- W empik go
Wodzirej. Tom 1 - ebook
Wodzirej. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 361 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, Druk S. Lewental Nowy-Świat Nr. 41.
I.
– A więc decidement idziesz pan do domu?
– Decidement.
– Szkoda! szkoda!…. Poszlibyśmy troche na Szkarpy, potem na Rury, potem… jakże to się nazywa?
– Na Pohulankę…
– Aha! aha! na Pohulankę… Napilibyśmy się mleka prosto od krowy… Pan wiesz… une vache… ciepłe mleko… delicye… potem wrócilibyśmy do miasta i wpadlibyśmy na chwilę, gdy szwaczki idą do pracowni… i pensyonarki do konwiktów. Il y en a!…. A ładne to, a młode… a… des anges!…, decidement!…. des anges!….
Mówiąc te słowa, Mełunio Orlicki krzywił się, marszcząc swą twarz, twarz podobną do przegniłej gruszki, podciągnął w górę brwi nakreślone grubo czarną mazią na skórze bez śladu zarostu i oczy swe czerwone, obwieszone dokoła workami ze skóry, a zaciągnięte bielmem starości, ku niebu ciągle podnosił.
Odziany był w wielki płaszcz czarny z peleryną, który wlókł mu się po ziemi i plątał pod stopami; na głowie, cokolwiek na bakier, z pewną fantazyą, szapoklak wspaniały, przyklejony do płasko ułożonych i wyczernionych silnie włosów.
Majowy ranek był zimny; stary Melunio trząsł się z wiosennego chłodu, lecz junacko pierś starego viveur'a naprzód wystawiał. Lśniący gors koszuli balowej, w drobniuchne zakładeczki cały, cokolwiek zwiędły w atmosferze nocy balowej, bielił się pomiędzy fałdami płaszcza. Nos Melunia był siny, cera trupia; wargi obwisły, nitka śliny sączyła się powoli, spadając na wyfiksaturowaną hiszpankę.
Lecz Melunio wracać do domu nie chciał. Obrzmiałemi oczyma po przestrzeni ulicy Jezuickiej wodził, powtarzając:
– Des anges!…, des anges!….
– Stojący naprzeciw niego Wielohradzki zaledwie mogł utaić swoje zniecierpliwienie.
– Na podobne wycieczki trzeba mieć siły hrabiego! – wyrzekł wreszcie, zapinając szczelnie pod szyję swoje palto – Il fait diablement froid, a kotylion trwał dłużej niż zwykle…
– Oui! oui! – odparł z roztargnieniem Melunio. – Trzeba mieć mes forces i moją siłę życiową.
Uśmiechnął się, pokazując nagle cały rząd sztucznych zębów.
Złoto haczyków, ciemna chorobliwa massa kauczuku zagrały w blaskach wschodzącego słońca.
– J' irai seul!….–dodał z komiczną rezygnacyą.
– Zegnam hrabiego!….
– Zegnam! żegnam!….
Melunio rączkę, podobną do ręki kościotrupa, lecz starannie opiętą w jasną rękawiczkę, z fałd peleryny wysunął,
Wielohradzki, widząc ten giest, swą prawą dłoń już wyciągnął.
Lecz Melunio kilka razy tylko swą ręką w powietrzu potrząsł, nie podając jej bynajmniej Wielohradzkiemu.
– Żegnam!….
Zawrócił się i sztywno, prosto, skrzypiąc lakierkami, iść zaczął.
Za nim wlókł się tren płaszcza, zgarniając kurz uliczny i świeże kałuże wody, ociekłe z konewek i dzbanków sług, które co chwila przebiegały wzdłuż chodników przechylone, zaspane, z roztarganemi włosami, pełnemi pierza i zardzewiałych szpilek.
Wielohradzki szybko iść zaczął pod górę ulicy, mruknąwszy przez zaciśnięte zęby:
– Stara mumia!….
Myśl, iż „stara mumia” nie podała mu ręki, wprowadzała go w zły humor. Gryzł ładne różowe usta, palcami miął kieszenie palta. Błękitne oczy, duże, wypukłe, lecz mimo to dość sprytne, biegały teraz ze złością po pustej ulicy. Nozdrza nosa, dużego, lecz niezmiernie kształtnie wykrojonego, poruszyły się nerwowo.
I znów z poza zaciśniętych, drobnych, jak u myszy, zębów wypadł syk: – Stary idyota!….
Tymczasem wstawał tryumfalnie ranek wiosenny, biały różowy, liliowy, pełen delikatnych, pastelowych tonów.
Wszystkie te światła, te smugi, biel jasna i czysta powoli rozświetlającego się ponad domami nieba zdawała się istnieć po za jakąś taflą szklaną, która łamała światło i przepuszczała je napozór złagodzone, lecz błyszczące zimniejszym blaskiem.
Okna kamienic, zamknięte, zakryte firankami, tu i owdzie krwawiły się purpurowemi zasłonami, złociły się żółtą gipiurą lub zieleniały od szmaragdowych jedwabnych stor, bufowanych, jak suknie prababek.
Dzielnica to była arystokratyczna, uśpiona, cicha.
Wielohradzki szedł wciąż, kurcząc ramiona, strawiony wewnętrzną gorączką.
Szampan, który podawano u Boteckich, był złej marki i ciepły, kawałek pasztetu, który zjadł w bufecie dla dotrzymania towarzystwa hrabinie Gwozdeckiej – nieświeży, w mazurze mylono się ciągle w chaine i figura z zaprzęgiem chybiła efektu wskutek niezdarności kobiet, upuszczających ciągle końce chu – stek, które miały reprezentować lejce; w dodatku ten idyota Melunio nie podał mu ręki…
Stanowczo: dzisiejsza noc była… pechową!
Spojrzał przed siebie i przeraził się tą dużą przestrzenią, którą miał jeszcze do przebycia.
– Nie dolezę! – pomyślał, ciskając się coraz więcej w ataku nerwowym.
Nagle na skręcie ulicy pojawiła się jakaś postać w długiej, ciemnej sukni.
Wielohradzki, jak każdy mające wypukłe źrenice, był krótkowidzem.
Dostrzegł jednak fałdy spódnicy, które wiatr rozwiewał, i duży oskrzydlony kapelusz,
Szybko rozpiął swe palto i rozrzucił klapy podbite jedwabiem.
Zabłysnął gors koszuli, zmięty i zwiędły, krawat jak postronek, kołnierzyk wykładany, z rogami zawiniętemi ku górze.
Lecz na klapach fraka zajaśniały srebrem, złotem, barwami turkusów, rubinów, szmaragdów olbrzymie ordery kotylionowe.
Przez pierś krzyżowały się szerokie wstęgi, obwijając tors Wielohradzkiego jakby powijakiem jaskrawych barw, jakichś fantastycznych legij, orderów, znaków zaszczytnych, zdobytych na poległych setkach trupów nieprzyjacielskich.
Ordery błyszczały, mieniły się, grały kolorami tęczy. Niektóre, gazowe, ustrojone sztucznemi roża mi, fijołkami, niezapominajkami, miały w sobie lekkość motyli; niektóre, obwieszone brzękadłanii, dzwoniły wyzywająco. Na samym środku, na tle szafirowej morowej wstęgi rozkładało się olbrzymie słońce, a w niem kot czyścił but, z którego wyrastały lilie. Lecz już owo słońce wspaniałe niknęło co chwila, kryte przez kościaną grzechotkę ze srebrnemi grelotkami, zawieszoną na szyi za pomocą różowej wstążki. Świstawka, trąbka i flecik dopełniały kolekcyi. Na brzuchu tańczyła duża, prawdziwa rzepa w siatce purpurowej, przyczepiona do pasa nabijanego gwiazdami, z błękitnej, jasnej gazy.
Wielohradzki oczy zmrużył i szedł tak dumny i zwycięski z rozpiętem paltem, dzwoniąc brzękadłami, grelotkami, błyszcząc motylami orderów, jakby pancerzem, utkanym z cacek kosztownych i ze srebrnych i złotych nici.
Postać czarna zbliżała się powoli ku niemu, a on przybrał teraz minę znudzonego dandysa. Usta wygiął w podkowę i szedł jak lalka w tem słońcu wiosennem, zgrabnie stawiając dość duże, lecz wązkie stopy, obute w nowe, błyszczące lakierki.
Nagle na twarzy wodzireja odbiło się znów niezadowolenie.
Stanowczo nie miał dziś szczęścia! Sądził, że to jedna z „dam”,–ktoś z towarzystwa, śpieszący na mszę ranną lub na wody do Jezuickiego ogrodu.
Tymczasem, był to stary ksiądz, w długiej, fałdzistej sutannie i wielkim kapeluszu o kresach podniesionych.
Ksiądz poszedł powoli, pocierając ręką o swój sinawy podbródek.
Wielohradzki, zły, nagle popadły w śmieszność, zapinał szybko swe palto, czując teraz chłód, który się przez szczelinę gorsu koszuli wkradał.
Lecz teraz, powoli, ulica zapewniła się ludźmi śpieszącymi do swych zajęć, do biur, do sklepów, po pożywienie.
Jakkolwiek dzielnica była arystokratyczna, toć jeszcze była tu falanga gęsta i liczna tych, co obsługę pełnili i drobne lokale na tyłach kamienic zajmowali – nieśmiało kurcząc się, przemykając cicho wśród owego spokoju uśpionych „państwa” po za firankami z czerwonego lub żółtego jedwabiu.
Teraz, o porannej porze, wysuwali się z bram ciężkich, przy których połyskiwały metalowe guziki dzwonków. Byli to ludzie ubrani czysto, ciemno, z widoczną starannością i chęcią nieobrażenia estetycznych pojęć osób zamieszkujących fronty kamienic. Kobiety zwłaszcza szły z jakąś godnością, przybierając mimowoli ton i maniery hrabin i dam spotykanych często na przejściu bramy lub na asfalcie chodnika.
I kobiety te przeważały, sunąc ku miastu, ukrywając starannie pod fałdami długich rotund koszyki z jarzynami i odrobiną mięsa, a niosąc z ostentacyą książki duże, o wyzłoconych grzbietach, z klamrami, jedyny luks i zbytek nabyty oszczędnością wśród mizernych kłopotów szczupłego budżetu.
Wszystkie te kobiety miały wygląd dewotek, tych czarno ubranych motyli trzepocących skrzydłami wielkiego kapelusza dokoła ogniska, roznieconego dla nich białemi rękami dam z arystokracyi.
Tuliły się do tej dzielnicy skurczone, pomarszczone, pokorne na pozór-legion czarny i dziwny, wiecznie do siebie podobny, o masce pełnej pretensyi, patrzący z góry na nędzarzy przygodnych – tworząc arystokracyę nędzy i nosząc z duma hidalga rozwiany welon swego wiecznego wdowieństwa, nos czerwony spiczasty, i ową czarną torbę, która była rodzajem broni, tornistra i całego ładunku tej specyalnej pomiędzy kobietami armii.
I było ich setki, tysiące, legiony, nietylko we Lwowie, nietylko w Austryi, ale wszędzie, gdzie tylko „arystokracya” zamurowuje się w pewnej dzielnicy miasta.
Wielohradzki, zirytowany zawodem, jaki go spotkał, szedł teraz z paltem zamkniętem i jedynie pod szyją rozchylił nieco kołnierz, aby pokazać wspaniały order „Króla kotyliony”, zawieszony tuż pod krawatem na bladozielonej wstążce.
Niektóre z czarno ubranych kobiet witały go skinieniem głowy. On oddawał im ukłon z tą samą miną, z jaką Melunio Orlicki pożegnał go przed chwilą.
– A!…, a!…, pan Tadeusz!…, zkądże to? od kogo?….
– Od Boteckich! – odrzucił niedbale Wielohradzki.
Czarno ubrana kobieta wzniosła w górę oczy.
– A! godny dom!…, wielcy państwo!….
– Zegnam panią!…, – rzucił jej przez plecy młody człowiek.
Ręką nawet powachlował kilka razy w powietrzu.
– A mamunia, zdrowa?…… – pytała czarno ubrana dama.
Lecz nie było odpowiedzi,
Wielohradzki przyśpieszał kroku, czując się coraz więcej zmęczonym.
Teraz tu i owdzie przed bramę wychodzili lokaje, stangreci, świeżo ubrani i ogoleni, w kamizelkach i fartuchach, niektórzy w pantoflach filcowych na płaskich, ordynarnych nogach.
Stróże oczyszczali chodniki; dopomagały im żony, odziane w jasne kaftaniki.
Na balkonie jednej z kamienic pojawiła się pokojówka i zaczęła wynosić z głębi salonu doniczki z palmami. Jasna jej głowa tonęła w massie liści, które rozwiewały się wysoko, tworząc nad jej włosami las zielonych wachlarzy.
Kilka kropli wody spadło z wazonu na ulicę.
Stróż, młody chłopak o ciemnych oczach i zdrowych zębach, podniósł głowę i pogroził dziewczynie miotłą.
Pokojówka pokazała mu język i zaczęła śmiać się, zatykając usta kułakiem.
Stróż śmiał się także, a lokaj, założywszy ręce na brzuchu pod fartuchem, dogadywał ochrypłym głosem dowcipy, od których dziewczyna kryła się aż za gąszcz palm i po za wyzłoconą balustradę balkonu.
Wielohradzki minął tę grupę, zakrywając ręką swój złocisty order.
Wiedział bowiem, iż na tych ludzi wspaniałość jego trofeów kotylionowych nie działa: przeciwnie, do ironii i żartów pobudza.
Lokaj powiódł za nim wzrokiem i, widząc poły fraka wysuwające się z pod krótkiego paletka, zapytał z ironią w głosie:
– A nie potrza tam u panny frotera? Dziewczyna przechyliła się przez balkon.
– Bez co się mnie pan o to pyta?
Lokaj ręką wskazał na oddalającą się sylwetkę Wielohradzkiego.
– A bo!…… – wyrzekł – no!…, tam… Dziewczyna aż kucnęła ze śmiechu pomiędzy palmami.
Tymczasem Wielohradzki dochodził już do bramy kamienicy, którą wraz z matką zamieszkiwał. Zły humor jego wzrastał.
Zapiął nawet teraz szczelnie kołnierz od palta i nasunął szapoklak głęboko na oczy.
Słońce bowiem wiosenne, jasne i przejrzyste, zaczęło przebijać chmury i słać złote strzały (uśmiechnięte gońce) w błękitne źrenice młodego człowieka.
Lecz źrenice te, od pyłu posadzek balowych i migotliwego blasku sztucznego oświetlenia zmęczone, biły powiekami, jak jaskółki skrzydłami.
Tadeusz słońca, jasności i czystego powietrza nie lubił.
Z bramy kamienicy wyszła powoli młoda dziewczyna, prowadząca za rękę małego chłopczyka w szarym, zbyt krótkim paltociku.
Dziewczyna była blada, prawie żółta, i tylko oczy jej wielkie, czarne świeciły wśród bladej maski twarzy i czerniały zdaleka.
Odziana była dziwacznie, niezgrabnie, z pewną ubogą a smutną pretensyą.
Więc – jersey ciemnoczerwony, jersey złego gatunku, gdyż pod trykotową tkaniną sterczały brutalnie fiszbiny gorsetu. Na wierzchu od szyi ku stanowi kawałek zmarszczonej satyny, w kremowe i czerwone kratki, stanowił klassyczną kamizelkę. Spódnica szara, zbyt krótka z przodu, z tyłu wlokła się po ziemi. Na kształtnej i ładnie uczesanej głowie kapelusz kastorowy z rozfryzowanem piórem.
Pomimo tej pstrokacizny, dziewczyna potrafiła jednak zachować pewien kształt, wdzięk, urok młodzieńczy.
Drobna była, szczupła, z gorsem zapadłym.
Wyglądała, nie na młodą dziewczynę, lecz na dziewczynkę dorastającą.
Aureola włosów słonecznych ratowała jej urodę: słońce włosów i przepaścista czerń oczów.
Chłopczyk, którego prowadziła, był podobny do niej, jak cień: mały i skurczony.
Miał główkę ostrzyżoną przy skórze, czerwone pończoszki, buciki z rozluźnioną gumą, tabliczkę z szyfrem pod pachą i kieszenie wypchane massą nieokreślonych przedmiotów.
Idąc, piszczał:
– Żeby tak Tecia kupiła chleba świętojańskiego.
– Nie! – odparła młoda dziewczyna – kupię ci papatacz, to zdrowsze!….
Malec podciągnął nosem.
– Nie lubię papatacza – piszczał – chcę chleba świętojańskiego…
– Aha! żebyś znów pestki popołykał… Jutro rano!
Nagle urwała i stanęła w ponsach. Spostrzegła Wielohradzkiego. Mimowolnym, a każdej kobiecie właściwym ruchem sięgnęła ręką ku grzywce.
Przypomniała sobie, iż dzisiaj nie zapiekła żelazkiem włosów, śpiesząc się odprowadzić Felka do freblowskiej szkoły.
Lecz Wielohradzki, najeżony, napuszony, z brodą utopioną w kołnierzu palta, przemknął szybko, dotykając ręką kresów szapoklaka.
Dziewczyna niezgrabnie oddała ukłon i pociągnęła Felka za rękę.
– Chodź prędzej… spóźnisz się!….
– A kupi Tecia chleba świętojańskiego?
Lecz Teci nagle nosek poczerwieniał i powieki szybko mrugać zaczęły.
– Chodź!…… – zawołała, zaciskając zęby-kupię! tylko nie skrzecz mi nad głową.
Tymczasem Wielohradzki przeszedłszy wspaniałą bramę i asfaltem wyłożony dziedziniec, zaczął wspinać się po schodach oficyny, w której na dole mieściły się stajnie i wozownie lokatorów frontowej części domu. Schody te, przeznaczone dla służby, ciemne były i niewygodne.
Lecz Wielohradzki, dobywszy ostatek sił, sadził po trzy i cztery stopnie, aż zatrzymał się na czwartem piętrze przede drzwiami swego mieszkania.
Sięgnął do kieszeni palta, chcąc wyjąc klucz, lecz drzwi otworzyły się na oścież i ukazała się czarna jama zupełnie ciemnego przedpokoju.
Wielohradzki wszedł i, przestępując próg, wyrzekł szybko znudzonym głosem:
– Dzień dobry, mameczce! Proszę bardzo mameczki nie robić mi wymówek za moje opóźnienie. Kolacyę podano bardzo późno… Kotylion trwał dwie godziny, a później jeszcze tańczyliśmy białego mazura… Umieram ze znużenia…
W kącie przedpokoju zaszeleściała suknia kobieca.
– Widzisz, Tadeczku… Namiestnictwo…
Wielohradzki ręką klamki szukał w ciemności i nareszcie, otworzywszy drzwi, rzucił niedbale:
– To i coż?…. Namiestnictwo nie ucieknie… wszyscy z mego kąta byli u Boteckich… Charłupko, Wojsa, Dobrojowski… wszyscy przyjdą później.. poszli do łaźni… A zresztą!…. Decidement…
Machnął ręką i ostrożnie szapoklak z głowy zdejmować zaczął.
– Niech mi mameczka da jaką tacę! – zawołał. Za chwilę wsunęła się do pokoju „mameczka”, niosąc dużą blaszaną tacę.
– Proszę cię, mój Tadziu – wyrzekła, podając tacę, na którą Wielohradzki zaczął wysypywać z szapoklaka całe massy malutkich bukiecików, owiniętych w koronki i blondyny.
– Bukieciki? – zdziwiła się matka.
– Tak!…, dla kaprysu Muszki Dobrojowskiej zmieniłem zwykły porządek. Och! tylko na jeden tour. Panie dostawały ordery, my zaś bukieciki…
Lecz decidement nie jest to porządek klasyczny. Tak!…, dla rozrywki… dla kaprysu…
Bukieciki leżały teraz na tacy, zwiędłe, zmięte, zniszczone…
– Zabrałem tę trochę… resztę musiałem zostawić… miałem dwadzieścia siedem…
– O! o! – zdziwiła się matka.
Była to kobieta wysoka, silnej budowy, odziana skromnie, lecz niezmiernie czysto, we flanelowy ciemny szlafrok i filcowe pantofle.
Dwa pasma siwiejących włosów zakrywały uszy małe, zręcznie wykrojone. Owal twarzy, trochę tłuszczem podbródka zepsuty, był niemniej jeszcze piękny, a dołek w brodzie nadawał cechę jakiegoś figlarnego wdzięku. Kos piękny, prosty, arystokratyczny, oczy podobne do oczu syna, błękitne, wypukłe, czoło nizkie i kształtne, przecięte dwiema zmarszczkami.
Widocznem było w tej kobiecie pochodzenie rasowe i staranne pielęgnowanie ciała, chęć pozostania miłą dla oka, nawet w chwili krytycznego ku starości przejścia.
Jedynie ręce były zniszczone i czarne, paznogcie zjedzone ługiem i mydłem, pomimo gliceryny i coldcreamu, którym nacierane były.
Świadczyły one o pracy domowej, ciężkiej i niemiłej, o braku posługaczki, o bieliźnie, pranej po nocach, o samowarze i rondlach, szorowanych cegłą.
Lecz jeśli ręce były zużyte, postać cała trzymała się prosto, z fantazyą, z szykiem damy, z pewną dystynkcyą zdetronizowanej królowej.
Błękitne źrenice patrzyły z pod przymrużonych powiek, a usta miały arystokratyczne, niedostrzeżone skrzywienie.
Flanela szlafroka była tania i biedna, lecz szlafrok miał tren i fałdę Vatteau spadającą od karku, po którym wiły się drobne siwe włosy.
Wielohradzka wzięła w rękę jeden z bukiecików i zaczęła przyglądać się kwiatom.
– Białe fijołki!…… – wymówiła, kręcąc głową.
– Och!…, akcesorya kotylionowe były niezłe, nawet bogate… ale kolacya fatalna!…, struli mnie majonezem i jakąś mieszaniną naśladującą pasztet.
Wielohradzka porwała się i zaczęła biedź w stronę kuchni.
– Nastawię samowar! – zawołała. Lecz on wstrzymał ją ruchem reki.
– Nie, nie… barszcz wystarczy. Jest barszcz?….
– Naturalnie… jednakże ja radzę ci… Tadeusz za głowę się złapał.
– Błagam mamę… błagam mamę, niech mama nic nie radzi, głowa mi pęka!….
Glos jego brzmiał ostro, krzykliwie – niecierpliwym ruchem zaczął ściągać z ramion palto. Jedna z gwiazdeczek zaplątała się o guzik.
Tadeusz zaczął szamotać się, zgrzytając zębami ze zdenerwowania.
Wielohradzka, która stała już na progu kuchni, zbliżyła się ku niemu, – Pomogę ci! – wyrzekła łagodnie. Zręcznie, szybko odplątała wstążkę. Tadeusz zesunął palto i schwycił matkę za rękę.
– Przepraszam mameczkę – wyrzekł dość potulnie – zapomniałem się przed chwilą… ale… jestem dziś szalenie zdenerwowany!….
Wielohradzka przesunęła ręką po jego niemal przy skórze ostrzyżonej głowie.
– Ja wiem… ja wiem… – wyrzekła – ja to rozumiem! ja się nie gniewam.
Morze miłości macierzyńskiej było w jej błękitnych oczach.
Zachrobotało coś koło drzwi wejściowych.
– To Tecia!…… – zawołała Wielohradzka – kazałam jej przynieść świeże salzsztangi – może zjesz jedną z barszczem.
Tadeusz skrzywił się wykwintnie.
– Wątpię!….
– Spróbujesz!….
Pobiegła do przedpokoju otworzyć drzwi. Podszewka jej szlafroka, zlatana z kawałków jedwabiu, szumiała po wyfroterowanej sosnowej podłodze. Do pokoju weszła Tecia.
Ochłonęła już ze swego wzruszenia.
Ukłoniła się niezgrabnie, nie patrząc nawet na Tadeusza, który przyglądał się swym zębom i uszom w lustrze, i położyła kilka bułek na brzegu stołu.
Jedna z nich, długa salzsztanga, obsypana kminkiem i sola, osunęła się na tacę pomiędzy bukieciki.
Lecz Tecia nie zwróciła na ten szczegół uwagi, tylko podeszła ku oknu i pudło z maszyny do szycia, stojącej we framudze, zdejmować zaczęła.
W kuchni Wielohradzka krzątała się, nalewając barszcz do dużej filiżanki.
– Odprowadziłaś Felka? – zapytała, podnosząc głos.
Tecia zarumieniła się gwałtownie.
– Tak, proszę pani.
– A wstąpiłaś do babki?
– Tak, proszę pani.
– Ma wszystko, co jej potrzeba?
– Tak, proszę pani; ale o dwunastej będę musiała pójść, żeby drzwi otworzyć, bo przyjdą te panie od świętej Eulalii, żeby babcię obejrzeć…
– A nie wiesz, kto przyjdzie?
– Nie, proszę pani,..
– Dobrze – weź tymczasem tę aksamitną pelerynę pani Kozanackiej i odpruj frendzlę. Mamy z tego zrobić kapelusz „rydikiul” i mufkę… A żwawo – Dobrze, proszę pani.
Tecia sięgnęła na stół, na którym leżała złożona w serwecie peleryna.
Tadeusz odwrócił się skrzywiony i zadzwonił brzękadłami, które miał na piersiach i biodrach. – Cóż ten barszcz?
– Już gotów!….
Wielohradzka ukazała się we drzwiach.
– Niech mameczka zaniesie do mego pokoju. Wypiję, przebierając się. Gdzież ta salzsztanga?
Do stołu się zbliżył i nagle bułkę pomiędzy kwiatami ujrzał.
– Kto to wrzucił bułkę pomiędzy bukiety? – krzyknął. – Pewno panna Tecia… Panna Tecia wie, że dotykać się do moich kwiatów i orderów nie wolno…
Wyrzucił salsztangę i ze złości zaczął gnieść i tak zgniecione bukieciki.
– O! o!…, jakie to wszystko pomięte!…, jak to wszystko wygląda!…, to skandal!…, to zgroza!…. Przecież tego do archiwum włożyć niepodobna… Teci ręce drżały.
Wzięła pelerynę i chciała oddalić się od stołu. Nagle dostrzegła, jak z potrząsanych przez Tadeusza bukietów wypadła na ziemię maluchna zwinięta karteczka.