- W empik go
Wódz narodu - ebook
Wódz narodu - ebook
Pod pseudonimem „Jerzy Orwicz” ukrywała się Natalia Dzierżkówna (1861–1931) – polska poetka, prozaiczka, tłumaczka, malarka i działaczka społeczna. Pochodziła z Podola, w Odessie zaangażowała się w działalność socjalistyczną. Po powrocie z zesłania zamieszkała w Warszawie, gdzie rozwinęła twórczość literacką i malarską. Rozgłos i uznanie przyniosły jej powieści biograficzne o Tadeuszu Kościuszce: „Żywot wodza narodu” (1909) i „Od Dubienki do Racławic” (1918).
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-055-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skwarny dzień sierpniowy miał się ku schyłkowi. Melancholijna litewska przyroda roztaczała swój czar nieuchwytny, a potężny w swej majestatycznej prostocie.
Nad brzegiem wąskiej lecz bystrej rzeczki, odcinającej się, jakby modra wstęga rzucona na tle zieleni, dwóch chłopców gwarzyło z ożywieniem.
Skromna cicha wioseczka widniała nieopodal. Była to Mereczowszczyzna, siedziba imć pana Ludwika Tadeusza Kościuszki herbu Roch (zdawien dawna od ojczystego majątku Siechnowickim zwanego), miecznika Brzeskiego, który prawem zastawu w owym czasie Mereczowszczyznę od Jana Sapiehy dzierżawił, a po części był jej właścicielem, mając na niej zabezpieczoną dość znaczną kwotę.
Synowie miecznika zabawiali się właśnie nad rzeczką Hrywdą, majstrując przy czółnie.
Starszy, smukły, lat około piętnastu mający, zręczny w ruchach, o wyrazistym i energicznym ust zakroju, mówił głośno, z pewnością siebie, tonem wyższości nie znoszącym oporu.
Młodszy miał głębokie myślące oczy chwilami pełne filuternej wesołości. Nosek, ciekawie w górę wzniesiony, nadawał mu wyraz rezolutny, a zarazem ogromnie ujmujący.
Na drobnej twarzy odbijało się, jak w zwierciadle, każde wrażenie.
– Powoli, powoli, Tadeuszku!... Nie tak gwałtownie, bo wszystko zepsujesz.
– Ależ, Józefku, tobie się zawsze zdaje, że coś zepsuję!... Masz mnie za jakiegoś niedołęgę!... – oburzył się młodszy, zaledwie dwunastoletni chłopak, a w oczach jego błysła uraza.
– Boś taki bąk niesforny!... poczekaj!... nie rusz!... Czółno przecieka... Mówiłem ci, Tadeuszku, że ten twój cacany Tomek to skończony osieł – niecierpliwił się Józefek.
– O!... zaraz Tomek!... Ty zawsze na kogoś! Mogłeś i sam przecie...
– Zdałem to na ciebie, a ty znowu na Tomka, ot i masz teraz zabawę! A do licha!... Bodaj to wdawać się z takimi dzieciukami!...
– Józef, ostrożnie!...
– A dzieciuk jesteś, dzieciuk szkaradny, a w dodatku uparty jak kozioł!... Matka dobrze mówi, że to skaranie Boskie z takim chłopcem!
Tadeuszek wyprostował się jak struna, brwi zmarszczył, usta zacisnął, jakby hamując uniesienie.
– Słuchaj, Józefie! Od dziś czółno zostanie wyłącznie pod twoją opieką, a ja stanowczo zrzekam się wszelkiego prawa do niego.
– Cha, cha, cha!... To mi wspaniałomyślność!... Ofiaruje mi czółno!... Dobry sobie... – wołał Józefek, podpierając się ręką w bok z miną junacką. Toć przecie wiadomo, że jako starszy i tak mam większe prawo do wszystkiego!
Tadeuszek odwrócił się pogardliwie od brata i wyjąwszy z zanadrza mocno zniszczoną książkę, usiadł na jednym z dużych kamieni rozrzuconych nieopodal i wsparłszy głowę obu łokciami – pilnie czytać począł.
Józefek tymczasem umocował czółno u brzegu, wyczerpał zeń wodę, co chwila przy tym zerkając na brata, wielce gniewny, że ten nie chce z nim prowadzić dalszego sporu.
Wreszcie, nacisnąwszy zawadiacko czapkę na uszy, podszedł bliżej i tonem trochę uprzejmiejszym, lecz zawsze wyzywającym, zawołał:
– No, Tadeuszku, nie masz czego się dąsać, boś się zbłaźnił i basta! Dajże już raz pokój z tymi książyskami, toć ci się już i tak od nich we łbie przewraca!... Po licha tobie te mądrości?... Na księdza pójdziesz może?... Słuchaj, Tadeusz!... mam plan doskonały!... Zabawimy się setnie!...
Tadeuszek milczał, oczy miał wciąż w książkę utkwione i zdawało się, że nie słyszy wcale, co starszy brat mu prawi.
– Tadeusz!... Do kroćset!... Czy ty chcesz, żebym cię jeszcze przepraszał? – niecierpliwił się Józefek.
Tadeuszek podniósł swe duże, myślące oczy i odparł żywo:
– Chcę przede wszystkim, żebyś mnie zostawił w spokoju!
– Słuchaj mały, pókim dobry!... Słuchajże, Tadeuszku, bo ty nawet nie przypuszczasz, jaka to będzie uciecha – wołał Józefek, opierając swe muskularne ręce na ramionach siedzącego. – Widzisz, taka jest sprawa: wiesz, co gadają na wsi, że przy tej starej wierzbie nocami niby straszy...
– Więc co?...
– Więc dziś będzie straszyło naprawdę. Cała Mereczowszczyzna trząść się będzie ze strachu. Babiny niebożątka będą zmykały jak zające. No co... Tadeuszku?... I to my we dwóch zrobimy owo dziwo. Tylko sza!... Wielka tajemnica!... Nikomu ani słowa!... Boś ty gotów jeszcze wszystko przed Anusią wypaplać!...
Tadeuszkowi uśmiechała się myśl zrobienia figla, ale zasępił się znów na uwłaczające mu podejrzenie wypaplania tajemnicy.
– Nie, nie chce mi się... Wolę czytać – odparł.
– Ach, Tadeuszku, proszę cię, złóż te twoje mądre bibuły!... Daj rękę i zgoda między nami. Już ci tego osła, Tomka, nigdy wspominać nie będę.
Tadeuszek spojrzał niedowierzająco, snadź jednak w głosie brata brzmiała tym razem serdeczna nuta, która go ujęła, gdyż wyciągnął rękę i rzekł niemal uroczyście:
– W takim razie zgoda! Ale pamiętaj, że nie masz już nigdy Tomka postponować.
Józefek uścisnął podaną rękę i zawołał wesoło:
– Ma się wiedzieć!... Zawarte przymierze. A teraz twoja rzecz wyciągnąć cichaczem z alkierza jakieś płachty lub prześcieradła. Mam już w pogotowiu garnek, w którym wybiłem dwa otwory. Wstawimy w nie rozżarzone węgle, będą to oczy upiora. Nos narysowałem już a w ustach umocuję kawałek naciętej rzodkwi, co będzie wyglądało jak zęby... I cóż, dobry pomysł, nieprawda?...
Tadeuszkowi oczy śmiały się już na dobre, lecz miał jeszcze pewne skrupuły.
– A jak ojciec się dowie? – zapytał, głos mimo woli zniżając.
– Nie dowie się! Bądź spokojny. Nikomu przez myśl nie przejdzie, że to nasz koncept. Jak dziś się uda, powtórzymy jeszcze raz drugi i trzeci... Pękać będziemy ze śmiechu, gdy zaczną opowiadać domownicy, co się dzieje po nocach na wielkiej drodze!
– Toś mądrze wykalkulował – odparł Tadeuszek już zupełnie przekonany.
– Ale musimy się wymknąć cichaczem z domu zaraz po wieczerzy. W tym sęk, żeby nikt tego nie zauważył... – rzekł Józefek.
– A ja mam jeszcze odrobić moje zadania!... – przypomniał Tadeuszek zafrasowany.
– Furda! I tak już ojcowie pijarzy na cały Lubieszów głoszą ci pochwały za pilność i precyzję.
– Ale, widzisz, z tą łaciną idzie mi niesporo... – szepnął Tadeuszek jakby zawstydzony.
– Gadanie! Jakby to doprawdy bez łaciny człowiek był jak bez rąk!... – zawołał Józefek z żywością.
– O tak, Józefku, sam doskonale czuję, że to koniecznie potrzebne. Jakich bo też ciekawych rzeczy dowiadywać się można z tych starożytnych pisarzy!... Jacy ci Rzymianie i Grecy byli mądrzy i dzielni, a jak kochali ojczyznę!... – zawołał Tadeuszek z zapałem. – Wiesz, aż mi ciarki po skórze przechodzą, gdy wujek Jan zacznie mówić o tym wszystkim tak pięknie, jak to on umie!... Chciałoby się słuchać i słuchać bez końca i owe księgi samemu odczytywać... Dnia i nocy nie starczyłoby na to!... – dodał jakby do siebie, a oczy błyszczały mu gorączkowo.
– I można koniec końców tak znudnieć i stetryczeć a zeschnąć na drzazgę jak nasz wujek jezuita!... – rzucił Józef, wzruszając ramionami. – Mnie tam na te książkowe łakocie nie złowić. Co innego w Lubieszowie, jak trzeba, to trzeba, uczy się z nas każdy, boć chyłkiem zezuje w klasie na pieniek z kobiercem, a ksiądz prefekt, trzeba przyznać, nie ma lekkiej ręki, oj nie!... Jak kropnie rzęsiście dyscypliną, to pono sto świeczek w oczach staje!... Ale inna rzecz czas naukowy, a inna znów kanikuły. Chciałbym wówczas zapomnieć nawet o tych murach i o tych długich korytarzach, o wszelkich wykładanych tam mądrościach... Na wsi czwórka rączych kasztanów, koń wierzchowy, dobra ruszniczka, to mi kawalerska zabawa!... To mi życie!... Ale ojcu i matce się zdaje wciąż, żem jeszcze do tego nie dorósł!... Piętnaście lat mieć już będę za kilka miesięcy, a wiecznie tylko jedno w głowę kładą: Ucz się, Józefku, do nauk się przykładaj, wszystko reszta na potem! A ten rozum książkowy toć psu na budę się nie zda! Niech no się do Siechnowicz dorwę, to zobaczycie!... – I to mówiąc, Józefek odymał usta pogardą.
Tadeuszek zgoła inne miał zapatrywania. Przycisnął do piersi swą ulubioną książczynę, lecz nie chcąc się już spierać z bratem, szedł obok niego poważnie zadumany.
Dochodzili prawie do domu, z którego okien błyskało już światło. Dom to był obszerny, drewniany, o dwóch daszkach, na sposób staroświecki budowany, otoczony dokoła bujną zielenią.
Przy ganku dwie młode dzieweczki w jasnych sukienkach polewały kwiaty, same wyglądając wśród nich jakby polne róże.
Starsza z nich, Anusia, była już panną dorosłą, dwa długie warkocze spływały jej na ramiona, młodsza, Kasia, miała lat trzynaście.
Anusia pierwsza dojrzała braci wchodzących w bramę i zawołała żywo:
– Prędzej, prędzej! Za chwilę podają wieczerzę. Czy nie słyszeliście dzwonka?...
Tadeuszek podbiegł do siostry, a ta pogładziła go po głowie, układając przy tym zręcznymi paluszkami jego zwichrzoną czuprynę.
– Cóżeś taki zgrzany, mój kocie?... – pytała pieszczotliwie, spoglądając z serdecznym uśmiechem na książkę. – A zawsze dzieje ukochanego Tymoleona w ręku?... Mistrz i przyjaciel, co?
– Tak, Anusiu, Tymoleon to mój mistrz i przyjaciel!... – powtórzył Tadeuszek z przekonaniem.
Gdy już wszyscy zasiedli do wieczerzy, chłopcy niecierpliwie spoglądali po sobie, czas im się widocznie dłużył, a myśl była figlem zajęta.
Pan miecznik Kościuszko lubił jeść wolno, w przerwach zaś opowiadać począł szczegóły jakiegoś zawiłego procesu, zwykł był bowiem dzielić się z małżonką, ukochaną Teklunią, wszelkimi osobistymi i społecznymi sprawami.
Dzieci winny były przysłuchiwać się w milczeniu i zachowywały się w obecności ojca z nadzwyczajną skromnością i pokorą.
Józefek jednak, znudzony długim opowiadaniem, spoglądał co chwila na duży zegar w kącie stojący i kręcił się tak na zydelku, że matka, w obawie, aby to nie ściągnęło na niego gniewu ojca, rzucała od czasu do czasu w jego stronę niespokojne spojrzenia.
Gdy powstano od stołu, chłopcy wnet, ucałowawszy ręce rodziców, udali się do swej izdebki. Znajdowała się ona na uboczu, tak że wymknięcie się cichaczem z domu nie przedstawiało zbyt wielkich trudności.
Tadeuszek manewrował, żeby niepostrzeżenie ściągnąć jakie wielkie płachty potrzebne do przyborów nocnej wyprawy. Józefek hubkę, krzesiwko i węgle ładował do kieszeni, obaj mieli wielce tajemnicze miny.
– Najwięcej się boję o Anusię, która nas może przed czasem zdradzić! – niepokoił się Józefek. – Zawsze lubi wieczorami wysiadywać przy księżycu i najdłużej ze wszystkich w domu czuwa.
Obawy jednak okazały się płonne.
Wkrótce cisza zupełna zaległa w całym domu. Józefek z wielkimi ostrożnościami otwierał okno, by nie skrzypiało i obydwaj spuścili się zręcznie do ogrodu. Noc była ciepła, powietrze przesiąknięte zdrowym, jędrnym kwitnących lip aromatem. Chłopcy przedostali się przez parkan na szeroki gościniec. Cisza i pustka panowały dokoła.
– Ba!... a dla kogóż właściwie będziemy urządzali te strachy? – zawołał Tadeuszek z pewnym rozczarowaniem.
Ta sama myśl Józefkowi również psuła humor, odparł jednak bez namysłu:
– Musimy przecież urządzić próbę, jak to będzie wyglądało!... Tym lepiej, że pusto na drodze. Zabierajmy się do roboty!...
W jednej chwili zapłonął ogień do rozżarzenia węgli potrzebny; Józefek, garnek owinięty w białe płótno umocowawszy na własnej głowie, wdrapywał się ostrożnie po wykręconych dziwacznie gałęziach wierzby na rozstaju i usadowiwszy się prawie na wierzchołku, spoglądał z góry na rozległą okolicę. Wyglądał jak upiór piekielny.
Efekt był tak wspaniale ponury, że Tadeuszek aż ręce założył w zachwycie, przyznając, że chociaż nie jest tchórzliwego usposobienia, zląkłby się niezawodnie, ujrzawszy niespodzianie w nocnej mgle takie zjawisko.
Ale, żeby się nadarzył choć jeden zbłąkany przechodzień, choć pastuszek, żeby sprawdzić na nim owo wrażenie!
Wtem, o radości!... z dala, spod lasu doleciał turkot, jakiś punkt czarny zamajaczył na gościńcu.
– Józefku, ktoś jedzie!... – zawołał Tadeuszek.
– Cicho, mały! Przykucnij gdzie za drzewem, aby cię nie dostrzeżono. A węgle czy świecą?
– Świecą doskonale.
– Byle nie zgasły nim wóz nadjedzie!
– Wlecze się, jak na złość, strasznie powoli.
– Silentium. Posłuchaj, czy dobrze słychać jęki?...
I tu Józefek wyrzucił z piersi rozdzierające duszę westchnienie.
– Wybornie!... wybornie!... – szepnął Tadeuszek.
Tymczasem turkot bryki, widocznie obficie naładowanej, coraz wyraźniej słyszeć się dawał.
Tadeuszek ukrył się w krzakach, by z daleka śledzić, co nastąpi. Wtem zawołał:
– Józefku! Na Boga!... Toż ksiądz bernardyn ze Słonima, co zwykle u nas przyrządza miody. Schodź co prędzej z drzewa!... – zawołał Tadeuszek przerażony nie na żarty.
– Ani myślę! – odparł Józefek rezolutnie.
Nie było już czasu na perswazje, zresztą Tadeuszek znał dobrze upór brata.
Nagle stała się rzecz niespodziewana. Wolno, jakby sennie wlokące się konie porwały się jak wicher, siedzący na koźle pachołek jęknął przeraźliwie: Jezus Maria!... potem jął wrzeszczeć wniebogłosy. Jakaś beczułka potoczyła się z wielkim łoskotem, a dwie gęsi, znajdujące się pod kozłem, z głośnym gęganiem trzepotały skrzydłami, zrywając się do lotu.
Konie niosły prosto w stronę rzeki, parskając spłoszone i nie dając się już powstrzymać. Kaptur bernardyna mignął tylko przed oczami wystraszonych chłopców i zniknął im z oczu w tumanie kurzawy.
Tadeuszek, niewiele myśląc, puścił się na przełaj ku Hrywdzie, na próżno powstrzymywany głośnym nawoływaniem brata:
– Oszalałeś!... oszalałeś!... – wołał Józefek, który szybko zszedł z drzewa i stał już na ziemi, zrywając z siebie co prędzej fatalne przebranie. – Wszystko się wykryje!... Ojciec jutro o tym się dowie!... Tadeusz! Daj pokój, Tadeuszku!
Ale chłopak pędził bez wytchnienia, jego dobre serce nie mogło znieść, aby sędziwy i poważany ksiądz kwestarz miał znaleźć się w tak przykrym położeniu z powodu ich niedorzecznej swawoli.
Do uszu jego dolatywał już głośny plusk wody i gwałtowne gęganie gęsi, które, poczuwszy właściwy sobie żywioł, rzuciły się hałaśliwie w bystre nurty Hrywdy.
Bryka na szczęście, uderzywszy o jakiś kamień, wywróciła się i tym sposobem zatrzymała spłoszone konie.
Ksiądz bernardyn stał już właśnie nieopodal, zażywszy tylko lekkiej, niespodzianej kąpieli, którą mu rozlatujące się na wszystkie strony bryzgi sprawiły, gdy go Tadeuszek dopadł i rzucił się do jego ręki wzruszony, obejmując kolana i pytając z niepokojem, czy nie uderzył się czasem boleśnie i czy mu się nic złego nie stało.
Zdumienie zacnego ojca bernardyna zwiększyło jeszcze nagłe pojawienie się tu, o tej spóźnionej porze, najmłodszego miecznikowicza.
Szeroko rozłożył ręce i zawołał raźno:
– Wszelki duch Pana Boga chwali!... A cóż to za błędny rycerz snuje się tu po nocy? Co tu robi nasz dzielny Tadeuszek?... Dziwy jakieś dzieją się, jak widzę, w Mereczowszczyźnie!...
– Darujcie, ojcze dobrodzieju! Przebaczcie winowajcy!... Toć myśmy powodem tej niefortunnej awantury!...
Dobroduszny bernardyn nie mógł jakoś połapać się na razie, o co chodzi. Tylko Michałek, woźnica majstrujący około koni, spojrzał spode łba na Tadeuszka i szepnął przez zęby:
– A to panicze zbytniki!... Toć na umór zlęknąć się można było!...
– Aa!... rozumiem już!... – śmiał się bernardyn dobrotliwie. – Czuję w tym starszego miecznikowicza sztuczkę. Wisus chłopak!... Wisus!... To on tam na wierzbie duszę pokutującą udawał?... A grzech, chłopcy!... A niepięknie!... Dobrze jeszcze, żeście na mnie trafili, choćby i co złego się zdarzyło, wszystko to Panu Bogu za pokutę ofiarowuję, ale gdyby tak jakie niewiasty nadarzyły się przypadkiem?... O nieszczęście nietrudno! Nużby spazmy, a Boże broń śmierć z przerażenia?... Na całe życie mielibyście niczym nieukojone wyrzuty sumienia!... Oj, źle robi ksiądz Konarski, że się tak za młodzieżą ujmuje, a prawi wciąż: żeby szkoły nie zasługiwały na miano katownicy i aż do Ojca Świętego o was zbereźników się kwapił, żebyście się z dyscypliną nie tak często kumali, a przecie lepiej było, gdy chłopcy znali rygor i mores. Czy w domu, czy w szkole bez tego nic!...
Odsapnął wzruszony przygodą i przemową, a zwłaszcza wspomnieniem o reformach Konarskiego, które w tej chwili były u wszystkich na ustach i na sercu, budząc ostrą krytykę wśród ludzi ceniących przede wszystkim dawniejszy system bezwzględnej surowości.
Ostatnich słów kwestarza wysłuchał też stojący już nieopodal Józefek, który, widząc, że Tadeuszka nie powstrzyma w biegu, sam też puścił się za nim w pogoń.
Obaj chłopcy mieli w tej chwili głowy spuszczone, w sercu Tadeuszka była serdeczna skrucha, w upartym Józefku tłumiona buta.
– Przepadły nasze gęsi!... – zawołał naraz Michałek, przerywając kłopotliwe milczenie.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.