Wódz - ebook
Wódz - ebook
Książka przez zwolenników Lecha Wałęsy została przyjęta jak bluźnierstwo. Gdy ukazała się w roku 1991, Wałęsa, po rozpętanej rok wcześniej „wojnie na górze”, był już prezydentem i rozprawił się z tymi, którzy wynieśli go na ten urząd. W tej atmosferze 27-letni Jarosław Kurski, do niedawna rzecznik prasowy Wałęsy, pisze krytyczną książkę o twórcy „Solidarności”. „Byłem przy Lechu w apogeum bratobójczej walki i pragnąłem pozostawić materialne świadectwo swego sprzeciwu wobec ówczesnej polityki Wałęsy” – tłumaczy. Powstaje „Wódz” – odważny, choć niepozbawiony emocji portret Lecha Wałęsy. Wydawnictwo Agora w serii „Biblioteka Gazety Wyborczej” wznawia tę książkę. Autor – obecnie pierwszy zastępca redaktora naczelnego GW – uzupełnił ją o wypowiedzi najbliższych współpracowników prezydenta Wałęsy spisane przez siebie w 1992 r., a także trzy nowe teksty: „Lech Wałęsa – mój przyczynek do biografii”, osobistą impresję na temat byłego Prezydenta, „Nienawiść” – publicystyczną odpowiedź na kampanię dyskredytacji Lecha Wałęsy, jaka wybuchła po książce Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka pt. „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”, oraz wywiad „Wałęsa – Kurski po 18 latach”. Przedmową opatrzył „Wodza” prof. Andrzej Friszke.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-500-3 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedmowa
Autor tej książki dorastał w samym centrum ruchu „Solidarności”. Jako dziecko zapamiętał spalony w grudniu 1970 roku przez robotników gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Jako nastolatek i uczestnik kółka samokształceniowego zorganizowanego przez Aleksandra Halla spotkał Lecha Wałęsę. Był świadkiem manifestacji w grudniu 1979 roku w miejscu, gdzie dziś stoi pomnik Trzech Krzyży. Na własne oczy oglądał strajk sierpniowy i widział Wałęsę przemawiającego ze stoczniowej bramy. Te obrazy i przeżycia formowały Jarosława Kurskiego. I są dla niego ważne do dziś.
Z „Solidarnością” w jej kolebce i centrum, w Gdańsku, związana była cała rodzina Kurskich. Mama, ojciec i brat. Autor wspomina o tym i nie ukrywa, że postać Lecha Wałęsy, jego styl przywództwa i prowadzona polityka bywały tematem dyskusji i kontrowersji rodzinnych. I tak pozostało do dziś.
Była jesień 1989 roku, kilka miesięcy po wyborach czerwcowych i miesiąc po objęciu steru rządu przez Tadeusza Mazowieckiego. Jarosław miał 26 lat, gdy przewodniczący ponownie zalegalizowanej „Solidarności” powierzył mu funkcję rzecznika prasowego. Od tej pory przez kilka miesięcy z bliska obserwował swego szefa, a zarazem bohatera i legendę polskiej drogi do wolności. Był lojalny, ale nie bezkrytyczny, a przede wszystkim miał dar odwagi i dar bystrej obserwacji. Dar odwagi spowodował, iż potrafił szefowi powiedzieć, że nie zgadza się z jego działaniami i wypowiedziami, oraz umiał na początku lata 1990 roku odejść z eksponowanego stanowiska. Dar bystrej obserwacji i świetnego pióra umożliwił powstanie książki „Wódz”, do dziś bezkonkurencyjnego portretu Lecha Wałęsy.
Książka, gdy się ukazała w 1991 roku, była przyjęta przez zwolenników właśnie wybranego na urząd prezydenta RP Wałęsy jako atak, niemal bluźnierstwo. Wówczas bowiem obowiązywał w kręgach zwolenników Wałęsy stosunek do niego bezkrytyczny. Wskazywanie na wady budziło wybuch irytacji i agresji. Do takiej polaryzacji emocji prowadziła bowiem „wojna na górze” rozpętana w połowie 1990 roku i trwająca co najmniej do rozstrzygnięcia wyniku wyborów prezydenckich w grudniu. Napisałem „co najmniej”, ale przecież owa wojna trwała o wiele dłużej. Kolejną jej odsłoną była „noc teczek” w 1992 roku, a następną – po latach – podjęto w 2005 roku. Zmieniały się tylko niektóre fronty i figury w tej wojnie.
Zmieniała się pozycja samego Lecha Wałęsy. W 1990 roku był wodzem, Jarosław Kaczyński szefem jego sztabu, inni politycy solidarnościowej prawicy jego armią. Przedmiotem ataku była solidarnościowa inteligencja związana z ruchem od początku, często o KOR-owskim rodowodzie, której przewodzili premier Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik oraz bohaterowie „Solidarności” z lat 1980–81 i czasów podziemia – Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk i inni. Ten głęboki konflikt długoletnich lojalnych współpracowników w drodze do wolności poprzez strajki, więzienia, współdziałanie w podziemiu i przy Okrągłym Stole położył się cieniem na odrodzonej Rzeczypospolitej. Ruch „Solidarności” został trwale rozbity na zantagonizowane partie, zniszczona została zasada zaufania i domniemania dobrej woli, co bardzo zaważyło na kulturze politycznej III RP.
W 1991 roku, wkrótce po zwycięstwie, Wałęsa rozstał się z tymi, którzy go wynieśli na urząd prezydenta, ale w istocie traktowali jako parawan dla własnych celów. Wódz oddalił swoich generałów, którzy – niespodziewanie dla osłupiałej opinii – stali się szybko jego zagorzałymi wrogami. Ostrość ataków, jakie podejmowali wtedy i jakie podejmują dziś, może wprawiać w zdumienie. Wałęsa, skonfliktowany po bojach 1990 roku z inteligencją uformowaną w Unię Demokratyczną, potem Unię Wolności oraz bezwzględnie zwalczany przez swoich niedawnych wielbicieli z Porozumienia Centrum, pozostał sam. Opierał się na urzędnikach bez zaplecza, także postaciach wątpliwych, manewrował, rozgrywał, osłabiał partnerów. W konsekwencji jego prezydentura jest oceniana krytycznie przez chyba wszystkich. Była w tym wina Wałęsy, skutek jego wad, braku samokrytycyzmu, ale też wina tych, którzy utwierdzali w nim ów brak krytycyzmu, licząc na władzę dla siebie.
Nie zawsze tak było. Od Sierpnia 1980 roku Wałęsa był wodzem, którego wady mogły drażnić, ale zarazem bywały siłą przywódcy. „Jak nikt inny pasował do wizerunku wodza robotniczej rewolty przeciwko władzy reprezentującej rzekomo interesy proletariatu. Właśnie on – proletariusz, głowa wielodzietnej rodziny (...), mieszkający w jednej izbie, wielekroć usuwany z pracy – był prawdziwym przedstawicielem mas, a »oni« byli oligarchami, ludźmi nowej klasy. (...) Stał na bramie i mówił językiem świeżym i prostym. Wolnym od nowomowy. Językiem, jakim mówili robotnicy na stoczniowym wydziale K-2, w portach, w rafinerii czy w zajezdniach tramwajowych” – pisze Kurski. Te cechy podbudowywały charyzmę Wałęsy, umożliwiały komunikację z solidarnościowym ludem, były ważnym spoiwem „Solidarności”.
W ostatnich dyskusjach o Wałęsie sformułowano oryginalny pogląd: „Solidarność” to nie Wałęsa, to 10 milionów członków. Pogląd tyleż oryginalny, co idiotyczny. Prawdą jest, że „Solidarność” w roku 1981 liczyła 10 milionów członków, ale to Lech Wałęsa był jej symbolem, to on nadawał poczucie jedności tego ruchu ponad podziałami branżowymi, regionalnymi, i pomimo sporów. Bez charyzmy Wałęsy i mitu Wałęsy władzom udałoby się zapewne wygrać naturalne rozbieżności i ambicje regionalnych liderów, podzielić i rozbić „Solidarność”. Po wprowadzeniu stanu wojennego liczebność „Solidarności” gwałtownie spadła. Nic dziwnego, większość zapisywała się do związku zawodowego, a nie do organizacji powstańczej. Represje osłabiały ducha oporu większości, a wzmacniały determinację nielicznych. Od postawy Wałęsy zależało, czy „Solidarność” odrodzi się pod czujnym okiem SB jako „robotniczy związek” wkomponowany w system, czy pozostanie symbolem oporu. Trzymany wiele miesięcy w odosobnieniu, skazany na bicie się z myślami, Wałęsa nie uległ. Pozostał symbolem oporu. Uratował „Solidarność”. Uratował też więcej – wolę przeciwstawiania się dyktaturze, poczucie nienormalności panującej sytuacji, utrwalenie legendy polskiego oporu w oczach świata, zasadę walki bez przemocy, ponadklasowy charakter ruchu – wspólnotę robotników i inteligencji. Nawet gdy opór bardzo osłabł w połowie lat osiemdziesiątych i większość – miejmy odwagę to przyznać – uważała „Solidarność” za zamkniętą kartę polskich doświadczeń, Wałęsa trwał, przypominał o sobie, a zarazem o „Solidarności” i celach wytyczonych w Sierpniu. I mimo trudnych cech charakteru potrafił słuchać doradców, także tych najwybitniejszych, wizjonerów i dyplomatycznych realistów zarazem.
Polityka jest sztuką osiągania rzeczy możliwych. Wizja wolnej i demokratycznej Polski w połowie lat 80. nie wydawała się możliwa do realizacji. Możliwe jednak było czynienie kroków w taką stronę. Wałęsa i jego doradcy to rozumieli i takie kroki czynili. Budziło to szacunek i dawało wsparcie Kościoła oraz demokratycznej opinii świata. Pobudzało do aktywności tę część społeczeństwa, która nie zrezygnowała. Polityka jest sztuką osiągania rzeczy możliwych. Możliwość wybijania się krok po kroku na wolność otworzyły zmiany kontekstu międzynarodowego – pierestrojka Gorbaczowa i zmiana klimatu w stosunkach Wschód – Zachód, a zarazem coraz cięższy i beznadziejny kryzys gospodarczy. Władze poczuły się zmuszone do pertraktacji z niezależnymi siłami społecznymi. Dzięki Wałęsie, także jego arbitralności, stało się możliwe zbudowanie takiej reprezentacji do rozmów i skomplikowanej gry z rządzącymi, by możliwy był sukces, a nie np. – co łatwo sobie wyobrazić – popadnięcie strony solidarnościowej w niekończące się spory i rywalizacje, pomówienia i podejrzenia. Wałęsa z doradcami, którym przewodzili Geremek, Mazowiecki, Kuroń, Michnik, Stelmachowski, Wielowieyski, stworzyli drużynę, która zdołała przy Okrągłym Stole wynegocjować korzystny kontrakt, doprowadzić do ponownej legalizacji „Solidarności”, w parę tygodni zbudować listy kandydatów do parlamentu i przygotować się do wyborów. Oraz wygrać je 4 czerwca 1989 roku. Rząd z doradcą „Solidarności” Tadeuszem Mazowieckim na czele był konsekwencją nowego układu sił. PZPR po 45 latach rządów oddawała władzę. Zaczęło się budowanie wolnej Polski – Trzeciej Rzeczypospolitej.
W tym miejscu zaczyna się opowieść Jarosława Kurskiego. Jest to opowieść niepozbawiona emocji, które rosną, im bliżej jesteśmy czasów współczesnych, apogeum osiągają w rozdziale „Nienawiść”. Są to emocje zrozumiałe, gdy dziś dla wielu głośnych wrogów Wałęsy nie liczą się jego zasługi, nie liczy się rzeczywistość polska, w której działał i którą zmieniał, nie liczą się też prawidła polityki. Jarosław Kurski, świadek tamtych czasów, krytyczny wobec Wałęsy, ale zarazem darzący go szacunkiem za wielką drogę życia i zasług dla Polski, nie może znieść małości. Odpowiada twardo, może nazbyt twardo, ale to przecież nie on rozpętał kolejny raz „wojnę na górze”.
Książka Jarosława Kurskiego wiele tłumaczy, przybliża, pozwala zrozumieć Lecha Wałęsę i ludzi, którzy byli obok niego. Pozwala lepiej zrozumieć wielką przemianę Polski, która się dokonała. W jej wielkości i małości.
ANDRZEJ FRISZKEWstęp do trzeciego wydania
Lech Wałęsa kończy 70 lat. Na ekrany kin wchodzi właśnie długo oczekiwany film Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Na trzydziestą rocznicę jego pokojowego Nobla do Warszawy zjeżdżają inni nobliści. Znów o Wałęsie głośno, na przekór jego wrogom, którzy obsesyjnie chcą wygumkować go z kart historii i na powrót uczynić „osobą prywatną”.
Czas na wznowienie „Wodza” – książki, która go z pewnością nie lukruje, ale też fałszywie nie oskarża.
„Wódz” był moją młodzieńczą moralną reakcją na podział „Solidarności” i na „wojnę na górze”. Byłem bowiem przy Lechu w apogeum bratobójczej walki i chciałem pozostawić materialne świadectwo swego sprzeciwu wobec ówczesnej polityki Wałęsy. Owszem, sam złożyłem dymisję z funkcji jego rzecznika (co było pewnym ewenementem, gdyż to zwykle Lech wywalał ludzi) – ale ten gest wydawał mi się niewystarczający. Potrzebne było jakieś katharsis. To nie było łatwe zadanie pisać o swoim byłym szefie, tak by nie przekroczyć cienkiej granicy lojalności, a jednocześnie pozostać w zgodzie z samym sobą. Nie zaglądać przez dziurkę od klucza, ale napisać prawdę – taką, jak ją wówczas widziałem. Nie chciałem, by książka była argumentem w kampanii wyborczej, dlatego wydałem ją dopiero w marcu 1991 roku, kiedy Lech był już prezydentem, u szczytu władzy.
Przyjął ją źle. Sugerował, że została napisana z inspiracji osób, które akurat wówczas uważał za swoich wrogów: „Powstała między Gdańskiem a Warszawą” – mówił. Było to o tyle nieścisłe, że napisałem ją w Ośrodku Wczasów Pracowniczych „Delfin” w Krynicy Morskiej podczas turnusu dla emerytów. Była jesień 1990 roku. Przez trzy tygodnie siedziałem w pokoju jak w pustelni i tłukłem w starą maszynę do pisania. Nie integrowałem się ze społeczeństwem. Schodziłem jedynie na posiłki, a do roboty zrywałem się gdzieś przy kisielu. Dla zdystansowanych wobec życia seniorów uchodziłem za jakieś smarkate, ekscentryczne faktotum.
Gdy zamknąłem za sobą drzwi biura prasowego, nie miałem już okazji do bezpośredniej rozmowy z Lechem. Sądzę jednak – obserwując go na scenie publicznej – że niewiele się zmienił od czasu, gdy na stronach „Wodza” próbowałem nakreślić jego portret. Pozostał emocjonalnym człowiekiem pełnym kontrastów. Niedającym się zaszufladkować. Człowiekiem walki, bezwzględnie polegającym na instynkcie. Walczył sam przeciw wszystkim, a bywało, że najzacieklej walczył sam ze sobą. Nikt mu bardziej nie szkodzi niż on sam. Nadal wszystko wie najlepiej i wszystko przewidział. Lech jest taki, jaki jest, i inny nie będzie.
Za jedno Lechowi pozostanę do końca życia wdzięczny: dziewięć miesięcy pracy u jego boku na zawsze wyleczyło mnie z pokusy uprawiania polityki. Dla idealistycznie patrzącego na misję publiczną chłopaka była to istna szkoła przetrwania. Lech był surowym, ale i wspaniałomyślnym szefem. Jednak dzięki niemu wcześnie zdałem sobie sprawę, że polityka rzadko i tylko w nikłym stopniu jest walką o urzeczywistnienie wielkich prometejskich idei. Niestety, polityka – co do zasady – to bezpardonowa walka o władzę dla samej władzy, w której czynnik egoistyczny i ambicjonalny ma kapitalne znaczenie. W tym sensie kluczem do jej zrozumienia jest nie tyle socjologia, która opisuje procesy społeczne, ile psychologia lidera. To uwarunkowania psychologiczne, charakter jednostki i jej zachowania leżą u podstaw wszelkiej politycznej analizy.
Gdy po 22 latach sięgnąłem po lekturę „Wodza” pisanego jak manifest, w gorączce młodości, pojawiła się pokusa robienia poprawek czy choćby doskonalenia stylu. Postanowiłem niczego nie zmieniać – choć dziś wiele opinii sformułowałbym inaczej. Jednak siłą tej książki jest autentyzm świadectwa. Jak na filmowej taśmie udało się bowiem zachować niezmiernie ważny, bo brzemienny w skutki moment rodzącej się polskiej demokracji. Wiele z późniejszych wydarzeń i współczesnych sporów miało swój początek właśnie w czasie tych dziewięciu krytycznych miesięcy – od października 1989 roku do lipca 1990, kiedy byłem rzecznikiem Lecha. Jakiekolwiek zmiany w tekście byłyby nie fair.
Trzecie polskie wydanie postanowiłem jednak uzupełnić. Po pierwsze, dodać tekst z „Gazety Wyborczej” z 22 kwietnia 1992 roku „Byliśmy z prezydentem”, który jest owocem moich rozmów z najwyższymi urzędnikami kancelarii prezydenta Wałęsy, m.in.: Lechem Kaczyńskim, Jarosławem Kaczyńskim, Jackiem Merklem, Jerzym Milewskim, Grzegorzem Grzelakiem, Arkadiuszem Rybickim, a także Krzysztofem Wyszkowskim. Wcześniej wspierali oni Lecha w dążeniu do prezydentury, a w tekście dokonują z nim gorzkiego rozrachunku.
Publikacja ta wywołała w owym czasie małe trzęsienie ziemi. „Wódz” uzupełniony o ów rozdział ukazał się w Stanach Zjednoczonych w 1993 roku jako „Lech Wałęsa – Democrat or Dictator?” w wydawnictwie Westview Press w tłumaczeniu Petera Obsta.
Po drugie, dołączyłem tekst ze świątecznego wydania „Gazety” (28–29 czerwca 2008 roku) pt. „Nienawiść”. Był on moją publicystyczną odpowiedzią na kampanię dyskredytacji Lecha Wałęsy, która wybuchła po książce Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” i która w rozmaitych odsłonach trwa do dziś. Po trzecie, dodałem też rozdział „Lech Wałęsa – mój przyczynek do biografii” – osobistą impresję na temat Lecha złożoną po części z elementów tekstów publikowanych już w „Gazecie Wyborczej”, a po części napisaną od nowa. I na koniec, po 18 latach spotkałem się Lechem i zrobiłem dla „Gazety” rozliczeniowy wywiad: „Rozmowa z Wodzem”. Zamykam nim tę książkę.
Serdecznie dziękuję wydawnictwu Agory za opracowanie redakcyjne niniejszej książki.
JAROSŁAW KURSKI