Wojna Inge - ebook
Wojna Inge - ebook
Hipnotyzująca opowieść o odkrywaniu historii swojej rodziny z czasów II wojny światowej. Po 60 latach wnuczka Inge dociera do bolesnej prawdy.
Dorastając w Paryżu, córka Niemki i Irlandczyka, Svenja O'Donnell niewiele wiedziała o przeszłości swojej rodziny ze strony matki. Opowiadano jej tylko, że jej pradziadkowie, babcia i matka uciekli ze swojego rodzinnego miasta Królewca (wtedy Königsbergu, dziś Kaliningradu) pod koniec II wojny światowej, by nigdy już tam nie wrócić. Wszystko się zmieniło, gdy O'Donnell, zwiedzając Kaliningrad, zadzwoniła do swojej babci, która w nietypowy jak na nią sposób nagle wybuchnęła płaczem. - Mam ci wiele do powiedzenia… - wyznała w końcu babcia Inge.
Wielokrotnie nagradzana dziennikarka Svenja O’Donnell w żywy i poruszający sposób rekonstruuje historię życia Inge, od powstania nazistowskich Niemiec po trudne lata po wojnie, od miłości do mężczyzny, który został wysłany na front wschodni zaraz po tym, jak zaszła z nim w ciążę, po dramatyczną ucieczkę z małym dzieckiem i resztą rodziny, gdy zbliżała się Armia Czerwona. Ostatecznie O'Donnell odkrywa brutalną prawdę o tym, co rozdzieliło Inge z mężczyzną, którego kochała ponad wszystko: straszny sekret ukrywany przez nią przez ponad sześć dziesięcioleci.
„Wojna Inge” to nie tylko wciągająca saga o II wojnie światowej, ale też rodzaj głębokiego rozrachunku ze znaczeniem niemieckiej tożsamości i wojennej traumy. Podążając śladami babci, O'Donnell opisuje historię niezwykłej kobiety uwikłanej w bieg historii. Odważnie stając twarzą w twarz z dziedzictwem swojej rodziny, darowuje również czytelnikowi cudowną szansę odkrywania tajemnicy, którą zbyt długo spowijał welon ciszy i wstydu.
„Niezwykła saga” – David Grann, autor bestsellerów New York Timesa
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65928-55-9 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Królewiec, czerwiec 1932 roku
Albert Wiegandt złożył gazetę, zakrywając nagłówek z pierwszej strony: _Siedmiu rannych w walkach ulicznych w Królewcu_. Umieścił ją na równo ułożonym stosie innych dokumentów, a resztę rzeczy z biurka zamknął na klucz. W każdy piątek nieodmiennie wychodził z biura wcześniej, o piętnastej trzydzieści, żeby zabrać córeczkę, Inge, na gorącą czekoladę w Cafe Berlin. Mały lokal z niebieską fasadą przy Paradeplatz w Królewcu, pełen turystów latem i studentów z pobliskiego Uniwersytetu Albrechta przez resztę roku, był na pierwszy rzut oka nieatrakcyjny. Proste drewniane krzesła i stoliki odróżniały go od wybitych pluszem najmodniejszych restauracji Starego Miasta. Sukces kawiarni tkwił w reputacji – najlepszej gorącej czekoladzie w dzielnicy. Była tak gęsta, że łyżka w niej prawie stawała, kiedy się próbowało ją zamieszać, a podawano ją w ogromnych, białych porcelanowych filiżankach, pachnącą cynamonem i kakao, z bitą śmietaną na wierzchu i kubkiem mleka do rozrzedzenia z boku.
Te piątkowe popołudnia były ich ulubionym rytuałem. Albert wziął Inge do kawiarni pierwszy raz, gdy miała pięć lat, w ramach specjalnej niespodzianki, by jego żona, Frieda, mogła przez godzinę w spokoju poćwiczyć grę na pianinie. Wdzięczna Frieda, której granie ucierpiało trochę w związku z wymaganiami macierzyństwa, zachęcała ich do podtrzymywania tego zwyczaju. Siadał z Inge i opowiadał jej o ostatnich wydarzeniach w handlu winem i spirytualiami, która restauracja złożyła największe zamówienie i kto robił najlepszy sznaps.
Inge omawiała z nim miniony tydzień w szkole, które lekcje podobały jej się najbardziej, które dziewczynki podpadły nauczycielce i jakie robiły sobie nawzajem psikusy. Śmiał się z całego serca ze wszystkich wpadek i wyrażał współczucie z powodu drobnych udręk życia w szkole dla dziewcząt.
Inge urodziła się w lipcu 1924 roku, dwa lata po ślubie rodziców, i objawiła im się niemal jak cud, gdyż Albert i Frieda poznali się i zakochali w późnym wieku. Kiedy przyszła na świat, Albert miał czterdzieści pięć, a Frieda trzydzieści dziewięć lat. Teraz miała osiem lat, byłą śliczną niebieskooką dziewczynką o grubych ciemnych lokach, żywym uśmiechu i temperamencie. Jako jedynaczka była dość wymagająca, chociaż urocza. Rodzice, a czasem też inni mieszkańcy ich kamienicy, dogadzali jej bardziej, niż powinni.
Albert zdjął marynarkę, idąc po córkę do Altstadt, gdzie mieszkali, w ścisłym centrum Królewca. Było ciepłe popołudnie, zapowiadające dotkliwy upał, który często nawiedzał miasto u szczytu lata. Albert, syn rolnika z Grünwalde, sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód od Królewca, w młodości porzucił pracę na roli, surowe zimy i odcięcie od świata i zrobił karierę w handlu. Pokochał miasto z gorliwością konwertyty. Zaoferowało mu wytworność, codzienną bieganinę i sukces, których zabrakło w jego dzieciństwie, a którymi się delektował. U boku atrakcyjnej, wyrobionej towarzysko, utalentowanej muzycznie żony i małej córeczki zdobył wszystko, czego kiedykolwiek pragnął, ostatnimi czasy jednak coś go zaczęło niepokoić.
Wrócił myślą do artykułu, który przeczytał rano w liberalnej królewieckiej gazecie „Königsberger Allgemeine Zeitung”, o starciach między miejscowymi komunistami i Sturmabteilung, paramilitarnym ugrupowaniem kierowanym przez coraz popularniejszą NSDAP, nową partię nazistowską. Podobno doszło do potężnej bijatyki: młody, dwudziestotrzyletni człowiek leżał bliski śmierci. Był to najnowszy z całego szeregu podobnych incydentów, do których dochodziło w Królewcu przez ostatnie miesiące.
Wcześniej Albert nie poświęcał większej uwagi konfrontacjom nazistów z komunistami, ponieważ dochodziło do nich w odległej stolicy, Berlinie. Ale rosnąca liczba takich przypadków w Królewcu świadczyła o tym, że przemoc i agitacja nowej epoki politycznej Niemiec przeniosły się niewygodnie blisko domu. W kwestii poglądów politycznych Albert był centrystą, lekko konserwatywnym, z liberalnymi ciągotami, nienawidzącym przemocy. Interesował się polityką tylko wtedy, kiedy mieszała się do jego interesów – importu dobrych win i spirytualiów albo najświeższego przedsięwzięcia, fabryki sznapsa. Handlem zajął się po powrocie z frontu pierwszej wojny światowej, gdzie został ranny, a potem spadek po ojcu pozwolił mu rozkręcić własny interes. Niełatwo było uruchomić przedsiębiorstwo. Wojna mocno zubożyła społeczeństwo i potrzeba było trochę czasu, nim zapotrzebowanie na luksusowe towary, takie jak dobre wina i wódki, wzrosło do poziomu sprzed konfliktu. Niemcy, którzy w czasie wojny doświadczyli głodu, odkryli, że w czasie pokoju radzą sobie niewiele lepiej, ponieważ reparacje wojenne nadszarpnęły niemiecką gospodarkę i doprowadziły do nieustannych niedoborów żywności i hiperinflacji.
Mimo tych wszystkich trudności Albert działał, a ciężka praca mu się opłaciła. Przedsiębiorstwo przynosiło przyzwoity dochód, a do tego bardzo kochał swoją rodzinę. Jednak sytuacja się zmieniała: w swoim kręgu towarzyskim miał wielu przyjaciół pochodzenia żydowskiego i jego uwadze nie umykał zajadły antysemityzm partii nazistowskiej, ataki band „brązowych koszul” oraz niepokojąca, populistyczna retoryka. Wuj żony, profesor botaniki na Uniwersytecie Albrechta, którego opinię wysoko cenił, od początku go przekonywał, że naziści to przestępcy i zbiry. Antysemityzm narastał od lat dwudziestych, a podsycały go trudności ekonomiczne, jednak fale ataków na społeczności żydowskie zawsze w końcu spadały.
Albert nie wiedział, że zaledwie kilka tygodni później bandy nazistów urządzą na ulicach Królewca krwawą łaźnię, serię morderstw i ataków przedstawianych jako bunt przeciwko „komunistycznemu terrorowi”. Wybory federalne 31 lipca 1932 roku miały uruchomić nową falę terroru, podczas której nazistowscy aktywiści zabiją dwadzieścia pięć osób, w tym redaktora naczelnego socjalistycznej gazety „Königsberger Volkszeitung”.
Nawet po tym pełnym przemocy lecie Albert tłumaczył sobie, że brutalne działania nazistowskich band przeciwko żydowskim przedsiębiorstwom i wzrost popularności partii są tylko chwilowe. Nie podzielał zdania części znajomych, którzy uważali, że trzeba pozwolić posmakować na krótko władzy nazistom i to pomoże przywrócić porządek, wyciszyć zagrożenie polskim nacjonalizmem na zachodzie i komunizmem na wschodzie. On sam miał po prostu nadzieję, że popularność nowej, brutalnej partii spadnie i będzie dalej spokojnie wiódł swoje życie.
Z domku letniego w Nidzie, sto kilometrów na północny wschód od Królewca, Thomas Mann napisał na początku sierpnia 1932 roku tekst dla „Berliner Tageblatt”, w którym wyraził nadzieję, że akty przemocy, jakie dotknęły miasto w pierwszym tygodniu miesiąca, może wreszcie otworzą oczy inteligencji na to, co się dzieje.
Czy krwawe zamieszki w Królewcu sprawią, że wielbiciele tego emocjonalnego ruchu, który nazywa siebie narodowym socjalizmem – nawet pastorzy, profesorowie, wykładowcy i ludzie pióra, którzy podążają za nim, nie przerywając pogawędki – wreszcie otworzą oczy na prawdziwą naturę tej narodowej zarazy, bezładną histerię i stęchły romantyzm oraz dętą niemieckość, która jest karykaturą i degradacją wszystkiego, co niemieckie?k1
Mann ostatecznie musiał się rozczarować. Królewiecka średnia klasa, w tym Albert, wolała bierność od protestu, a ta decyzja miała przynieść katastrofalne skutki.
Ale wszystko to miało się dopiero wydarzyć, a teraz Albert szedł do domu po córkę w gorące czerwcowe popołudnie i próbował wyrzucić z głowy wszystkie te myśli o polityce. Za pięć czwarta, punktualnie jak zawsze, stanął przed frontowymi drzwiami kamienicy, wysokiej, pięciopiętrowej, wybudowanej z białego kamienia na początku XIX wieku dla przedstawicieli coraz liczniejszej w Królewcu klasy średniej. Zadzwonił do drzwi i czekał. Inge schodziła na dół wolniej niż zwykle. Kiedy wreszcie się pojawiła kilka minut później, powitało go nie roześmiane dziecko, ale przybita mała dziewczynka z oczami zaczerwienionymi od płaczu. W milczeniu wzięła go za rękę i ruszyli do Cafe Berlin. Usiadła przy stoliku ze spuszczonym wzrokiem, ledwo umoczyła usta w czekoladzie. Humoru nie poprawiła ani dodatkowa bita śmietana, ani propozycja, że kupią w cukierni marcepan na jutrzejszy piknik w lesie.
Albert nienawidził, gdy jego córka się smuciła, i coraz bardziej się niepokoił, ponieważ wiedział, jak bardzo Inge lubiła wycieczki za miasto. Wiegandtowie jeździli raz w miesiącu do gospodarstwa brata Alberta. Zimą wsiadali na sanie i jeździli po okolicznych polach wtuleni w siebie i owinięci futrami dla ochrony przed szczypiącym mrozem. Jesienią zbierali grzyby i jeżyny, wałęsali się godzinami po lesie. Ale najbardziej ze wszystkiego jego córka lubiła letnie pikniki, kiedy las i łąka pełne były polnych kwiatów. Albert myślał, że przypomnienie o jutrzejszym wyjeździe i obietnica marcepana, który Frieda pozwalała jej jeść tylko czasami, wyciągnie córkę ze stanu, który z początku uznał za dąsy.
– Czym się martwisz, Ingechen? – spytał.
Tragedia, która obrabowała Inge z całej radości piątkowego wyjścia, rozegrała się krótko po tym, jak Frieda odprowadziła ją rano do szkoły. Przy bramie czekała na nią najlepsza przyjaciółka. Lotte wyszeptała jej do ucha imię, które oznaczało problemy: Greta. Blondynka, w przeciwieństwie do czarnowłosej Inge, o wielkich brązowych oczach, przy lekko skośnych niebieskich Inge, Greta była najpopularniejszą obok samej Inge dziewczynką w szkole i jej nemezis. Rywalizacja między Inge Wiegandt i Gretą Schwartz polegała na drobnych starciach w codziennym życiu uczennic. Jednego tygodnia Greta wkraczała przez szkolną bramę z rozkołysanymi warkoczami, w nowej sukience z kołnierzykiem z francuskiej koronki. Następnego Inge, buntowniczo potrząsając lokami, wchodziła do klasy w nowiutkich, zapinanych na guziczki, skórzanych bucikach z Pragi.
Przez ostatnich kilka dni rozmowy w małej szkole dla dziewcząt krążyły wokół dorocznej zabawy, która miała się odbyć w poniedziałek. Dziewczynki miały przynieść bukiet ulubionych kwiatów, by uczcić ostatni tydzień roku szkolnego, a gest ten wkrótce przekształcił się w plebiscyt popularności. Inge wiedziała, że wszystkie oczy będą skupione na niej i Grecie i że mimo nowej sukienki, którą kupiła jej mama, sukces będzie zależał od bukietu. Planowała swój od tygodni. Albert zabrał ją do kwiaciarni przy ogrodach Oberteich, najlepszej – i najdroższej – w mieście. Zamówili bukiet różowych róż w obramowaniu groszku pachnącego i paproci. Ekspedientka obiecała zrobić bukiet z najświeższych kwiatów i dostarczyć go do domu Wiegandtów w pierwszej kolejności w poniedziałek rano, przed rozpoczęciem lekcji.
Ale dziś rano Lotte wyszeptała jej do ucha:
– Greta powiedziała, że rodzice zamówili dla niej specjalny wianek z kwiatów i ona w nim przyjdzie.
Podczas porannej przerwy wieść obiegła całą szkołę. Greta przyćmi Inge, jej triumf był pewny.
Inge chlipała, opowiadając o tym Albertowi po południu. Wysłuchał, wyraził smutek, chociaż w oczach iskrzył mu śmiech. Poczekał, aż Inge skończy mówić, zerknął na zegarek i wstał, aby przywołać kelnera. Niepokój wywołany artykułem w porannej prasie poszedł w zapomnienie. Z domowym kryzysem potrafił sobie poradzić.
– Musimy coś szybko zrobić – powiedział, położył kilka monet przy filiżance z niedopitą czekoladą i wziął córkę za rękę. – Jeśli się pośpieszymy, zdążymy do kwiaciarni przed zamknięciem.
W poniedziałek rano to Inge wkroczyła triumfalnie do szkoły w towarzystwie Friedy i Alberta, w wianku z różowych róż i białych szklarniowych hortensji na głowie. Lotte stanęła u jej boku, a cała klasa patrzyła, wstrzymując oddech, na wejście Grety – jej wianek z białych róż i różowego łubinu był widocznie mniejszy. Greta stanęła przed Inge, wpatrywała się w nią przez chwilę, po czym wyrwała ogromną hortensję z wianka Inge i rzuciła ją na ziemię. Po kilku sekundach dziewczynki rzuciły się na siebie, podjudzane przez tłum zachwyconych koleżanek. Kiedy przerażeni rodzice i nauczycielki wreszcie je rozdzielili, po obu kwiecistych wiankach zostały tylko połamane łodygi i poodrywane płatki.
Lata później, kiedy Albert stał na pokładzie statku, który zabierał go z ojczyzny na zawsze, przypomniał sobie widok podeptanych kwiatów, brzydkie, bezsensowne zniszczenie czegoś pięknego.
LONDYN, SIERPIEŃ 2019 ROKU
Przez dziesięciolecia w sercu mojej rodziny tkwił sekret, niewypowiedziany, nietknięty, niepodejrzewany. Nie zamierzałam celowo się do niego dokopywać. Byłam w połowie podróży, nim się dowiedziałam, że w ogóle się zaczęła. Poszukiwanie prawdy, które poprowadziło mnie przez całą Europę, przez przeszłość i teraźniejszość, kazało mi zakwestionować fakty, w których dorastałam i które uczyniły mnie tym, kim jestem. Zaczęło się dość niewinnie, pewnego popołudnia w kwietniu 2006 roku, od zwykłej rozmowy telefonicznej.
Pojechałam do Kaliningradu trochę spontanicznie, zaledwie kilka miesięcy po tym, jak objęłam stanowisko korespondentki w Rosji. Chciałam zwiedzić kraj, a ponieważ znałam tylko Moskwę i Petersburg, miasto urodzenia mojej matki wydawało się dobrym miejscem na początek. Do Kaliningradu wróciłam jako pierwsza z rodziny po tym, jak sześćdziesiąt lat wcześniej moja babcia wyjechała z miasta, które wtedy nazywało się jeszcze Królewiec. Dowiadywałam się trochę o życiu rodziny w tamtym czasie i o jej wyjeździe kawałkami przez całe dzieciństwo. Babcia uciekła z Królewca pod koniec wojny przed nadciągającymi Rosjanami, mając pod opieką swoich starszych już wiekiem rodziców i moją maleńką przyszłą matkę w ramionach. Matka tylko fragmentarycznie zdradzała szczegóły tej historii, które znała z drugiej ręki, bo sama była za mała, by cokolwiek pamiętać. Opowiadała nam, że jej rodzina pochodziła z Prus Wschodnich, a ja nie miałam pojęcia, co to rzeczywiście oznaczało. Było to miejsce, które przestało istnieć, jego nazwa brzmiała obco dla mojego pokolenia, nawet dla tych z moich przyjaciół, którzy wychowali się w Niemczech. Na tle blaknącej zbiorowej pamięci o przeszłości to jedno wspomnienie przepadło całkowicie: pośród większych tragedii drugiej wojny światowej i horroru Zagłady nie istniała przestrzeń na ciężkie doświadczenia tych Niemców, którzy nie spotkali się z prześladowaniami nazistów. O życiu w Królewcu wiedziałam niewiele, z wyjątkiem tego, że moja rodzina miała dwie godziny na przygotowanie się do wyjazdu, straciła wszystko, co posiadała, i nigdy nie wróciła. Słuchałam o statku, którym uciekli, bez szczegółów, jak się na niego dostali i kiedy. Opowieść stała się częścią rodzinnej mitologii, ucieczka owiana tajemnicą, o której babcia nigdy mi nie mówiła.
Gdy się patrzy na mapę, Kaliningrad jest anomalią, wąskim paskiem na brzegu Morza Bałtyckiego, wciśniętym między bezmiar Litwy i Polski. Formalnie jest enklawą, ponieważ nie ma granicy lądowej z Rosją i leży nad morzem. Z geograficznego punktu widzenia można porównać, że jest dla Rosji tym, czym Alaska dla Stanów Zjednoczonych. Przez kilka stuleci należał do Niemiec, do 1945 roku, kiedy zajęło go wojsko radzieckie i został włączony do ZSRR latem tamtego roku na mocy postanowienia konferencji poczdamskiej. Kilka artykułów, jakie znalazłam o mieście, skupiało się na okresie po zdemontowaniu żelaznej kurtyny. Kolejne dziesięciolecia przyniosły wielkie bezrobocie, a po upadku komunizmu Kaliningrad stał się centrum handlu narkotykami i ludźmi, z ogromnym problemem heroinowym i najwyższym poziomem zakażeń wirusem HIV w Europie. Tuż przed moim przyjazdem, w pierwszych latach XXI wieku, miasto przeżyło ekonomiczny boom, ale nadal było to miejsce ciągłych zmian, podążające ku niepewnej przyszłości.
Wyjechałam z Moskwy z niejasnymi oczekiwaniami. Współpracownicy próbowali mnie ostrzegać. Mówili, że Kaliningrad to dawna radziecka baza wojskowa. Nikt, absolutnie nikt, twierdzili, nie jeździł tam nigdy na urlop. Zlekceważyłam ostrzeżenia, traktując je jako zwykły rosyjski cynizm. Wyobrażałam sobie stare budynki o wyblakłej urodzie, tu i ówdzie się rozpadające, ale być może z widokiem na las w tle. Dwa tygodnie wcześniej byłam w Petersburgu i przedstawiałam sobie Kaliningrad jako jego zmniejszoną wersję. Kolejne miasto wybudowane po obu stronach rzeki, z budynkami o klasycznych proporcjach, zwróconymi ku sobie fasadami. Wyobrażałam sobie szerokie ulice z rzędami platanów i starych dębów. Przeczytałam gdzieś, że wczesną wiosną w regionie, nazywanym niegdyś Prusami Wschodnimi, było pełno bocianich gniazd.
Dworzec kolejowy okazał się dziewiętnastowiecznym, poniemieckim budynkiem z czerwonej cegły z łukiem nad wejściem, który przetrwał burzliwą przeszłość miasta i kilka lat wcześniej doczekał się odnowienia. Błyszczące podłogi i ogromny mosiężny żyrandol przy głównym wejściu były typowe dla gotyckiej majestatyczności rosyjskich budynków użyteczności publicznej, które coraz bardziej mi się podobały. Zachowano styl pasujący do podzielonego kolumnami okna nad wejściem, ciągnącego się od podłogi do sufitu, odbijającego w mosiądzu światło poranka i blask elektrycznych świec.
Zaciekawienie i wyczekiwanie sprawiły, że coś ścisnęło mnie w brzuchu i trzymało przez całą drogę do wyjścia. Widok na ulicę przesłaniał portyk, a kiedy otworzyłam szklane drzwi, wiatr uderzył mnie w twarz, zimno zaś cięło jak nożem. Zamrugałam, żeby wzrok się przyzwyczaił do ostrego światła, spodziewając się, że zobaczę ulicę z moich wyobrażeń, zamiast tego znalazłam się w morzu betonu. Nie było drzew, nie było nawet ulicy, tylko wyasfaltowana przestrzeń rozciągająca się do parkingu, a dalej zlewająca z czteropasmową drogą. Na horyzoncie dominowały betonowe bloki z fasadami upstrzonymi małymi okienkami. Uliczny hałas w godzinach porannych był ogłuszający, a wszystko – droga, mury, niebo, nawet światło – tchnęło szarością. Powietrze wypełniała woń spalin i dźwięk klaksonów, ogłuszających werbli, gdy szłam w stronę rzeki, gdzie, jak poinformował mnie cienki, dość nieatrakcyjny książkowy przewodnik, znajduje się stara część miasta.
Według przewodnika Kaliningrad nie oferował wielu atrakcji. Należały do nich niemal wyłącznie grób Immanuela Kanta, niezwykłe mauzoleum z czerwonego kamienia, i przylegająca do niego katedra, która do czasu odbudowy w latach dziewięćdziesiątych była wypalonym szkieletem. Ruszyłam ulicą szeroką i ruchliwą jak autostrada i czułam, jak drętwieją mi ręce zaciśnięte na paskach torby. Zapomniałam rękawiczek.
Zatrzymałam się na skraju historycznego centrum Kaliningradu, nad Pregołą, nazywaną w niemieckich czasach Pregel, przy nabrzeżu okolonym przez miejską zabudowę. Dzień był mglisty i z każdą chwilą robiło się zimniej i coraz bardziej wilgotno, co mi przypomniało, że w Europie Wschodniej wczesną wiosną pogoda jest jeszcze raczej zimowa. Brzeg rzeki przede mną prezentował cały urok, jakiego się można było spodziewać po dawnej radzieckiej bazie atomowej. Nie trzeba dodawać, że nie na takie krajobrazy podczas mojej pielgrzymki liczyłam.
Niewiele zostało z tętniącego życiem niemieckiego miasta uniwersyteckiego, znanego niegdyś jako Königsberg, miejsca urodzenia Kanta i stolicy Prus Wschodnich, państwa założonego w XIII wieku przez zakon krzyżacki, które później stało się częścią Niemiec. Prusy Wschodnie wzięły na siebie główny ciężar odwetu za nazistowskie zbrodnie i spotkał je najtragiczniejszy los ze wszystkich niemieckich terytoriów na wschodzie. Niemcy zamieszkujący te ziemie, zdecydowana większość w tym regionie, uciekli, zginęli lub zostali deportowani. Ludność Prus Wschodnich, licząca dwa miliony dwieście tysięcy osób w 1940 roku, spadła do stu dziewięćdziesięciu trzech tysięcy pod koniec maja 1945 rokuk2. Ci, którzy przetrwali, trafili w większości do pracy niewolniczej, po czym w 1947 roku zostali deportowani do znajdującej się w strefie radzieckiej kontroli NRD, w ramach szerszej akcji wydalania Niemców z Europy Wschodniej, która widziała przemieszczenia czternastu milionów ludzi. Pod władzą radziecką Królewiec został odarty z resztek niemieckiej tożsamości. W 1946 roku Prusy Wschodnie podzielono między Polskę a Związek Radziecki, miasto zaś zmieniło nazwę na Kaliningrad – na cześć radzieckiego przywódcy Michaiła Kalinina. W pozbawionym niemieckiej ludności i w dużej mierze zniszczonym mieście siedemsetletnia niemiecka kultura popadła w zapomnienie.
Przytłoczona i rozczarowana miastem, które miało mnie poruszyć, korzystając z okazji, zadzwoniłam do babci. Nigdy nie miałyśmy bliższych relacji, nie dane nam było dłużej porozmawiać, nie wspominając o zwierzeniach. Widywałyśmy się raz lub dwa na rok, głównie podczas jej wizyt w naszym rodzinnym domu w południowo-zachodniej Francji lub moich rzadkich podróży do Kilonii, gdzie mieszkała z mężem. Małomówna, trochę egoistyczna kobieta, szybka w rzucaniu krytycznych uwag, nigdy nie weszła w rolę tradycyjnej babci. Jej wizyty przebiegały w pełnej napięcia atmosferze, a moja zwykle zrównoważona matka zmieniała się wtedy w kłębek nerwów. Gdy przyjeżdżała, nieuchronnie pojawiały się jakieś żale: ciasta, zawsze świeże i domowe, nigdy nie były tak dobre jak te, które kupowała w Niemczech. Lubiła słabą herbatę, więc żądała oddzielnego dzbanka. Zawsze, nawet w środku lata, skarżyła się na zimno.
Nasze rozmowy telefoniczne zwykle ograniczały się do urodzin i przebiegały według utartego wzoru – trwały najwyżej dziesięć minut. Rozmawiałyśmy o pogodzie w Kilonii, którą zawsze, czy w słońce, czy deszcz, określała jako niespotykaną o danej porze roku. Opowiadała, kto przyszedł na jej przyjęcie urodzinowe, i często nawet nie pytała, co u mnie słychać. Po chwili rozmowy, podszytej ukrytą krytyką, to ona zawsze rozłączała się pierwsza.
Ale tego dnia, gdy stałam nad rzeką w tym dziwnym miejscu, z którego wywodziła się moja rodzina, patrząc na dźwig unoszący ogromne betonowe bloki na budowie na przeciwległym brzegu i drżąc z zimna, poczułam potrzebę, by skorzystać z tej okazji. Palce miałam zgrabiałe, kiedy wybierałam numer babci i czekałam, aż odbierze.
– Chciałam się tylko przywitać – powiedziałam, czując się odrobinę skrępowana. – Jestem w Kaliningradzie.
Czekałam, aż się odezwie. Nie należała do osób sentymentalnych, ale głucha cisza, jaka zapadła po moim przywitaniu, bardzo mnie zaskoczyła.
Nie przypominałam sobie sytuacji, żeby zabrakło jej słów. Milczenie na drugim końcu linii się przeciągało. Patrzyłam na swoją rękę, robiła się już sina. Czekałam, aż babcia powie cokolwiek, i patrzyłam na powierzchnię rzeki, martwiąc się, że mi się wyczerpie karta w telefonie.
Kiedy się wreszcie odezwała, jej głos drżał.
– Koło się zamyka – powiedziała.
Uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy, odkąd ją znam, płakała.
To obce, onieśmielające miasto, tysiące kilometrów od domu, zbliżyło nas do siebie bardziej niż cokolwiek wcześniej. Nie wiedziałam, jak ją pocieszyć. Nigdy nie słyszałam w jej głosie takiej bezbronności. Nie pamiętam, która z nas wznowiła rozmowę, tylko to, że kiedy babcia znów przemówiła, wymieniła nazwy miejsc, stare nazwy dawno już zapomniane: Königsberg, Rauschen, Insterburg, Cranz. Podałam jej nowe nazwy: Kaliningrad, Swietłogorsk, Czerniachowsk, Zielonogradsk. Zastanawiałam się, co w tym krajobrazie przeszłości, który tak niewiele mówił mojej teraźniejszości, wywołało w niej tak duże emocje. Krótka wycieczka, do której podeszłam tak lekko, zostawiła mi wyłącznie pytania.
Były też inne fakty dotyczące babci, które rysowały się mgliście i o których się nie mówiło. Jej mąż nie był biologicznym ojcem mamy, chociaż wychowywał ją przez większość dzieciństwa. Matka opowiadała mi o tym, kiedy miałam trzynaście lat, dopiero wtedy się o tym dowiedziałam. Powiedziała, że babcia poznała prawdziwego ojca mamy, kiedy oboje byli bardzo młodzi, podczas wojny. On pochodził z dumnej, arystokratycznej rodziny; mama poznała jego siostrę, kiedy kończyła szkołę, a ich romans wywołał ogromną rodzinną kłótnię. To była nastoletnia miłość, przerwana przez wojnę. Ale jak i dlaczego się skończyła, tego nawet mama nie była do końca pewna.
Nasza rodzina była otwarta i żadnego tematu rozmowy się nie unikało; tylko wtedy, kiedy chodziło o rodzinę mamy, pojawiała się pewna powściągliwość. Powściągliwość nie z jej strony, ale podświadomie wykształcona przeze mnie. Byłam pół Niemką, pół Irlandką, wychowałam się w Paryżu i chodziłam do francuskiej szkoły. Ponieważ należałam do drugiego pokolenia dorastającego w Europie w czasie pokoju, moje zrozumienie historii kształtowało się na opowieściach z lekcji o łotrach i bohaterach. Nigdy tak naprawdę nie myślałam o ludziach znajdujących się pomiędzy. Lekcje o drugiej wojnie światowej w szkole opowiadały o grozie nazizmu i prześlizgiwały ledwie po mroczniejszych aspektach dziejów Francji pod reżimem Vichy – czyli kolaboracji – skupiając na francuskim ruchu oporu i bohaterstwie generała de Gaulle’a. Przez długi czas myślałam o Niemczech z drugiej wojny światowej jako o siedlisku zła. Matka wywodziła się z pokolenia, które ciężko pracowało, żeby zrozumieć zbrodnie popełnione w czasach jej rodziców; ze wszystkich sił się starała, żebyśmy zrozumieli, że antysemityzm jest zły, i nauczyli, że wszyscy mężczyźni i kobiety, wszystkie religie i rasy, są równe. Zawsze kiedy pytaliśmy z bratem, opowiadała nam, że jej rodzina nie lubiła nazistów. Ale moje poczucie niemieckości w dzieciństwie nigdy nie uwolniło się od tej skazy.
Podczas wycieczki szkolnej do muzeum drugiej wojny światowej w Normandii miałam dziewięć lat. Czułam na sobie spojrzenia innych dzieci, kiedy weszliśmy do sali poświęconej ofiarom Zagłady. Byłam jedynym dzieckiem w klasie o po części niemieckim pochodzeniu: wtedy pierwszy raz się tego wstydziłam. W tamtym momencie kurczowo trzymałam się w myślach tego, co mówiła nam mama, a dziadków wyobrażałam sobie jako bohaterskich opozycjonistów. Może z obawy, że to, co mówiła mi matka, o niechęci jej rodziców wobec nazizmu, mogło nie być prawdą, zaczęłam ją wypytywać o szczegóły.
A tu, w Kaliningradzie, te pytania wypłynęły ponownie. Zastanawiałam się, kim była ta część mojej rodziny, co wiązało mnie z tym dziwnym, niegościnnym krajem. Chciałam wiedzieć wszystko: jak żyli, jakie mieli zwyczaje, w co wierzyli, o ich wojnie, o ich ucieczce. I, jakby czytała w moich myślach, po raz pierwszy w życiu babcia zaprosiła mnie do swojej przeszłości.
– Mam ci tyle do opowiedzenia – powiedziała.
Ta uwaga, choć krótka, oznaczała początek dziesięciolecia odkryć. Przyszły podczas wielu godzin rozmów, kiedy powoli odkrywała się przede mną. Po śmierci babci w 2017 roku jej słowa zawiodły mnie na wschód i zachód Europy, kazały tropić dawne ślady, sięgać do rodzinnych archiwów i listów, odnajdywać krewnych, którzy pomagali mi złożyć w całość tę historię, tak długo trzymaną przez nią w tajemnicy. W pewnym częściach moja wiedza nie była doskonała, ponieważ wspomnienia są subiektywne, ulotne. Czasem musiałam wypełnić luki, opierając się na starych listach i fotografiach, faktach historycznych i relacjach osób, które pamiętały, ale muszę przyznać z satysfakcją, że dotarłam do prawdy i przekażę ją w tej książce najlepiej, jak umiem. Jej sercem jest miłość i rodzina, dziewczyna z nieistniejącego kraju, która żyła w czasie, gdy Europa i jej człowieczeństwo runęły.Rozdział pierwszy. Mały, czarny album
Rozdział pierwszy
MAŁY, CZARNY ALBUM
Jest taka fotografia mojej babci, zrobiona, gdy miała dwadzieścia pięć lat, którą mama pokazała mi po raz pierwszy we wczesnym dzieciństwie. Ciemne loki związane z tyłu jedwabną apaszką, oczy w okrągłej twarzy, wysokie, słowiańskie kości policzkowe. Była piękna i wiedziała o tym. Tę delikatną urodę zachowała przez całe życie, ale zdjęcie pokazuje coś, czego nie potrafiłam dokładnie określić. Chociaż na ustach kwitł uśmiech, w oczach czaił się bunt i nieufność kobiety starszej, niż wskazywałaby metryka. W owym czasie miała już dziecko, przeżyła miłość, stratę, ucieczkę z domu i odbudowywanie świata od podstaw. Poszukiwała nowego początku, zwyczajnego życia, wolnego od wstrząsów i traumy, które zostawiła za sobą. Patrząc na zdjęcie teraz, kiedy wiedziałam już o wszystkim, myślę o tym, jak musiała się jej jawić przyszłość, wciąż jeszcze młodej, a już tak doświadczonej przez los.
Babcia mieszkała z mężem w Kilonii, na niemieckim wybrzeżu Morza Bałtyckiego, i tam wychowała się moja mama i jej siostra, Conny. Ponieważ my mieszkaliśmy w Paryżu, z bratem widywaliśmy dziadków tylko kilka razy do roku. Rozmawialiśmy z nimi po niemiecku, bo nie znali innych języków. Wszyscy zwracali się do nich Mutti i Vati, mamo i tato. Mimo matczynego charakteru tego przydomka, babcia traktowała wnuki z dystansem. Krytyka przychodziła jej o wiele łatwiej niż pochwała. Mama i babcia nie były szczególnie mocno związane. W wieku osiemnastu lat mama zapakowała się w samochód i wyjechała do Paryża, gdzie została na stałe. Kilonia, powiedziała mi, to miasto, do którego nigdy nie przynależała, a tamtejsi ludzie sprawiali, że czuła się jak odmieniec. Dopiero dużo później, kiedy wszczęłam poszukiwania, jej słowa zaczęły nabierać dla mnie sensu.
Spotkałam się z babcią dopiero kilka miesięcy po wycieczce do Kaliningradu. Powróciłam do Moskwy pełna zdumienia wobec jej emocjonalnej reakcji, zaciekawiona, co też chce mi opowiedzieć, ale wymagania intensywnego dziennikarskiego życia szybko odsunęły tę myśl na bok. Dopiero kiedy wróciłam do domu na urlop i postanowiłam odwiedzić dziadków w Kilonii, przypomniałam sobie ten nasz najdziwniejszy moment i pytania, jakie mi się wtedy zrodziły w głowie. Chciałam znaleźć odpowiedzi.
Przyjechałam do ich małego, ale wygodnego mieszkania w nowoczesnym bloku, w sam raz na rytualną popołudniową kawę. Vati, ogromny mężczyzna, powitał mnie serdecznym uściskiem, a babcia, bardziej powściągliwa, całusem w policzek. Zabrali mnie do ogrodu i ich najnowszej dumy i radości, _Gartenhaus_, niedużego domku z małym stolikiem i czterema wyściełanymi krzesłami, namiastki jadalni na świeżym powietrzu w mieście, gdzie wiatr znad Bałtyku zwykle sprawia, że jest za zimno, by siedzieć dłużej na dworze. Stał na skraju wypielęgnowanego trawnika, który dzielili z sąsiadami, prawie bez innych roślin, z wyjątkiem starannie przystrzyżonego krzewu. Drewno, z którego wybudowano domek, było świeże i pachniało żywicą sosnową i lakierem, okiennice pomalowano na leśną zieleń. Usiedliśmy – trącając się łokciami z powodu ciasnoty – i zauważyłam, że wzór na obiciu krzeseł, zielone pasy, pasuje do koloru filiżanek.
Wszystko tu było schludne i uporządkowane, nic nie tłumaczyło emocji, z jakimi zdradziła się babcia zaledwie kilka miesięcy temu, kiedy zadzwoniłam z Kaliningradu. Ale coś się między nami zmieniło. Czułam to w uścisku jej ręki, kiedy weszłam, w jej zachwycie rosyjskim szalem, który jej kupiłam; naszym nowym, nieokreślonym, wspólnym poczuciu miejsca. Otworzyły się drzwi, chociaż tylko odrobinę, do przeszłości otoczonej do tej pory milczeniem. Instynkt mi mówił, by postępować ostrożnie, więc nie śpieszyłam się; czekałam na właściwy moment.
Położyli się spać wcześnie, zostawili mnie samą w salonie. Rozłożyłam sofę i poszukałam wzrokiem albumów ze zdjęciami i fotografii w ramkach, zwykłych oznak długiego wspólnego życia rodzinnego: ślubne zdjęcia mamy i jej siostry; mój brat i ja podczas wręczenia dyplomów uniwersyteckich; Vati na żeglarskich wakacjach przy sterze łodzi. Niewiele bibelotów: mniej więcej co trzy lata babcia czuła potrzebę wyrzucania przedmiotów, po czym zaczynała gromadzić nowe.
Popatrzyłam na półki z książkami, żeby znaleźć sobie coś do czytania, i w końcu sięgnęłam po błyszczące, wielkie tomiszcze o niemieckich zamkach. Szybko zrobiło mi się trochę zimno i sięgnęłam po rosyjski szal, który kupiłam, ułożony na oparciu fotela. Z jego fałdów wypadł oprawiony w czarną skórę album. Miał góra dwadzieścia stron, a z przodu wetknięto w niego kopertę. W środku znajdowała się karta z czarną obwódką, porządek nabożeństwa z pogrzebu mojej prababci Friedy, która zmarła w 1968 roku, i wycinek z gazety z datą 1995. Wygładziłam go i przeczytałam nagłówek: _Noc śmierci na Morzu Bałtyckim_.
Był to okolicznościowy tekst na pięćdziesiątą rocznicę zatonięcia „Wilhelma Gustloffa”, statku transportowego, który w styczniu 1945 roku storpedowali Sowieci. Dziennikarz przedstawił fakty z drobiazgową posępnością: statek przewoził grupę żołnierzy, ale wśród dziesięciu tysięcy pasażerów główną część stanowili cywile, kobiety i dzieci uciekające przed zbliżającą się do Prus Wschodnich armią radziecką. Zatonął na Morzu Bałtyckim w środku zimy. Uratowało się tylko kilkaset osób. Słyszałam wcześniej o tej tragedii i wiedziałam, że mama, babcia i jej rodzice również uciekali z Królewca przez morze, na pokładzie innego statku. Czy osoba, która układała album, umieściła artykuł przy informacji o śmierci Friedy jako przypomnienie, ile miała szczęścia, że przeżyła? Odłożyłam kopertę i jej zawartość na bok i wróciłam do albumu.
Na pierwszej stronie widniał tylko odręczny napis zielonym atramentem, _Unsere Omi_ – Nasza babcia; rozpoznałam pismo mojej matki. Pierwsze zdjęcie zajmowało całą stronę: przedstawiało grupę w eleganckich strojach z nastoletnią dziewczyną w białej sukience pośrodku, w której rozpoznałam babcię. Ale to podpis spowodował, że serce podskoczyło mi w piersi: „Królewiec, kwiecień 1939 roku”. Pięć miesięcy przed wybuchem wojny. Szybko przejrzałam resztę zdjęć. Nie było ich wiele z tamtego okresu, chyba sześć, czarno-białe, wyblakłe migawki z życia codziennego i duża, staromodna wizytówka: „Alfred Wiegandt, Królewiec, Prusy. Spirytualia, wina, hurt. Producent napojów alkoholowych”. Grupa idąca po piasku w jakimś nieznanym miejscu, gdzieś nad morzem, z podpisem podającym starą, pruską nazwę miejsca: „Rauschen”, mężczyźni w letnich garniturach, kobiety w bawełnianych sukienkach. Pięcioro ludzi siedzących przy okrągłym jadalnianym stole przykrytym obrusem, z wazonem pełnym kwiatów – rozpoznałam wśród nich Friedę, uśmiechniętą, w skórzanym fotelu. Zdjęcie starszego dżentelmena z wąsem à la cesarz Wilhelm, podpisane _Onkelchen_, wujaszek. Odwróciłam stronę: data u dołu przeskoczyła od razu do 1962 roku.
Konfirmacja Inge
Wróciłam do pierwszego grupowego zdjęcia. Było zbyt oficjalne jak na fotografię urodzinową; cieplarniane kwiaty i ozdobna witrynka na kółkach obramowywały grupę i stwarzały atmosferę podniosłości. Dwaj młodzi mężczyźni stojący z tyłu mają wyraźnie znudzone miny; inny, w mundurze Luftwaffe, patrząc prosto w obiektyw, stoi obok dziewczyny w białej satynie, z kwiatami przy staniku. Starsi ludzie mają nieco ściągnięte twarze, moi pradziadkowie po obu bokach córki, Frieda w ciemnej sukni z koronkowym kołnierzem, Albert w białym krawacie. Zauważyłam, że przyciął wąs w stylu, który zniesławił Hitler. Fryzura Inge, ciężkie, staromodne warkocze splecione wokół głowy, sprawiała, że wyglądała o wiele poważniej niż na swoje czternaście lat, do tego miała suknię z białego muślinu, ozdobioną przy dekolcie. Ma w sobie nastoletnią niezgrabność, lekko się garbi, jakby uwięziona w ciele, które jeszcze nie jest kobiece, ale już nie dziewczęce. Rozpoznałam tę postawę z własnych wspomnień, gdy miałam naście lat, buntownicze znużenie.
Wizytówka Alberta
Następnego dnia rano przy śniadaniu babcia zauważyła album na stoliku. Uśmiechnęła się, usiadła na sofie, wzięła go, otworzyła na pierwszej stronie i przywołała mnie, żebym usiadła przy niej. Zaczęła mi opowiadać historię swojego utraconego świata.
Był kwiecień 1939 roku. Planowali przyjęcie od wielu tygodni, ale Inge chciała, żeby już było po wszystkim, a tymczasem musiała jeszcze przetrwać kolację. Mama i krawcowa zrobiły straszne zamieszanie wokół każdego elementu jej stroju na konfirmację, od wyboru najlepszej białej jedwabnej organdyny po zdobienie przy dekolcie, ale Inge uznała, że rezultat wypadł staroświecko i brzydko. Sukienkę swoich marzeń oglądała w żurnalu, razem z przyjaciółką, Lotte, rozpływały się nad nią godzinami, póki nie przerwała im starsza siostra Lotte. Kreacja była w ulubionym stylu gwiazd filmowych, o eleganckim kroju, z brzoskwiniowej satyny i dekoltem w serce, rękawami ledwo zakrywającymi ramiona, spódnicą luźno spływającą z bioder i zakończoną długim trenem. Starannie wycięła zdjęcie i pokazała je w nabożnym podziwie Friedzie, która parsknęła śmiechem.
– _Liebchen_, jesteś o wiele za młoda na taką suknię! Poza tym konfirmacja to poważna uroczystość, a nie przyjęcie dla gwiazd.
Zza drzwi salonu słyszała salwy śmiechu, kiedy Frieda opowiadała później o wszystkim przyjaciółkom.
Policzki paliły ją na samo wspomnienie tego śmiechu, kiedy stała tamtego ranka w kościele i czekała, aż msza się skończy. Tylko pastor wywołał uśmiech na jej twarzy, kiedy jej powiedział, że ślicznie wygląda.
– Już niedługo wystąpisz w swojej pierwszej sukni balowej! – powiedział i puścił do niej oko. Był dużym mężczyzną, a jego imponujące rozmiary łagodziło przyjazne, dobroduszne obejście. Jej rodzice zawsze rozmawiali z pastorem z sympatią i szacunkiem. Jednak ostatnio usłyszała, jak ojciec powiedział w domu do Friedy przyciszonym tonem, że pastor musi zacząć bardziej uważać. Zastanawiała się, co miał na myśli, ale odgadła, że chodziło o to, w jaki sposób zaczął odmawiać modlitwy podczas cotygodniowych nabożeństw.
Albert i Frieda w domu
Wiegandtowie należeli do Kościoła luterańskiego, jak przeważająca większość mieszkańców Królewca, mało absorbującego, wyważonego wyznania, które wymagało do nich tylko udziału w coniedzielnej mszy. W przeciwieństwie do wielu innych duchownych w owym czasie, ich pastor nie wstydził się otwarcie trzymać żelaznych chrześcijańskich zasad. Przejrzał na wylot nazistowską ksenofobiczną retorykę i setki dekretów, które od sześciu lat, odkąd naziści znaleźli się u władzy, ograniczały publiczne i prywatne życie obywateli żydowskiego pochodzenia. Nie potrafił zignorować płonących synagog, upadających żydowskich przedsiębiorstw, prześladowań żadnej grupy, która padła ofiarą nazistów, ponieważ nie chciała dostosować się do ich ideologii. Od dnia, gdy Hitler zdobył władzę, kazania pastora się zmieniły. Wychwalał moc pokoju i tolerancji jak nigdy przedtem, a jego wystąpienia stawały się z miesiąca na miesiąc coraz żarliwsze. Każde nabożeństwo kończyło się zaintonowaniem _Ojcze nasz_, z dostosowanym do sytuacji ostatnim wersem. Wiegandtowie wyczekiwali na to z przymkniętymi oczami i nie śmieli spojrzeć na siebie nawzajem, kiedy głos pastora z pełną siłą spadał na obecnych reprezentantów nazizmu. I zrobił to również tamtego ranka, na mszy konfirmacyjnej Inge, kiedy wyłowił wzrokiem kuzyna matki w mundurze Luftwaffe, pod ramię z elegancką żoną.
– Ale zbaw nas od TEGO złego.
Albert zmarszczył brwi, kiedy zobaczył młodego człowieka. Frieda próbowała go uspokoić, kiedy usłyszała, jak mówi podniesionym głosem:
– Ci młodzi ludzie myślą, że wojna to zabawa.
Inge wiedziała, że ojciec walczył podczas ostatniej wojny. Nadal lekko utykał od kawałka szrapnela, który utknął mu w kolanie i wywoływał ataki reumatyzmu. Wiedziała, że jej matka służyła na froncie wschodnim jako pielęgniarka, ale nie potrafiła sobie wyobrazić żadnego z nich na wojnie. Romantyczność okoliczności w ogóle jej nie pasowała do statecznych, szanowanych rodziców w średnim wieku. Opowiadali o tym niewiele, z przerażeniem, lecz Inge myśl o wojnie wydawała się dość ekscytująca w porównaniu z szarzyzną ich świata. Myślała, że kuzyn wygląda bardzo korzystnie w mundurze pilota, a jego jasnowłosa żona w białej satynowej sukni jest jak kobiety, które podziwiała w czasopismach.
Pomyślała, że wujek Max opowiedziałby żart i poprawił nastrój ojcu. Serce jej się ścisnęło, gdy sobie przypomniała, że wujka Maksa nie ma już z nimi. Nie był krewnym, lecz najlepszym przyjacielem taty; nazywała go „wujkiem” od najwcześniejszych lat. Prowadził modny klub w centrum miasta, gdzie zbierała się śmietanka towarzyska Królewca na drinki, kolacje, tańce. Co wtorek Max, Albert i jeszcze ich dwaj przyjaciele spotykali się w prywatnym gabinecie, gdzie do późnej nocy grali w szachy i rozmawiali o polityce, z dala od obcych uszu. Spytała mamę, o czym tak długo rozmawiają i dlaczego Albert często wraca taki zmartwiony. „O polityce – odparła Frieda. – Najlepiej dać im wtedy spokój”. Inge wiedziała, że rodzice nie bardzo lubią Hitlera, chociaż z innymi rozmawiali o nim bardzo ostrożnie. Mama wyjaśniła jej, że nie jest bezpieczne mówić ludziom, nawet przyjaciołom, o swoich przekonaniach. Ale Max nie potrafił zachowywać się dyskretnie.
– Nie zamierzam robić na ich wezwanie tego małpiego salutu – powiedział.
Rok temu pewnego wieczoru tata wrócił z klubu wcześniej, z bardzo zmartwioną twarzą, i powiedział Friedzie, że zabrali Maksa. Usiadł na sofie ze łzami w oczach, a żona otoczyła go ramieniem i słuchała, czego się dowiedział od starego barmana.
W zeszłą sobotę wieczorem w restauracji kolację jadł wysoko postawiony nazistowski urzędnik. On i dwóch innych podeszli do Maksa i powitali go salutem „Heil Hitler!”. Barman uważał, że zrobili to specjalnie – opinia Maksa o nazistach była powszechnie znana.
– Herr Max tylko uchylił kapelusza, jak zawsze, Herr Wiegandt – opowiadał barman – i odpowiedział: „Dobry wieczór, panowie”. Nic by go nie zmusiło do _Sieg Heil_, Herr Wiegandt, ale wie pan, to tylko gest, a mógł go uratować!
Wczesnym wieczorem we wtorek, zanim Albert przyszedł do klubu, zjawili się policjanci i zabrali Maksa.
– Musisz iść do jego żony – powiedziała Frieda.
– Tak – odparł Albert. – I musimy być teraz bardzo ostrożni.Rozdział drugi. Czas mroku
Rozdział drugi
Czas mroku
Te pierwsze migawki z przeszłości babci rozbudziły moją ciekawość. Chciałam się więcej dowiedzieć o Wiegandtach, o życiu między wojnami, rzuciłam się więc na książki o tamtym okresie. Przebiłam się przez tomiszcze o republice weimarskiej i kolejne, o gospodarce w okresie międzywojennym. W antykwariacie w Hamburgu znalazłam stos kobiecych czasopism z końca lat dwudziestych. Obejrzałam przepisy, rubryki z poradami, reklamy domów mody.
Często myślałam o zdjęciu babci z konfirmacji. Życie, jakie przedstawiało, przypomniało mi serię ukochanych książek z dzieciństwa, _Nesthäkchen_ Else Ury. Dziesięć tomów opowiadało historię typowej niemieckiej dziewczynki z klasy średniej, Annemarie Braun, córki lekarza z Berlina, od dzieciństwa tuż przed pierwszą wojną światową do wyimaginowanej przyszłości. Pierwsza książka ukazała się w 1918 roku, kolejne wydania wychodziły aż do 1952 roku. Wygrzebałam moje stare egzemplarze przechowywane na strychu domu rodzinnego we Francji i przekartkowałam. Uświadomiłam sobie, że nigdy nie przeczytałam czwartego tomu, którego akcja rozgrywa się w czasie pierwszej wojny światowej. Po krótkich poszukiwaniach znalazłam lakoniczną biografię Ury, która ujawniła przyczynę: Ury była gorliwą patriotką i jej opis wojny z tego tomu współcześni niemieccy wydawcy uznali za zbyt nacjonalistyczny. Ale to ostatnie zdanie, zdanie o miejscu i czasie śmierci, pozbawiło mnie tchu: Auschwitz, 1943.
To było jak brutalne przypomnienie, że wszystkie osoby, które patrzyły na mnie z małego czarnego albumu, żyły w tamtych latach. O czym myśleli, czego się bali, jakie skrywali sekrety? I czy naprawdę chciałam się tego dowiedzieć?
Inge czy też Ingeborg Gertrud Wiegandt, jak została ochrzczona, miała osiem lat i chodziła do szkoły podstawowej, kiedy Adolf Hitler zagarnął absolutną władzę w marcu 1933 roku. Minęło zaledwie dziewięć miesięcy od walki na wianki, ale w Prusach Wschodnich, jak zresztą w całych Niemczech, wiele się zmieniło. W lipcu poprzedniego roku partia nazistowska zdobyła w wyborach większość w Reichstagu, co uruchomiło falę terroru i doprowadziło do śmierci wielu ludzi. W styczniu prezydent Paul von Hindenburg mianował Hitlera kanclerzem Rzeszy. Pod koniec marca, po kolejnych wyborach, które jeszcze zwiększyły przewagę partii nazistowskiej, uchwalona poprawka do konstytucji uczyniła go dyktatorem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki