Wojna, która nas zmieniła - ebook
Wojna, która nas zmieniła - ebook
Bohaterów swojego reportażu – wojskowych i cywili – Paweł Pieniążek wyszukał po obu stronach frontu. Niektórzy wyjechali z Donbasu, uciekając przed ostrzałami, inni zostali – bo tam jest ich dom. W przejmujących historiach poznajemy te tragiczne detale konfliktu, które umykają w zdawkowych relacjach medialnych, zrujnowane życia, heroiczne próby odbudowy codzienności, marzenia o powrocie do normalności.
Z dotychczasowych książek o wojnie na Ukrainie to Paweł najlepiej pokazuje, kim są uczestnicy tej wojny. Widać w niej gruntowne przygotowanie autora, który zajmował się Ukrainą jeszcze na długo do wybuchu wojny. To dało mu możliwość połączenia pewnych procesów zachodzących w tym kraju i analizę tego, co wydarzyło się w ostatnich latach. Paweł opowiada o negatywnych zjawiskach, które towarzyszą każdym przedłużającemu się konfliktowi, czyli alkoholu, narkotykach, korupcji. Ale nawet w tych historiach okazuje się, że bohaterowie często nie są czarno-biali, a ich wybory i motywacją są często skomplikowane i nie dają się łatwo zaszufladkować. To w końcu książka o samym autorze, ale może szerzej o dziennikarzach, którzy na dłużej utknęli na tej wojnie. O rozczarowaniu, frustracji i sytuacjach, kiedy stają się oni częścią propagandowej maszyny.
Piotr Andrusieczko
Żywa, poruszająca, świetnie napisana opowieść. Pieniążek frontowy – tam gdzie huk, pot i strach – jest równie zajmujący i trafiający do przekonania, jak Pieniążek refleksyjny, z boku i dystansu. A przede wszystkim – budzi zaufanie. Szacun!
Artur Domosławski
Pieniążek siedział w Donbasie praktycznie od początku. Był w najgorętszych i najstraszniejszych miejscach. To jest wojna z pierwszej ręki, z perspektywy dziennikarza, który pcha się pod największy ogień. No i Pieniążek zna Ukrainę jak mało kto.
Ziemowit Szczerek
Ta książka powinna być lekturą obowiązkową. Najlepiej dla wszystkich, ale co najmniej dla dwóch grup. Po pierwsze, dla chłopców w wieku 18–23 lata, którym zbyt często wydaje się, że wojna to romantyczna przygoda. Po drugie, dla mężczyzn między 40. a 50. rokiem życia, którym już, co prawda, do wojaczki niespieszno, za to uwielbiają na wojny wysyłać innych.
Ludwika Włodek
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65853-02-8 |
Rozmiar pliku: | 8,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rano, jeszcze trochę skołowany, zastanawiam się, po co to wszystko. Dlaczego wojna trwa, skoro nikomu o nic już nie chodzi?1
„Zima, która nas zmieniła” – mówiono o protestach na kijowskim Majdanie. Te trzy miesiące w świadomości Ukraińców są kluczowe. Kojarzą się ze zwycięstwem społeczeństwa nad zdeprawowaną władzą. Okrzyknięto je rewolucją godności. Pod tą nazwą kryją się zmiany, jakie zaszły w ukraińskim społeczeństwie. Ono nie da sobą więcej pomiatać i nie będzie biernie się przyglądać, gdy władza z niego zakpi. Rewolucja miała wymieść całe zło, z którym kraj borykał się od dawna; doprowadzić do przebudowy, aby Ukraina z oazy korupcji stała się zwykłym europejskim państwem, w którym można godnie żyć; miała wykrzesać z ludzi ich najlepsze cechy, które definiują (czy jeszcze do niedawna definiowały) nowoczesnego obywatela: gotowość do współpracy, wrażliwość na cudzą krzywdę, oddanie, poświęcenie dla demokracji i wiarę w dobro wspólne. Trzy miesiące odmieniły Ukraińców nie do poznania. I to się nie zmienia, chociaż – przynajmniej na jakiś czas – wiele z tych marzeń przekreśliła wojna.
Jednak po trzech latach konfliktu zbrojnego na wschodzie Ukrainy nie mówi się, że to „wojna, która nas zmieniła”. Jej wpływ na społeczeństwo jest marginalizowany i wypierany, jakby kryła coś mrocznego, do czego nikt nie chce się przyznać. Nie chodzi mi o powszechnie znane skutki tego konfliktu, takie jak dziesięć tysięcy ofiar, złamane życia, zniszczone domy, utrata Krymu i marna przyszłość Donbasu. Również nie o to, że skorumpowany system powraca, jeśli w ogóle można powiedzieć, że przez jakiś czas nie obowiązywał. Każdy wyłom w systemie był łatany w pocie czoła przez polityków i urzędników, którzy nie zmienili się w takim stopniu, w jakim oczekiwało tego ukraińskie społeczeństwo.
Korupcja, szemrany biznes i patologia mogły bez przeszkód szerzyć się na terytorium, na którym toczy się wojna. Wraz z nadejściem „rosyjskiej wiosny” Donbas uległ rozkładowi. Separatyści i Rosjanie wykończyli na tym obszarze słabe ukraińskie państwo, a przegniłe ukraińskie instytucje nie zdołały tam się odrodzić. Zdeprawowany system ogarnia więc te rejony niczym nowotwór, przerzuty są natychmiastowe i niemal nie do wyleczenia. Ze skutkami tego rozkładu Ukraina będzie borykała się jeszcze długo.
Patrząc na te wydarzenia, trudno uwierzyć, że ludzie, których więcej łączyło, niż dzieliło, stanęli z bronią po przeciwnych stronach barykady i otworzyli do siebie ogień. Osoby, które jeszcze niedawno uznawały się za część poradzieckiego świata i nie przykładały wagi do tożsamości narodowej, nagle zostały gorliwymi wyznawcami idei rosyjskiego świata (ros. russkogo mira) albo zjednoczonej Ukrainy (ukr. jedynoji Ukrajiny).
O co więc chodzi? W sercu każdego, kto wpadnie w jej łapy, wojna roztacza swoją posępną aurę. Cywile i zmobilizowani żołnierze zostali zmuszeni do spojrzenia jej w oczy. Ochotnicy, wolontariusze i dziennikarze znaleźli się na froncie z własnej woli. Myślą, że igrają z wojną, ale tak naprawdę to ona igra z nimi¹. Pokazuje im nie to, co chcą zobaczyć, a to, co ona chce, żeby widzieli. Uczestnicy wojny ulegają rozkładowi tak samo jak wszystko wokół nich.
Bez względu na to, jak wiele będzie się mówiło o nadejściu wojny, zawsze okaże się ona zaskoczeniem dla tych, którzy znajdą się w jej zasięgu. Dzieje się tak dlatego, że myśl o niej odpycha się jak najdalej. Nawet jeśli już słychać walki toczące się w odległości kilkunastu kilometrów od domu, cywile nasłuchują z trwogą, ale i poczuciem, że ich to nie dotyczy. Dopiero gdy pierwsze pociski spadają naprawdę blisko, ludzie przeżywają szok. W amoku podejmują decyzje zaskakujące także dla nich. Jedni będą ich żałowali do końca życia, innych będą napawać dumą. Z czasem pamięć nada tym wyborom większą wagę i dopasuje motywy, które za nimi stały, do zdrowego rozsądku. Całkowicie zmieni się ich treść i znaczenie.
Wojna niszczy ludzi nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim duchowo. Sieje spustoszenie w sercach i głowach. Rujnuje więzi społeczne, łamie obowiązujące prawa, zasady, zmienia wartości i przerywa ostatnie nici porozumienia. To stan, w którym już nie ma miejsca na słowa; ewentualnie zostają epitety, którymi można obrzucić wroga. Wojna wykańcza optymizm i entuzjazm, które dają siłę, by wyjść z marazmu. Buduje nienawiść i nieufność, a zostawia po sobie chaos i śmierć. Zabija marzenia i nadzieje.2
Typowa poradziecka kwatera. Wystrój jak w niemal każdym biednym mieszkaniu w Donbasie: nieładna tapeta, stare meble, znaczną część przestrzeni zajmuje łóżko. Na ścianie wisi dywan. Poniżej stoją telewizor, odtwarzacz DVD i wieża stereo. Na ramie kiczowatego obrazu z pieskiem powieszono granatnik. Drugi granatnik zwisa przybity do niebiesko-żółtej flagi. Ukraińska symbolika i granatniki, podobnie jak plakaty z gołymi modelkami i nabazgrane swastyki w pokoju obok, nie należą do właściciela mieszkania. Uciekł, gdy wraz z żołnierzami w zdekompletowanych mundurach nadeszły czołgi i artyleria, rozrywające jego wieś na kawałki. Pewnie nawet się nie zorientował, kiedy nastąpił ten moment, w którym dość ponure prorosyjskie protesty w sąsiednim Doniecku przekształciły się w regularną wojnę i okazało się, że jego dom w miejscowości Pisky znalazł się na linii frontu.
Teraz mieszkanie zajął „Kucha”. Jeśli nie w kuchni, to właśnie w pokoju z obrazkiem spotyka się część jego towarzyszy broni, bojowników nacjonalistycznego Prawego Sektora. Dopóki tam siedzę, raczej nic mi nie grozi. Nad nami jest piętro, więc pocisk nie powinien się przez nie przebić. (Przekonamy się o tym kilka dni później, gdy kupa żelastwa przedziurawi dach i zdemoluje mieszkanie nad nami – poza pękniętymi rurami i zalewającą nas z nich wodą nie będzie większych strat). Budynek jest znacznie solidniejszy, niż na to wygląda, trzeba jednak przemieszczać się po nim z pochyloną głową (zwłaszcza jeśli ma się więcej niż sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu). Worki z piaskiem zasłaniające okno są niedokładnie ułożone i czasami górą, przez szparę między nimi a futryną, przelatują odłamki, przebijają drzwi i zatrzymują się na ścianie w korytarzu. Gdy robiło się naprawdę niebezpiecznie, właśnie w nim się chowaliśmy.
Wieczorem kilka osób zebrało się, żeby obejrzeć film. Wybór jest niewielki, bo odbierają tu tylko kremlowskie i separatystyczne kanały. Płyt DVD też mało – trochę amerykańskich filmów sensacyjnych sprzed lat i rosyjskich, głównie tych patriotycznych, kręconych ku pokrzepieniu serc. Takie najbardziej przypadały do gustu większości mieszkańców Donbasu, ale i wielu innych regionów Ukrainy, z Kijowem włącznie. Świetnie zna je też „Kucha”. W styczniu 2015 roku, gdy zastanawiają się, jaki film wybrać, trwają zacięte walki o donieckie lotnisko, którego od ponad dwustu dni bronią ukraińscy żołnierze. Mimo otoczenia i ciągłych ataków wciąż trzymają pozycje, chociaż już wówczas jest jasne, że to kwestia dni, a poczucie zbliżającej się klęski staje się coraz bardziej nieznośne. Niemal codziennie docierają informacje o stratach – od jednej do kilkunastu osób. Jedni umierają od odłamków, inni od bezpośrednich trafień. Jednemu z żołnierzy pocisk urywa głowę, ale przy takiej liczbie ofiar wszyscy szybko o nim zapominają. Każdy wojskowy czy bojownik znajdujący się w okolicy zdaje sobie sprawę, do czego to wszystko zmierza, ale nie może zrobić nic poza trwaniem w swojej frustracji. Zapewnienia sztabu generalnego i władzy, że wszystko jest pod kontrolą, ma się tu w głębokim poważaniu. Już dawno nikt nie panuje nad tym, co się tu dzieje. Port lotniczy jest już stracony i nie ma różnicy, czy potrwa to tydzień czy dwa.
W mieszkaniu „Kuchy” wisi ukraińska flaga, a na niej granatniki i ozdoby, które zostały z sylwestra
Port lotniczy był dumą Doniecka. Został zmodernizowany z okazji piłkarskich mistrzostw Europy w 2012 roku i obok Donbas Areny, stadionu Szachtara Donieck, uważano go za najbardziej imponujący budynek w mieście. Zresztą wspomnienie Euro 2012 często powracało wśród tamtejszych mieszkańców. „Jeszcze niedawno mieliśmy takie piękne mistrzostwa, gdzie przyjechało tylu ludzi. Lotnisko było piękne, stadion był piękny, a teraz wszystko chuj strzelił” – często powtarzali ten sam żal, choć na różne sposoby.
Pisky leżą tuż obok lotniska. We wsi i jej okolicach stacjonują liczne oddziały ukraińskiej armii, ciężkiego sprzętu i artylerii, dlatego separatyści i wspierający ich Rosjanie prowadzą ogień właśnie po wsi. Budynek, w którym mieszkam z bojownikami Prawego Sektora², stoi na pierwszej linii frontu. Przed nami otwarte pole, a za nim dwie wieże szybowe donieckiej kopalni, której hałdy są dobrą pozycją ogniową separatystów. Pociski dużego kalibru wybuchają raz po raz – czasem trochę dalej, innym razem zupełnie blisko. Słychać wówczas straszny grzmot, który brzmi, jakby rozrywało człowiekowi czaszkę. Różnego rodzaju pociski rozświetlają zimowe noce, a tnące powietrze kule świszczą za oknem.
*
Na początku 2015 roku nastąpił moment, w którym wojna traciła resztki sensu (jeśli o jakimkolwiek konflikcie zbrojnym można powiedzieć, że ma sens). Coraz rzadziej padały buńczuczne deklaracje, od których jeszcze niedawno zaczynała się niemal każda rozmowa: że nad Donieckiem i Ługańskiem wkrótce zawisną ukraińskie flagi. Wypatrywanie w telewizji i internecie, gdzie i jak szybko po zajęciu danej miejscowości zostanie zrzucony z cokołu pomnik Lenina, odeszło w przeszłość. Nie dało się wyczuć entuzjazmu, zapału ani euforii, które można było obserwować na początku konfliktu, gdy jeszcze tliła się nadzieja na zwycięstwo. Wśród zmobilizowanych ubywało tych, którzy przyjechali do Donbasu z własnej woli. Szukali sposobów na wymiganie się od służby. Druzgocąca porażka ukraińskich wojsk w Iłowajsku w pierwszych dniach września 2014 roku spowodowała, że Ukraińcy zaprzestali ofensywy i skupili się na obronie. Teraz chodziło już tylko o to, żeby zbyt wiele nie stracić.
Paradoksalnie wraz z pogłębiającym się u żołnierzy stanem zrezygnowania poprawiał się stan wojska. Nie jest oczywiście kolorowo, bo nie da się zbudować w pół roku dobrej armii od zera, ale jeśli Kijów miałby się pochwalić jakimś sukcesem, zapewne byłaby to reforma armii. Oddziały coraz rzadziej przypominają obdartych żołdaków. Nie można powiedzieć, że wyglądają jak regularna armia, bo do dzisiaj noszą mundury wielu różnych państw krajów euroatlantyckich. Wszystkie, tylko nie ukraińskie, bo te są niepraktyczne, niewygodne i uszyte z kiepskiego materiału. Najzabawniej jest, gdy trafiasz na ukraińskiego wojskowego w rosyjskim mundurze, który nie zwraca niczyjej uwagi. O wyżywienie coraz częściej troszczy się państwo, a nie tylko zastępy wolontariuszy. Bataliony ochotnicze, poza Prawym Sektorem i Organizacją Ukraińskich Nacjonalistów, już od jakiegoś czasu znajdują się w składzie resortów siłowych. To powoduje, że nie wszystko musi powstawać dzięki mechanikom-złotym rączkom, którzy ze sterty złomu składali pokraczne pojazdy bojowe. Powoli znika poczucie, że oddziały ochotnicze zostały rzucone do Donbasu prosto ze świata Mad Maxa.
Mimo pozornych sukcesów podobne nastroje panują po stronie separatystów. Zajęcie Iłowajska było triumfem, ale gdyby nie on, Ukraińcy starliby „republiki ludowe” z powierzchni ziemi. Zwycięstwo bojowników pod Iłowajskiem dało nieuznawanym państwom drugie życie, ale bez niezliczonych ton broni i oddziałów ściągniętych z Rosji nie byłoby to możliwe. O „Noworosji”, czyli ośmiu południowo-wschodnich regionach Ukrainy, które miały utworzyć prorosyjskie marionetkowe państwo lub federację, myślą już tylko wariaci. Rosjanie ściągnięci do zarządzania republikami na najważniejszych stanowiskach szybko się wycofali, a zastąpili ich miałcy miejscowi watażkowie wzięci znikąd. To był jasny sygnał, że Moskwa nie traktuje „Noworosji” poważnie i nie zamierza za nią ginąć. Może sypnie groszem, ale zostawi zrujnowany i zmaltretowany Donbas na pastwę losu. „Donieccy”, którzy poparli separatystów, mogą już zapomnieć, że będą żyć jak w Moskwie. Zamiast tego obudzili się w Doniecku gorszym niż był on na początku 2014 roku, gdy jeszcze ciężkim buciorem nie nastąpiła na niego wojna. Dlatego oblężenie lotniska to jeden z ostatnich momentów, w którym „lud Donbasu” może się cieszyć ze swojej wielkości. O chleb wciąż trudno, ale igrzyska trwają.
*
Bojownicy Prawego Sektora siedzący u „Kuchy” w końcu zdecydowali, co mają ochotę obejrzeć. Wybór padł na rosyjską 9 kompanię Fiodora Bondarczuka. Film (oparty na faktach) opowiada o radzieckich rekrutach walczących w Afganistanie i operacji „Magistrala” z 1988 roku. Zyskał duże uznanie widzów z obszaru byłego Związku Radzieckiego, pamiętających doświadczenie Afganistanu jako jedno z ostatnich wspólnotowych przeżyć zapewnionych przez Sojuz, co prawda smutne jak całe lata 80. ubiegłego wieku. Natomiast upadek Kraju Rad był – jak mówił Władimir Putin – największą tragedią XX wieku, także dla części tych, którzy dzisiaj bronią ukraińskiej niepodległości. „Afgańcy” – jak nazywa się weteranów wojny w Afganistanie – do tej pory budzą respekt. Byli ważną siłą na Majdanie, a w trakcie wojny zasilili z jednej strony oddziały ukraińskiej armii, a z drugiej – szeregi ugrupowań separatystów. Bo choć pamięć jest wspólna, to wyciągnięto z niej zupełnie różne wnioski.
„Kucha” w pokoju pozuje z bronią przeciwpancerną z czasów II wojny światowej
Film 9 kompania, rosyjski blockbuster z 2005 roku, miał się mierzyć z amerykańskimi produkcjami wojennymi. Jest jednym z tych reprezentujących pełen patosu radziecki/rosyjski patriotyzm, w którym spojrzenie na czerwoną flagę wydobywa z żołnierzy nieskończone pokłady odwagi. Kręcono go między innymi na Krymie. Gdy oglądam film w towarzystwie bojowników Prawego Sektora, półwysep od prawie roku jest okupowany przez Rosję. Seans czasami zagłuszają pociski moździerzowe, artyleryjskie i rakietowe, ale wybuchy stały się czymś na tyle zwyczajnym, że nikt nie zwraca na nie uwagi. Podkręcają tylko akcję, tworząc wrażenie, że działa system Dolby Surround.
Starszego chorążego Dygałę, despotycznego dowódcę, który wyżywa się na swoich podopiecznych w trakcie szkoleń, gra Michaił Porieczenkow. Aktor w trakcie wojny w Donbasie „wsławił się” tym, że w październiku 2014 roku w niebieskiej kamizelce kuloodpornej i kasku z napisem „PRESS” strzelał z karabinu maszynowego w kierunku pozycji ukraińskich wojskowych na donieckim lotnisku. Stary terminal był wtedy kontrolowany przez bojowników Prawego Sektora, którzy później się z niego wycofali, bo nie chcieli brać udziału w negocjacjach. Porieczenkow, przyzwyczajony do bohaterskich ról, na lotnisku po raz kolejny chciał okryć się chwałą. Strzelał więc do „Kuchy” i pozostałych siedzących ze mną w pokoju, którzy wówczas zajmowali stary terminal. Gdy na ekranie pojawia się postać Dygały, jeden z bojowników, o pseudonimie „Kent”, który z uwagą śledzi film, rzuca z żalem:
– Tak go lubiłem, a okazał się takim mudakiem, dupkiem.
Aktor ich wkurza, ale nie do tego stopnia, żeby wyłączyli film, dlatego brną dalej w tragiczną historię radzieckich żołnierzy walczących z mudżahedinami.
O wojnie w Afganistanie przypominają w Donbasie nie tylko filmy i opowieści „afgańców”. Pamięć jest przywracana dużo dosadniej. Wystrzeliwane naboje i pociski artyleryjskie, a także sprzęt wojskowy, którego używają obie strony, często pochodzą z tamtego okresu. Znaczna część arsenału jest radziecka, bywa, że starsza niż wojna afgańska. Rzadko spotyka się to, co produkowali na jego bazie Rosjanie i Ukraińcy po 1991 roku. Na pociskach lub ich pozostałościach można odnaleźć datę produkcji. Zaobserwowałem, że te z lat 70. cieszą się sporą popularnością. Separatyści i Ukraińcy jeżdżą takimi samymi transporterami i czołgami, strzelają z takiej samej artylerii. Wojna w Donbasie stała się świetną okazją do przewietrzenia arsenałów, których zawartość wkrótce nie nadawałaby się do użytku. Zresztą już teraz, w trakcie konfliktu, jakość broni pozostawia wiele do życzenia. To dlatego na polach, ulicach i w domach leży mnóstwo niewybuchów.
*
„Kucha” pochodzi z obwodu chersońskiego, czyli z południa Ukrainy, a „Kent” z dniepropietrowskiego, który sąsiaduje z donieckim. Do Prawego Sektora należą niemal od początku wojny. Zła sława ciągnie się za oddziałami nacjonalistów od czasu Majdanu, ale dopiero w trakcie konfliktu w Donbasie mity o nich – ich radykalizmie, sadyzmie, brutalności, liczebności i wpływie na Kijów – rosyjskie media rozdmuchały do niebotycznych rozmiarów. Ten balon nigdy nie pękł, ale z czasem powietrze zaczęło z niego uchodzić. Po Majdanie Prawy Sektor podzielił się na formacje polityczne i wojskowe. Ci, którzy pojechali do Donbasu, zazwyczaj nie interesowali się polityką. Formacja militarna Prawego Sektora – Ochotniczy Korpus Ukraiński – przyciąga przede wszystkim tych, którzy chcą walczyć. Od czasu do czasu trafi się w jego szeregach jakiś neonazista, ale jego wynurzenia spotykają się zazwyczaj z obojętnością. Częściej można zaobserwować przejawy rasizmu i antysemityzmu, chociaż w nasileniu porównywalnym z postawami tego typu wśród społeczeństw Europy Środkowo-Wschodniej. Nie jest to jednak polityka narzucona odgórnie. Przedstawiciele Prawego Sektora odwołują się do idei nacjonalizmu państwowego, która zakłada, że obywatelem Ukrainy może zostać każdy, kto zgodzi się na przyjęcie wytyczonych norm. Zwolennicy skrajnej prawicy wybierali raczej pułk Azow, który przygotowanie ideologiczne stawiał niemal na równi z fizycznym. W Ochotniczym Korpusie Ukraińskim ideologia traciła na znaczeniu. „Kucha” i „Kent” byli tego najlepszym przykładem. Z nacjonalizmem nie mieli wiele wspólnego (neonazistowskie symbole w pokoju „Kuchy” namalował jego były sąsiad, zdeklarowany nazista, który z przerażeniem uciekł z wojny). Na Majdan nie chodzili, bo ich nie interesował. Uważają, że właśnie te wydarzenia ściągnęły na Ukrainę całe zło. Dlaczego więc walczą w szeregach ochotników Prawego Sektora?
– Nie chciałem iść do wojska, bo dowództwo jest nieodpowiedzialne, a gwardia narodowa to przecież policja. Stać z nimi ramię w ramię to wstyd – stwierdza „Kent”.
Chęć do walki niczym z kozackich opowieści, a przy tym niechęć do oficjalnych służb były najczęściej wymienianymi powodami wstąpienia do oddziału Prawego Sektora. Gdyby „Kucha” i „Kent” urodzili się gdzieś w Rosji, dzisiaj zapewne stacjonowaliby kilka kilometrów dalej i wspierali „młode republiki” – z oddaniem, ale bez ideologicznego nadęcia. I zapewne oglądaliby te same filmy.
Dla „Kuchy” – ze względu na jego kryminalną przeszłość – dołączenie do oddziału ochotniczego było w zasadzie jedyną możliwością, by walczyć. Za co siedział? Na ten temat nigdy nie mówi. Czuje się komfortowo, bo wie, że nikt w Donbasie o to go nie zapyta. Są rzeczy, o których się nie rozmawia. „Kucha” jest zamknięty w sobie, postępuje według więziennego kodeksu pełnego niedopowiedzeń, zwrotów, gestów i zasad, których nie rozumiem. To jedna z tych postaci, z którą można rozmawiać w nieskończoność, a i tak będzie się miało wrażenie, że nic o niej nie wiesz. Chociaż spędziłem z nim tydzień i świetnie pamiętam, co robił, co mówił, jak się zachowywał, niewiele potrafię napisać o jego charakterze i poglądach.
Warsztat samochodowy został przejęty przez wojskowych. Teraz jest to jedna z pozycji obronnych
Pamiętam, że uwielbiał słuchać muzyki. Swoją ulubioną mógł znaleźć w lokalnych rozgłośniach z Doniecka w partyzancki sposób zarządzanych przez nowe władze. Radio Rocks to teraz Noworossija Rocks, która poza dżinglem „Noworossija Rocks. Twój doping do zwycięstwa”, nadaje tylko muzykę. Jeśli didżejowi nie spodoba się piosenka, może ją zmienić w trakcie nadawania. Amerykański rock jest tu przeplatany radzieckim i rosyjskim. „Kucha” wyrósł na muzyce schyłku Związku Radzieckiego i tej poradzieckiej. Uwielbia, podobnie jak „Kent”, szlagier znanej grupy 7B Mołodyje wietra. Gdy Noworossija Rocks ją puszcza, co zdarza się często, podkręcają starą wieżę stereo na maksa. Podrygują do rytmu, a czasem nawet śpiewają. Nie wiem, czy są tego świadomi (ja wówczas nie byłem), ale wykonują piosenkę o wojnie w Czeczenii, podczas której rosyjska armia rozbijała w pył miasta i wsie. Zdjęcia Groznego do tej pory służą jako przestroga przed wojennym okrucieństwem. Tytułowe „młode wiatry” to młodzi weterani, którzy mają szczęście, że nie podzielili losów poległych braci, tylko wracają z południa Rosji do domu.
W Donbasie nie ma wielu miejscowości, których losy mogą równać się z tym, co wydarzyło się w Czeczenii. Jeśli jednak wybrać te, którym do tego najbliżej, to Pisky znalazłyby się w tym gronie. Niewiele bowiem zostało ze wsi, w której poza biednymi domami wybudowano sporo bogatych rezydencji – miejscowe elity odpoczywały tam od zgiełku Doniecka. Spadające pociski równają ją z ziemią. Dachy są porozrywane, a ściany podziurawione przez pociski i rakiety. Kondygnacje się zapadają, a pomieszczenia są tak zdezelowane, że właściciele pewnie by ich nie poznali. Obecnie w miejscowości zostało najwyżej kilkunastu mieszkańców, bo życie tam to piekło.
Porieczenkow gra w filmach ku pokrzepieniu rosyjskich serc i strzela do swoich „braci”, a grupa 7B współczuje tylko „swoim”. W listopadzie 2014 roku wystąpiła w kontrolowanym przez separatystów Doniecku, a pół roku później przyjedzie tam ponownie. Wówczas już z piosenką 41-yj faszist, która – jak wyjaśnił lider zespołu Iwan Demjan³ – jest poświęcona wydarzeniom na Ukrainie. Utwór sugeruje, że „ukraińskie faszystowskie zagrożenie” jest takie samo jak w 1941 roku, gdy według rosyjskiej historii rozpoczęła się wielka wojna ojczyźniana, w której wyniku cztery lata później Związek Radziecki pokonał nazistowskie Niemcy. Można by powiedzieć, że bojownicy z Prawego Sektora mają mało szczęścia do swoich ulubionych artystów, ale to nic innego jak paradoks wyrastania we wspólnym obszarze kulturowym zdominowanym przez wizję jednego z państw. Zespół 7B i film 9 kompania są tylko przykładami tego poplątania, gdy ulubieni artyści nagle stali się poplecznikami wrogów.
*
Staram się nie mówić uczestnikom konfliktu, z którymi akurat przebywam, że spędziłem jakiś czas także z ich przeciwnikami. Zazwyczaj wzbudza to podejrzenia i psuje atmosferę. Nie lubię jednak kłamać, więc gdy ktoś mnie o to pyta wprost, odpowiadam, jak się sprawy mają. Gdy „Kent” się dowiaduje, że całkiem niedawno byłem w okolicach lotniska po stronie separatystów i trafiłem tam pod ostrzał, mówi z rozbrajającym uśmiechem:
– Widzisz, najpierw my do ciebie strzelaliśmy, a teraz oni.
Jest szczerze rozbawiony i w jego słowach nie ma śladu złości czy podejrzliwości.
Wkrótce po upadku lotniska „Kent” pojedzie do domu na krótki urlop, ale już z niego nie wróci. Po walkach o lotnisko i obronie Pisków umrze w lutym, tuż po pogrzebie swojej matki. Jak powiedzą bojownicy z jego oddziału: nie wytrzymało mu serce.
Pretekstem do wyrzucenia „Kuchy” z oddziału stanie się marihuana. Wykorzysta ją jeden z młodych dowódców, który ma z nim na pieńku, choć „Kucha” bynajmniej nie jest jedynym, który lubi zapalić trawkę.
*
Niemal każdy kraj ma swoją „małą Wenecję”, a każda wojna „Termopile”. W Afganistanie do rangi tego symbolu urosła operacja „Magistrala”, w Donbasie stało się nim lotnisko. Filmowe wydarzenia z 9 kompanii z sytuacją na Ukrainie łączy poza goryczą żołnierzy coś jeszcze. Czują, że ich życie stało się instrumentem wielkiej polityki, która wytrze ich z pamięci równie szybko, jak chętnie rzuciła ich w tę tragiczną bitwę.
Film kończy się gorzkim monologiem jedynego ocalałego żołnierza: „My wychodziliśmy z Afganu. My, dziewiąta kompania, wygraliśmy swoją wojnę. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze wielu rzeczy. Nie wiedzieliśmy, że za dwa lata zniknie kraj, o który walczyliśmy, i noszenie orderów nieistniejącego państwa stanie się niemodne. Nie wiedzieliśmy nawet, że w trakcie zamieszania podczas wyprowadzania ogromnej armii po prostu o nas zapomniano”.
Podobnie jak uczestnicy filmowej 9. kompanii, ukraińscy żołnierze często czuli się porzuceni i wydani na pastwę losu w bezsensownej, ale z jakiegoś powodu koniecznej operacji. Sierżant 90. batalionu szturmowego Ołeksandr Bereszczuk spędził na lotnisku osiemnaście dni, wyjechał na rotację 30 grudnia 2014 roku. Wspomina: „Gdy tam jechaliśmy, nasze dowództwo mówiło, że to lotnisko nie jest strategicznym obiektem, który byłby nam potrzebny, bo z okolicznych wsi można ostrzeliwać drogę startową i samolot tam nie wyląduje. Ale to było dla nas wyzwanie – cześć i godność – pojechać i bronić tego obiektu. To był jakby obowiązek każdego z nas – przejść przez lotnisko”⁴. Saper o pseudonimie „Szerlok”, który opuścił nowy terminal na tydzień przed jego upadkiem, mówi: „Było między nami wiele sprzeczek, nawet nie o to, po co trzymać to lotnisko, tylko ten terminal. Oczywiście nie jestem strategiem i służę w armii od niedawna, ale według mnie to wszystko było po to, aby odwrócić uwagę ludzi. Wówczas wszystkie wydania wiadomości rozpoczynały się od tego, że «nasi chłopcy trzymają lotnisko!!!», a potem można było już mówić o rosnących cenach, kursie dolara, że wszystko idzie w złym kierunku”⁵.
Obrońcy lotniska dzięki swojej nieustępliwości zyskali miano „cyborgów”, nieugiętych i niezłomnych niezależnie od tego, w jak ciężkiej znaleźli się sytuacji. Dla Ukraińców stali się symbolami i bohaterami tej wojny. Wojskowi bronili lotniska przez dziewięć miesięcy. Zginęło ich ponad dwustu, a około pięciuset raniono. Żołnierze regularnie narzekali na tragiczną łączność i brak wsparcia, przede wszystkim artyleryjskiego. W połączeniu z nieplanowanymi operacjami i nieodpowiedzialnym dowództwem doprowadzało to do tego, że siły separatystów stopniowo zajmowały kolejne pozycje. Pierwszy padł stary terminal, a potem prorosyjscy bojownicy weszli do nowego, gdzie w ostatniej fazie walk ukraińscy wojskowi przebywali już tylko na jednym z pięter. W relacjach żołnierzy wielokrotnie pojawiły się słowa, że w terminalu nie było już za czym się schować – przez dziurawe ściany i filary kule przelatywały na wylot. Tuż po upadku lotniska w internecie krążyło hasło „Cyborgi wytrzymały, nie wytrzymał beton”. Pozostało niewyjaśnione, dlaczego nie wyprowadzono ich z lotniska, gdy zauważono, że beton i metal już nie mogą ich ochronić.3
Praca w warunkach konfliktu zbrojnego uświadomiła mi, że człowiek przywyknie do wszystkiego, niezależnie od tego, w jak ekstremalnej sytuacji się znajdzie. Widzę to w reakcjach mieszkańców i żołnierzy, którzy z przymusu zżywają się z trwającą wojną. Uczą się żyć zgodnie z narzuconymi przez nią zasadami. Widzę to też po sobie, chociaż na front trafiłem przypadkiem i mogłem wyjechać w każdym momencie.
Przede wszystkim zmienia się podejście do strachu i ocena tego, co niebezpieczne. Zależnie od roli, w którą wcielamy się na wojnie, wykształcają się różne odruchowe reakcje na niebezpieczeństwo. Żołnierz musi pociągnąć za spust, gdy zagrożenie znajduje się na tyle blisko, by mógł je zneutralizować; powinnością cywila jest przetrwać lub uciec; dziennikarza – nacisnąć spust migawki czy przycisk nagrywania, by uwiecznić moment na zdjęciu, materiale wideo lub audio. Wszyscy mają przy tym nie dać się zabić.
Początkowo obawiałem się wszystkiego, bo nie wiedziałem, jak postępować i co robić, ale doświadczenia i nawyków nabywa się szybko. Z czasem przeradzają się one w zbyt dużą pewność siebie, w niektórych przypadkach dającą poczucie nieśmiertelności. To skutkuje coraz bardziej lekkomyślnym postępowaniem. W pewnych sytuacjach uświadomienie sobie jednak różnicy między tym, co śmiałe, ale potrzebne, a co głupie i po prostu niebezpieczne, przychodzi dopiero z czasem, bo natychmiastowa ocena ryzyka nie zawsze jest możliwa. Dopiero później staje się jasne, że niewiele brakowało, a mógłbym stracić życie.
Strach jest potrzebną emocją, może uchronić przed zrobieniem kroku za dużo. Dlatego z pewnym zmartwieniem obserwuję, jak go odrzucam i odpycham od siebie. W wewnętrznym konflikcie między strachem a ciekawością zawsze zwycięża ciekawość. Pokonany strach znika. Wtedy myślę już tylko o tym, że skoro trafiłem na wojnę, to muszę zrobić wszystko, by pokazać ją jak najbardziej rzetelnie i interesująco, jak najbliżej, i zrozumieć z niej jak najwięcej. A każdą istotną bitwę, którą przepuściłem, dopisuję do długiej listy porażek.
Zamiast strachu zdominowała mnie obojętność, a wraz z nią poczucie, że niewiele ode mnie zależy. Nie mam wpływu na to, gdzie spadną rakiety. To marne pocieszenie, ale pozwala mi zrzucić z siebie jarzmo ciągłego myślenia, co może się ze mną wydarzyć. W Piskach w styczniu 2015 roku cisza była raczej wyjątkiem niż regułą. Chowanie się przed pociskami, padanie, kucanie, chodzenie w skulonej pozycji, niesiadanie blisko okien stały się czynnościami tak rutynowymi, że przestałem się nad nimi zastanawiać. Po prostu to robiłem.
Opowiadał o tym Anthony Shadid, zmarły tragicznie w 2012 roku doświadczony dziennikarz, dwukrotny laureat Nagrody Pulitzera i autor świetnej książki Nadciąga noc. Opisywał w niej między innymi ofensywę amerykańskiej armii na Bagdad, w którym się wówczas znajdował. „Nie mogę powiedzieć, że się nie bałem, jednak pod koniec pierwszego tygodnia wojny strach się ulotnił. Po prostu zbyt wiele innych rzeczy zaprzątało moje myśli. Spytałem znajomego reportera Hamzę Hendawiego, jednego z najlepszych dziennikarzy specjalizujących się w tematyce Bliskiego Wschodu, czy bał się przebywać w Bagdadzie. Dobrze rozumiałem jego odpowiedź: «Czy się bałem? Gdybyś dał mi czas się nad tym zastanowić, pewnie byłbym przerażony»”⁶.
*
20 stycznia sytuacja wokół donieckiego lotniska jest już rozpaczliwa. Jeśli wszystko będzie toczyło się tak, jak do tej pory, pozycja szybko zostanie utracona, a wraz z nią zginą albo trafią do niewoli dziesiątki ukraińskich żołnierzy. Siedzą w nowym terminalu otoczeni przez separatystów i bez wsparcia nic nie mogą zrobić. Dowództwo Sił Zbrojnych Ukrainy decyduje się przystąpić do ataku. Zorganizowana naprędce operacja ma na celu wsparcie pozostałych w terminalu żołnierzy. Kolumna czołgów i bojowych maszyn piechoty kieruje się ku donieckiemu lotnisku po tak zwanej drodze życia. To jedyny szlak, którym ukraińscy żołnierze mogą dostać się do terminalu. Rozpoczyna się ostrzał ukraińskiej artylerii. W okolicy rozlegają się głuche huknięcia, oznaczające, że pocisk wyleciał z lufy działa. Po krótkim czasie słychać wybuchy. Kanonada trwa.
Kolumna przejeżdża kilkaset metrów od nas: bojowników Prawego Sektora, dwóch zachodnich fotoreporterów i mnie. Przyglądam się, jak suną po ubitej drodze. Widać ją bardzo dobrze z pozycji, która dawniej zapewne była warsztatem samochodowym. Chwilę przed tym „Born” z Prawego Sektora kręcił się po zdewastowanym przez wojnę budynku i chwalił się karabinem maszynowym Maxim z czasów II wojny światowej. O dziwo, wiele z nich wciąż jest na chodzie i nierzadko używa się ich na froncie. W składach ukraińskiej armii nie takie cuda można znaleźć.
– Świetnie daje radę, tylko trzeba polewać go wodą, aby się nie przegrzał.
Po obejrzeniu karabinu i wypiciu herbaty „Born” stwierdza, że sytuacja nie wygląda na niebezpieczną, więc możemy pójść na inne pozycje.
– Na wszelki wypadek idźcie między domami, bo na drodze będziecie zbyt widoczni – dodaje.
Ja i dwóch fotoreporterów stosujemy się do jego rady. Brniemy przez zabłocone, wydeptane szlaki i leżący gdzieniegdzie śnieg, prowadzeni przez jednego z bojowników. Jesteśmy akurat w biedniejszej części Pisków, gdzie nie ma dużych solidnych domów, tylko chwiejne chatki z płotami, które ledwie wytrzymują napór wiatru. Chwilę zastanawiam się, gdzie mam się schować, jeśli akurat trafilibyśmy pod ostrzał. Niestety, nie ma takich miejsc. Szybko jednak o tym zapominam. Wesoło rozmawiamy, bo jest spokojnie. To znaczy strzela tylko ta strona, po której akurat się znajdujemy. Jesteśmy już niemal u celu, gdy artyleria separatystów odpowiada. Czuję, że w mojej kieszeni wibruje telefon, bo akurat pojawił się zasięg. Dzwoni ktoś z radia, prosząc o relację z tego, co się dzieje. Zaczynam opowiadać, chociaż nie wiem, czy coś z tego będzie, bo zasięg jest słaby i przerywa. Skupiam się na rozmowie i idę na wpół świadomy przed siebie, widząc już budynek, który jest naszym celem. Słyszę huk i na sekundę oślepia mnie straszny błysk. (Mocniejsze światło uderzyło mnie po oczach kilka dni wcześniej, gdy niedaleko ode mnie pocisk spadł na garaż, w którym stał agregat prądotwórczy. Wybuch był potężny. Miałem zamknięte oczy, ale przez powieki przebijało światło. Wówczas przez chwilę nic nie widziałem, tylko czułem falę całkiem przyjemnego ciepłego powietrza na twarzy). Okazało się, że mieliśmy niesamowite szczęście. Pocisk uderzył w róg budynku, do którego zmierzaliśmy. Gdyby leciał minimalnie wyżej, trafiłby prosto w nas.
Wrogiem numer jeden jest Władimir Putin. Żołnierze na drzwiach umieścili tarczę z karykaturą rosyjskiego prezydenta
– Przepraszam, coś mi strzeliło obok głowy – wypalam nagle zdziwiony przez telefon, jeszcze nie do końca uświadamiając sobie powagę sytuacji. W słuchawce słyszę tylko „ojej”. Zaraz potem biegniemy i po chwili jesteśmy na pozycji. Nikomu nic się nie stało. Nie jestem pewien, co się wydarzyło, ale chyba dokończyłem rozmowę i się rozłączyłem. W takich momentach pamięć zawodzi.
Obok budynku stoi stumilimetrowe działo przeciwpancerne – prawdopodobnie cel pocisku, który omal w nas nie trafił. Obsługa działa zupełnie się tym nie przejmuje, ładuje je, odchodzi na bok i ciągnie za sznurek. Rozlega się wystrzał. Przez chwilę słychać, jak pocisk świszczy, tnąc powietrze z olbrzymią prędkością, i leci w kierunku Doniecka. Tak raz za razem. Chcą przestawić działo, ale maszyna grzęźnie. Szarpią się z nią. Jeden z zagranicznych fotoreporterów wyglądający na zbyt zaangażowanego, bo cały czas chodzi w naszywkach Prawego Sektora, biegnie pomóc bojownikom. Chwyta za lufę i razem z nimi próbuje wyszarpać je z błota. Udaje się, działo dalej prowadzi ogień.
Stoimy schowani za budynkiem i rozmawiamy. Pogawędkę gwałtownie ucinają wybuchające tuż obok nas rakiety. Jedna za drugą, przerwy między nimi wynoszą ułamki sekundy. Nie ma wątpliwości: to Grad. Nie wiem, w którym momencie udaje mi się pokonać kilka metrów. Leżę plackiem na schodach, przywalony przez jednego z bojowników Prawego Sektora.
– Do schronu! Do schronu! Biegiem! – krzyczy.
Podnosimy się i biegniemy. Schron znajduje się w jednym z pomieszczeń budynku. Wpadamy do niego i ostrzał akurat się kończy. Wszystko trwa dwadzieścia kilka sekund. Polowa wyrzutnia rakietowa BM-21 Grad może w tym czasie wystrzelić całą salwę, czyli czterdzieści rakiet. Siedzimy w schronie. Wbiega ostatni z bojowników.
– Chyba wszyscy są cali! – mówi jeden z nich przez krótkofalówkę.
Jeszcze przez chwilę dochodzimy do siebie. Słychać jedynie łapczywie nabierane głębokie oddechy. „Wow, przeżyłem Grad” – huczało mi w głowie, ale jeszcze nie do końca zdawałem sobie sprawę, co się stało. Na razie tylko odhaczyłem na liście w głowie kolejny rodzaj broni, z której już do mnie strzelano. Siedzimy w metalowym kontenerze umocnionym drewnianymi palami i ziemią. Od brązowej blachy odcinają się niebiesko-żółte wstążki i dziecięce obrazki poprzyklejane do ścian. Nagle bojownicy zaczynają się śmiać i wykrzykują zapewne wszystkie znane im angielskie słowa, wymieszane z ojczystym językiem: „OK! OK!”, „Jest OK!”, „Very good!”.
Po jakimś czasie wyszliśmy na zewnątrz. Otaczający nas krajobraz przeorały wybuchy. Nawet nie przyjrzałem się zniszczeniom, bo mieliśmy stamtąd natychmiast odejść w bezpieczniejsze miejsce.4
„Chachoł” ma na sobie zielony podkoszulek i wojskowe spodnie z nogawkami włożonymi w wysokie czarne buty. Obok skrzyni biegów w jego poobijanym mercedesie leży krótki karabin automatyczny AKS-74U, z którym się nie rozstaje. Kamizelkę taktyczną wypchaną magazynkami, granatami i z wetkniętym wielkim nożem, który podarowali mu kumple z więzienia, rzucił niechlujnie na tylne siedzenie. Tym razem podróżuję z dwoma innymi dziennikarzami. Przy pierwszym spotkaniu „Chachoł” wygląda, jakby chciał nas zabić, w najlepszym razie wzrokiem. Dopiero po kilku godzinach zrozumiałem, że gniew w jego oczach tli się nieustannie. „Chachoł” jest porywczy i ponury, ale jednocześnie pomocny i kontaktowy. W obwodzie ługańskim, po którym kursujemy codziennie przez tydzień, znają go wszyscy żołnierze służący w okolicy. Starego mercedesa rozpoznają z daleka, a o hasła, dzięki którym wojskowi mogą przejeżdżać przez posterunki, rzadko kto pyta (gorzej, jeśli jednak to zrobi, bo zawsze się okazuje, że wszyscy, którzy mogliby pomóc, śpią, a pozostali mają stare hasło). „Chachoł” od początku konfliktu walczy w Donbasie. Jest zwiadowcą, więc nieustannie mota się samochodem po obwodzie. Ma ciężką nogę i nie szczędzi ponadtrzylitrowego silnika, dzięki któremu mercedes mknie ponad stówę, błyskawicznie mija ciągnące się pola i lasy, nie zważając na tragiczny stan dróg.
Wraz z dwoma dziennikarzami trafiamy na niego przypadkiem. Oficerowi prasowemu popsuł się samochód. W Donbasie zdarza się to dosyć często – czasami patrzę na te pojazdy i zastanawiam się, jak to możliwe, że one wciąż są na chodzie. Bez problemu można trafić na takie, które pamiętają późne rządy Leonida Breżniewa. Ale chyba po raz pierwszy ucieszyłem się, że auto, którym miałem jechać, dokonało żywota. Oficer prasowy ostatniej nocy wypił tyle, że strach było go puścić za kierownicę.
– Mój pseudonim to „Mnich”, bo jestem czysty jak mnich – wciskał nam kit, gdy się poznaliśmy kilkanaście godzin wcześniej. Po czym wręczył mi jeden z różańców, których miał ze sobą mnóstwo.
„Mnich” skromnością nie grzeszy. Lubi się przechwalać i opowiadać o swojej odwadze. O tym, jak polują na niego separatyści, gdy przyjeżdża na front, mimo że – jak się później okazuje – nikt go tam nigdy nie widział, a jego waleczność jest obiektem kpin. „Mnich” zarzeka się, że nie pije i nie rozrabia, więc sztabowcy są nim zachwyceni. Po czym niby mimochodem dodaje, że mieszkanie, które wynajęliśmy na kilka dni, jest tak fajne, że mógłby się do niego przenieść. Po pierwszych kuflach i kieliszkach, które wychylamy w różnych knajpach, coraz nachalniej pyta, czy może u nas przenocować. Sztab chyba jednak nie jest nim tak zachwycony, jak wynika z opowieści, bo oficer wyraźnie się boi, że dostanie burę, gdy przełożeni zobaczą, że ledwie stoi na nogach. Pytania z jakiegoś powodu są kierowane do mnie, a ja ciągle migam się od odpowiedzi. „Mnich”, już nieźle wstawiony, rozgrywa którąś z rzędu partię bilardu. Znudzeni jak mopsy jego obecnością mówimy, że spadamy do domu, bo musimy pracować. Oficera prasowego, jak się okaże, mieliśmy z głowy, chociaż poszczęściło nam się przez przypadek. Późno w nocy ledwie ciepły zajechał pod nasz dom samochodem eskortowanym przez równie nachlanych milicjantów. W coś przywalił i chyba definitywnie wykończył auto, którym z trudem pokonał ostatnie kilkaset metrów. Nie zrezygnował z pomysłu nocowania poza sztabem. Dobijał się przez domofon, nikt mu jednak nie otworzył, więc poszedł spać do samochodu. Rano okazało się, że domofon nie działa, co mnie bardzo ucieszyło, bo oszczędziło nam wątpliwej przyjemności goszczenia oficera.
Rano rozbity samochód ledwie odpala, a po stu metrach gaśnie. Po kilku minutach „Mnich” proponuje zadzwonić do „Chachoła”, by pomógł i pojeździł z dziennikarzami po froncie. Ten przyjeżdża, patrzy ze złością na obraz nędzy i rozpaczy – „wczorajszego” oficera prasowego i jeszcze gorzej wyglądający samochód – burczy coś pod nosem, wplatając w to kilka przekleństw, i nas zabiera. Oficer zostaje sam ze swoimi problemami.
Ajdarowiec na pozycjach w obwodzie ługańskim pozuje z koszulką z napisem „Make love not war”
„Chachoł” nie pomaga nam z sympatii dla „Mnicha” ani z dobrej woli. Po prostu chce zarobić. Tak zostaje naszym kierowcą. Zresztą bardzo dobrym, który zawsze wie, gdzie i jak dojechać. Pewnym mankamentem jest tylko to, że gdy widzi przejeżdżające samochody specjalnej misji obserwacyjnej OBWE, wystawia przez okno rękę ze sterczącym środkowym palcem i krzyczy: „Pedały!”.
Historia „Chachoła” jest zawiła. Na początku nie zrozumiałem, dlaczego oficer prasowy mówił, że „z niego taki chachoł jak ze mnie astronauta”. Rodzice byli pochodzenia koreańskiego, ale on urodził się w Uzbekistanie – stąd jego azjatyckie rysy i kruczoczarne, sztywne włosy. Trafił na Ukrainę na początku lat 90. Miał wówczas siedemnaście lat. Bałagan po autodestrukcji Związku Radzieckiego powodował, że niemożliwe okazywało się możliwe. Gdy Uzbekistan, podobnie jak Ukraina, uzyskał niepodległość, „Chachoł” został z bezwartościowym radzieckim paszportem. Przez swoje zaniedbania i brak zainteresowania ze strony budującego się państwa ukraińskiego obywatelstwa nie ma do dzisiaj. Jest bezpaństwowcem. Czym zajmował się w przeszłości? O tym nie mówi zbyt wiele. Raz mimochodem rzuca, że jeden z gangów działający w latach 90. w Kijowie należał do jego kuzyna.
Gdy rozpoczęły się protesty na Majdanie, „Chachoł” nie miał wątpliwości, po której stronie stanąć.
– Przynosiłem jedzenie, ubrania i inne rzeczy, a na miejscu robiłem, o co mnie proszono. Zawsze przychodziłem w kominiarce – mówi lakonicznie, jak to on. Lubi pozostawać w cieniu, bo to daje większe pole manewru.
Gdy wybuchła wojna w Donbasie, też długo się nie zastanawiał i wraz z napływem ochotników ruszył na wschód Ukrainy walczyć z prorosyjskimi bojownikami. Wstąpił do Ajdaru, jednego z najbardziej kontrowersyjnych i bojowych batalionów ochotniczych, otoczonego aurą bezgranicznej odwagi ocierającej się o głupotę. To oni wiosną i latem 2014 roku odbijali kolejne miejscowości w obwodzie ługańskim tym, co akurat wpadło im w ręce.
– Szczastię zdobyliśmy tylko karabinami. Nie mieliśmy nic innego – twierdzi „Chachoł”.
Wkrótce potem ajdarowcy wraz z armią rozpoczęli okrążenie Ługańska, i gdyby nie sromotne klęski ukraińskich wojsk w obwodzie donieckim, zapewne przejęliby miasto. Parli jak huragan, który zmiata po drodze wszystko, co znajduje się w jego zasięgu. Zyskali miano nieustępliwych, niebezpiecznych i gotowych na każdą, nawet najbardziej szaloną operację. Nie zważali przy tym na nic, w tym na własne straty, a było ich wiele. Ale to nie obniżało ich morale. Każdą śmierć chcieli pomścić na wrogu. Wiosną i latem 2014 roku bywały tygodnie, gdy w trakcie operacji ginęły dziesiątki ajdarowców. Ochotnicy, którzy przetrwali ten najgorętszy okres, często z nostalgią powtarzają, że „prawdziwego Ajdaru już nie ma”. Dosłownie.
– Podobno separatyści mówią o ajdarowcach „karaluchy” – twierdzi „Historyk”. To dla niego nie obraza, tylko powód do dumy. – Bo niezależnie od tego, ilu nas zabiją, ciągle idziemy do przodu – dodaje z uśmiechem.
Pod pseudonimem „Historyk” kryje się młody lewicowy intelektualista Maksym. Wysoki, z bujną brodą, lubi się wdawać w dyskusje. Spotykam go wkrótce po tym, jak ajdarowcy obalili pomnik Lenina w Szczastii, a on wraz z kolegami z jednostki przytaszczył głowę wodza rewolucji do jednego z domów. Okazała posiadłość należała do „jakiegoś ważnego psa” z Ługańska, który na pewno nie dorobił się jej ze swojej skromnej państwowej pensji. Takich domów, wyrosłych dzięki korupcji, w Szczastii i całym Donbasie jest wiele. Te należące do popleczników separatystów wojskowi zajmują w pierwszej kolejności. Milicjant, w którego domu mieszka teraz oddział „Historyka”, z nadejściem „rosyjskiej wiosny” pozostał w Ługańsku.
Maksym urodził się na Krymie. Mieszkał tam, póki do wyjazdu nie zmusiła go rosyjska okupacja. Wraz z pojawieniem się na półwyspie nieoznakowanych żołnierzy rozpoczęły się prześladowania i represje. „Historyk” jest aktywistą i był wykładowcą na uniwersytecie w Symferopolu. Brał udział w krymskim Majdanie. Dołączył do protestu bynajmniej nie z powodu proeuropejskich haseł. Rewolucję wsparł dopiero wówczas, gdy milicyjne pałki spadły na głowy i plecy grupy pokojowych studentów koczujących na kijowskim placu Niepodległości. Dla okupacyjnej władzy stał się wrogiem. Na ulicach krymskich miast rozwieszono zdjęcia jego i innych aktywistów, którym nie podobały się „zielone ludziki”. Nie miał innego wyjścia – musiał opuścić półwysep. Trafił do Lwowa, jak zresztą wielu mieszkańców Krymu. Po kilku miesiącach zmagań ze sobą postanowił, że nie można siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż Rosja wykończy rewolucję. Wstąpił więc do Ajdaru.
– Głównym celem rosyjskiej interwencji wojskowej nie jest rozszerzenie granicy terytorialnej, a próba powstrzymania wybuchu Majdanu w Moskwie, czyli burżuazyjno-demokratycznej rewolucji, do której doszło już na Ukrainie. Uważam, że trzeba jej bronić – twierdzi. Po czym dodaje: – Dla mnie ważne jest, że w tym konflikcie progresywną stroną jest Ukraina. Jeśli w Rosji doszłoby do rewolucji podobnej do Majdanu i reakcją Ukrainy na to byłoby wprowadzenie wojsk, aby zdusić progresywny ruch, stanąłbym po stronie Rosji⁷.
Możliwe jednak, że gdyby do konfliktu doszło kilka lat wcześniej, nie miałoby to znaczenia, bo niezależnie od tego, kto wszcząłby konflikt, Maksym wybrałby Rosję. To z tego okresu pochodzi jego ksywka „Czekista”.
– Gdy dołączyłem do Ajdaru, zrozumiałem, że to może wzbudzić kontrowersje. Wybrałem więc bardziej neutralnego „Historyka”.