- promocja
Wojna - ebook
Wojna - ebook
Czterech jeźdźców apokalipsy przybywa na Ziemię na swoich groźnie rżących rumakach i rozjeżdża się na cztery strony świata. Zaraza, Wojna, Głód i Śmierć dzierżą moc zdolną zniszczyć całą ludzkość. Są tu, aby wykończyć nas wszystkich.
W dniu, w którym jeździec pojawia się w Jerozolimie, Miriam Elmahdy wie, że jej życie dobiegło końca. Płoną domy, ulice ociekają krwią, a złowroga armia masakruje mieszkańców. Dziewczyna zdaje sobie sprawę, że nie przeżyje, zwłaszcza skoro ściągnęła na siebie uwagę Wojny. Jednak kiedy potężny i przerażający mężczyzna ją dopada, nazywa ją swoją zesłaną mu przez niebiosa żoną i zamiast zabić, zabiera ją do swojego obozowiska.
Miriam staje w obliczu przerażającej przyszłości, bezsilnie obserwując, jak płonie cały jej świat, za co odpowiedzialny jest jej pozornie niezniszczalny „mąż”, który nie zamierza jej uwolnić. Odkrywa w nim jednak czułą, kochającą stronę. Jeździec pragnie podbić jej serce, a kobieta może nie być na tyle silna, by mu się oprzeć.
Miriam nauczyła się, że miłość i wojna nie idą w parze. Czy ostatecznie podda się Wojnie, aby biernie przyglądać się upadkowi ludzkości, a może poświęci samą siebie, żeby go powstrzymać?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-858-3 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROK TRZYNASTY ERY JEŹDŹCÓW
JEROZOLIMA, PALESTYNA
Dzień zaczyna się jak większość ostatnich dni – od koszmaru.
Rozlega się huk eksplozji, jego podmuch wrzuca mnie do wody.
Ciemność. Pustka.
Wtem…
Usilnie chwytam powietrze. Wokół jest woda, ogień i… ból. Ból, ból, ból… Ostre ukłucie niemal mnie miażdży.
– Mamo? Mamo. Mamo!
Nie widzę jej. Nikogo już nie widzę.
– Mamo!
Niebo kołysze się nad moją głową. Krztuszę się dymem.
Torba, która owinęła się wokół mojej nogi, coraz bardziej ciągnie mnie w dół.
Nie. Staram się wydostać na powierzchnię, ale pomimo moich wysiłków, coraz bardziej się zanurzam.
Płuca zaczynają mnie palić. Walczę, ale światło słoneczne nade mną szybko przygasa.
Otwieram usta, aby wołać o pomoc.
Woda wdziera mi się do gardła…
Dysząc, siadam na łóżku.
Zegar na ścianie głośno tyka, wahadło kołysze się na boki.
Dotykam blizny u podstawy szyi, nadal starając się złapać oddech. Pościel okręciła mi się wokół stóp. Wyplątuję się z niej i wstaję.
Biorę pudełko zapałek, zapalam lampę oliwną, która przez chwilę oświetla zdjęcie mojej rodziny, nim ją unoszę, aby spojrzeć na zegar.
Trzecia osiemnaście w nocy.
Ech. Ocieram twarz.
Stawiam lampę na stole warsztatowym, odsuwając pióra, szklane groty i skrawki plastiku, które zaśmiecają blat.
Zerkam z utęsknieniem na łóżko. Nie ma jednak mowy, żebym ponownie zasnęła, więc mogę popracować nad najnowszym zleceniem albo wziąć się za porządki. Spoglądam na ściany, na których zawiesiłam gotowe wyroby – zaolejowane łuki oraz malowane, ledwie widoczne w mroku strzały.
Taką broń można obecnie sprzedać za niemałe pieniądze.
W pomieszczeniu jest zbyt ciemno, aby dostrzec wiszące nieopodal zdjęcia, ale i tak emocje chwytają mnie za gardło, gdy myślę o tym, kto na nich jest.
W tej chwili, gdy nadal pamiętam swój sen, nie chcę ulegać nawiedzającym mnie wspomnieniom.
Wychodzę więc z mieszkania.
***
Żwir chrzęści pod moimi butami, gdy przemierzam ulice Jerozolimy z łukiem, kołczanem i płócienną torbą, do której spakuję zdobycze. Mam w niej niewielką siekierę, a przy biodrze sztylet.
Mijam ciemny meczet, który wypełni się ludźmi, nim będę tędy wracać. Synagoga na końcu ulicy jest na razie równie opustoszała, a kilka jej okien zabito deskami. Wygląda potulnie, jakby nigdy nie piętrzyła się dumnie nad placem.
Nikt nie włóczy się o tej porze po mieście z wyjątkiem kilku palestyńskich strażników. Zerkają na mnie ponuro, ale nie niepokoją.
Życie nie zawsze tak tu wyglądało.
Nie do końca pamiętam swoje dzieciństwo. Za młodu miałam szczęście – raczej nie dosięgały mnie zmartwienia, a to prawie to samo. Teraz problemy piętrzą się niczym kamienie na moim sercu.
Jednak tamto życie wydaje mi się jeszcze mniej realne niż sen, który mnie dziś obudził.
Dotykam medalionu z chamsą, który mam na nadgarstku.
Nie, życie nie zawsze wyglądało w ten sposób, jednak taka jest moja rzeczywistość od momentu pojawienia się jeźdźców.
Pamiętam tamten dzień, jakby to było wczoraj. Byłam w szkole, chodziłam do czwartej klasy. Jarzeniówki w sali wybuchały jedna po drugiej. W uszach nadal dźwięczą mi krzyki koleżanek i kolegów.
Miałam pecha, że siedziałam przy oknie, więc widziałam, jak kierowcy tracili kontrolę nad samochodami i uderzali w cokolwiek lub kogokolwiek na ich drodze. Obserwowałam, jak jedna z kobiet wytrzeszczyła oczy na sekundę przed tym, gdy uderzył w nią rozpędzony pojazd. Niekiedy gdy to wspominam, zamiast niej widzę mojego tatę.
Zastanawiam się, czy tak to właśnie wyglądało. Nie pokazano nam jego zmasakrowanego ciała – dowiedziałam się jedynie, że przejechał go autobus, więc pozostają mi tylko domysły, jak to musiało wyglądać.
Mawia się, że życie potrafi zmienić się w okamgnieniu i najwyraźniej to prawda. Narodziny, śmierć, a pewnego dnia pojawia się czterech dziwnych facetów, którzy zamierzają zniszczyć świat – i wszystko nagle się zmienia.
Jednak niekiedy najbardziej podstępne zmiany zachodzą wraz z upływem czasu. Pierwszy dzień dobiegł końca i zaczął się kolejny. Musieliśmy istnieć dalej, mimo że samochody nie jeździły, telefony nie dzwoniły, komputery nie wykonywały skomplikowanych obliczeń, a tak wielu naszych bliskich odeszło z tego świata. W końcu ta okropna nowa rzeczywistość stała się naszą codziennością. Tak właśnie wygląda większość mojego dwudziestodwuletniego życia.
Przechodzę przez miasto, kierując się na zachód, co jakiś czas oglądając się za siebie. Jeśli stracę czujność, zostanę zaatakowana. Mijam wolierę, ptactwo o tej porze nocy jest nad wyraz spokojne. Kiedyś otrzymywało się wiadomości niemal natychmiast. Teraz najszybciej jest użyć w tym celu gołębia pocztowego… chociaż nie ma gwarancji, że informacja dotrze do celu. Jednak teraz możemy polegać wyłącznie na tych ptakach.
Wokół mnie panuje spokój. Nie zmienia się to od miesiąca.
Nie, żeby nocami panowało tu zamieszanie, ale teraz wydaje się jakoś inaczej. Jakby można było wyczuć ludzki niepokój.
To pewnie przez plotki.
Pojawiły się… dziwne opowieści ze wschodu, historie mające na celu zastraszenie cię, gdy siedzisz skulony przy ognisku w szczególnie parszywą noc. Opowieści o wymarłych miastach, ulicach usianych trupami, cmentarzach rozkopywanych jak pola uprawne.
I o Wojnie, jeźdźcu wymachującym mieczem, dosiadającym swojego krwistoczerwonego rumaka.
Nie wiem, ile w tym prawdy – ostatnio wiele rzeczy to tylko przypuszczenia – ale w Jerozolimie panuje jeszcze bardziej przygnębiający nastrój niż zazwyczaj. Niektórzy nawet się spakowali i wyjechali.
Mogłabym być pośród nich, gdybym tylko miała wystarczająco dużo pieniędzy, żeby dostać się tam, gdzie bym chciała. Ale nie mam, więc zostałam w Jerozolimie.
Dochodząc do gór Judei na obrzeżach miasta, słyszę echo kroków. Może to być ktoś z Bractwa Muzułmanów, palestyńska policja, poszukiwacz jak ja lub prostytutka chcąca dorobić coś jeszcze tej nocy.
Zapewne nic mi nie zagraża. Mimo to powtarzam sobie kodeks przetrwania, znany również jako „Instrukcja Miriam Elmahdy na temat tego, jak pozostać przy cholernym życiu”.
Po pierwsze, naginaj zasady, ale ich nie łam. Po drugie, trzymaj się prawdy. Po trzecie, nie zwracaj na siebie uwagi. Po czwarte, słuchaj instynktu. Po piąte, bądź odważna. Pięć prostych reguł, choć nie zawsze łatwo ich przestrzegać, zdołały zachować mnie przy życiu przez ostatnie siedem lat.
Przyspieszam, mając nadzieję zwiększyć dystans od tamtej osoby. Jednak niecałą minutę później słyszę, że kroki za mną również przyspieszają.
Wzdycham.
Zdejmuję łuk z ramienia, wyciągam strzałę z kołczanu i napinam cięciwę. Odwracam się i celuję w ciemną sylwetkę.
– Nie zatrzymuj się – mówię.
Ciemna postać znajduje się może dziesięć metrów ode mnie. Unosi ręce, zbliżając się o krok.
– Chciałem tylko wiedzieć, co samotna dziewczyna robi tu o tak późnej porze – oświadcza mężczyzna.
Zatem prześladowca nie jest prostytutką ani zapewne też policjantem. Zostaje więc ktoś z Bractwa Muzułmańskiego, członek lokalnego gangu lub zwykły cywil skłonny zapłacić za kobiece towarzystwo. Oczywiście, może to być też poszukiwacz, który zechce mnie okraść.
– Niczego nie sprzedaję – wołam.
– Nic nie chcę kupić.
Więc nie jest to zdezorientowany klient.
– Jeśli jesteś z Bractwa – próbuję z innej strony – zapłaciłam za ten miesiąc. – To cena za możliwość bezkarnego poruszania się po mieście.
– Dobrze – potwierdza mężczyzna. – Ale nie jestem też z Bractwa.
Więc poszukiwacz?
Zbliża się o krok. Potem o kolejny.
Naciągam cięciwę, aż trzeszczy łuk.
– Nie skrzywdzę cię – mówi tak dobrotliwie, że chcę mu uwierzyć, jednak nauczyłam się, żeby wierzyć raczej w ludzkie czyny niż słowa, a on się nie wycofuje.
To pewnie przestępca. Uczciwi ludzie nie uspokajają innych, chcąc się zbliżyć, chyba że czegoś chcą.
A bez względu na to, czego on ode mnie zażąda, wątpię, by mi się to spodobało.
– Strzelę, jeśli jeszcze bardziej się do mnie zbliżysz – ostrzegam.
Zatrzymuje się, więc przez moment tkwimy w impasie.
Mężczyzna znajduje się w cieniu latarni gazowej, więc trudno mi dostrzec, co tak naprawdę zrobi, ale wydaje mi się, że zamierza odejść. Byłoby to mądre z jego strony.
Jednak stawia kolejne kroki w moją stronę. Jeden, drugi, trzeci…
Na ułamek sekundy zamykam swoje brązowe oczy. Nie ma to, jak zacząć dzień z przytupem.
Mężczyzna przyspiesza, pewny, że nie strzelę. Nie ma jednak pojęcia, że robiłam to już wcześniej.
Wybacz.
Wypuszczam strzałę.
Nie widzę, w co dokładnie trafiam, ale słyszę stęknięcie intruza, a potem zauważam, że upada.
Przez chwilę nie ruszam się z miejsca, następnie ostrożnie opuszczam łuk i podchodzę do niego, trzymając rękę na sztylecie.
Zbliżając się, widzę, że moja strzała sterczy z jego szyi. Ciemna krew tworzy plamę na jego skórze i pod całym ciałem. Oddech świszczy i jest ciężki.
Wpatruję się w niego, gdy zaciska palce na strzale. Nie rozpoznaję go – nie żebym spodziewała się czegoś innego. I chyba czuję ulgę. Spoglądam na jego torbę.
Kucam, otwieram ją i przeglądam jego rzeczy.
Lina, łom, nóż. Zestaw mordercy.
Ogarnia mnie niepokój. Większość ludzi, którzy robią złe rzeczy, ma ku temu powody – chciwość, pożądanie, pragnienie władzy, chęć przetrwania. Jednak to wkurza, gdy spotykasz kogoś, kto chce cię skrzywdzić, nie dlatego, aby dzięki temu coś osiągnąć, ale jako cel sam w sobie.
Mężczyzna oddycha coraz wolniej, a potem całkowicie przestaje. Jego pierś nieruchomieje. Kiedy jestem pewna, że nie żyje, wyjmuję strzałę z jego ciała, wycieram o spodnie, po czym ponownie wsuwam do kołczanu.
Nikt nie będzie się trudził, aby sprawdzić, co mu się przytrafiło. Nikt nie zostanie ukarany, a kiedy słońce znajdzie się wysoko na niebie, ktoś uprzątnie zwłoki, a miasto zapomni, że leżały na drodze.
Po raz ostatni rzucam okiem na mężczyznę, dotykam chamsy na nadgarstku i odchodzę.
***
Kieruję się na zachód w stronę wzgórz, starając się nie myśleć o człowieku, którego zabiłam ani o tym, czego chciał. Albo o tym, że ledwie się zawahałam, nim do niego strzeliłam.
Pocieram czoło, potem usta. Z łatwością przychodzi mi zabijanie. To… niepokojące.
W górach schodzę z drogi i kryję się między drzewami. Niebo zaczyna się rozjaśniać, zmieniając barwę z granatu na fiolet, gdy słońce zbliża się do horyzontu. Dalej, na wzgórzu znajduje się zrujnowany dom zbudowany z pustaków żużlowych z dachem z blachy falistej. Właściciel nigdy go nie dokończył, porzucając rozpoczętą inwestycję.
Jednak nie szukam tej dziwnej konstrukcji, a otaczających ją drzew.
Podchodzę do sosny, wyjmuję siekierę i odcinam grubą gałąź. Z tego drewna można zrobić naprawdę dobre łuki i strzały.
Pracuję od kwadransa, gdy nagle… coś słyszę.
Zamieram i spoglądam w kierunku drogi. Wytężam słuch, ale las jest cichy…
Chwila.
Znów ten ledwie słyszalny dźwięk. Nie umiem określić, co go wydaje, ale wiem, że jest stały.
To zapewne jakiś podróżnik.
Biegnę w kierunku domu i zakradam się do jego wnętrza.
Wolę nie wdawać się w konflikt dwa razy w ciągu jednej nocy.
W środku porzuconej budowli są liście, ziemia i kilka petów. Sądząc po konstrukcji, wzniesiono te mury po przybyciu jeźdźców – nie ma gniazdek i rur kanalizacyjnych. Straciliśmy tego typu luksusy i, chociaż próbowaliśmy, nie udało nam się ich odzyskać.
Podchodzę do wybitego okna, pilnując, aby pozostać w cieniu. Czuję się jak tchórz, bo ukrywam się przez najmniejszy szmer, jednak po dzisiejszej walce lepiej być tchórzem niż martwym.
Dźwięk powoli narasta, aż jestem w stanie go rozpoznać.
To stukot kopyt.
Podróżnik na koniu.
Wyglądam przez okno – niebo jest już różowe. Drzewa i krzewy częściowo zasłaniają mi widok na drogę, więc nie od razu dostrzegam wędrowca, ale kiedy wjeżdża w moje pole widzenia…
Gwałtownie wciągam powietrze do płuc.
Wielki mężczyzna siedzi na krwistoczerwonym rumaku, do pleców przywiązany ma duży miecz. W ciemnych włosach widać złote ozdoby, a oczy podkreślił grubymi kreskami kohlu. Ma wydatne kości policzkowe i grymas na twarzy, przez który wydaje się przerażający.
Przez chwilę obraz tego, co widzą oczy, nie dociera do mózgu. Muszą się mylić. Żaden koń nie ma tak czerwonej sierści, żaden mężczyzna nie jest tak imponującej postury, nawet jeśli siedzi w siodle.
Cóż, jeśli wierzyć plotkom, może jeden jest…
Zaczynam się trząść.
Nie. Na wszystko, co święte, proszę, nie.
Bo jeśli plotki są prawdziwe, mężczyzna, na którego obecnie patrzę, to Wojna.
Płuca ściskają mi się na samą myśl.
A jeśli pogłoski są prawdziwe…
Jerozolima ma przechlapane.
Z ust wymyka mi się cichy jęk, a Wojna – jeśli to naprawdę on – obraca głowę w moją stronę.
Kucam.
Boże, o Boże, o mój Boże, powtarzam w duchu, wielokrotnie wzywając imię Pana Boga, nawet jeśli to sprzeczne z zasadami religii mojej matki. Jednak już dawno temu porzuciłam reguły wiary.
Jeździec Apokalipsy znajduje się jakieś dwadzieścia metrów ode mnie.
Odgłos kopyt milknie, po czym staje się bardziej stłumiony, gdy zwierzę schodzi z drogi. Słyszę zbliżający się stukot.
Zakrywam usta, tłumiąc oddech i mocno zaciskam powieki. Słyszę chrzęst suchego listowia i głośne parskanie konia.
Nie jestem pewna, jak bardzo zbliżył się jeździec, zanim się zatrzymał. Wydaje się, że jest teraz tuż przed budynkiem, więc gdybym wychyliła się z okna, mogłabym pogłaskać jego ogiera. Małe włoski na ciele stają mi dęba.
Czekam, aż mężczyzna zsiądzie z rumaka.
Czy to naprawdę może być Wojna?
Ale dlaczego miałby tu być? Jerozolima od wieków cieszyła się zainteresowaniem kilku religii. To dobre miejsce na koniec świata – niektórzy przepowiadali nawet, że to właśnie w tym mieście nastąpi Dzień Sądu.
Nie powinno mnie to dziwić.
A mimo to czuję się zaskoczona.
Po dłuższej chwili słyszę oddalające się kopyta konia Wojny – cholera, naprawdę myślę, że to on.
Czekam, aż będą wystarczająco daleko, po czym wypuszczam wstrzymywane powietrze i ronię łzę.
O Boże.
Nie ruszam się. Ani drgnę, dopóki się nie przekonam, że jeździec się oddalił.
Ale gdy wydaje mi się, że już odjechał, słyszę kolejny tętent.
Jeszcze więcej koni.
Dźwięk narasta i brzmi jak grzmot.
Wyglądam przez pozbawione szyby okno. Dech więźnie mi w gardle, gdy dociera do mnie to, co widzę.
Na drodze znajdują się setki konnych, uzbrojonych w noże, łuki, miecze i każdą inną broń.
Serce gwałtownie mi przyspiesza, a mimo to stoję skamieniała, bojąc się nawet głośniej odetchnąć.
Czekam, aż mnie miną, ale oni nadal napływają – za konnicą pojawiają się piechurzy, a za nimi zaprzężone w konie wozy.
Im dłużej patrzę, tym więcej mija mnie jeźdźców, aż zdaję sobie sprawę – nie są to setki, a tysiące ludzi podążających za Wojną.
I istnieje tylko jeden powód, dla którego tylu zbrojnych przemieszcza się razem.
Wojna nie chce tak po prostu pojawić się w Jerozolimie.
On pragnie ją podbić.ROZDZIAŁ 2
Czekam, aż przejdzie cała armia i dopiero wtedy wysuwam się z ukrycia. Wychodzę z budynku na miękkich nogach, nie wiedząc, co mam zrobić.
Nie jestem święta. Nie jestem bohaterką.
Wpatruję się w prowadzącą na zachód drogę – w przeciwny kierunek niż ten, w którym poszła armia – i czuję, że mnie przyzywa.
Zerkam tam, gdzie zmierzają najeźdźcy.
Mój dom.
Uciekaj, mówi głos matki w mojej głowie. Odejdź w tym, co masz na sobie i nigdy nie wracaj. Bierz nogi za pas i się ratuj.
Ruszam w stronę drogi, porzucając gałęzie, które wcześniej ścięłam. Rozglądam się dookoła – głównie na zachód, w dal od miasta, a potem na wschód, gdzie leży Jerozolima.
Pocieram czoło. Cholera, co powinnam zrobić?
Znów przerzucam w głowie punkty swojego kodeksu przetrwania. Naginać zasady, ale ich nie łamać. Trzymać się prawdy. Nie zwracać na siebie uwagi. Słuchać instynktu. Być odważną.
Zawsze dzielną.
Oczywiście to reguły przetrwania. Nie potrzebuję ich, by wiedzieć, że podróż na zachód zwiększy moje szanse na przeżycie, a marsz na wschód je zmniejszy. To w ogóle nie powinno podlegać dyskusji – należy udać się na zachód.
Ale kiedy się odwracam i ruszam, nogi nie niosą mnie na zachód.
Zamiast tego podążam z powrotem do Jerozolimy. Do domu, armii i Jeźdźca.
Może to głupota albo chorobliwa ciekawość.
A może apokalipsa nie wykorzeniła ze mnie bezinteresowności.
Wciąż nie jestem święta.
***
Kiedy docieram do miasta, ulice spływają krwią.
Przykładam grzbiet dłoni do ust, aby stłumić mdły, unoszący się w powietrzu zapach rzezi. Obchodzę zmasakrowane ciała. Wiele budynków płonie, a wokół mnie unosi się dym i popiół.
W oddali słychać krzyki, ale tutaj, gdzie obecnie się znajduję, wszyscy zostali już wybici, a cisza, jaką pozostawiła po sobie armia, wydaje się wymowna.
Zanim Palestyna została określona na nowo, Izrael powołał do wojska większość swoich obywateli. Od czasu wojny w moim kraju, nie było obowiązkowego poboru, ale większość obecnej młodzieży nauczyła się walczyć. Kiedy przyglądam się trupom, dociera do mnie, że to jednak nie ma najmniejszego znaczenia.
Mimo całej wiedzy, jaką posiadali na temat strategii walki i prowadzenia wojny, i tak polegli.
Serio, po co ja tu w ogóle wróciłam?
Zaciskam palce na łuku. Wyciągam strzałę z kołczanu i nakładam na cięciwę.
Nawet nie powinnam zastanawiać się nad ratowaniem tych ludzi.
Po tym wszystkim, co Muzułmanie zrobili Żydom, a Żydzi Muzułmanom, a oni wszyscy Druzom i Chrześcijanom, a także każdej mniejszości religijnej na tym obszarze, można by pomyśleć, że powinnam ochoczo pozwolić, aby wybito wszystkich, co do jednego.
„W każdej religii chodzi o to samo – zbawienie”, słyszę echo głosu ojca. „Wszyscy jesteśmy tacy sami”.
Przyspieszam kroku, przemierzając ulice z gotowym do użycia łukiem. Jednak miasto zostało splądrowane. Płonie coraz więcej budynków, a na ulicach leżą stosy zwłok.
Przybyłam za późno – dla miasta i jego mieszkańców.
Udaje mi się przemierzyć kilka przecznic i zauważam żywych. Ludzie uciekają. Jakaś kobieta biegnie, niosąc synka. Z dziesięć metrów za nią jedzie mężczyzna na koniu.
Bez namysłu unoszę łuk i wypuszczam strzałę.
Trafia go w pierś, jej pęd zrzuca go z rumaka.
Zerkam przez ramię i widzę, że kobieta z dzieckiem wpada do budynku.
Przynajmniej będą bezpieczni. Ale tak wiele innych osób walczy o życie. Wyjmuję kolejną strzałę i ją wypuszczam. Powtarzam tę czynność wielokrotnie. Czasami nie trafiam, ale czuję satysfakcję, jeśli udaje mi się wykończyć któregoś z najeźdźców.
Skradam się ulicami. Ludzie wychylają się z okien i rzucają w tę dziwaczną armię wszystkim, czym się da. Przechodząc, widzę, że mężczyzna zostaje wypchnięty z balkonu. Ląduje na płonącej, sklepowej markizie. Słyszę jego ostatni krzyk.
W pewnej chwili kilku najeźdźców dostrzega we mnie zagrożenie. Jeden z nich celuje do mnie z łuku i strzela, ale siedzi na galopującym koniu, więc we mnie nie trafia.
Odpowiadam własną strzałą. Trafiam go w ramię. Wypuszczam kolejną, która ląduje w jego oku.
Potrzebuję więcej amunicji, a także innej broni.
Zmierzam do swojego mieszkania, które znajduje się kilka przecznic dalej. Modlę się, aby nie zabrakło mi strzał, nim tam dotrę. Mam przy sobie sztylet, ale nie wykończę nim większego przeciwnika, a ci żołnierze są znacznie masywniejsi ode mnie.
Dotarcie do celu zajmuje mi pół godziny. Mieszkam w budynku przeznaczonym do rozbiórki, nie żeby ktokolwiek miał to teraz robić. Kilka lat temu podczas walk został uszkodzony, przez co większość mieszkańców się z niego wyniosła.
Ja zostałam. Może jestem sentymentalna, ale wychowałam się w tym miejscu.
Po dotarciu stwierdzam, że korytarz płonie.
Kurde, dlaczego nie pomyślałam, że tak będzie?
Przyglądam się konstrukcji. To głównie beton, poza płonącym wejściem wygląda normalnie. Przygryzam wargę.
Waham się tylko przez chwilę, po czym wchodzę. W tym samym momencie spada belka sufitowa, więżąc mnie w środku.
Cholera. Będę musiała wyskoczyć przez okno albo liczyć na to, że stare schody przeciwpożarowe zdołają mnie utrzymać.
Biegnę na górę do swojego mieszkania, cały czas kaszląc od dymu. Zwalniam przed drzwiami, które są uchylone.
Ja pierdolę. Ktoś musiał wpaść na podobny pomysł. Wywrócono mój stół warsztatowy, a półki, na których leżała starannie ułożona broń – noże, miecze, sztylety, łuki, kołczany, buzdygany i strzały – świecą teraz pustkami.
Nie wstrzymuję się jednak od przeszukania mieszkania. Biegnę do sypialni, podnoszę materac. Zastaję pod nim kilkadziesiąt strzał i dodatkowy sztylet.
Upuszczam płócienną torbę na podłogę, zgarniam strzały i jak najwięcej z nich wpycham do kołczanu. Biorę sztylet w pochwie, a następnie przypinam ją sobie do paska.
Schodzę na dół. Kopniakiem otwieram drzwi do opuszczonego mieszkania i wchodzę.
Szyby w większości pozostały nienaruszone, więc biorę krzesło i rzucam nim w okno.
Strzepuję odłamki szkła, wydostaję się z budynku i ponownie rzucam się w wir walki.
***
Dopiero przy Starym Mieście ponownie dostrzegam Wojnę. Tak, to na pewno on. Nie wierzyłam własnym oczom, gdy dostrzegłam go po raz pierwszy, ale teraz, gdy siedzi na koniu cały umazany krwią swoich ofiar, z oczami lśniącymi jak dwa onyksy, wiem, że nie ma mowy, żebym pomyliła go z kimś innym.
Ogier znajduje się na środku drogi, kopiąc kopytami. Zwierzę jest tak przerażające, jak głosiły plotki.
Wojna przygląda się otaczającej go rzezi. Wygląda na zadowolonego z rezultatu.
Opieram strzałę o cięciwę i celuję w jeźdźca.
W jego pierś.
Nie chcę chybić.
Wojna obraca ku mnie głowę, jakby wyczuł moje intencje.
Cholera.
Przygląda się broni, którą dzierżę, a potem mojej twarzy. Piętami spina konia.
Wypuszczam strzałę, która go mija.
Zarzucam łuk na ramię, odwracam się i pędzę, a kołczan obija mi się o plecy.
Zerkam przez ramię. Wojna popędza rumaka, patrząc na mnie z okrucieństwem w oczach.
Przemierzam gruzy jakiegoś budynku, zmierzając w stronę Starego Miasta. Tylko nie skręć kostki. Tylko nie skręć kostki.
Słyszę za sobą tętent kopyt i czuję, jak groźne spojrzenie jeźdźca wwierca mi się w plecy.
Wokół mnie ludzie walczą lub uciekają, ale Wojna nie zwraca na nich uwagi. Jestem jedyną, na której się skupia.
Ja pierdolę. Kurwa mać.
Chyba logiczne, że spotkałam się z nim w miejscu, które było świadkiem tylu wojen i konfliktów.
W ziemię Jerozolimy wsiąknęło naprawdę sporo krwi.
Galop staje się głośniejszy.
Nie mam na tyle odwagi, żeby obejrzeć się za siebie.
Normalnie na Starym Mieście zawsze można kogoś zastać, jednak teraz nie widzę tu żywej duszy. Dlaczego chciałam tu przyjść? Bóg mnie nie ocali.
Nie, kiedy ściga mnie jego pomiot.
Skręcam w lewo i nagle wyrasta przede mną Ściana Płaczu. Biegnę wzdłuż niej, skupiając wzrok na Kopule na Skale.
Jeśli kiedykolwiek miałabym uwierzyć w zbawienie, to teraz jest ku temu naprawdę dobry moment.
Zmuszam się do jeszcze szybszego biegu, klucząc uliczkami, żeby jeździec nie zajechał mi drogi.
Jestem już bardzo blisko meczetu, widzę detale zdobiące jego ściany i…
Dostrzegam, że drzwi są zamknięte.
O nie.
Biegnę dalej. Może nie na klucz. Może…
Przemierzam ostatnie metry, chwytam za klamkę.
Zamknięte.
Chce mi się krzyczeć. Oczami wyobraźni widzę kamień węgielny, a poniżej niewielkie przejście prowadzące do Studni Dusz. Jeżeli istnieje miejsce, w którym jeździec miałby uszanować świętość, to właśnie w tej niewielkiej jaskini.
Cofam się od łukowatego, zamkniętego wejścia na palące słońce.
Słyszę, że stukot kopyt cichnie. Wszystkie małe włoski na ciele stają mi dęba.
Odwracam się.
Wojna zsiada z rumaka, a ja się cofam.
Jest wielki, wyższy niż przeciętny mężczyzna i zbudowany jak wojownik. Ma szerokie ramiona, grube ręce, wąską talię i silne nogi. Nawet jego twarz prezentuje się jak u jakiegoś bohatera tragicznego, a jego surowa, męska uroda sprawia, że wydaje się jeszcze bardziej zabójczy.
Niemal znudzonym gestem wyciąga miecz z pochwy na plecach. Wpatruję się w ciężkie ostrze, które srebrzy się w słońcu.
Jak wiele śmierci zadała ta broń?
W tym samym momencie, co innego jednak przykuwa moją uwagę. Wpatruję się w dłoń, w której trzyma miecz. Na każdym knykciu mieni się szkarłatny, dziwny znak.
Wojna się zbliża, czerwona, skórzana zbroja cicho skrzypi, gdy jej fragmenty ocierają się o siebie, a jego złote ozdoby we włosach błyszczą w promieniach słońca. Nie wygląda jak boski posłaniec, a raczej jak bóg wojny.
Zdejmuję łuk z ramienia i naciągam cięciwę ze strzałą.
– Nie podchodź – ostrzegam.
Jeździec całkowicie mnie ignoruje.
Boże dopomóż.
Wypuszczam strzałę.
Trafiam Wojnę w ramię. Grot wchodzi w jego skórzaną zbroję. Jeździec, nie spuszczając ze mnie wzroku, chwyta za strzałę i wyrywa ją z ciała. Wychodzi zakrwawiona, a ja przez moment odczuwam dumę, bo mój grot przeszedł przez jego pancerz.
Sięgam po kolejną strzałę, którą natychmiast wypuszczam. Ta się po prostu od niego odbija, bo uderzyła pod niewłaściwym kątem.
Teraz jeździec jest już niemal za blisko.
Zostało mi czasu tylko na jeden strzał, nim będę musiała zmienić broń. Wypuszczam więc ostatnią strzałę.
Beznadziejnie, nie trafiam.
Rzucam więc łuk i kołczan, a moje starannie zebrane strzały rozsypują się na ziemi. Prawą ręką sięgam po jeden ze sztyletów.
Jednak zdaję sobie sprawę, że nie mam szans w porównaniu z tą bestią z mieczem. Ponownie zerkam na wielkie mięśnie mężczyzny i stwierdzam, że na pewno nie wygram tej potyczki.
Przełykam ślinę.
Umrę.
Zaciskam palce na sztylecie. Przynajmniej muszę spróbować.
Poruszam się tak, aby mieć słońce za plecami. Wojna podchodzi, nie starając się mnie przechytrzyć. Nie potrzebuje przewagi, by mnie dopaść, co oboje doskonale wiemy. Nawet jeśli promienie go irytują, nie daje tego po sobie poznać.
W tej samej chwili uświadamiam sobie, że nie będzie żadnej prawdziwej walki. Przecież to lew dopadający mysz.
Chyba wcześniej naprawdę solidnie go wkurzyłam.
Wojna unosi miecz, który w promieniach słońca wydaje się niesamowicie jasny.
Płynnym ruchem uderza w moje mniejsze ostrze, natychmiast wytrącając mi je z ręki. Jęczę od siły jego uderzenia, która paraliżuje mi ramię i powala mnie na kolana.
Wyjmuję drugi sztylet. Kiedy jeździec podchodzi do mnie, biorę zamach i trafiam go w łydkę.
Z rany wypływa strużka krwi. Przez chwilę wpatruję się w nią pustym wzrokiem.
Rety, naprawdę go dźgnęłam.
Wojna również spogląda na ranę, a potem przenosi wzrok na mnie i śmieje się głębokim, niskim dźwiękiem, który przyprawił mnie o ciarki.
Skurwiel jest przerażający.
Cofam się, zaciskając palce na sztylecie, próbując jak najszybciej od niego uciec. Jeździec powoli idzie za mną, przy czym wygląda na umiarkowanie rozbawionego.
Udaje mi się podciągnąć nogi i wstać.
Biegnij, nakazuje głos matki w mojej głowie, ale boję się odwrócić do niego plecami. Chciałabym patrzeć śmierci w oczy, gdy mi ją zada.
Wojna zbliża się o krok, ponownie bierze zamach mieczem, więc unoszę sztylet, aby sparować cios. Nawet wiedząc, co mnie czeka, jestem zszokowana jego siłą. Znów jęczę, a z dłoni wypada mi kolejne ostrze. Ląduje na ziemi metr ode mnie.
Cofam się. Staję piętą na leżącą na bruku strzałę, potykam się i ląduję na tyłku.
Jeździec podchodzi do mnie, słońce rozpromienia jego oliwkową skórę i rozjaśnia oczy, gdy patrzy na mnie z góry.
Boję się, a mimo to wyzywająco unoszę głowę. Cała trzęsę się ze strachu.
Jeździec bierze zamach.
Ale nie zabija mnie od razu. Przez dłuższą chwilę wpatruje się w moją twarz. Trwa to na tyle długo, że zaczynam się zastanawiać, dlaczego się waha. Opuszcza wzrok na moją szyję, a miecz drży w jego dłoni.
Co on wyprawia?
Palce mnie świerzbią, by dotknąć skóry i brzydkiej blizny, która się na niej rozciąga.
Wojna patrzy mi w oczy. Na jego twarzy maluje się zupełnie inny wyraz, który przeraża mnie w całkowicie nowy sposób.
– Netet wā neterwej. – Jesteś tą, którą On mi zesłał. Zastanawiam się nad tym, co powiedział. Nie zrobił tego po hebrajsku, arabsku, angielsku, czy w jidysz. Nie mówi w żadnym znanym mi języku… a mimo to zrozumiałam go. – Netet tayj ḥemet. – Jesteś moją żoną.ROZDZIAŁ 3
„Jesteś moją żoną”.
Nie potrafię tego pojąć, tak samo, jak tego, że jestem w stanie zrozumieć wypowiadane przez niego słowa.
Jeździec chowa miecz i przygląda mi się hardo.
Nie zamierza mnie zabić.
W końcu to do mnie dociera. Leżę więc przez jeszcze kilka sekund, a potem się wycofuję. Podnoszę się, a gdy Wojna rzuca się na mnie, uciekam.
Rzucam się biegiem w stronę, z której przybyłam, w kierunku wyjścia ze Starego Miasta. Nie słyszę go za sobą. Do głowy przychodzi mi głupia myśl, że może chce mi odpuścić.
Jednak moje nadzieje rozwiewają się dosłownie minutę później, gdy słyszę groźny stukot kopyt na bruku.
Rety, w jednej chwili jakiś dupek twierdzi, że jestem jego żoną, a zaraz później te bzdury stają się rzeczywistością.
Zupełnie jak wcześniej, słyszę zbliżającego się konia. Chociaż tym razem nie sądzę, żeby udało mi się uciec. Adrenalina prawie mi się wyczerpała.
Rumak jest już prawie za mną i przyrzekam, że czuję na skórze jego gorący oddech. Kiedy mam wrażenie, że mnie stratuje, coś uderza mnie w plecy.
Powietrze zostaje wyciśnięte z moich płuc, gdy lecę do przodu, ale nie upadam. Zamiast tego Wojna mnie chwyta i sadza w siodle.
Siedzę przez moment, starając się zorientować, co się właściwie dzieje. Zaraz później spoglądam za siebie, prosto w oczy tego potwora.
Jeździec patrzy na mnie, a na jego twarzy nadal gości ten dziwny wyraz.
Cała drżę. To mężczyzna, którego należy się obawiać. Przez dłuższy moment rzeczywiście czuję strach. Panicznie boję się tego strasznego stworzenia.
Ale potem włączają się moje stare instynkty.
Walczę z nim.
– Puszczaj! – wołam. Zaciska rękę, którą obejmuje mnie w talii. Rozgląda się dookoła. – Poważnie – rzucam, starając się wyrwać z jego stalowego uścisku. – Nie jestem twoją żoną.
Ponownie na mnie spogląda i przez chwilę wydaje się zaskoczony. Może nie podoba mu się, że nie zgadzam się być jego żoną, a może nie zdawał sobie sprawy, że mogłam go zrozumieć.
O cokolwiek chodzi, szybko się z tego otrząsa, a zaskoczenie znika z jego twarzy. Nie odpowiada, ale również mnie nie puszcza, prowadząc konia przez miasto.
Nadal z nim walczę, ale to bezcelowe. Jego ręka jest jak imadło, które mnie przy nim przytrzymuje.
– Co ze mną zrobisz? – pytam stanowczo. Brzmię zaskakująco spokojnie, choć zupełnie się tak nie czuję. Jestem oszołomiona, wręcz przerażona.
Wojna wciąż nie odpowiada, chociaż nieznacznie zaciska rękę. Wystarczająco, żebym dokładnie wiedziała, o co mu chodzi.
Zamykam oczy, starając się nie dopuszczać do siebie okropnych obrazów tego, co spotyka kobiety na wojnie.
– Neṯet ṯar – mówi. Jesteś bezpieczna.
Niemal parskam śmiechem.
– Być może przed twoim mieczem. – Ale nie przed innymi rzeczami.
Może jeździec ma osiemdziesiąt żon, a każda jest łupem wojennym, który zgarnął w kolejnych podbitych miastach.
O Boże, to dość wiarygodne.
Żołądek mi się kurczy i dostaję mdłości.
Wojna, jadąc przez Jerozolimę, trzyma w dłoni miecz. Wokół nas płoną budynki, ulice pełne są ludzi – uciekających, walczących, umierających.
Widziałam wiele walk, ale moje miasto nigdy nie wyglądało jak uosobienie ludzkiej brutalności.
Patrzę na to wszystko całkowicie oszołomiona. Wydaje mi się, że jestem w szoku.
Czuję, że wpatrują się w nas dziesiątki oczu.
Strach mieszkańców jest bardzo wyraźny – nikt nie spodziewał się stanąć twarzą w twarz z jednym z mitycznych, śmiercionośnych jeźdźców. Jednak wyczuwam również głębsze przerażenie. Nikt do tej pory nie zdawał sobie sprawy, że Wojna może brać jeńców, ale w tym momencie w jego siodle dostrzegają żywy dowód. Widok ten musi wzbudzać we wszystkich zupełnie nowe obawy.
Przecież każdy z nas wie, że szybka śmierć jest niekiedy lepszym rozwiązaniem.
Jeździec pogania konia, a ten przemierza ulice w zabójczym tempie. Wojna wciąż trzyma miecz i kieruje rumaka za uciekającymi. Za każdym razem, gdy zbliża się do jakiegoś człowieka, robi potężny zamach ostrzem.
Zamykam oczy, żeby tego nie oglądać, lecz niekiedy zostaję spryskana ich krwią.
Przez dłuższy czas po prostu skupiam się na tym, aby nie zwymiotować. To wszystko, co jestem w stanie zrobić. Nie mogę uciec, gdy Wojna trzyma mnie tak mocno, a walka… Wyczerpałam swoje możliwości.
Kierujemy się przez miasto na zachód, z powrotem w stronę wzgórz, z których niedawno zeszłam. Jeździec prowadzi konia tą samą drogą, którą niedawno oboje przemierzyliśmy.
Zabudowania przechodzą w las. Odgłosy bitwy cichną. Tutaj nie widać, że całe miasto zostało wymordowane.
Mijamy ruiny niedokończonego domu, w którym poprzednio się ukrywałam i jedziemy w górę. Kiedy znajdujemy się już naprawdę daleko od cywilizacji, Wojna nieco rozluźnia rękę.
– Dokąd mnie zabierasz? – pytam. Nie odpowiada. – Dlaczego opuszczasz pole bitwy? – próbuję zagadać raz jeszcze.
Czuję, że Wojna na mnie patrzy, więc się obracam, by spojrzeć w te jego przerażające oczy.
Przez chwilę utrzymuje ze mną kontakt wzrokowy, a potem wraca wzrokiem na drogę.
Dobra…
Może mnie nie rozumie tak, jak ja rozumiem jego?
Resztę drogi przebywamy w milczeniu.
W którymś momencie Wojna skręca z głównej drogi. Wszystko tu zostało zadeptane przez armię jeźdźca. Podąża po śladach zostawionych przez swoje wojsko, zmierzając w góry.
W końcu, kiedy wyjeżdżamy zza zakrętu, gwałtownie wciągam powietrze.
Na stosunkowo płaskim terenie rozbito obozowisko wielkości małego miasta. Pośród drzew znajdują się tysiące namiotów, pokrywając większą część zbocza.
Kto wie, jak długo przebywali tu ci ludzie, niewidoczni z głównej drogi.
Wojna przejeżdża obok kilku prowizorycznych padoków dla koni. Zauważam, że nawet teraz znajduje się tu kilka osób. Większość to kobiety i dzieci, ale dostrzegam też paru muskularnych żołnierzy.
Jeździec zatrzymuje ogiera. Zsiada, odwraca się i ściąga mnie z siodła.
Nie mam pojęcia, o co tu chodzi, ale naprawdę chciałabym mieć jakąś broń.
Stawia mnie na ziemi. Przez dłuższą chwilę się we mnie wpatruje, po czym zakłada mi kosmyk włosów za ucho.
Co tu się, do cholery jasnej, dzieje?
– Odi acheve devechingigive denu vasvovore memsuse. Svusi sveanukenorde vaoge misvodo sveanudovore vani vemdi. Odedu gocheteare sveveri, mamsomeo – mówi. Do mojego powrotu będziesz tu bezpieczna. Musisz jedynie przysiąc wierność pozostałym, a potem ponownie porozmawiamy, żono.
– Nie jestem twoją żoną.
Na jego twarzy znów pojawia się przebłysk zaskoczenia.
Chyba nie powinnam rozumieć jego słów.
Podchodzi jeden z żołnierzy, na ramieniu ma czerwoną szarfę. Wojna przysuwa się do niego i mówi coś tak cicho, że nie słyszę. Kiedy kończy, patrzy na mnie, a potem znów wsiada na konia.
Szarpie za wodze, spina ogiera i wyjeżdża z obozowiska, pozostawiając mnie samą, bym zorientowała się w sytuacji.
***
Gdy słońce zachodzi za szczyt, stoję ze związanymi rękami za plecami, czekając w kolejce podobnie skrępowanych osób.
Nie wiem, czy tego właśnie chciał Wojna dla swojej żony, gdy mnie tu zostawił, ale nie wydaje mi się to właściwe.
Przez cały dzień przywożono tu nowych jeńców. Jest nas może setka, zapewne stanowimy jedynie niewielki procent całej populacji miasta. A reszta jego mieszkańców…
Widzę ich, zamykając oczy. Wszystkich tych, którzy jeszcze wczoraj żyli, teraz leżą martwi na ulicach, stanowiąc pokarm dla padlinożerców.
Przez długi czas po prostu stoimy. Duży mężczyzna kilka metrów przede mną trzęsie się w niekontrolowany sposób, prawdopodobnie będąc w szoku. Widzę, że na plecach ma plamy krwi.
Kogo utracił?
To chyba bezsensowne pytanie. Odpowiedź musi brzmieć: wszystkich.
Jedyna różnica w tym, kto zawrze się w tej definicji. Żona? Rodzice? Dzieci? Rodzeństwo? Przyjaciele?
Jeden z moich klientów powiedział mi kiedyś, że jego dalsza rodzina liczy ponad pięćdziesiąt osób. Czy oni wszyscy dzisiaj zginęli?
Na samą myśl o tym, robi mi się niedobrze.
Skupiam się więc na najbliższym otoczeniu. Większość jeńców wokół mnie to mężczyźni i to tacy, którzy są w wyraźnie dobrej kondycji. Szukam pośród nich kobiet. Jest kilka. Za mało jednak, jak na mój gust. Mogę stwierdzić, że wszystkie są młode i ładne. Kilka kobiet obejmuje dzieci, co jest dla mnie kolejnym szokiem. Nie wiem, co mnie bardziej wpienia – to, że całe rodziny są teraz na łasce tych potworów, czy fakt, że pełno ich teraz w Jerozolimie…
Zamykam oczy.
Zawsze wiedziałaś, że nadejdzie ten dzień. Dzień, w którym czterej jeźdźcy dokończą to, co już zaczęli.
Ale wiedza ta nie zdołała przygotować mnie na tak okrutną rzeczywistość. Na ciała, krew, przemoc. Przecież to jakiś koszmar.
– Później się tobą nacieszę.
Otwieram oczy i widzę mężczyznę, który wskazuje na mnie mieczem, a drugą ręką głaszcze się po kroczu.
Powstrzymanie się od reakcji wymaga ode mnie sporo siły. Wracam myślami do ślicznotek w kolejce. Co planują zrobić z nimi w tym obozie?
Z nami?
Z zamyślenia wyrywają mnie krzyki. Brutal spogląda na początek kolejki, skąd dochodzą wrzaski. Posyła mi cwaniacki uśmiech, po czym odchodzi.
– Niebawem do ciebie wrócę – zapewnia.
Wpatruję się w niego przez dłuższą chwilę, zapamiętując, jak wygląda. Pociągła twarz, krótka broda, przerzedzone, ciemne włosy.
Omiatam wzrokiem pozostałych strażników. Wszyscy zerkają na nas złowrogo, jakby chcieli nas okraść lub zgwałcić, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja.
– Ruszać się! Szybko! – rozkazuje jeden z nich.
Ludzie przesuwają się w kolejce.
Ktoś przede mną pochyla się i wymiotuje. Żołnierze go wyśmiewają. Co jakiś czas rozlegają się potworne krzyki, wtórują im również wrzaski z obozowiska.
Nie widzę, co się tam dzieje – przeszkadza mi w tym zbyt wielu ludzi i namiotów, a mimo to żołądek mocno mi się kurczy. Oczekiwanie, gdy wiesz, że czeka cię coś złego, to czysta agonia.
Dopiero za zakrętem kolejki orientuję się, o co chodzi.
Znajduję się przed dużą polaną bez namiotów i zarośli. Pośrodku niej stoi mężczyzna z ociekającym krwią mieczem. Klęka przed nim więzień. Rozmawiają, nie do końca rozumiem jednak o czym. Wszyscy wokół przyglądają się, jakby spragnieni widoku.
Nieopodal na podwyższeniu siedzi Wojna, który to wszystko nadzoruje.
Serce podchodzi mi do gardła. Widzę go po raz pierwszy, odkąd mnie pochwycił.
Mężczyzna z mieczem chwyta jeńca za włosy, przez co ponownie się w nich wpatruję. Słyszę zawodzenie pojmanego. Wydaje się, że na kacie nie robi to żadnego wrażenia. Wojak bierze zamach i płynnym ruchem ścina jeńcowi głowę.
Przyciskam twarz do ramienia, oddychając w ubranie, aby nie zwymiotować.
Teraz rozumiem, skąd krzyki i mdłości pozostałych.
Zabijanie trwa w najlepsze.
***
Mija okropne pół godziny, nim docieram na przód kolejki. W ciągu tych trzydziestu minut obserwuję śmierć kolejnych jeńców, chociaż wielu zostaje również uwolnionych.
Duży mężczyzna, który stał przede mną i się trząsł, stoi jako pierwszy w kolejce.
Jeden z żołnierzy chwyta go brutalnie, ciągnie na środek polany, po czym popycha go na kolana. Jeniec już nie drży, ale w powietrzu można wyczuć unoszący się jego strach.
Po raz pierwszy wyraźnie słyszę słowa kata.
– Śmierć czy wierność? – pyta klęczącego przed sobą pojmanego.
Nagle rozumiem. Dostajemy możliwość dołączenia do armii… lub śmierć.
Rozglądam się po zgromadzonych nieopodal polany. Tych, którzy musieli wybrać wierność, chociaż obserwowali, jak jeździec zabija ich bliskich i pali ich miasto.
To niepojęte.
Nie stanę się tym, z czym walczyłam.
Nie słyszę odpowiedzi klęczącego, ale wtem kat chwyta go za włosy.
Odpowiedź jest oczywista.
Więzień rzuca okiem na miecz.
– Nie, nie, nie…
Żołnierz jednym płynnym ruchem ucina krzyki.
Czuję, że ślina napływa mi do ust, ale udaje mi się nie zwymiotować.
Czeka mnie ten sam los, jeśli nie przystanę na warunki tego obozowiska. To niemal wystarczający powód, abym zmieniła zdanie.
Zamykam oczy.
Bądź odważna. Bądź odważna. Zapewne nie powinnam zdawać się teraz na piąty punkt „Instrukcji Miriam Elmahdy na temat tego, jak pozostać przy cholernym życiu”, przekonując samą siebie, że śmierć stanowi lepsze wyjście.
Kilku kolejnych więźniów wybiera wierność. Zostają wyprowadzeni z tej swoistej areny i wepchnięci w tłum innych.
Ktoś popycha mnie do przodu, bo najwyższa pora, żebym została poddana ocenie.
Żołnierz brutalnie ciągnie mnie na środek polany, do oczekującego kata. Wokół krew aż chlupie mi pod butami, gdy zbliżam się do człowieka z mieczem. Śmierdzi tu mięsem i ekskrementami.
Śmierć jest obrzydliwa. Nie pamiętasz o tym, dopóki nie widzisz ścinanej głowy.
Wszyscy się we mnie wpatrują. Wydają się chorobliwie zafascynowani, jakby miało tu miejsce jakieś makabryczne przedstawienie ku ich rozrywce.
Ale przestaję zwracać na nich uwagę, gdy patrzę na Wojnę.
Kiedy jeździec mnie zauważa, przesuwa się na skraj swojego fotela. Na jego twarzy gości spokój, ale przygląda mi się intensywnie ciemnymi oczami.
„Musisz jedynie przysiąc wierność pozostałym, a potem ponownie porozmawiamy, żono”.
Zaciska palce jednej ręki na podłokietniku, drugą podpiera podbródek, a na jego knykciach błyszczą te dziwne znaki.
Schodząc z pola walki, zdjął zbroję i koszulę, więc widać jego nagi tors. Na skórze nie ma ran, chociaż wiem, że przynajmniej jedna z moich strzał wbiła mu się w ramię. Na jego piersi rozciąga się więcej tych dziwnych, świecących znaków. Dwie szkarłatne linie biegną łukami od ramion, do piersi, po czym zakrzywiają się dalej w kierunku żeber. Wyglądają złowrogo, podobnie jak cały jeździec.
Nie ma przy sobie miecza. W tej chwili jedyną jego bronią jest sztylet, który przywiązany w pochwie do bicepsa wygląda jak igła.
Kat zbliża się do mnie, przez co muszę odwrócić spojrzenie od Wojny. Ostrze znajduje się tak blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki, całe spływa krwią.
Stojący za mną strażnik popycha mnie na kolana.
Krew chlupie, gdy uderzam nimi o nasiąkniętą posoką ziemię.
Wzdrygam się, czując jej ciepło.
Zamykam oczy i przełykam ślinę.
– Wierność czy śmierć? – pyta stanowczo kat.
Odpowiedź powinna być łatwa, ale nie jestem w stanie nic z siebie wydusić.
Mimo wszystko nie chcę umierać. Naprawdę nie chcę żegnać się jeszcze z tym światem, nie chcę poczuć cięcia miecza. W tej chwili wszystko – nawet myśl o zwróceniu się przeciwko współmieszkańcom Jerozolimy – jest lepsza niż śmierć.
Otwieram oczy i patrzę na kata. Mężczyzna ma martwe spojrzenie. Doświadczył już zbyt wiele zabijania.
Jeśli wybiorę życie, stanę się do niego podobna.
Mimowolnie patrzę na jeźdźca siedzącego na swoim tronie.
Mężczyznę, który mnie złapał, ale oszczędził. Który nazwał mnie żoną. Przygląda mi się z zainteresowaniem. Wiem, jakiej odpowiedzi ode mnie oczekuje i jest niemal pewny, że jej udzielę.
Im dłużej na niego patrzę, tym bardziej się denerwuję. Przechodzi mnie dreszcz. W jego oczach dostrzegam całkiem nowy, niezbadany świat, obiecujący mi mroczne, zakazane rzeczy.
Odrywam od niego wzrok i ponownie skupiam się na zakrwawionym mieczu, który mam przed sobą.
„Wierność czy śmierć?”
Bądź odważna, bądź odważna, bądź odważna…
Patrzę na kata i wyduszam słowo, którego jeszcze przed chwilą nie byłam w stanie wypowiedzieć:
– Śmierć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej