rzeki, zależnie od stanu wody, nieco krócej z powrotem… Justyna jest tak obowiązkowa, stacja na jej głowie… Wie pan, to niezwykła kobieta… Zaraz… już pan wychodzi?
– Tak, tak, już mnie nie ma! Muszę zdążyć… – wyrwało się Robertowi.
– Jakieś rodzinne sprawy? – dopytywał się docent z udawaną troską. – Może mógłbym w czymś pomóc? Wysłać faks do żony? Odbierze go w Porto Belho!
– Niech pan nic nie wysyła! – zawołał z korytarza i zbiegał po schodach. – Odwal się od niej, szczurza pało! – dokończył już w bramie.
Postanowienie zapadło w jednej chwili: muszę ją zaskoczyć, w końcu nie ma różnicy, zdechnie tu czy tam w krzakach! Wreszcie zobaczy tych jej dzikusów, Xingu, a ona skończy spokojnie robotę… Przeszedł przez ulicę do Europejskiego i po pięciu minutach był w biurze podróży.
– Proszę, niech pan jednak usiądzie! – nalegała dziewczyna, stukając w klawiaturę.
Nie słuchał, chodził tam i z powrotem przed biurkiem. Myślał precyzyjnie jak szwajcarski zegarek. Z Rio lokalnym lotem do Porto Belho, tam wynajmie łódź ze sternikiem i dalej dwa dni rzeką…
– Znalazłam miejsce dla pana – powiedziała dziewczyna. – Air France na jutro niczego już nie miał, ale jeśli się pan zgodzi, jest KLM, z Amsterdamu, dziewiętnasta dziesięć. Z Warszawy poleci pan LOT-em, trzeba będzie poczekać dwie godziny na Schipholu. Czy mam wydrukować?
– W porządku – odrzekł. – Niech pani bukuje. Proszę całą trasę: z Rio dalej do Porto Belho najbliższym połączeniem… – Mówiąc to, widział już korony drzew w dole i wijące się rzeki błyskające srebrną łuską w prześwitach, znał całą tę trasę z fotografii, jakie mu przysyłała Justyna.
– Niestety, nie mamy umowy. Na dalszą część trasy będzie pan musiał kupić bilet w Rio, mogę też wysłać zapytanie, ale oni… wie pan, czasem trzeba czekać…
– Odpada!
– Nie będzie problemu, mają tam kilkanaście lotów dziennie, na pewno pan się zabierze… – A po chwili dodała, patrząc na monitor: – Mam już potwierdzenie: Okęcie–Schiphol–Galeaõ… Business class? – zerknęła na niego, jakby oceniając, czy się pomyliła, niektóre VIP-y lubią się maskować. Zawahał się chwilę, świadomy, że dziewczyna patrzy na pasek, no tak, to ją mogło zmylić, założył dzisiaj ten z wężowej skóry, ze srebrną klamrą Lacosta, podarunek od Teda, podobno pięćset dolarów, i ten jego pośpiech ją zmylił, turyści tak nie kupują biletów. A może zaszaleć? – przemknęło mu przez głowę… Raz kozie śmierć! Koza już nieżywa. Co sobie żałować… Nie warto, to byłoby głupie… A może jednak? Odrobina wygody, spokojnie przemyślisz wszystko, co się stało, wygodne fotele, nikt nie dyszy ci w szyję… Jednak nie! – postanowił. Nie będę ogałacał konta, muszę jej zostawić, ciekawe, swoją drogą, ile kosztuje pogrzeb, no właśnie! I ten transport ciała w hermetycznej trumnie… – Przepraszam – znów zwrócił się do dziewczyny – czy tutaj mogę się ubezpieczyć?
– Oczywiście – odparła – u koleżanki, tam, na piątym stanowisku…
– Ekonomiczna! – zdecydował. – W przejściu, proszę, jeżeli się uda, przynajmniej można wstać w każdej chwili, nie budząc nikogo…
– Ma pan rację – uśmiechnęła się znad monitora; usłyszał lekki zawód w jej głosie. – Ja też nie lubię przy oknie. Wszyscy myślą, że coś zobaczą, a w końcu są uwięzieni… Proszę nazwisko i imię.
– Robert… Kryński Robert.
Drukarka ruszyła i wypluła bilet, potem szczęknęły spinacze, czekał z kartą wyjętą z portfela, wbił pin, potwierdził zielonym guzikiem.
– Miłego dnia życzę!
– Nawzajem! – Już szedł do piątego. – Proszę mnie ubezpieczyć: choroba w Brazylii, transport do szpitala helikopterem, kilkudniowe leczenie, zabezpieczenie zwłok, trumna hermetyczna, przelot do kraju z towarzyszącą osobą, aha, i formalności na miejscu, policja i tak dalej, sanepid, zezwolenie na wywóz zwłok, no, rozumie pani? Polisa musi objąć wszystko, co tam trzeba!
– Rozumiem, proszę pana… – Gdy podał dane do formularza, czas pobytu określił na miesiąc, o nic już nie pytała i nie podnosiła oczu, co pewien czas zerkała tylko na ochroniarza, dryblasa w czarnym uniformie, który jakoś wyczuł jej niepokój i krok za krokiem zbliżał się za jego plecami.
– Trzydzieści tysięcy euro obejmuje wszystko, co pan wymienił, koszt polisy wynosi…
– Za mało! – przerwał jej w pół zdania. – Kosztów w takim kraju nie da się przewidzieć. – Pamiętał tarapaty finansowe Justyny podczas kolejnych sezonów badań, łapówki i daniny dla byle urzędasa, opłaty administracyjne, jakby od ręki wymyślane na wszystkich szczeblach władzy, i jego zabiegi w Warszawie dla ponaglenia instytutu, by wysyłał do stacji przelewy… – Pięćdziesiąt tysięcy – zdecydował. – Ile to wyniesie?
– Tysiąc pięćset złotych. – Zajrzała do tabeli. – Wydrukować polisę?
Ptaszkami na arkuszu zaznaczyła miejsca, w których ma się podpisać, a wręczając oryginał, dodała nieco uszczypliwie:
– Bardzo pan przezorny, rzadko się to zdarza, ale życzę, żeby się to nie sprawdziło. Miłego dnia, panie Robercie! – Pozwoliła sobie na poufałość.
•Rozdział 2
Złapał taksówkę i po chwili znalazł się na Wielickiej. Wjechał windą. Może ostatni raz, pomyślał i zamknął się w mieszkaniu. Zdjął buty w salonie, wierzgając nogami. Koziołkując w powietrzu, upadły na dywan. O nic dbać już nie musiał… Do licha!, przyszło mu do głowy, dlaczego świadomość końca sprawia, że człowiek chamieje? Może tylko ja, wylazło to, co naprawdę we mnie siedzi. Czy to tylko poza dla pokazania Kostusze, że mam ją w głębokim… czy też jakiś głębszy mechanizm psychologiczny? Wygląda na to, że w obliczu ostateczności opada z człowieka nalot kulturowy, cała społeczna tresura, i wychodzi na jaw naga prawda… Brutalny barbarzyńca w garniturze, intelektualista od siedmiu…
Przerwał te wywody, podszedł do barku, wyjął rum i colę, przeciął na pół cytrynę. Zawrócił i wyniósł buty do przedpokoju.
– Musisz trzymać fason… Z podniesioną głową… – zamruczał pod nosem. – Drzewa umierają stojąc…
Banały, ale coś w nich było. Lepsze to, niż się rozklejać. W literaturze pełno takich powiedzeń, bon motów na wszystkie sytuacje życiowe. Może do tego miała służyć literatura, cała ta pisanina, od wieków tworząca zmyślony świat po to, aby wyrwane z niej strzępki leczyły rzeczywiste rany? Może w tym właśnie krył się sens tworzenia: wszystko opisać, przewidzieć do skończenia świata, aby w prawdziwym świecie nic już nie mogło nas zaskoczyć? To byłby pożytek uzasadniający twórczy trud pisarzy, ewolucyjny czynnik ułatwiający przeżycie, łagodzący ból przystosowania. Ale to już było za nim! Spędził lata na pisaniu, a może bazgroleniu, i teraz zastanawianie się, po co to robił, szukanie motywów nie miało już sensu… Żaden z tego pożytek. Omiótł wzrokiem półkę z napisanymi przez siebie książkami, tak obojętnie, jak się patrzy na cudze dzieci smarujące coś kredą na płocie.
Usiadł z kieliszkiem cuba libre w fotelu i przymknął powieki…
Poznali się dwadzieścia lat temu na Łazienkowskiej, w Instytucie Cervantesa. Zapisał się na kurs hiszpańskiego i ona też tam była. Drobna, energiczna, blond włosy, świadoma swojej urody, cała oddana nauce. Przez kilka dni zajęć obserwował z boku, jak zniechęcała facetów, którzy wokół niej krążyli, a to podnosząc zeszyt, który jej spadł na podłogę, a to próbując pokazać coś w podręczniku. Nie wiedział, co im mówiła, ale poznawał z ich zachowania, że nie były to zachęcające słowa. W ciągu pierwszego miesiąca ich spojrzenia kilka razy się spotkały. Coś go powstrzymywało przed siadaniem przy niej. W ciągu dnia coraz częściej łapał się na tym, że jej twarz ukazuje mu się przed oczami widziana jakby przez zmiękczającą soczewkę kamery, a przed zaśnięciem miał ją pod powiekami. Na kursie – tak przynajmniej mu się zdawało – coraz dłużej, o ułamek sekundy, wytrzymywała jego spojrzenia, a kiedy odważał się uśmiechać, kąciki jej ust jakby nieznacznie się unosiły.
W końcu zaryzykował. Kupił tabliczkę najdroższej czekolady i po skończonych zajęciach ruszył za nią. Dawno już wyśledził jej stałą drogę przez park do autobusu. Szedł ścieżką pod drzewami, z sercem bijącym jak młotem, a kiedy był trzy kroki za nią, schylił się do ziemi i powiedział jakby od niechcenia:
– O, zgubiła pani!
Obejrzała się i zobaczyła go, jak się prostował z czekoladą w dłoni.
– Nie zgubiłam – odparła rozbawionym tonem, jakby przejrzała podstęp w mgnieniu oka.
Może już to znała? Podrywacze nie są nazbyt pomysłowi. Kilka miesięcy później przyznała, że istotnie, wiedziała od razu i zyskał w jej oczach tym, że się choć trochę postarał, zamiast jak inni wypalić od razu: pójdziemy na kawę?
– W takim razie – nie stracił głowy – może zjemy ją razem?
Nie wiedział, jak to się stało, że chwilę potem oszołomiony siedział obok niej na ławce i gryzł czekoladę.
– Po co pan się uczy? – spytała. – Był pan już w Hiszpanii?
– Jeszcze nie – odpowiedział – ale bardziej mnie ciągnie do Meksyku, no i chcę przeczytać Marqueza w oryginale… Kiedyś będę mógł robić wywiady, redakcja mi obiecuje…
Zdziwiła się, że już skończył studia i pracuje.
– Wygląda pan tak młodo.
Mówił jeszcze dużo, potem nie mógł sobie przypomnieć, o czym; jej bliskość i delikatny zapach perfum niemal odbierały mu jasność myślenia, ale ona była przytomniejsza od niego. Spojrzała na zegarek i wstała.
– Muszę lecieć, mam wykład za pół godziny.
Odprowadził ją do przystanku i dowiedział się jeszcze, że kończyła etnologię na uniwersytecie. Była asystentką i marzyła, by prowadzić badania wśród indiańskich szczepów Amazonii.
Odtąd po każdej lekcji szli razem do przystanku, czasem do tramwaju, gdy jechała do domu. Musiały upłynąć trzy lub cztery tygodnie, zanim się odważył zaproponować spotkanie. Poszli, banalnie, do kina. Nie doszło do niczego. Oddychał jej zapachem, zapachem perfum ulotnych jak woń wiosennych kwitnących krzewów. Siedział obok niej, chwilami lekko dotykając jej ramienia, a gdy się poruszyła, czuł, jak prąd przebiega po jego ciele. Prąd to było za mało. Wstrząs jak trzęsienie ziemi. Wpatrzony w ekran nic nie widział, uświadamiając sobie całym sobą, że ona siedzi przy nim, że są tutaj razem, że przyszła z nim, być może dla niego, że mógł mieć nadzieję. Tego wieczoru odprowadził ją do domu i kiedy stali na chodniku pod drzwiami, a ona, nacisnąwszy domofon, zwróciła się ku niemu, przez chwilę przeszła mu przez głowę szaleńcza myśl, by ją pocałować. Spojrzała mu w oczy i spoważniała, jakby i ona była na to gotowa, ale w tej chwili zza kratki domofonu rozległo się pytanie matki: „Justyna?”, i zabrzęczał zamek. Nastrój prysnął, szczęknęły drzwi i znikła mu z oczu z krótkim, rzuconym przez ramię:
– Hasta pronto!
Uczepił się tego jak tonący boi. Wracał piechotą przez ciemne miasto i rozważał jej słowa. Nie powiedziała Hasta la vista, „do zobaczenia”, ale „niebawem”! A nawet więcej, bo pronto znaczy: „do szybkiego!”. Więc i jej zależało!
Podniósł się z fotela i nalał sobie drugą szklankę, z podwójna miarką rumu. Wracając na miejsce, przystanął pod ścianą, gdzie wtykali za szybę swoje fotografie. Wycieczka do Londynu, to wkrótce po ślubie, i sam ślub w drewnianym kościółku w Dębnie, potem różne urlopy, narty, jej doktorat, jego jakaś tam nagroda, bal sylwestrowy… Wyciągnął się znowu.
Pierwszy pocałunek… Przyszedł niespodziewanie, w zimie, w parku, o zmroku, pod drzewem, o które się oparła jak Ewa kusząca Adama. Serce łomotało mu jak młotem, nogi zrobiły się miękkie w kolanach. Mieli zamknięte oczy, a pod powiekami szalała zamieć czarna jak aksamit. Nie było w tym nic zmysłowego, ich wargi tuliły się do siebie, ale był to wyraz najczystszego uczucia, uniesienie duchowe, psychiczne spełnienie, szczęście pulsujące w głowie nieskażone cieniem erotyzmu. Jeszcze długo to się w nim paliło i nie czuł żadnej potrzeby innego zbliżenia. W tamtych dniach zdał sobie sprawę, i ona także, jak to sobie po latach wyznali, że z nią spędzi resztę życia i nic nigdy tego nie odmieni.
Któregoś jesiennego dnia, siedząc w złotej trawie, w słonecznej ulewie, na grzbiecie Krzesanicy, pod lazurowym niebem, wpatrzeni w błękitne mgiełki wypełniające doliny Tatr Zachodnich, ona z głową opartą na jego ramieniu, powiedzieli sobie, że nie będą nigdy używali słów, jakimi zakochani zwykli wyznawać uczucia. Ona, oczytana w szamańskiej literaturze wszystkich części świata, wprowadzona w wiedzę o zaklęciach i modlitwach tysiącleci, przekonana, że ich skuteczność zasadza się na tym, że pozostają w myślach, niewypowiedziane na głos, naładowane uczuciem, napędzane energią, emocją, która nie wygasa, nie rozładowuje się w mowie. On, człowiek kształcony w słowie, instynktownie czujący, że to, co powiedziane, jest ograniczone, nie może już wzrastać, może tylko maleć, zgodnie z fizycznym prawem entropii, nieuchronnego rozpadu, podczas gdy to prawo nie dotyczy – miał nadzieję – psychiki. To, co pomyślane, co odczuwane w najskrytszych zakamarkach głowy, mogło trwać niezmienione, wzmagać się i przyrastać, i przekraczać granice. Wprawdzie wiedział aż nadto dobrze, jak blakną, wypalają się w ludziach uczucia i pragnienia, wolał jednak mieć nadzieję, że w ich wypadku…
Inny układ, choć o nim nie mówili, sam się skrystalizował. Wymyślił go w basenie, odrabiając trzecią setkę stylem zmiennym, wtedy, gdy pobudzone krążenie aktywizuje mózg i sprawia, że pojawiają się w nim wielkie pomysły i śmiałe skojarzenia. Zresztą tego samego doświadczał podczas biegu. Czasem, gdy jego pisanie osiadało na mieliźnie, zrywał się od komputera i jechał do lasu, by biegać przez krzaki. Głośny oddech i chłoszczące gałęzie wywoływały twórczy efekt. Z pulsowania w skroniach wyłaniały się gotowe zdania i całe akapity, których przedtem nie mógł z siebie wykrzesać. A więc w tym basenie pomyślał, że ich małżeństwo jest jak to osławione doświadczenie Zillingera on two slits. Jedna cząstka fullerenu wystrzelona w stronę płytki z dwoma otworami jakimś prawdziwym cudem, jakimś nieznanym prawem fizyki kwantowej, mimo że jest jedna, przechodzi przez dwa otwory. I właśnie w tej chwili, choć jest podwojona, nadal pozostaje jedną cząstką fullerenu. Z nimi było tak samo. Byli jednością podwojoną, dwa oddzielne byty, a w istocie jeden. To dodawało otuchy. Na kogo można bardziej liczyć niżeli na samego siebie, choćby w drugim ciele? Powiedział jej kiedyś, że fizyka kwantowa została wynaleziona po to, by opisać ich związek. Nie zrozumiała, ale i nie nalegała, aby wytłumaczył. Wystarczało jej, że on wiedział, bo to oznaczało, że równocześnie i ona wie.
Nie mieli jeszcze dzieci. Obiecali sobie, że pomyślą o tym, gdy oboje osiągną swoje życiowe cele. Postanowili, że pojadą wtedy do Kadżuraho, gdzie tysiące świątynnych rzeźb wyrażają święty akt zjednoczenia mężczyzny z kobietą, i tam, w pełnym zrozumieniu, czym jest poczęcie życia w boskim, kosmicznym planie, w transcendentalnym zachwyceniu, w olśnieniu, poczną swoje dziecię.
Zasnął na fotelu. Około północy zawlókł się do łóżka, ściągnął po ciemku ubranie i leżał w ciemności, czekając na Morfeusza, ale ten złośliwie zwlekał. Słyszał stłumione bicie zegara u sąsiadów za ścianą, wypędzał myśli z głowy tak długo, aż pod czołem zagościła pustka, a wtedy zamiast snu pojawiło się to, o co wielekroć już się starał i co się dotąd nie udawało, a teraz, w jego nowym stanie, pojawiło się nieproszone. Poznał to od razu, odbyło się tak, jak opisywał Monroe.
•Rozdział 3
Przeszedł go dreszcz, drganie przebiegło od kolan, po brzuchu, do ramion, wstrząs i dygotanie, usłyszał ostry świst, jakby wichury, i w następnej chwili unosił się nad ciałem. Widział ciemny pokój, mimo ciemności dostrzegał wszystkie jego szczegóły. Tylko tam, na ścianie, gdzie w dzień wisiała maska indiańskiego demona, teraz widniała owalna plakieta z błękitną postacią Matki Boskiej z Gwadelupy. Nie wiedział, skąd się wzięła, nigdy jej nie mieli. Ale zrozumiał przesłanie. Coś chciało mu wskazać sens zmiany złowrogiego demona na opiekuńczy, macierzyński wizerunek.
Wówczas, wciąż leżąc, zawieszony nad podłogą, wypłynął przez ścianę i zawisł nad ulicą. Pochylił głowę, a za nią obróciło się ciało. Lecz w dole nie zobaczył spodziewanego obrazu, samochodów parkujących pod domem na chodniku, w żółtym blasku latarni sodowych, sączącym się przez listowie klonów. Zamiast tego ujrzał egipską ulicę, poznał to od razu, wisiał nad zaułkiem ograniczonym glinianymi ścianami bez okien, rozprażonym upałem, nad przechodzącymi ludźmi o brązowej skórze i z białymi szmatkami na głowie. Mężczyzna, nagi do pasa, dźwigał na ramieniu pęk patyków, kobieta z potrójnym naszyjnikiem taszczyła na biodrze dziecko, a w drugiej ręce koszyk…
Przez chwilę próbował dociec, czy to wizja współczesna czy też został wysłany w czasy faraonów, zresztą w tej chwili nie miało to znaczenia. Pragnął ją zobaczyć, wiedział, że to możliwe, dla ciała astralnego odległość nie jest przeszkodą. Ledwie życzenie przebrzmiało mu w głowie, obraz się rozmazał, kontury straciły ostrość, czuł, że mknie w przestrzeni jak pocisk na uwięzi, na wiotkim elastycznym sznurze wysnuwającym się ze splotu słonecznego. Nie widział go, ale czuł jego istnienie i łowił kątem oka srebrzyste lśnienie, które go upewniało, że nie zaginie w przestrzeni i będzie mógł powrócić, jak po nitce Ariadny, do swego ciała. Jeszcze go nie chciał zostawiać.
I tak, jak pisał Monroe, pchnięty myślą, znalazł się tam, gdzie zapragnął, dostarczony niewiadomą siłą na drugą stronę świata jak przesyłka pocztowa. Zobaczył z góry drzewa, zielone kopuły kipiące listowiem, i przelatujące nad nimi stadka papużek. Blisko, tuż pod sobą, ujrzał grzbiet jastrzębia i doznał wrażenia, że drapieżnik wyczuł jego obecność, bowiem nagłym zwrotem rzucił się w bok i spojrzał w górę, zarazem wysuwając szpony, jakby do odparcia ataku.
W szczelinie między drzewami dostrzegł bursztynową rzekę; słońce prześwietlało wodę do dna, ponad którym wiły się leniwie poruszane prądem warkocze wodorostów. W oddali pieniły się bystrza, a pomiędzy nimi tkwiła czarna skała podobna do sowy, która przysiadła w toni, by napić się wody. Zobaczył olbrzymie drzewo, wybielone konary całkiem obrane z kory, martwe suche kikuty, a na nich stado białych czapli drzemiących jak gromada starców z głowami wciśniętymi w ramiona. Opodal, na piaszczystym zakolu, na wygrzanej łasze spoczywał dziób łodzi na pół wyciągniętej z wody. W łódce stało dwóch Metysów w postrzępionych kapeluszach z plastiku, podkoszulkach i portkach zawiniętych do kolan. Rozmawiali…
Tak, to była ona! Justyna stała na piasku i z saszetki przy pasie wyjmowała banknoty. Tamci dwaj chwytali je pospiesznie i chowali w kieszeniach. Rozglądali się dookoła, jakby w obawie przed niebezpieczeństwem czającym się w krzakach. Nie słyszał, co mówili. Gestykulowali gwałtownie, jakby domagali się czegoś, a ona odmawiała. W końcu machnęła pojednawczo dłonią, zawróciła na pięcie i odeszła w cień pod drzewem, podczas gdy oni czekali. Przyklęknęła na jedno kolano i zaczęła czegoś szukać w plecaku. Zniecierpliwiona, wytrząsnęła całą jego zawartość na ziemię i znalazła nóż. Zaniosła go do łodzi i podała jednemu z Metysów. Wysunął go z pochwy; wygięte stalowe ostrze zaopatrzone z drugiej strony w piłę zabłysło w promieniach. Z zadowoleniem przeciągnął nim po dłoni i podniósłszy rękę, uchylił kapelusza w geście pożegnania. Odsłoniła się paskudna szrama, sina pręga biegnąca znad oka po skroni do wystającej kości policzkowej. Mężczyzna wskoczył do wody i zepchnął łódź z plaży, drugi pociągnął za linkę i włączył motor. Smukła dłubanka pomknęła w dół rzeki i wkrótce znikła w dali.
Justyna, nie obejrzawszy się za nimi, weszła w cień drzewa i wkładała rzeczy do plecaka. Zapięła klapę i zarzuciła go na ramiona. Patrząc w stronę zarośli, odpięła od pasa maczetę.
Opuścił się ku niej tak blisko, że mógł dotknąć jej ramienia. Widział drobne kropelki potu na jej twarzy i kosmyk włosów przylepiony do czoła. Ogarnęła go czułość i radość, że znowu są razem, ale tak nie było! Znajdowali się w dwóch wymiarach, oddzieleni jak szybą. Nie mogła go widzieć. W pełnym blasku dnia był tylko niewidzialnym duchem. W chwili, gdy ruszyła, odważył się pomyśleć: Justynko, jestem tutaj, daj znak, że mnie słyszysz. Nie mógł wydobyć głosu, był pozbawiony ciała i strun głosowych, ale wierzył, że w obszarze myśli przepływają sygnały… I chyba tak się stało! Drgnęła i przystanęła w pół kroku, niespokojnie spojrzała przez ramię, niemal tak spłoszona, jak jastrząb przed chwilą. Nasłuchiwała. Przez chwilę zdołał zajrzeć w jej oczy. Błękitny, dobrze znany mu kolor… Dlaczego nie mógł przybrać ciała i stanąć tam przy niej! Objąć ją i powiedzieć… A jeśli coś wyczuła? Czytał, że wokół duchów powietrze się ochładza, dają znać o sobie zimnem. No tak, ale on nie był jeszcze duchem, miał łączność ze swoim ciałem. A jeśli coś odkryła, czy w ogóle wiedziała, że chodzi o niego? Otrząsnęła się i ruszyła w zarośla ledwie widoczną ścieżką, tnąc maczetą liściaste kiście zagradzające jej drogę.
Chciał się przekonać, dokąd zmierzała, i znowu wzniósł się nad drzewa. Zobaczył polanę, a wokół niej chaty o ażurowych ścianach z tyczek wbitych w ziemię, nakryte palmowymi strzechami. Kilku półnagich dzikusów snuło się między nimi, przykucnięte kobiety ubijały coś w drewnianym korycie, chrząkały prosiaki, kilka kur szukało czegoś w trawie. Dalej były drzewa i ściana pnączy wiszących do ziemi, pod nimi…
.
.
.
(fragment)