Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Wojciech Cejrowski. Biografia 2024 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojciech Cejrowski. Biografia 2024 - ebook

Wojciech Cejrowski – jeśli ktoś go nie zna, to znaczy, że urodził się przed chwilą i jeszcze nie zdążył się rozejrzeć.

Ta biografia jest inna niż większość dostępnych na rynku. Tam się pierze brudy i czasami aż przykro czytać. Biografia WC nie zawiera brudu. Jest pozytywna jak „Boso przez świat”. WC chroni prywatność osób ze swojej rodziny oraz kręgu przyjaciół i dlatego nigdy, nigdzie i nikomu nie opowiada o życiu osobistym. Z powodu swojej działalności publicznej jest narażony na prześladowanie i ciosy, dlatego broni bliskich, aby im się nie dostało rykoszetem z jego powodu. Nawet nie próbujcie go o nic pytać, jeżeli to dotyczy jego rodziny i przyjaciół. Będzie ich bronił jak wściekły pies – zakończy rozmowę, zerwie znajomość. Z tego powodu, o ile o wielu faktach wiemy na pewno, o innych nigdy się nie dowiemy.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8333-304-5
Rozmiar pliku: 24 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

WC jest postacią barwną, wyrazistą i rozpoznawalną – hawajskie koszule, bose stopy czy srebrne naczynie ze sterczącą rurką, a już każdy wie, o kogo chodzi. Ma niewyparzony język. Mówi, co myśli, nie bacząc na konsekwencje. Robi to głośno, stanowczo, dowcipnie. Wojciecha Cejrowskiego nie wszyscy lubią.

W latach 90., w programie telewizyjnym „WC Kwadrans” walił kubkiem w stół i wzniecał skandal za skandalem. Później tępił prezydenta RP za jego pijackie ekscesy i w pewnym mo­men­cie władza postanowiła się zemścić: za Wojciechem Cej­rowskim roze­słano list gończy, zatrzymano mu paszport i osta­tecznie skazano na podstawie Kodeksu karnego; został kryminalistą z urzędowym wpisem do kartoteki skazańców. (Nigdy nie wystąpił o zatarcie wyroku – chciał to zachować w papierach).

***

Z powodu swojej działalności publicznej pan WC bywa narażony na różne nieprzyjemności i ataki. Dlatego chroni swoich bliskich i przyjaciół, aby im się nie dostało rykoszetem. Nigdy nikomu nie opowiada o swoim życiu prywatnym, osobistym, rodzinnym.

Nawet nie próbujcie go o te rzeczy pytać. Przypierany do muru, potrafi zerwać wieloletnią znajomość, porzucić intratny kontrakt lub wyjechać bardzo daleko stąd.

Gdy go pytają o sprawy, które uznaje za sferę prywatności, nigdy niczego nie potwierdza ani nie dementuje. (WC: _Jeśli im nic nie powiesz, nie będą wiedzieli niczego na pewno,_ _a_ _gdy im po­wiesz cokolwiek, nawet nieistotny drobiazg, będą już coś_ _wiedzieli…_). Jako zasłonę dymną sam rozpuszcza różne plotki na własny temat i dla zmylenia przeciwnika mnoży warianty historii ze swego życia. O wielu rzeczach wiemy, że wydarzyły się naprawdę, innych możemy się domyślać, ale są i takie, o których nigdy nie usłyszymy. Wojciech Cejrowski już za życia tworzy własną legendę…

***

Próbowałem pytać, dociekać, weryfikować, ale szybko zrozumiałem, że jeśli będę naciskał w nieodpowiednich miej­s­cach, to ta książka nie powstanie. WC opowie ci chętnie historie, które uzna za bezpieczne dla jego bliskich; innych – nie opowie wcale. Wstanie i wyjdzie, a jeśli ty jesteś u niego, to ciebie wystawi za drzwi. Wobec zachowań nielojalnych stosuje zasadę, że pierwszy raz zamyka drzwi na zawsze.

Ta biografia różni się od podobnych pozycji na rynku – jest pozytywna. Pod tym względem przypomina serię filmów „Boso przez świat”. Autorzy innych biografii prześcigają się w wywlekaniu brudów i opisywaniu mrocznych zakamarków z życiorysów swoich bohaterów. My skupiamy się na sukcesach. WC stwierdził, że tym warto się dzielić. Jego zdaniem opowieść o samym sobie ma sens, gdy jest budująca i radosna jednocześnie. Biadolenie, narzekanie, użalanie się – to nie w jego stylu. On lubi doskonale się bawić. Dawać show, budzić z marazmu, rozśmieszać, mieszkać w hamaku na Karaibach i dorabiać w lokalnym barze, serwując koktajle z parasolką. Życie ma być jak bajka. Dobrze ilustruje to jedna z jego anegdot:

_Obcy facet podchodzi po autograf_ _i_ _mówi, że moje książki się świetnie czyta, ale te wszystkie historie raczej pozmyślałem; niemożliwe, aby to była prawda._

_Przyjąłem to jak komplement – skoro ludziom trudno uwie­rzyć, że to się zdarzyło naprawdę, znaczy, że mam życie jak bajka._

Grzegorz Brzozowicz

CZĘŚĆ PIERWSZA

GAWĘDA

LEGENDA

Kiedy we wrześniu 1683 roku król Jan III Sobieski bronił Europy przed pohańcami i zalewem muzułmańskim, pod Wiedeń ściągnęło rycerstwo z całej chrześcijańskiej Europy. Oczywiście, nie mogło zabraknąć hiszpańskiej szlachty, nieźle zaprawionej w bojach z żywiołem muzułmańskim. Bogate rody delegowały swoich synów, dla których udział w bitwie był wielką szansą, i to niekoniecznie związaną wyłącznie ze sławą i bogactwem. W Królestwie Hiszpanii obowiązywało wówczas rygorystyczne prawo, wedle którego syn pierworodny nieczystej krwi, zmajstrowany przez tatusia na boku albo powity przez żonę Żydówkę, nie mógł dziedziczyć ojcow­skiej ziemi. Łatwo to zrozumieć, gdyż na Półwysep Pirenejski nie tylko napie­rały przeróżne żywioły od strony Maroka, ale także zamieszkiwała go ogromna diaspora Żydów sefardyj­skich. Hiszpania miała wówczas najliczniejszą – po polskiej – szlachtę zubożałą, więc dzie­dziców chętnych do ziemi było w nadmiarze. Zatem taki „spaprany” młodociany dostawał od tatusia wykształcenie, pieniądze, tytuł szlachecki, miecz, konia, giermków, ale nie dosta­wał ziemi, więc – chcąc nie chcąc – musiał wyruszyć w świat. Niewątpliwą szansę stanowiły dla niego wszelakie wojny, a w szczególności te w obronie ołtarza Chrystusa. Z powyższych powodów do armii króla Jana zaciągnął się młodzieniec de Navarra imienia nieznanego. Hiszpański synek pierworodny z tatusia szlachcica i mamusi Żydówki. Nasz władca dobrotliwy przywiózł do kraju kilkunastu takich jak on bezpańskich arystokratów i postanowił osadzić ich na rubieżach Rzeczpospolitej.

Jan III Sobieski wysłał de Navarrę do opactwa w Pelpli­nie, które wraz z rodziną odwiedził zaledwie sześć lat wcześniej i pobyt tam przyjemnie wspominał. Zakon cysterski od czte­rech wieków cywilizował tamtejsze tereny budując sanktuaria, w tym drugi co do wielkości kościół z cegły w Polsce, i zakładając faktorie rolnicze. A że opactwo zarządców miało wyśmienitych – niestety, głównie pochodzenia niemieckiego – pod koniec XVII wieku gospodarstwo prawdziwie rozkwitło, a pelpliński klasztor do najbogatszych w Polsce należał. Z posiadanych przeze mnie informacji wynika, że oprócz ziemi Hiszpan otrzymał od króla dodatkowo obowiązek urzędniczy. Z ramienia korony został oskarżycielem, czyli, najkrócej mówiąc, przed sąd chłystków prowadzał. No i, rzecz jasna, jako podwładny króla Rzeczpospolitej bacznie zwracał uwagę, by polskie interesy nad niemieckimi górę brały. A ponieważ taki oskarżyciel po niemiecku, który to język wówczas był bardziej na tych terenach popularny, zwany był wówczas „zeier”, co wymawia się „cejer”¹, z czasem polska, zapomniana odnoga hiszpańskiego rodu de Navarra przyjęła spolszczone nazwisko Cejrowski.

A skąd to wszystko wiadomo? Ano, z lineaży amerykań­skich mormonów. Poszukując dowodu na prawdziwość „Księgi Mormona”, opisującej ukazanie się Jezusa Chrystusa na kontynencie amerykańskim, przez sto lat tworzyli oni w Salt Lake City największe na świecie archiwum danych osobowych. Mormoni wierzą, że najważniejszą wartością ludzkości jest rodzina, a stosunki rodzinne przenoszone są do życia pozagrobowego. Wojciech Cejrowski nigdy by się nie dowiedział o istnieniu przod­­­­ka de Navarry, gdyby nie mąż jego siostry stryjecznej Doroty, Meksykanin Humberto Romero Lois, który w prezencie bożo­narodzeniowym dla swojej żony zamówił u mormonów drzewo genealogiczne i lineaż rodu Cejrowskich.

Humberto był na tyle dociekliwy, że również prześledził historię rodu de Navarra na kontynencie amerykańskim. Okazało się, że pod koniec XVIII wieku w Meksyku osiadł José Antonio Navarra. Jego potomek Andrés Nava zginął, broniąc twierdzy Alamo w Teksasie w 1836 roku. Około dwustu buntowników przez trzynaście dni odpierało tam ataki kilkutysięcznej armii meksykańskiej, co umożliwiło rebeliantom zebranie sił do kontrataku i ostatecznie oderwanie Teksasu od Meksyku. Republika Teksasu istniała przez blisko dziesięć lat, by następnie przyłączyć się do Stanów Zjednoczonych.

LEGENDARNY DZIADEK ANTONI

Antoni Cejrowski (rocznik 1910), jako najmłodsze, i do tego jedenaste dziecko, opuszczając dom rodzinny nie mógł liczyć na wielką hojność ojca. A dokładniej: nie liczył na nic. Kiedy nadszedł ten dzień, ojciec wziął swego najmłodszego potomka, a w wiosce Wolental na Kociewiu to się działo, i rzekł:

– _Synu, ostatni jesteś. I zawsze byłeś ostatni. Z domu wychodzisz jutro, bo dorosły jesteś i musisz iść w świat. Wcześniej, jak wiesz, cały majątek podzieliłem między twoich starszych braci i pozostały mi już tylko dwie rzeczy do oddania: porządna marynarka i porządne buty. Musisz wybrać jedną z nich._

Dziadek Wojciecha całą noc myślał, a rano oznajmił, że chce buty.

– _A czemu buty?_ – spytał ojciec dziadka z ciekawością.

KOCIEWIE

Kociewie – region etniczno-kulturowy, położony na zachód od dolnej Wisły, we wschodniej części Borów Tucholskich. Jego granice są płynne, ponieważ wielkość Kociewia jest określana na podstawie kryteriów etni­cznych oraz językowych (gwarowych). Gwara kocie­wska ma naleciałości z języka holenderskiego (w XVI wieku na Żuławach osiedlili się holenderscy mennonici, którzy na zaproszenie władz Gdańska zajęli się osuszaniem bagien doliny dolnej Wisły). Po raz pierwszy nazwa „Kociewie” (w for­mie Gociewie) pojawiła się 10 lutego 1807 roku w meldunku podpułkownika Hurtiga do generała Jana Henryka Dąbrowskiego. Kocie­wie liczy obecnie około trzystu tysięcy mieszkańców. Jego stolicą jest Staro­gard Gdański, a największym miastem – Tczew. Wojciech Cejrowski mocno podkreśla swoją przynależność do Kociewia. Promując w swoich programach („WC Kwadrans”) tradycyjne i konserwatywne poglądy, nazywał je ironicznie „Ciemnogrodem”; stolicą tegoż Ciemnogrodu uczynił właśnie Kociewie. Pokazywał również piękno tego regionu i tradycyjny styl życia jako przeciwieństwo „Jasnogrodu”, czyli światopoglądu nowego, socli­beralnego.¹

1 Wszystkie informacje w ramkach, o ile nie jest wskazane inne źródło, pochodzą z Wikipedii.

– _Bosy facet w marynarce wygląda, jakby ją komuś ukradł_ – tłumaczył Antoni – _a goły facet w porządnych butach wygląda jak okradziony i każdy mu pomoże._

Decyzja o wybraniu butów była kluczowa dla przyszłości dziadka Antoniego. Dzięki wrodzonej mądrości biznesowej, w okresie największej prosperity posiadał trzy kamienice, trzy sklepy kolonialne, dom, około stu jezior w dzierżawie i dwieście hektarów lasów. A fortunę zaczął zbijać na... guzikach.

Dziadek osiadł w Wolnym Mieście Gdańsk. Kiedy już się tam porozglądał, poznał wszystkie zapachy oraz kąty i nieco pogłówkował, postanowił wybrać się do Łodzi. Tam swe kroki skierował do tych wszystkich Goldblumów, którzy – tak jak to było pokazane w filmie „Ziemia obiecana” – zarządzali tymi wszystkimi fabrykami tekstylnymi.

– _Pany, ja jestem z Wolnego Miasta Gdańska_ – zaczynał negocjacje dziadek Antoni. – _Ja potrzebuję końcówki zeszłorocznych serii guzików od was kupić._

Fabryka, dajmy na to, szyła rocznie dwieście płaszczy, ale guzików musiała mieć większy zapas, niż potrzebowano, bo guzi­ki przy przyszywaniu czasem pękały. A były to głównie guzi­ki kościane, czasem drewniane lub ebonitowe. Plastikowych wówczas jeszcze nie produkowano, więc każdy charakteryzował się wielką dbałością wykonania. No i dziadek Antoni w łódzkich fabrykach za bezcen kupował końcówki zeszłorocznych serii. W pociągu powrotnym do Wolnego Miasta Gdańska odliczał guziki i sortował do kopert. Takie komplety zawoził do naj­droższych żydowskich krawców w Gdańsku i mówił:

– _Panie Goldblum, ja panu gwarantuję, że więcej już tych guzików nie ma. Ja sprzedam panu guziki, co żaden pana klient takich samych w całym mieście Gdańsku nie będzie miał. Aż stąd do Łodzi nie zobaczysz pan takiego guziczka._

A ponieważ wykupił wszystkie końcówki serii, jakie były w mieście Łódź, to z wielkim przekonaniem dodawał:

– _Panie Goldblum, ja panu daję gwarancję wyłączności, bo jak mi pan należycie zapłacisz, to ja pozostałe guziki tu przy panu młotkiem potłukę._

Kiedy dziadek zgromadził dostateczny kapitał, w Wolnym Mieście Gdańsk, w Gdyni i Skórczu otworzył sklepy kolonialne sprzedające towary luksusowe. Szwagier natomiast miał patent Mistrza Rybactwa Śródlądowego, do tego wydany i podpisany osobiście przez prezydenta Mościckiego, więc grzechem byłoby nie wykupić kilku jezior. I w ten sposób fortuna Antoniego rosła i rosła...

Filantropem to może dziadek nie był, ale z pewnością mógł uchodzić za polskiego patriotę. Kiedy zasiadł we władzach Ligi Morskiej i Kolonialnej, to zbierał złoto na zakupienie przez Rzeczpospolitą Madagaskaru. Mawiał:

– _Wszystkie liczące się kraje mają kolonie, więc nie może tak być, że nowo odrodzona Polska nie ma nic._

Niestety, swego pomysłu nie zdążył zrealizować.

– _Gdyby Polska miała kolonie, to armia Andersa nie musiałaby wisieć u klamki w Londynie_ – uważa WC. – _Nasz rząd, z naszym złotem, z naszym bankiem, naszym sądem najwyższym i pieczę­ciami prezydenckimi mógłby wówczas przenieść się „na własne”, a nie prosić o kąt u obcych. To było bardzo roztropne myślenie, choć po wojnie wyśmiewane._²

Kiedy Wolne Miasto Gdańsk przemianowano na Danzig, dla nie-Niemców miejsca tam już nie było. Dla dziadka Antoniego tym bardziej, gdyż jako znany polski działacz pomorski zapewne przez Niemców hołubiony by nie był. Nie chcąc się o tym na własnej skórze przekonać, przeniósł się wraz z rodzi­ną do Łowicza. Miasteczka, które mijał na swym szlaku podczas sławetnych podróży do Łodzi. Tam otworzył restaurację, której sala przedzielona była łańcuchem na „nür für Deutsche” i „dla Łowiczan”. Miejscowi byli oburzeni i po kątach szemrali, że przyjechał jakiś Szkop z Wolnego Miasta Gdańska i prowa­dzi volksdeutschową restaurację. W końcu Antoni wziął jednego takiego za kark i zaprowadził na zaplecze.

– _Żeby było mięso w twojej zupie, gnoju, to musi być ukradzio­ne z niemieckiej zupy_ – wyjaśnił dobitnie. – J_est wojna i nie ma przydziałów mięsa dla polskich restauracji._

U Antoniego na wszystkich talerzach była ta sama zupa, bo z tyłu, w kuchni, nie było podziału „łańcuchowego”. No i gnoje się odczepili.

Kiedy Ruscy „wyzwalali” Rzeczpospolitą, stanowiąc Polskę Ludową, bałagan się zrobił niesamowity, więc dziadek Antoni pojechał z powrotem do siebie. Teoretycznie to on mógł sobie wybierać, gdzie jest to „u siebie”. W Gdyni miał jedną kamienicę, w Gdańsku drugą. Na pierwszą spadła bomba, drugą wyburzyli Ruscy, kiedy niszczyli gdańską Starówkę. W Skórczu został dom ze sklepem, ale oczywiście po „wyzwoleniu” budynek przejęli komuniści, którzy następnie sklep zadusili domiarami. Spra­wiedliwość dziejowa pozbawiła dziadka Antoniego również kamienicy i knajpy w Pelplinie, ale ponieważ w miasteczku siedzibę miała kuria, to uznał on, że „u siebie” będzie właśnie tam.

W Pelplinie jako konkurent dla kurii powstał komitet partii, wówczas jeszcze zwanej PPR-em. Choć w miasteczku znalazło się tylko dwóch kolaborantów, a według statutu po­trzeba było trzech, to i tak w znaczącym centrum religijnym Dom Partii musiał stać. Traf chciał, że dziadek z rodziną zamie­szkał naprzeciwko komitetu, na placu Grunwaldzkim pod numerem 1 i od razu wypowiedział wojnę komunistom.

Ruscy zostawili mu jedną krowę, gdyż miał czwórkę dzieci. I on tę krowę, bogacz przedwojenny, dorobkiewicz, nauczył srać przed komitetem partii. Kiedy krasula wykonała codzienny sabotaż, Antoni Cejrowski siadał na balkonie i wrzeszczał:

– _Widzisz, Ignac, co ci partia za robotę dała? Komitet osrany, a ty to gówno musisz sprzątać._

On tak do wszystkich obcych mówił: „Ignac”. Tak miał. Po kilku dniach, kiedy krowa schodziła z pola, to cały Pelplin schodził się pod komitet popatrzeć. W rezultacie dwuosobowa władza zakazała dziadkowi tę krowę na łańcuchu prowadzać, bo uważali, że on jej tym łańcuchem sygnały daje. Potem zabronili mu ją na postronku ciągnąć, bo niby ją postronkiem mobilizuje do srania przed komitetem. Następnie nie mógł Antoni chodzić z batem, aż w końcu decyzją partii miał zakaz zganiania krowy z pola. Doj­na wracała zatem sama, ale przechodząc przed komitetem, też srała jak należy. W końcu dywersantka otrzymała pisemny zakaz zbliżania się do Domu Partii. Na ten pomysł dwaj niezłomni komuniści wpadli na samym końcu, ale dziadek miał już gotowy nowy fortel. Zanim ostatecznie ube­cja go zabrała, sam w nocy krowie łajno przed komitetem podkładał.

Wiedział, jaką zarazą jest komunizm i nie musiał być prorokiem, by przewidzieć, że gdy czerwoni wejdą na Kocie­wie, to zrobią to, co zrobili u siebie: reformę rolną, parcelowanie majątków, no i grabić będą wszystko, co się da. Zanim władza ludowa rozpanoszyła się na Kociewiu, Antoni rozkułaczył się sam. Wsiadł na rower i objechał swe dobra. Każdego z gospo­darzy pracujących na jego polach uświadamiał tak:

– _Idzie ruski żywioł, będą dawać wam cudzą ziemię. A potem Anders przyjedzie na białym koniu i wam tę ziemię odbie­rze. To nie jest dobry interes. W związku z tym ja wam sprzedam tę ziemię. Moją ziemię, żeby mi jej komuniści nie rozparcelowali._

_– Ale ja ni mom psianiandzy_ – mówił każdy z chłopów.

– _Ja ci sprzedaję tę ziemię za złotówkę. Tylko pamiętaj, Ignac, kiedykolwiek przyjdę ja, moje głodne dzieci albo moja żona, to ty dasz nam worek kartofli na zimę. Kartofli zrodzonych z mojej ziemi._

I tak się poumawiał ze wszystkimi chłopami dookoła. A kiedy na Kociewie przyszła reforma rolna, to wszystkie chłopy pokazywały akty notarialne.

– _My nie potrzebujemy reformy, my żeśmy se ziamnia kupsili_ – wyjaśniali.

Za komuny rodzina dziadka nigdy głodu nie cierpiała. W domu jedzenia zawsze było pod dostatkiem, nawet kiedy kartki wprowadzono.

Antoni sprzedał wszystkie swoje lasy, jeziora, pola... Wszystko sprzedał, co tylko miał. Za uzyskane pieniądze – a lu­dzie dawali mu czasem dolary złote – pojechał do Berlina. Tam kupił nowiutki wóz strażacki od Amerykanów i przyjechał nim do Pelplina. Poszedł następnie do notariusza i w dokumencie kazał napisać:

_Ja, Antoni Cejrowski, sam się rozparcelowałem, a za wszyst­kie pieniądze, jakie z tego dostałem, zakupiłem wóz strażacki, który niniejszym funduję Ochotniczej Straży Pożarnej w Pelplinie._

A ponieważ nie było innych wozów strażackich, to komunistyczne władze jeszcze przez kilkanaście lat musiały tego czerwonego forda cierpieć. Dziadek siedział na balkonie i wrzeszczał:

– _Widzisz, Ignac, gówna żeś sprzątał, a i tak sikawkę musiałem ci kupić ja!_

I za te wszystkie wybryki dziadek Antoni na ubecję trafił na dwa lata.

Kiedy dziadka wypuścili, to utrzymywał się z niczego. Żył z cudów. Zarabia tysiąc, wydaje dwa, a odkłada trzy, jak wtedy mówiono. Co mógł, to robił. Przez jakiś czas miał sklep-warzyw­niak, a babka Łucja prowadziła pasmanterię. U babki czasem w tajemniczy sposób pojawiały się ładne guziczki. Babcia była z dobrego domu, Bielińskich, ziemianka. Poszła na trzy lata do sióstr tylko po to, żeby się nauczyć prowadzenia domu. Umiała zarówno piec ciasto, jak i szydełkować. W okolicy mówili, że jak pochodzi z dobrego domu, to na pewno ładnie umie guziczki dobrać. No i czasem do jakiejś sukni ślubnej babka wyciągała guziki z tajemnej torebki i mówiła: _To może te?_ Były przepiękne jak biżuteria.

Pradziadkowie Wojciecha Cejrowskiego

Dziadek prowadził sklep przedwojennymi metodami. Towar miał od tych wszystkich chłopów, z którymi się umawiał, że jak go przyprze, to mają mu pomóc. Po wojnie był cały czas przyparty, więc mówił im:

– _Chłopy, nie mam z czego żyć, dajcie czereśni._

– _Panie Cejrowski, na jutro będą narwane, ile pan po­trze­buje?_

– _Dwie torby, bo więcej nie wezmę do autobusu._

Zebrawszy odpowiednio dużo czereśni, Antoni otwierał stragan, ustawiał wagę szalkową i lśniącą, przedwojenną szuflą sypał owoce do torebek. Kiedy waga pokazała, że jest już kilogram, krzyczał:

– _Jeszcze nie, klientko, u mnie się płaci tylko za owoc_ – i wyciągał spod lady garść pestek, które z grzechotem dosy­pywał na szalkę z odważnikami. Ludzie widzieli, że to mistrz handlu. A wnuczek Wojtuś suszył mu te pestki na piecu. Żeby były lżejsze.

– _Wojtuś, nasusz mi pestek_ – mówił dziadek. – _Jeno nie spal, bo czarne będą._

Potem, na jesieni, były orzechy laskowe. A potem włos­kie. I zawsze też były skorupy z orzechów suszone na piecu.

– _Nie płacisz pan za opakowanie_ – mówił.

– _A czemu pan, panie Cejrowski, nie sprzedasz od razu łupanych orzechów?_ – ciekawili się ludzie.

– _Bo wyschną._

Dziadek żył długo, ale nie doczekał się „Solidarności”. Zmarł zimą 1980 roku.

RODZICE

W maju 1939 roku w Skórczu, w mieszkaniu nad sklepem dziadka Antoniego, przyszedł na świat Stanisław, ojciec WC. Od dziecka był świetny z rachowania, więc w normalnych czasach zapewne szybko założyłby własny biznes i otrzymałby wsparcie ze strony rodziny. Niestety, w latach 50. w Polsce Ludowej biznes prywatny nie był przyszłościowy, więc nastoletni Staś, obierając kierunek studiów, miał nie lada dylemat. Najbliższa była mu matematyka, ale był to mało konkretny zawód, a w rodzinie wszyscy byli nad wyraz konkretni. Lubił też filozofię, ale z tym pomysłem nawet nie próbował się wychylać. W końcu zdecydował się na fizykę. Pamiętajmy, że wówczas propaganda komunistyczna non stop straszyła amerykańskimi atakami nuklearnymi, więc zapewne grzybki nuklearne też musiały podziałać na wyobraźnię Kociewiaka. I tak maturzysta Stanisław przeniósł się z Pelplina do Torunia.

Na studiach Stanisław poznał o rok młodszą Krystynę Cieślak. Dziewuchę, jak on, ze wsi, która niewątpliwie dorównywała mu fantazją. Bo jak inaczej wytłumaczyć można było jej pomysł, żeby zostać astronomem? Mama Krystyna wprawdzie nie była tak barwną postacią jak tata Stanisław, ale przytoczmy w tym miejscu jeden epizod z jej życia zawodowego. Jak wiemy, z wykształcenia jest magistrem astronomii, ale pod koniec lat 60. dla astronomów w PRL-u pracy za wiele nie było. Pani Cej­rowska trafiła do biura obliczeniowego, w którym były zainstalowane polskie komputery „Odra”. Zapewne z tego względu w 1976 roku w tym biurze miał zostać uruchomiony pierwszy w Polsce komputer IBM. Nikt nie znał angielskiego, nikt nie umiał obsłużyć tej maszyny wielkości kilku szaf na ubrania. Mama zgłosiła się na ochotnika, zamknęła się w pokoju, otworzyła instrukcję. Po trzech godzinach wiedziała, którą wtyczkę wsadzić do prądu i gdzie jest duży klawisz z napisem ON. Odpaliła komputer, zaprosiła pana dyrektora.

– _Chodzi? Chodzi. To pogadamy za dwa tygodnie._

Wzięła instrukcję. Wpisywała ręcznie zera i jedynki, wszystkie komendy, no i nauczyła komputer myśleć.

Bezpośrednio po ukończeniu studiów rodzice WC zostali przez komunę wysłani do poniemieckiego Elbląga. Nie było wyjścia, bo wówczas studia „ufundowane” przez państwo socjalistyczne należało odpracować. Ojciec jako fizyk jądrowy zmuszony był zatem do pracy przez cztery lata w fabryce turbin Zamech. Rodzice dostali byle jakie mieszkanie i pół pensji, bo trzeba było oddać państwu nakłady poniesione na wykształcenie. W Elblągu Stanisław założył klub jazzowy, bo przecież coś z wolnym czasem trzeba było robić, a na początku lat 60. jazz był jak najbardziej _cool_. Miłość do jazzu Stanisław przejawił już w Toruniu, gdzie prowadził audycje w studenckim radiowęźle. Grał płyty jazzowe. W fabryce też prowadził radiowęzeł i też puszczał płyty, za które ubecja go ciągle ścigała, bo nie mogła mu pozwolić na demoralizowanie klasy robotniczej.

– _Skąd pan ma te amerykańskie płyty?_ – pytali.

A przecież nawet za komunistów istniało Wolne Miasto Gdańsk. Marynarze, okręty i ta bryza od Zachodu. Oprócz tego w domu były przedwojenne płyty dziadka Antoniego.

Wojciech Daniel Cejrowski urodził się 27 czerwca 1964 roku, ale nie w Elblągu, tylko trzysta metrów przed tablicą z napisem „Elbląg”. Przyszłej mamie na tydzień przed terminem porodu zachciało się czerwonych porzeczek. Pojechała na pole, wzięła stołeczek, usiadła i zaczęła rwać porzeczki do wiaderka. Rwała, jadła, rwała i wrzucała dla Stanisława, i jadła... i nagle odeszły jej wody. Zanim przyjechała karetka z Elbląga, to WC już główkę miał na wierzchu.

WC jest pierworodny, jedyny i najwłaściwszy, i dzie­dziczy wszystkie tytuły, nawet te po przodku Hiszpanie z rodu de Navarra. Żona dziadka Antoniego była szlachcianką z rodu Bielińskich, ale sam dziadek – Żydowina po tych z rodu de Navarra. Do tego matka dziadka nosiła nazwisko Leiman, a jej matka panieńskie miała Neifeld. Czy od strony szlachciców Obszyń­skich (rodziny babki ze strony mamy Krystyny) coś się WC należy? Trudno dociec.

WOJTUŚ

Wczesne dzieciństwo WC spędził na Kociewiu wśród licznej rodziny Cejrowskich. W sposób naturalny natychmiast zauroczył się dziadkiem Antonim, którego natychmiast uznał za bohatera. Już choćby z tego powodu, że miał szklane oko. Prawdziwe oko stracił, wybijając szpunt z beczki z piwem. Dzia­dek miał cztery sztuki szklanych oczu. Mówił, że jedno jest do kościoła, drugie – kiedy człowiek wyspany, trzecie, lekko zaczerwienione – gdy dziadek zmęczony, a czwarte – do czytania. Pływały w szklance z wodą stojącej przy łóżku i wzbudzały ogromne zainteresowanie dzieciarni. WC mógł godzinami wpatrywać się w te oczy.

Kiedy w nudne jesienne popołudnia nic się w Pelplinie nie działo, dziadek szedł na piwo do pobliskiej knajpy „Mestwin”. Tam siadał przy swoim stoliku i prosił upatrzoną młodą kelnerkę o kufelek. Musiała być nowa, bo wszystkie inne wie­działy już, co się święci. Dziadek brał delikwentkę do stolika i zaczynał opowiadać, czyja ta knajpa była przed wojną, że komuniści zruj­nowali właściciela, dlatego bidula kelnereczka musi pracować w takich parszywych warunkach. W czasie opowieści pilnował, żeby dziewczyna patrzyła mu prosto w oczy i wtedy, w pół słowa, wypuszczał swoje szklane oko do piwa. Cała sala ryczała ze śmiechu, kiedy przerażona panna osuwała się zem­dlona w ramiona dziadka Antoniego.

Przytoczę opowieść o dziadku Antonim, wygłoszoną przez WC podczas jednego z jego występów publicznych:

_Zapewniam, że jako dzieci nie chcieliby państwo spotkać dziadka Antoniego. Czy ktoś z państwa czytał „Muminki”? Mój dziadek występuje w „Muminkach”. Nazywa się Buka – taki stwór, który nie lubi małych zwierzątek, a jeśli gdzieś na dłużej usiądzie, to w tym miejscu już nic nigdy nie wyrośnie._

_Dziadek Antoni Cejrowski nie lubił dzieci, ale w przeciwień­stwie do innych ludzi niczego nie kamuflował. On stawał w prawdzie. Jak widział jakieś dziecko, stawał w prawdzie, pochylał się nad nim i mówił tak: Idź stąd!!!! Bo cię spalę!!! Dzieci na ogół reagowały prawidłowo, bo jak się dziecku powie „idź stąd” i zaakcentuje „bo cię spalę”, to dziecko wie, co robić. Natomiast niektóre słabsze charaktery zamurowywało i wtedy dziadek sięgał po koronny argument. Kiedy dziecko po „bo cię spalę” nie uciekało, to puszczał zmarszczoną brew i nagle spadało coś strasznego, coś, co dziadek łapał w dłoń i błyskawicznie przystawiał do twarzy dziecka. SZKLANE OKO STARCA!!!! Do dziś pamiętam to przerażenie._

_Kilka lat później robiłem na oku dziadka pieniądze. Kiedy spał, przyprowadzałem kolegów ze szkoły. Szliśmy długo po korytarzu, by czasem nie nastąpić na jakąś skrzypiącą deskę podłogową, by czasem go nie obudzić. A kiedy stanęliśmy już pod drzwiami, to się odwracałem i zbierałem po pięćdziesiąt groszy od kumpli. Uchylałem drzwi i mówiłem: „Widzieliście zęby w szklance? Każdy to ma w domu, ale w tej szklance jeszcze oko pływa”. I koledzy z przerażeniem przez szparę w drzwiach patrzyli na szklane oko i śpiącego bez oka dziadka. Długo nie patrzyli, bo nogi im się trzęsły._

Część blasku dziadkowi odbierali inni członkowie rodzi­ny, którzy dla kilkuletniego szkraba byli równie intrygującymi postaciami. Każdy z nich był bajecznie, ale też każdy inaczej, kolorowy. Dziadek nie był wyjątkiem, był regułą. I, o dziwo, to nie on zaszczepił WC smykałkę do handlu. Pociąg do biznesu był przypadłością całej rodziny Cejrowskich. Wszyscy to czuli, czują i będą czuli.

Na przykład stryj Andrzej. Mieszkał w lesie nad jezio­rem. Tam w weekendy towarzystwo miastowe się zjeżdżało. Piło wódkę, popijając oranżadą, a po sobie zawsze śmietnik zostawiało. Pewnego razu stryj do WC zagadał:

– _Jak chcesz zarobić, to idź na grzyby i przy okazji pozbie­raj porozrzucane flaszki. Za każdą dostaniesz w skupie pięćdziesiąt groszy albo nawet złotówkę._

WC miał wtedy jakieś sześć czy siedem lat i ciężko mu było nosić butelki w rękach, więc powiedział do wuja:

– _Dobra, ale daj mi wózek, który stoi w szopie._

A wujek na to:

– _Wózek będzie cię kosztował pięć złotych dziennie._

I to był konkretny biznes. Mały WC wiedział, że musi najpierw zebrać pięć butelek, by zarobić na wózek, a dopiero kolejne dadzą nagrodę jemu. Interes trwał kilka lat. Wujek miał zawsze posprzątany las, a WC coraz więcej drobniaków w puszce. Raz nie było co zbierać, więc wujek zasugerował zmianę strategii biznesowej:

– _Wokół nas rozlokowały się trzy obozy harcerskie. Harcerze strasznie dużo wódki piją i butelki wyrzucają do wykopanych przez siebie dołów._

WC miał w głowie zupełnie inny obraz harcerza, ale gdy pierwszy raz wszedł do takiego dołu, to się przekonał, że wujek miał rację. Kadra doiła gorzałę jak się patrzy. W dołach były nie tylko butelki po wódce, ale też słoiki po dżemach oraz duże słoje po kapuście i ogórkach. WC czyścił te doły wcześnie rano albo w nocy, kiedy pijani skauci śpiewali przy ognisku. Mył szkło w jeziorze i wiózł do skupu, ale za słoiki słabo płacili, więc wujek dał mu kolejną dobrą radę:

– _Twoja ciotka zaprawia_³ _w occie jabłka, śliwki, gruszki i grzybki. Dlatego zawsze potrzebuje słoików, więc na pewno da ci za nie więcej niż w skupie._

W wieku pięciu lat WC bardzo poważnie zachorował. Miał marskość płuca, czego objawem było wypluwanie kawałków gnijącej tkanki. W szpitalu od razu wzięli go na stół operacyjny i wycięli chore płuco. Rekonwalescencja trwała aż dwa lata, które Wojtuś spędził, tułając się po przeróżnych szpitalach. Wówczas rodzina mogła przyjść w odwiedziny tylko raz w tygodniu, w niedzielę, i to na godzinkę.

– _Oprócz tego, że było to ciężkie przeżycie, przyniosło mi ogromny pożytek_ – ocenia dziś WC. – _Wzmocnienie samodzielności, wzmocnienie ducha, stałem się bardziej odporny. Siero­ty są bardzo odporne, nie są mazgajami. W szpitalu nikogo nie interesuje, że płaczesz w poduszkę, dlatego dziecko szybko oducza się płakania. Widzi, że jest to bezcelowe, że to kompletnie zmarnowany czas. Skoro nikt inny nie zwraca na mnie uwagi, to ja sam muszę się sobą zaopiekować. Nikt mnie nie przytuli, w związku z tym nie będę płakał. Dziecko się takich rzeczy uczy instynktownie. Pła­czesz, bo chcesz, by ktoś poczytał ci bajeczkę. Popłaczesz trzy godzi­ny i zaczynasz sam sobie ją opowia­dać. Dzieci są zaradne. Nikt ci nie przyniesie niczego dobrego do zjedzenia, to jako pięcioletnie dziecko nauczysz się, że trzeba pójść do kuchni i samemu wziąć sobie jabłuszko. Dzięki temu doświadczeniu nauczyłem się w każdej niesprzyjającej sytuacji budować swój własny świat._

OSIEK

Osiek – licząca około tysiąca mieszkańców wieś na Kociewiu, w województwie pomorskim, położona przy drodze prowadzącej do nadmorskiego kurortu Łeba. Leży nad dwoma jeziorami: Kałębie (największym w powiecie starogardzkim) oraz Czarne. W latach 1996-1999 w Osieku odbywały się „Zloty Ciemnogrodu” organizowane przez Wojciecha Cejrowskiego, a w latach późniejszych aż do chwili obecnej – coroczne Międzynarodowe Festiwale Muzyki Gospel Camp Meeting.

PIKLE

Pikle znane na Kociewiu robi się z ogórków nasiennych zbieranych z pola dopiero pod koniec listopada, a najlepiej po pierwszym przymrozku. Z ogórka wydłubuje się nasiona, a resztki miąższu wykrawa spod zdrewniałej skóry i umieszcza w zalewie octowej, w której twardnieją i nabierają przyjemnego smaku.

Tam też dawało się kręcić biznes. Strzykawki, igły, rurki, gaziki – wszystkiego brakowało, więc odwiedzający chorych byli nową klientelą małego WC.

Prosto po wyjściu ze szpitala WC pojechał do szkoły podstawowej w Osieku. Rodzice uznali, że ze względów zdro­wotnych będzie lepiej, jeśli naukę rozpocznie na wsi. Wojciech nawet szczególnie nie rozpaczał, że będzie z dala od rodziców, bo uważał, że Kociewie jest jego domem, a poza tym uwielbiał tamtejsze krajobrazy i swoją liczną rodzinę. Tak jak na Mazurach, których WC nie znosi, są tam jeziora, ale wokół nich rosną lasy iglaste, jest dużo piaszczystych hałd, a przede wszystkim jest sucho. Może dlatego WC dziś tak uwielbia pustynie.

W wakacje po pierwszej klasie przystąpił ze zdwojoną energią do zbierania butelek. W ciągu lata nadzorował doły już dziewięciu obozów harcerskich. Było to możliwe dzięki innowa­cyj­nemu rozwiązaniu technolo­gicznemu, które sprowadzało się do umocowania za rowerem wózka na butelki. Dodatkowo młody przedsiębiorca wykombinował, że sprzedawanie pustych słoików jest mniej intratne niż sprzedawanie pełnych. Dlatego z ciotką zawarł biznesowy układ – on dostarczał wymyte słoiki, a w zamian odbierał prze­twory. Przykładowe zamówienie brzmiało tak:

– _Ciotka, ty mnie daj te grzybki w occie._

A ona na to:

– _Dobrze, tylko ty mnie, Wojtuś, ocet ze sklepu przywieź._

Za dziesięć pustych słoików ciotka oddawała jeden pełen. A oprócz ciotki były jeszcze dwie gospodynie. W podsta­wówce WC miał już kilka biznesów. Prowadził je, odnotowując bardzo skrupulatnie wszystkie transakcje w specjalnym zeszycie. Wszystko dzięki temu, że stryj Andrzej kazał mu płacić za wózek. Gdyby tego nie zrobił, to Wojtuś wyzbierałby butelki z lasu, a drobniaki wydał na lody. A tak, kiedy zamieszkał z rodzi­cami w Warszawie, to zaczął przetwory w occie dostarczać handla­rzowi z targowiska pod Halą Mirowską. Jak słoiki przetrzymał do Bożego Narodzenia, to miał dwustukrotne przebicie. Jedynymi marynatami, które WC sam pałaszował, były pikle.

Zbieranie butelek i słoików nie było jedynym „wiejskim” interesem WC. Podczas wakacji produkował przepyszne lody na odpusty. Te państwowe, socjalistyczne, były niesmaczne, gdyż składały się wyłącznie z wody i cukru. Nie było w nich dość tłuszczu, nie mówiąc o śmietanie, która sprawia, że lody rozpływają się w ustach. Ojciec chrzestny WC, wujek Jan, był mistrzem cukierniczym i nauczył go prostej, przedwojennej receptury, która doskonale nadawała się do uzdatniania słodkich, twar­dych bryłek sprzedawanych w GS-ie. Za komuny jednym z naj­tańszych tłuszczów był świński smalec. Tyle że ten kupowany w sklepie śmierdział. Za to produkowany przez kuzyna rzeźnika był praktycznie bezwonny. Przed odpustem zamawiało się u niego bańkę smalcu. Płaciło dziesięć, piętnaście złotych albo dawało skrzynkę oranżady ze Skórcza. Smalec mieszało się pół na pół z lodami, też kupionymi za psie pie­niądze. Trzeba było tylko dobrze wymieszać. Jedno mieszadło było u rzeźnika do mieszania kiełbas, a drugie, identyczne, do mieszania ciasta u cukiernika. Myło się maszynę i mieszało lody ze smalcem. Szybciutko, dwie, trzy minuty, żeby lody nie rozmarzły. Potem masę wstawiało się w bańkach do chłodni, a następnego dnia jeździło po odpustach. Latem było ich w okolicy pięć albo sześć. Lody były sprzedawane na kulki, a reklamo­wało się je jako: Najpyszniejsze lody od prywaciarza. Bo rzeczywiście, dla osób znających jedynie socjalistyczne smaki marek „Bambino” czy „Calypso”, te Wojtkowe takie były – puszyste, że palce lizać. Dzisiaj w lodach są spulchniacze, olej sojowy i różne trucizny typu E. A wtedy była woda, cukier, dodatek smakowy, na przykład z roztartych truskawek, i wyborny smalec wytapia­ny przez kuzyna.

INTERES WARSZAWSKI

Pierwsze trzy klasy podstawówki WC ukończył w wiosce. Później, kiedy już wydobrzał po operacji płuca, rodzice sprowa­dzili pierworodnego do Warszawy. Wojtuś natychmiast zniena­widził stolicę i jej mieszkańców, chyba nawet bardziej niż Kaszubów.

– _Kaszubi_ – mówi WC – _to są „hakenkreutze”. Fałszywi, obrzydliwi. Kociewiacy ich nienawidzą z dziada pradziada „za kaszubstwo”. Tę nienawiść się wysysa z mlekiem matki i żadne powo­dy czy uzasadnienia nie są potrzebne._

Dodatkowo WC jako dzieciak nie cierpiał ruchu ulicznego, samochodów, asfaltu i ludzi, którzy napływali do stolicy z całej Polski. Rodzice dostali pracę w Warszawie i zapisali go do szkoły, z której zwiewał, kiedy tylko miał okazję. Dokąd? Na Kociewie. Jak? Autostopem, pociągiem albo pekaesem.

W szkole dzieciaki na początku wołały na WC „wsioch”, więc z tym większym uporem przez dwa lata mówił na lek­cjach gwarą. Nigdy jednak nie był klasowym outsiderem, gdyż warszawiaków bił na głowę w matematyce i innych przedmiotach ścisłych. Do tego, mając naturalny dar opowiadania (cecha rodzinna), pisał niezłe wypracowania. Dostawał piątkę za treść, a dwóję za ortografię. WC jest dyslektykiem, ale wówczas grono pedagogiczne nie wiedziało, że taka przypadłość istnieje. I tu, w szkole podstawowej zaznacza się ciekawy, charakterystyczny rys WC, który będzie go znamionował później w życiu publicznym: jeśli jest odrzucany, to idzie na przekór. Nie łasi się, nie próbuje się przypodobać, tylko gra na swojej inności; w tym wypadku stawał się jeszcze większym wsiochem.

Nie można powiedzieć, że WC był w szkole nielubiany. Człowiek dumny i wyniosły, który się szanuje i z pospólstwem nie miesza, jest szanowany w drugą stronę. W klasie był do niego dystans, była nienawiść pozorna, ale okazało się, że Kociewiaka nie da się zeżreć. Jak twierdzi WC, rówieśnicy nie byli mu potrze­bni do szczęścia. Jemu wystarczała rodzina. Jak się ma braci i siostry, niepotrzebny jest przyjaciel. Jak się ma wujka i ojca, z którymi można o wszystkim porozmawiać, niepotrzebny jest przyjaciel. Dlatego w Warszawie nie wiązał się z żadnymi grupami. Był sam, ale nie samotny. Z czasem rówieśnicy zaczęli o nim mówić „Cejrowski” albo „pan Cejrowski”. Szczególnie ta druga forma przypadła WC do gustu i jest do niej wciąż przywiązany.

W szkole nikt nie miał śmiałości go stłuc, choć jego zacho­wanie łatwo można było uznać za prowokujące. Miał osłonę. Przez rok do jego klasy chodził bowiem Zenek Sadowski, kryminalista, który materiał z danego rocznika zgłębiał po kilka razy. Pierwszy raz do poprawczaka trafił po tym, jak w bijatyce po meczu piłkarskim zabił człowieka klamrą od paska. Był wtedy w trzeciej albo w czwartej klasie podstawówki. W szkole Zenek wszystkich miał pod sobą i wszystkich uczył palić papierosy, a potem kazał je sobie przynosić. WC powiedział stanowczo, że nigdy nie będzie palił i w tej kwestii jest konsekwentny do dziś. Zenek popatrzył i zapewne stwierdził, że to się nie ugnie. Mimo wszystko był to inteligentny gangster, więc szybko zrozumiał, że może WC pobić, ale go nie pokona. W szkole wiedziano, że pan Cejrowski ma z Zenkiem sztamę, więc nikt go nie ruszał.

Pewnego razu, przed Bożym Narodzeniem, WC zauważył na targowisku pod Halą Mirowską paniusię w płaszczyku, która wiążąc świąteczne drzewko upaprała się od stóp do głów. Natychmiast zaczął podchodzić do takich paniuś i oferować im pomoc w związaniu choinki. Dostawał złotówkę, a czasem dwie. Zwietrzywszy interes, objechał wszystkie składnice harcerskie w stolicy, ale okazało się, że sznurek jest problemem nie tylko na wsi w czasie żniw, ale i w Warszawie, chociaż snopo­wiązałki tu nie kursowały. Przed następnym sezonem letnim WC doga­dał się z szefem kółka rolniczego. Za słoiki dla żony kie­rownik wygospodarował tyle sznurka, ile WC dał radę zabrać. W Warszawie sznurek czekał potem kilka miesięcy na swoją szansę. Kiedy przyszło Boże Narodzenie, rezolutny Wojciech wiązał nim choinki pod Halą Mirowską i dostawał za to pięć złotych. A że sam nie dawał rady obsłużyć wszystkich chętnych, zatrudnił kolegów z podstawówki. On naganiał klientów, a oni wiązali. Był królem sznurka, więc brał cztery złote, a pozostali dostawali złotówkę od sztuki. Za swoją robotę miał satysfakcję, że warszawiaki z bogatych domów, które kupują w Peweksie, pracują u niego za złotówkę, a on zarabia cztery razy tyle.

Sprzedawcy drzewek nie mieli mu tego za złe, bo oni sznurka przecież nie posiadali. Wręcz mówili:

– _Jak pani kupi u mnie choinkę, to chłopcy, o tam, ją pani zwiążą._

I wiązali te choinki masowo, a kieszenie WC pękały od monet.

Kiedy zaradny Wojciech kończył podstawówkę, przerzu­cił się na... nocniki. Na rowerze, który sam sobie już kupił, objeżdżał wszystkie GS-y w okolicy Osieka i nabywał towar.

GS-Y

GS-y, czyli Gminne Spółdzielnie „Samopomoc Chłop­ska” istniały w czasach PRL w większości gmin wiejskich. Były to spółdzielcze przedsiębiorstwa produkcyjno-handlowo-usługowe, zajmujące się sprzedażą wszelkich artykułów: od spożywczych poprzez przemysłowe i budowlane do węgla opałowego. Skupowały także żywiec, prowadziły zakłady przetwórstwa spożywczego, piekarnie, rzeźnie, masarnie, a nawet rozlewnie piwa, restauracje czy bary.

Nocniki, w odróżnieniu od innych produktów z plastiku, były tanie, gdyż socjalistyczne państwo dotowało ich produkcję. Nocnik jak nocnik, ale dla prywaciarzy produkujących okulary słoneczne stanowił źródło surowca, którego nie można było kupić na wolnym rynku. A jak WC dowiedział się o wielkiej wartości tego produktu? Ano, na targowisku obok choinek sprzedawano ozdoby, które były przytwierdzone do plastikowego patyczka po sześć sztuk na jednym. I jakiś gość zbierał te bez­użyteczne patyczki. Oczywiście WC natychmiast przystąpił do interesu, ale konkurencja była zbyt duża. Niezrażony dotarł do faceta, który skupował plastikowe odpady, a w jego warsztacie ujrzał stertę nocników.

– _U mnie na wiosce w „gieesie” takich nocników jest pełno. I jeszcze wanienki_ – oświadczył WC.

A prywaciarz na to:

– _To przywieź mi, ile zdołasz, a ja ci dobrze zapłacę._

Po świętach w Osieku WC przywiózł do stolicy trzy wa­nienki i wszystkie nocniki, jakie znalazł w pobliskich sklepach. Zarobek był tak zachęcający, że podczas następnej wizyty u rodzi­ny przekonał kierownika GS-u, by ten złożył na nocniki znacznie większe zamówienie. Od razu też zadeklarował wykupie­nie całego towaru, i to za podwójną cenę. Tym razem z nocnikami pojechał pociągiem nie do Warszawy, ale do Gdańska. Było znacznie bliżej i szybciej. Tam znalazł pierwszego lepszego optyka i oświadczył:

– _Mam nocniki._

A facet od razu wiedział, o co chodzi. I tak panowie rozpoczęli długoletni wspólny interes, który na dobre rozkwitł za czasów „Solidarności”.

_Dalsza część w wersji pełnej_

1 W słowniku etymologicznym „Kurzes Deutsches Wörterbuch für Etymologie” z 1834 roku znalazłem na stronie 350 archaiczne słowo „zeiher”, pochodzące od czasownika „zeihen”, co znaczyło „oświecić”, jak też i „pokazać”, a w końcu „oskarżyć”.

2 Wypowiedź z programu „Boso przez świat”.

3 Czyli robi przetwory.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: