- W empik go
Wojna w krótkich spodenkach - ebook
Wojna w krótkich spodenkach - ebook
"Znowu był wrzesień, lecz jakże odmienny od tamtego pamiętnego polskiego września w trzydziestym dziewiątym. Zza Buga dochodziło dudnienie armat. W ich miasteczku jeszcze nie było słychać grzmotów burzy, ale wicher już leciał przez kraj".
Wojna w krótkich spodenkach stanowi pierwszą, epizodyczną część sagi rodzinnej, obejmującą okres od 1832 do 1945. W poszerzonej wersji ukaże się kolejna pozycja: Wpisani w życie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-9494422-1-2 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czterech jeźdźców Apokalipsy pędzi przez kraje ówczesnej Europy nic ich nie powstrzyma, ani dźwięk kościelnych dzwonów, ani niesione w procesjach krzyże aby przebłagać Boga za grzechy, ani modlitwy i posty. Pierwsza na płomienistym koniu pędzi Pożoga odziana w postrzępiony brunatny płaszcz z kapturem osłaniającym gorejącą głowę z dwoma czerwonymi żagwiami oczu, nie oczu, pulsujących żarem ogromnych słońc, sięgając ognistą głową spowitą w dymy pożarów, szarych chmur gonionych wiatrem. Tuż za Pożogą galopuje Głód siedzący na nędznym koniu, któremu żebra przebijają naciągniętą skórę i plączą nogi. Zaraz padnie. Nie padł i nadal pędzi nad zamilkłym ze zgrozy światem. Strzemię w strzemię kłusuje Zaraza spowita w śmierdzące łachmany i pokrytą wrzodami ręką jak rolnik ziarnem rozsiewa cholerę, śmierdzącym oddechem zatruwa świat rechocząc szatańskim śmiechem lecącym nad opustoszałym krajem. Ostatnia na wielkim koniu galopuje Śmierć odziana w czarny płaszcz sięgający pęcin wielkiego białego konia. W ręku lśniący półkosek którym ścina ludzkie życie jak kosiarz trawę na łące. Demon Zła spuścił z łańcucha trzy siostry, inne trzymając krótko przy pyskach, lecz niedługo i tamte pójdą luzem tratować świat wzdłuż i wszerz. Jeźdźcy wybiegli ze śmierdzących rynsztoków i kloak dalekiej Anglii aby trafić morzem do winnic Normandii. W serce Europy. Nie zatrzymało ich morze, ani rzeki, ani nieprzebyte lasy. Pędzą od dalekiej Normandii wzdłuż Loary i Garonny wzdłuż brzegów rzek, wesołych dolin i wzniesień słonecznej Galicji i Kastylii, gdzie cicha śmierć kładzie ludzi do mogił. Nie szczędzi nikogo. Kosi zarówno ludzi jak i zwierzęta. Krowy przestały dawać mleko, padały owce i wytrzymałe górskie kozy. Umierali zarówno starcy, którym niewiele pozostawało do życia i ledwo narodzone dzieci, młodzi chłopcy i dziewczęta w kwiecie wieku zaczynający dopiero cieszyć się życiem. Śmierć równając stany kosiła biednych i bogatych, chrześcijan i innowierców wystawiając wszystkim jeden kwit. Szerokim zagonem wzdłuż Łaby doszła do Holsztynu, Meklemburgii i dalej na wschodnie Pomorze do Prus i Polesie zbierajäc obfite żniwo. Pędzący przez tysiące wsi, miasteczek i miast Europy czterej jeźdźcy doszli do dalekich, śniegiem pokrytych stepów Ukrainy i tam zmęczeni śmiertelnym żniwem zapadli w porohach Dniestru. Tego roku spadł na ludzi całej ówczesnej Europy strach. Był rok 1830*
* Nosicielem epidemii cholery były wojska carskie idące stłumić Powstanie Listopadowe w Warszawie. Rok później epidemia ogarnęła całą Europę. Na cholerę zmarły takie osobistości jak: Hegel, Clausewitz, Gneisenau, Perier, Langerom …i ziemianin Jakob Michael Kunkel.
*
Jakob był dzisiaj w dobrej formie i nic nie wskazywało na mającą się spełnić tragedię.
W samo południe, słońce stało wysoko na błękitnym niebie przystrojonym bukietami śnieżnobiałych chmur podświetlonych różem, wybrał się z Kurtem, zarządcą folwarku na objazd najdalej leżących zagonów kwitnących kartofli, oraz ukwieconych łąk gdzie pasło się stado czerwonobrunatnych mlecznych krów zwanych montafunerami*. Wąska piaszczysta droga pełna zapadlin wypłukanych deszczem głębokich kolein wyznaczająca granice folwarku ciągnęła wzdłuż mieszanego lasu i łanów dojrzałego zboża. Las spał znużony gorączką, po spękanych pniach sosen spływały sople brunatno złotej żywicy, woniało kadzidlanym zapachem roztopionego bursztynu, macierzanki i suchych traw. Z głębi lasu dochodziło pracowite postukiwanie szarego dzięcioła. Ciepły wiatr kołysał koronami rozczochranych sosen, wyniosłych świerków zrzucając brązowe dojrzałe szyszki, przelatywał nad polami ciężkich wąsatych kłosów ziaren pszenicy i żyta. W złocisto mgławym gąszczu zbóż podświetlonych słońcem obficie wysypały błękitne strzępiaste chabry i delikatne maki o czerwonokrwistych płatkach. Tu i ówdzie widać czepiające się łodyg diabelskie ziele maleńkiego różowo — fioletowego kwiatu kąkolu. Wzdłuż koślawej drogi — jesienią nie przejedzie tędy żaden wóz — gęstym kolczastym parkanem rósł złotokrzew odgradzający nieprzebytym płotem uprawne pola od pobliskiego lasu. Na wysoko usypanych miedzach plenił się trawiasty perz, ludowe lekarstwo przeciwko reumatycznym dolegliwościom i kołysane wiatrem kolczaste osty obsiadłe przez kolorowe gile i grubodzioby. W błękicie nieba kołowały bociany.
— Niedługo trzeba wyjść w pole, Kurt — odezwał się rozcierając na dłoni dojrzewający kłos wąsatego żyta.
— Pszenica zaczyna już sypać i żyto dorodne — potwierdził Kurt — Żniwa będą obfite.
— Daj Boże! Oby nie takie, jak poprzedniego roku.
Wracając z pól zajrzeli do pustych spichlerzy przygotowanych — według oceny zarządcy — na przyjęcie tegorocznych obfitych plonów, wypełnionych zapachem mąki mąki, poznaczonych śladami buszujących polnych myszy. Jakob uśmiechnął na myśl o nadchodzących żniwach, zwózce snopków żyta i pszenicy oraz uroczystym Erntedank* kończącym żniwa ogólną zabawą.
— Kurt. Proszę polecić chlewmistrzowi, aby oddzielił dwie świnie do zabicia — przypomniał sobie obowiązek gospodarza dożynek.
— Jedna powinna wystarczyć. Poprzedniego roku nawet jednej nie zjedzono, chociaż były dwie beczki piwa — przypomniał Kurt.
— Nie żałujcie. Napracują się tego roku to i apetyty będą większe — uśmiechnął się — Czego nie zjedzą mogą zabrać do domu.
* rasa b. mlecznych krów
*niem. Erntedank — święto plonów — dożynki
Z nawyku zajrzeli do wielkiej stajni gdzie w osobnych przegrodach odpoczywało kilka koni, cztery robocze, dwa pełnokrwiste pod siodło i czarny dwulatek. Michael poklepał je po szerokich, mocnych zadach, rzucił po kłaku siana i poszedł w stronę murowanej obory oraz pomieszczeń chlewni, gdzie pochrząkiwało kilka wielkich świń tuczników oraz szalejąca gromadka różowych warchlaków. Wchodząc do obory zdziwiła ich ogromna ilość wielkich, tłustych, fioletowo — zielonych much obsiadających każde wolne miejsce. Takiej ilości wstrętnych much w swoim życiu jeszcze nie widzieli. Skąd mogli wiedzieć o pędzących przez kraj jeźdźcach niosących zarazę?
— Rano jeszcze tego paskudztwa nie było! — odezwał się Kurt z przerażeniem w głosie spoglądając na kłębiące się rojowisko — To nie wróży nic dobrego.
— Co prawda, to prawda — poświadczył Jakob — Niech zaraz wszystko dokładnie spryskają wapnem, żeby nie przyniosło jakieś zarazy.
Splunęli od uroku. Kilka dni później w czwartek, Jakoba trzęsła zimnica, dzwonił zębami, nakryty pierzyną musiał wypić kubek gorącej herbaty na wypocenie, co tylko pogorszyło sprawę. Wieczorem miał bardzo wysoką temperaturę bolał go brzuch i nie był w stanie poruszać nogami. Przybyły lekarz był bezradny.
— Dawajcie mu dużo zimnej Kamillentee* — polecił stroskanej żonie. — Co może mu być, doktorze — spytała patrząc na cierpiącego męża.
— Jestem pewien, że to jakieś zatrucie. Chociaż? Przyjdę jutro rano — dodał wychodząc.
Jakob przeżył noc w gorączce a nad ranem, tuż przed wschodem słońca dopadła go nieubłagana, czarna śmierć.
* niem. Kamillentee — herbata rumiankowa
W czworakach gdzie mieszkały rodziny wyrobników, wszelkiej profesji rzemieślników oraz parobków z folwarku zaraza grasowała już od kilku dni lecz nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. W tych czasach umieranie było sprawą normalną, ludzie chorowali na różne choróbska i umierali nie wiedząc, co było przyczyną. W wiosce pod lasem, daleko od folwarku, zaraza zabrała z sobą kilkoro dzieci i dorosłych. Nie wybierała. W każdej chacie słychać lament i płacz.
Pogrzeb Jakoba był skromny, strach przed zarazą zatrzymywał ludzi w domach. Nad grobem tylko najbliższa rodzina, żona z trojgiem dorastających dzieci, kilku krewnych i przyjaciele. Wokoło grobu pokrytego naręczami kwiatów przedstawiciele rodzin wielkich właścicieli ziemskich pruskich Junkrów zasiedlających ziemię od Meklemburgii przez Wschodnie Prusy po daleki Niemen kultywujących swoją odrębność. Na wbitym w ziemię metalowym krzyżu drewniana tabliczka z wypalonym napisem:
LANDADEL
JAKOB MICHAEL KUNKEL
*1796? — † 1832
Najmłodszy z trojga synów, dwojga imion Michael — Jakob Kunkel* miał w dniu śmierci ojca dopiero siedem lat i pomimo szalejącej cholery zabierającej kolejne ofiary cieszył wspaniałym zdrowiem. Po kilku beztrosko spędzonych latach wyrósł na wysokiego, silnego młodzieńca o miłej, pociągłej twarzy, wysokim czole, niewielkich wydatnych ustach oraz jasnych kędzierzawych włosach opadających na wesołe, szaro niebieskie oczy. Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpoczął naukę w szkole edukacyjnej i gimnazjum w Lubece kończąc po czterech latach z wyróżnieniem oraz maturą w kieszeni. Cały okres edukacji spędził w bursie przyjeżdżając do domu w okresie zimowych wakacji i letnich zbiorów pomagając w pracy i wtedy zakasywał rękawy koszuli pomagając przy żniwach i omłotach. Wszędzie go pełno; na polu prowadził konie wprzęgnięte do wielkiej kosiarki kosząc łany zboża i wąsatej pszenicy, widziano go wnoszącego do spichrza korcowe worki wytrzepanego w młocarni ziarna, albo, co bardzo lubił, koszącego wilgotną po rosie trawę na nadrzecznych łąkach. Lubił ciężką pracę przy której wyładowywał nadmiar sił, a pomoc przy zbiorach traktował jak zabawę i fizyczne odprężenie. Nigdy nie zaznał codziennego trudu ciężkiej pracy rolnika, jednostajnego chodzenia za wołami w czasie wiosennej orki i modlitewnego sypania ziarna w czarną ziemię pachnącą chlebem. Od czasu śmierci ojca folwarkiem zarządzali starsi bracia, Walter, Bernt i matka Krystyna.
Społeczny statut, bardzo dobre wyniki w nauce, szczególnie zaś preferowana w pruskiej armi wspaniała postura, sprawiły, że bezproblemowo został przyjęty — oczywiście bez wiedzy matki — do elitarnej wojskowej szkoły kadetów w Plön*?
— Nie będę chodził za wolim ogonem — tłumaczył lamentującej matce — praca na roli nie dla mnie. Po drugie nie potrafiłbym usiedzieć na jednym miejscu. Proszę cię Mamo nie lamentuj, moje postanowienie jest nieodwołalne.
— Chłopcze, co powiedziałby ojciec? — wszelkimi sposobami starała go odwieść od powziętego postanowienia — Jedź do Berlina. Studiuj prawo, zostań rejentem, lekarzem lub adwokatem, ale nie wojsko!
— Adwokatem? Nie! To nie dla mnie. Nie potrafię kłamać. A ojciec? — zastanowił się chwilę odpowiadając z uśmiechem — Powiedziałby; Idź synu. W rodzinie nie mieliśmy żołnierza, Armia to przyszłość Prus i właśnie ciebie potrzebuje.
— Widzę, że nie odwiodę cię od powziętej decyzji — nie oponowała — lecz, co z folwarkiem?
— Nie odwiedziesz. Armia to moje powołanie. Powinnaś to zrozumieć. Kocham wojsko oraz związane ze służbą ryzyko i będę mógł stanowić o sobie.
— O sobie!? Wojsko to przecież nic innego jak podporządkowanie i rozkazy.
— Ja nie będę zwykłym żołnierzem! Możesz być spokojna — uśmiechnął przytulając matkę do szerokiej piersi. Pogłaskała go spracowaną ręką po kędzierzawych włosach.
— Lecz, co z folwarkiem? — ponowiła pytanie.
— Folwarkiem? — odpowiedział pytaniem na pytanie — Pozostał przecież Bernt i Walter. Są starsi. Dadzą sobie wspaniale radę beze mnie. Aha! Walter zamierza się żenić. Za kilka lat będą dodatkowe ręce do pracy.
Wiele było prawdy w jego słowach. Pracę na roli uważał za ciężką, brudną, niewdzięczną przede wszystkim za monotonną.
* Landadel — ziemianin.
* tyczyło Korpusu Kadetów w Plön do której, cesarskim dekretem, przyjmowano młodzież z mniej zamożnych szlacheckich i ziemiańskich domów.
*
Ambicja, temperament i trudny charakter, stanowiły podstawę jego kolejnych awansów. W czasie wojny prusko — francuskiej mając niewiele ponad czterdzieści lat dowodził regimentem kawalerii Grafa Karla A. von Büllow* w stopniu pułkownika (?) w armii cesarza Wilhelma I. Kilka lat później otrzymał wiadomość o śmierci Matki, rok później, także średniego z braci, problemach z folwarkiem i zadłużeniach. Gospodarstwo zaczęło finansowo podupadać przestało być rentowne, ponadto folwark był zadłużony przez Waltera który nie potrafił zarządzać olbrzymim majątkiem jak jego zmarły brat. Michaelowi nie pozostała żadna alternatywa, należało pospłacać zadłużenia i sprzedać rodzinny folwark z czystą hipoteką. Zmuszony zaistniałą sytuacją, postanowił szukać miejsca gdzie po zakończeniu służby osiądzie na stałe i założy rodzinę. Słowo do słowa, Karl von Büllow* posiadający część swoich zaniedbanych finansowo dóbr w Plessau* nieopodal Grudziądza postanowił namówić Michaela do przyjęcia ich w zarządzanie.
— W tamtych stronach jest wiele opuszczonych folwarków, piękne okolice, lasy i ziemi ile dusza zapragnie. Rozejrzyj się będziemy sąsiadami przez miedzę.
— Miło z pana strony, generale. Dziękuję za zainteresowanie moją nieciekawą sytuacją.
Nie ukrywam, nie poradziłbym sobie z problemem, a pańska oferta w mojej sytuacji wiele zmienia, lecz proszę mi odpowiedzieć; dlaczego właśnie ja?
— Jesteś wspaniałym oficerem i lubię ciebie Michael i nie ukrywam jesteś dla mnie odpowiednią osobą której mogę zaufać, i oddać w zarząd upadający majątek. Znajdujemy się w podobnej sytuacji.
— Pan?
— Nie należę do wyjątków. Więc?
— Za rok odchodzę z armii Jego Kaizerowskiej Mości wtedy będę mógł sobą dysponować przyjmując zarządzanie pańskim folwarkiem, panie generale, lecz muszę także pomyśleć, o sobie…
— Znaleźć dla siebie w pobliżu folwark… — generał wszedł w słowo — I żonę która dojrzy waszego dobra, ażeby nie zmarniało.
— Właśnie — przytaknął Michael bez przekonania lecz z uśmiechem.
— Rozpocznij poszukiwania poniżej Graudenz po lewej stronie Wisły — poradził generał — Znam te strony. Kraj niezbyt zasiedlony, ludność mieszana, trafiają się stare ziemiańskie i szlacheckie rodziny z polskim rodowodem. Bieda to, ale głowy trzymają wyżej chmur.
Honorny i trudny naród, chociaż nie ukrywam, bardziej gościnny od naszych bambrów.
Bywałem tam na polowaniach szczególnie mogą podobać się okoliczne lasy nad Schwarze Wasser* w stronę Tuchol* i dalej w stronę Prus Wschodnich. Pełno w nich łownej zwierzyny, przeważają dziki i jelenie, i żubra można trafić.
* Karl. A. Bülow — Pruski General Kawalerii (1834 — 1907)
* Plessau — siedlisko Pleśno k/ Świecia
* Schwarze Wasser — rzeka Czarna Woda ( Wda )
Po kilku wyjazdach z przyjaciółmi w okolice Graudenz znalazł, swoim zdaniem odpowiednie miejsce, leżący niedaleko Laskowitz nieobciążony hipoteką, wielki podupadający folwark Hirtentäschelkraut Felder* sąsiadujący przez jezioro Bielskie z ziemiami znamienitej szlacheckiej rodziny Czapskich posiadających rodową siedzibę w Sartowicach nad Wisłą, oraz niedalekim Bąkowie. Kilkanaście wiorst na zachód od Taszewskich Pól po przeciwnej stronie Wdy rozciągały się ziemie i folwarki von Büllowów. Wybrany przez Michaela folwark w Taszewskich Polach graniczył przez miedzę oraz jezioro z folwarkiem w niedalekim Jeschau*, który w przyszłości będzie rodową siedzibą jego starszego syna, Michała któremu w odróżnieniu do ojca nadano przydomek Mały, chociaż do małych się nie zaliczał. Wprost przeciwnie.
* niem. Hirtentäschelkraut Felder — Taszewskie Pole k/ Świecia
* niem. Jeschau — Jeżewo
Kilka lat po wojnie francusko — pruskiej protoplasta rodziny Kunkelów prapradziad Michael, mając niecałe pięćdziesiąt lat opuścił armię* osiadając na zakupionym od fikusa folwarku w Taszewskich Polach. Nie mając zbyt wiele pojęcia o pracy na roli, został ziemianinem jak jego ojciec, rozpoczynając nowy, trudny etap życia. Praca nie była dla niego żadną nowością, ale systematyczne wdrażenie do codziennych obowiązków stanowiło męczarnię. Folwark był zaniedbany, gospodarskie budynki w większości zniszczone należało wyburzyć w ich miejsce wybudować nowe. Folwark nie mógł także spełniać swojej funkcji bez gospodarskiego inwentarza, trzody, bydła i koni nie wspomnieć o drobiu, psach i kotach, które przylezą same i zadomowią na stałe.
***
Zniszczone, chylące się ku ziemi, miejscami podparte drągowiną gospodarskie budynki otaczały wielki wybrukowany polnymi kamieniami prostokątny majdan z kamienną cembrowiną studni zadaszonej spadzistym daszkiem z dębowych klepek. Na spękanym drewnianym kołowrocie kołysał się przerdzewiały łańcuch z zaczepionym wiadrem z wyschniętych klepek pokrytych zielenią porostów. Północną granicę majdanu za którym wielki zdziczały i umierający z tęsknoty sad ograniczała podparta sosnową drągowiną otwarta na przestrzał olbrzymia drewniana stodoła o nadwątlonych ścianach pozbawionych wrót wyrwanych z zawiasów oraz zapadniętym dachem. Przez rozeschnięte deski ścian hulały wszystkie wiatry świata wznosząc tumany zbożowego pyłu i piasku. Z każdego kąta wielkiego gospodarstwa wyzierała bieda i smutek i nawet drepczące po majdanie bezpańskie kury nie miały się czym pożywić. Zadowolony z życia był tylko siedzący na stercie próchniejącego drewna, brunatnoszary, stary tłusty kocur wodzący przymrożonymi zielonymi ślepiami za chodzącym Michałem. Przed wrotami stodoły leżał wielki zardzewiały kierat straszący wyłamanymi zębami przekładni i złamanym dyszlem wytyczającym średnicę wielkiego kręgu wydeptanego przez chodzącego w kieracie konia.
— W co się wpakowałem? — mruczał do siebie chodząc po pachnących pleśnią zakamarkach w towarzystwie dwóch przyjaciół z wojska Jurgena i Arnolda, oraz sądowego komornika z Graudenz* trzymającego w ręku wielką księgę meldunków i miejscowego sołtysa z pękiem kluczy w ręku.
— Spisuję wszelkie uwagi panie pułkowniku — nadskakiwał usłużnie komornik notując w wielkiej księdze spostrzeżenia oraz uwagi dodając spiesznie, że urząd jest w stanie poważnie obniżyć cenę biorąc pod uwagę fakt, że od czasu opuszczenia folwarku przez poprzedniego właściciela minęło kilka lat i nie potrzeba oka rzeczoznawcy, ażeby nie zauważyć postępującej dewastacji, tętniącego kiedyś życiem, folwarku.
— Bardzo dobrze panie komorniku — przytakiwał Jurgen ze złośliwym uśmiechem — bardzo dobrze. Możliwe, że dojdziemy do ciekawej konkluzji…
— I fiskus dopłaci do twojego folwarku — wtrącił Arnold.
— Większość gospodarskich budowli należy wyburzyć — stwierdził Michael — Nie nadają się do użytku, a nakazem chwili jest wyremontować dworek, przecież gdzieś trzeba mieszkać — dodał spoglądając na dziurawy dach.
* niem. Graudenz — Grudziądz
Należało przyznać, że w odróżnieniu od pozostałych budowli, niewielki murowany dworek z dwuspadowym dachem pokrytym wystrzępioną słomianą strzechą sprawiał z zewnątrz pozytywne wrażenie i chociaż straszył pustymi oczodołami okien, wyrwanymi z ram okiennicami, wyglądał, jak na swoje podeszłe lata zupełnie przyzwoicie. Na kalenicy dachu widoczne resztki bocianiego gniazda poznaczonego zwapnionymi śladami odchodów. Z dachu chałupy, nazywanej przez Michała dworkiem, sterczały dwa kominy z czerwonej cegły pozbawione zwieńczeń oraz widocznymi ubytkami zwietrzałej przez lata zaprawy.
— Będziesz musiał wymienić kilka legarów — stwierdził Arnold — Zerwać pokrycie dachu, naprawić wszystkie okna…
— Wstawić nowe ościeżnice — dodawał Jurgen — drzwi ledwo się trzymają na zawiasach.
— Michał gdzie podziały się drzwi? — żartowali utwierdzając przyjaciela w podjęciu właściwej męskiej decyzji kupienia zrujnowanego gospodarstwa.
Jurgen, wskazując na cztery sękate kolumny podtrzymujące daszek podcienia, stwierdził, że tylko one, pomimo kilku widocznych, nieistotnych spękań i rys, nie wymagają naprawy.
— Ciekawe co zastaniemy wewnątrz? — dodał sołtys — Nigdy tam nie zaglądałem. Proszę! Oto klucze.
— Niech otworzy! — polecił Jurgen — To wy, sołtysie jesteście tutaj gospodarzem.
— Zobaczymy, co zastaniemy? — mruknął Michael popychając skrzypiące drzwi.
Wnętrze dworku powitało ich pomimo słonecznego dnia, półmrokiem, piskiem zadomowionych jasnobrązowych łasic oraz zbutwiałym zapachem drewna. Wewnątrz żadnego śladu wilgoci ani szarego nalotu grzybów pleśniaków w powietrzu unosił się jeszcze ułudny, delikatny zapach wysuszonych na pył miotełek ziół po których żadnego śladu.
— Masz dzikich lokatorów — odezwał się Jurgen wskazując siedzącą na belkowaniu gromadkę małych, krwiożerczych drapieżników.
— Ale bardzo pożytecznych — stwierdził sołtys — Należy je tylko oswoić. Ich obecność wskazuje na brak myszy w spichrzu i kretów w sadzie.
— Który nie istnieje — zaśmiał się Arnold.
— Pomyślę i o tym. Zobaczmy pozostałe komory.
Pobieżnie obejrzeli trzy niewielkie zaśmiecone pomieszczenia na parterze, przestronną kuchnię z okopconym okapem nad wielkim piecem z zapadniętym paleniskiem i duchówką do pieczenia chleba. Gościnny pokój można było z dużą dozą wyobraźni nazwać salonem, oświetlały cztery okna, dwa spoglądały na południe, pozostałe witały i żegnały codzienne wschody i zachody słońca. W północnym narożniku niewielkiego salonu największego pomieszczenia w dwornicy podpartego w narożnikach rzeźbionymi słupami ze stropem wspartym na grubych krokwiach rozpychał się wielki brzuchaty piec z zielonych kafli
— Proszę zaznaczyć w swojej mądrej księdze, że brakuje schodów na strych.
— Oczywiście! — potwierdził komornik wpisując uwagę.
— Zaraz każę przynieść drabinę — wtrącił sołtys szykując do wyjścia.
— Bez pośpiechu — wstrzymał go Michael — Idziemy obejrzeć stajnię.
Obszerną, o dziwo w dobrym stanie, murowaną stajnię z pruskiej cegły przedzielała szeroka ścieżka wysypana drobnym piaskiem wzdłuż której pojedyncze boksy dla koni. W dwóch brakowało furtek, żłobów i drabinek na siano, lecz nadawały się do zasiedlenia. W tylnej części oddzielonej gankiem znajdowało się wielkie zagracone pomieszczenie gospodarskie z rzuconymi pod ścianami spękanymi korytami do ziarna, bielone ściany podpierały krzywe drabinki na siano, rozpadające stojaki na potrzebne w stajni narzędzia zalegały zniszczoną podłogę z klepek. Pomiędzy stertą potrzebnych i mniej potrzebnych rupieci stała dobrze utrzymana dwukonna bryczka pozbawiona dyszla i jednego z tylnych kół.
— Nawet w dobrym stanie — stwierdził Arnold po odrzuceniu rupieci — Kowal dorobi brakujące detale, drewniane części pokryje pokostem i bryczka jak nowa.
— W sam raz aby pojechać do ślubu, Michael? — żartowali.
— Jest wystarczająco dużo miejsca dla roboczych Oldenburgów* i mojego Trefla — wtrącił Michael zmieniając niewygodny dla siebie temat.
Trefla, czarnego fryzyjskiego ogiera o obfitej kędzierzawej grzywie i długim ogonie sięgającym pęcin, wygrał w karty od młodego porucznika Otto von Gräbnera z Lautenburga* z Prus Wschodnich. Pobuszowali w stajni i oborach przeszli majdan, pobieżnie obejrzeli dziczejący sad, właściwie to, co jeszcze z niego pozostało, grzęznąc po kolana w mchach i wysokiej trawie obeszli wielki staw zarośnięty żabiściekiem, obsypany drobnymi żółtymi kwiatami, których nazwy nie znali, kwitnącym tatarakiem oraz splątany badylami oczeretów wśród których gniazdowały czarne łyski i dzikie kaczki krzyżówki.
— Jestem zdecydowany — poinformował komornika po zakończeniu obchodu — Pod jednym warunkiem…
— Rozumiem! Cena! — wszedł mu w słowo komornik zamykając księgę — Przygotujemy dokumenty i oczekujemy pana pułkownika za dwa tygodnie u rejenta.
— Proszę nie przerywać! Tutaj nie rozmawiamy, o pieniądzach — żachnął się Michael — Przed podpisaniem aktu kupna proszę zarządzić ponowne oznakowanie granicznych miedz, ażeby nie dopuścić do ewentualnych roszczeń sąsiadów i nieporozumień — dodał.
— Przepraszam pana, pułkowniku — z przerażeniem w głosie sapnął przedstawiciel grodzkiego sądu — Samej uprawnej ziemi jest ponad dwa tysiące hektarów. Do tego dochodzą lasy i jezioro? Nie damy rady w tak krótkim czasie.
* niem. Lautenburg — dzisiaj Lidzbark Warm.
* rasa ciężkich koni roboczych
Mijały dni i miesiące, Michael nie potrafił się wdrożyć do nowych i trudnych obowiązków, połączenie wojskowej służby z doglądaniem kupionego folwarku, co z biegiem czasu stało się zbyt kłopotliwe kolidując ze służbowymi obowiązkami, postanowił więc poszukać zarządcy, który przejmie ciężar codziennych obowiązków związanych z prowadzeniem folwarku. Pomyślał także, co wydawało się najlepszym rozwiązaniem w jego sytuacji, o towarzyszce życia, aby na stałe osiąść w Taszewskich Polach i założyć rodzinę. Co dwa miesiące, wykorzystując dni wolne od służby wpadał na jeden dzień z przyjaciółmi do Taszewskich Pól dokonując krótkiej inspekcji prowadzonych w folwarku prac, lecz wszystko w myśl przysłowia; — pańskie oko konia tuczy — szło kulawo i opieszale. W miejscu zwalonych ścian i dachu starej stodoły poniewierała się sterta desek, opieszale stawiano konstrukcje nowej obszerniejszej stodoły z dwoma szerokimi dwuskrzydłowymi wrotami i utwardzonym klepisku. Sprzed wrót zniknął przerdzewiały kierat ze złamanym dyszlem zastąpiony innym, o nowoczesnej przekładni. W miejscu chylącego do ziemi drewnianego ptasznika* stawiono nowy z myślą o zasiedleniu gołębiami pocztowymi sprowadzonymi z Belgii*. W stojącej pośrodku majdanu zadaszonej studni nie wymieniono jeszcze przegniłego kołowrotu z łańcuchem, zniknęło rozpadające się dębowe wiadro. Z dachu dworku zdjęto zmurszałe słomiane pokrycie wymieniono kilka słabszych krokwi poznaczonych bytnością korników, lecz na połowę dachu zabrakło trzciny.
— Musimy poczekać do zimy — tłumaczył majster budowniczy.
— Jak to? Do zimy? — spytał zdziwiony będąc dyletantem w temacie ciesiołka.
— Trzcinę można ciąć tylko z lodu, panie pułkowniku — tłumaczył cieśla — Zimą trzcina jest sucha, odpowiednio sztywna i nadaje do cięcia. Właściwie do koszenia.
— To tylko kilka miesięcy, czy nie tak?
— To prawda — odpowiedział majster.
— Ale przed zimą, według kolejności pór roku, powinna nadejść jesień?
— Oczywiście! — odpowiada majster nie zdając sobie sprawy dokąd go prowadzą.
— I deszcze? A dom bez dachu, panie majster. I, co wtedy?
— Nakryjemy łatami* i zabezpieczymy przed zmiennościami aury — przyrzekł majster — Kropla wody nie przeleci. Moja w tym głowa.
— Więc do roboty! Tylko z życiem — warknął Jurgen — Dla twojego dobra, chłopie… I twojej głowy.
— Nie ma mowy, o zamieszkaniu przed zimą — stwierdził Michael.
— Wewnątrz jeszcze wiele do roboty, chociaż podłogi już gotowe. Najpierw należy wyremontować kuchnię, oraz zbudować nowe schody na strych — tłumaczył majster — Na strychu graciarnia, panie pułkowniku. Jakieś stare skrzynie, dębowa komoda i rupiecie. Co z tym zrobić?
— Zostawić i nie ruszać. Sam przejrzę i zadecyduję — postanowił — Może znajdziemy coś ciekawego.
— Michael! — wtrącił Arnold przyglądając się krytycznie odkrytej więźbie dachu — Po jakie licho trzcina, albo słoma? Po jakimś czasie słoma zgnije i zacznie przeciekać.
— Więc? Masz pomysł? — spytał zaintrygowany.
— Dach pokryjesz dachówką — zaproponował Arnold — Prace przy dworku można zakończyć jeszcze w tym roku i możesz zamieszkać pod solidnym dachem.
— Świetny pomysł — przytaknął majster — ale dachówki trzeba sprowadzić z Danzig.
— Dobrze położona dachówka wytrzyma wszelkie zmienności aury — stwierdził Jurgen — Nie zgnije i nie wystrzępi jej wichura. Najważniejsze nie strawi ogień. Same plusy mój drogi przyjacielu. Kładź dachówkę.
— Pod takim dachem będziesz mógł spokojnie spać — wtrącił Arnold.
— Dach pokrywamy dachówką panie majster — postanowił — Tym razem zastosuję się do waszych rad. Obym tylko na tym dobrze wyszedł — dodał z uśmiechem.
Po każdej wizycie wyjeżdżał z folwarku wściekły z silnym postanowieniem znalezienia zarządcy który dojrzy prac w polu, pogoni opieszałych parobków i zaopiekuje folwarkiem.
— Zarządca? To także nie jest wyjście — tłumaczyli przyjaciele.
— Musisz być na miejscu, Michael — stwierdził Jurgen autorytatywnie.
— Inaczej zmarnujesz majątek i stracisz zainwestowane pieniądze — wtrącił Arnold jedyny życiowy utracjusz z grona przyjaciół.
— Najlepiej poszukaj sobie żony — skomentowali jednogłośnie.
Majster dotrzymał słowa kończąc w kwietniu prace wewnątrz i dworek był przygotowany do zamieszkania. Szerokie, wygodne schody bez barierki prowadziły na czysto wysprzątane poddasze. Pod skośnym dachem dwie stare skrzynie, komoda i wielki dębowy stół. Majster pokrył dach sprowadzoną z Gdańska, czerwoną dachówką, wstawił nowe okiennice i wejściowe drzwi, ponadto wzmocnił stare słupy podtrzymujące daszek podcienia, wyremontował prowadzące na ganek koślawe schodki. Odnowiony dworek jak na podeszłe lata prezentował się zupełnie przyzwoicie.
— Należy pomalować drzwi i okiennice — stwierdził Michael zadowolony z zakończenia prac — później zabierzemy się za stodołę, stawimy wrota i skończymy z tym bałaganem.
— Malarz będzie pojutrze. Proszę mu udzielić wskazówek, co i jak ma pomalować.
— Ja? Ja mam go pouczać? Nie mam najmniejszego pojęcia o pędzlach i farbach.
— Nie w tym rzecz, panie pułkowniku — tłumaczyć majster — Tutejsi ziemianie malują tradycyjnymi kolorami, wzorami kwiatów i roślin, przeważają motywy ludowe. Dominuje czerwień, zieleń i błękit.
— Najrozsądniej będzie pozostawić mu wolny wybór — stwierdził Michael — Niech maluje i nie zapaćka ścian. Aha! Nie zapomnijcie zamocować na dachu koła od wozu pod nowe gniazdo dla bociana.
— Na pewno nie zapomnę, panie pułkowniku — odpowiedział majster z wiele mówiącym uśmiechem — Bocian, według ludowych wierzeń, przynosi nie tylko szczęście, chroni dom od pożaru, chociaż w ludowych opowieściach trafiają się wątki, że źle traktowany, albo przeganiany, potrafi przynieść w dziobie palącą żagiew i podpalić dom.
— Bocian będzie w tym miejscu bardzo potrzebny — stwierdził Arnold.
— Tylko nie przesadzaj Michałku.
— Najwyżej czworaczki — kpili widząc jego zakłopotany uśmiech.
Dworek zasiedlił w maju przywożąc na dwóch lorach* swój żołnierski dobytek, obite wymyślnymi sztabami skrzynie wypchane bielizną, jedną ze zbiorem książek, szafy i kompletne wyposażenie gabinetu. Po kilkunastu dniach zagospodarował wszystkie pomieszczenia z wyjątkiem strychu. Największą z izb ogrzewaną kaflowym piecem przeznaczył na pokój gościnny, najmniejszą na stryszku na przytulny gabinet do pracy i odpoczynku.
— Potrzeba gospodyni — stwierdził przybyły z kurtuazyjną wizytą wójt pruskiej gminy, Gonder, oglądając kawalerskie gospodarstwo — Bez babskiej ręki żadna kura się nie uchowa. Mam na widoku dwie robotne dziewczyny. Czy pozwoli pan pułkownik je przysłać? Kiedy? Może być nawet dzisiaj. Jutro! Dobrze.
— A pan z czym przyszedł, wójcie? — spytał zaciekawiony niespodziewaną wizytą administracyjnego przedstawiciela jego kajzerowskiej mości.
— Przygoniło mnie załatwienie kilku papierkowych spraw. Drobiazg. Ponadto, nie będę ukrywał, ciekawość poznania nowego dziedzica — uśmiechnął się podkręcając ‘kajzerowski’ wąs.
— Miło mi — skomentował nowy dziedzic Taszewskich Pól — W przyszłym tygodniu zapraszam… oczywiście z małżonką na oficjalne przejęcie folwarku.
Michael objeżdżąc konno okoliczne wioski i siedliskach odwiedzał nowych sąsiadów z którymi przyjdzie mu spędzić resztę życia, zajeżdżał do sąsiednich wiosek, spotykał z sołtysami, zajechał do Jeżewa zaznajomić z proboszczem swojej parafii, księdzem dziekanem Łakomskim* w jego nowo odbudowanym kościele Świętej Trójcy. Zapraszano go do domów ziemiańskich rodzin zainteresowanych poznaniem nowego sąsiada. Zainteresowanie wzrosło, gdy sąsiad okazał się przystojnym i bogatym kawalerem — starym bo starym — lecz kawalerem i pruskim oficerem. Często, może zbyt często, odwiedzał dworek Czapskich w Sartowicach, gdzie spotkał miłość swojego życia, młodziutką Josefinę de La Hutten*. wnuczkę Dietrycha von Hutten będącego potomkiem hugenotów ocalałych po rzezi w nocy Świętego Bartłomieja, którzy szukając schronienia w innych, bardziej tolerancyjnych krajach Europy trafili na ziemie leżące pomiędzy Wisłą i Wdą. Na pogranicze Kaszub i Kociewia. Michael musiał być bardzo dobrą partią dla podupadającej ziemiańskiej rodziny, więc nie zwlekano ze ślubem i Taszewskie Pole otrzymało swoją Panią.
* ptasznik — usytuowany na wysokim słupie gołębnik
* białobrązowe gołębie pocztowe tzw. brukselskie
* nieheblowane, deski
* założycielem rodu von Huttenów był Dietrich von Hutten
* von Hutten — Czapscy — właściciele Sartowic, Bąkowa i Topoli
* lora — rodzaj wozu platformy do przewożenia towarów
* dziekan Łakomski postać autentyczna
Przez kraj przetoczyły się wojny, rewolucje, pożogi, słyszano o wielkiej wojnie na Krymie, niepokojach w całej ówczesnej Europie, wojnie Rosji z Japonią, lecz grzmoty armat nie dochodziły do schowanego w lasach folwarku. Michael kończąc wojskową służbę osiadł w Taszewskim Polu oddając pracy na roli. Pierwszemu z synów Michała i Josefiny, który niecierpliwy jak jego ojciec, przyszedł na świat krótko po hucznym i wystawnym weselu nie czekając przepisowego czasu, nadano dwa imiona po dziadku i ojcu nazywając w odróżnieniu od ojca Małym Michałem. Zgodnie z panującą w tych stronach tradycją, Rodzina Huttenów zasadziła drzewko dębu. Michał został ojcem, więc w myśl zasady powinien się ustatkować lecz nic na takie postępowanie nie wskazywało. Pomimo upływu lat nie zmienił swoich przyzwyczajeń, nadal był niecierpliwy pełen wewnętrznego niepokoju, zawsze w pogoni za czymś nowym, wartym poznania, czy posiadania. Największą miłością jego życia była bezdyskusyjnie, żona Josefina spoglądająca przez palce na jego drugą miłość, rasowe konie. Zakończenie służby w armii było dla niego, chociaż się do tego nie przyznawał, osobistą klęską. Od czasu opuszczenia armii nie splamił się żadną fizyczną pracą, czego odstępstwem od zasady była pomoc w okresie żniw i omłotów, gdy zakasywał rękawy koszuli pomagając przy pracy na swój sposób… wnosząc do spichrza korcowe* worki mąki czy wymłuconego ziarna. Pracą nazywał konną jazdę po polach, polowanie w kręgu przyjaciół oraz odwiedzanie sąsiadów w towarzystwie pięknej żony. Nie mając odpowiedniego zajęcia zamykał w gabinecie, zapadał w marazm i wtedy nie podchodź; — Nudzę się — mawiał do młodej żony i dosiadając ulubionego Trefla znikał na nieokreślony czas odwiedzając końskie targi i nowo poznanych ziemian.
* korzec pszenicy ważył ca. 100 kg.
Ciężar pracy i wychowania małego Michała spoczywał na barkach delikatnej, rozpieszczonej Josefiny która wbrew pozorom posiadała zmysł praktyczny i organizacyjny potrafiąc mądrze zarządzać powiększając ich dobro. Nie pytając Michała o zgodę wyburzała stare, ledwo trzymające się na zmurszałej zaprawie, chlewy, szopy i kurniki, unowocześniała folwark decydując na budowę stolarni oraz wodnego młyna.
— Sami będziemy mielić nasze zboże — tłumaczyła — młyn nie będzie w pełni obciążony możemy na tym zarobić przyjmując zboże od okolicznych gburów. Dla nich młyn pod bokiem dla nas zarobek.
Mijały lata, Mały Michał rósł, Duży Michał, o dziwo zaczynał się temperować, nie wiadomo, czemu należało to zawdzięczać, wiekowi czy staraniom żony. Przebywał częściej w domu aniżeli w lesie, końskich targach, o dziwo, doglądał gospodarskich robót i prac w polu, a gdy na świat przyszedł kolejny Kunkel, otrzymując imiona dziadka, Jakob — Michael, przestał się nudzić i wybywać z domu.
— Mamy dwójkę chłopców. Co myślisz o dziewczynce? — droczyła się Josefina.
— Fini — nazywał żonę zdrobnieniem — Mój Boże! Kobieto! Zastanów się, co mówisz. Dziewczyna? Potrzebujemy rąk do pracy. Jaki pożytek z dziewczyny? Dziewczyna podrośnie, pójdzie do miasta do szkół. Później posag. Nie! Nie oddam ziemi jakiemuś fircykowi. Zbyt ciężko na nią zapracowałem. Zbyt wiele włożyłem pieniędzy, własnego potu i krwawicy.
Umilkł widząc jej wesoły kpiący uśmiech. Nigdy więcej nie poruszała tego tematu. Od czasu do czasu zabierał żonę i obydwu malców na przeciwny brzeg Czarnej Wody obejrzeć wielkie pola szumiącego zboża i należące do Bülowów zabudowania folwarku, który rodzina Bülow zdecydowała się sprzedać. Czasy były niespokojne, znowu prorokowano wojnę, gotówka w ręku pewniejsza niż leżące po lasach i ugorach wioski mogące pójść z dymem, albo na zawsze przejść w obce ręce. Wtedy, ni ziemi, ni gotówki.
Obydwaj bracia, starszy Michał i młodszy Jakob, wyrastali na krzepkich parobków, starszy potrafił już powozić bryczką w cztery konie, co nie było łatwe nawet dla dorosłego parobka, co dopiero dla podrostka, Jakob uczył się orać. Pomagali w gospodarstwie na ile wystarczało im sił, lecz z nauką byli na bakier. Wśród okolicznych gospodarzy krążyła plotka ośmieszająca i obwiniająca ojca mającego negatywny udział w edukacji obydwu synów i było w tym wiele prawdy. Ojciec gonił ich do roboty jak parobków, co było powodem braku czasu na naukę w domu. Synowie nie poszli do liceum w pobliskim Świeciu zostając rolnikami jak ich pradziadek i dziadek. Josefina i dziadkowie byli niepocieszeni.
— Niech pracują. Muszą poznać co znaczy ciężka praca — tłumaczył Michał — pracują przecież dla siebie. Tyle ziemi i wszystko dla nich. Może nawet pomnożą majątek?. Mało tutaj okolicznych ziemiańskich dziewczyn, które wniosą posag przy ożenku? Czym brzydsza tym wnosi więcej?
— Michaś!? Jak możesz? — karciła go żona — Chciałbyś mieć brzydką synową? Może chciałeś powiedzieć, że i ja byłam brzydka?
— Broń Boże! — z przestrachem zażegnał wiszącą w powietrzu kłótnię — Byłaś, przepraszam, jesteś nadal piękna. Nawet piękniejsza niż wtedy.
— To jednak byłam brzydka? Sam to poświadczasz — droczyła się doprowadzając go do białej gorączki — To jak z tym posagiem?. Było zbyt dużo, czy za mało? No powiedz.
— Masz rację, nasi synowie powinni mieć mądre, ładne i posażne żony.
Zanosili się śmiechem snując dalekosiężne plany związane z dziećmi i Taszewskim Polem, jednak życie potrafi płatać figle. Synowie wyrastali na chwackich parobków, a kandydatek do powiększenia stanu posiadania, czyli rąk do pracy, jak nie widać, tak nie widać. Rodzice większości kandydatek na ewentualne narzeczone, uważali, że za wysokie progi, ale progi folwarku Kunkelów były tak samo wykoślawione jak większość pozostałych w okolicy. Sprawa była w istocie prozaiczna; dziedzic nie był swój, czyli nie był, ani Kociewiakiem, ani Kaszubem, lecz jak powszechnie nazywali go okoliczni autochtoni — przywłoką z innych stron — ponadto Prusak*. Jednakże chęć skoligacenia z bogatą rodziną przeważyła nad lokalnymi uprzedzeniami i w kościele św. Trójcy* w Jeżewie odbył się pierwszy ślub w rodzinie. Starszy z braci, mały Michał, wprowadził na Taszewskie Pole żonę z biednej rodziny Kuchcińskich, która oprócz widocznej już ciąży nie wniosła żadnego posagu. Prorokowano dziewczynkę. Był chłopiec. Bronisław.
Kilka miesięcy po ślubie, mały Michał otrzymał wezwanie do odbycia służby wojskowej. Żonę i syna zostawił pod opieką rodziców i zniknął na trzy lata w koszarach regimentu pionierów w Toruniu*.
* z XIV w.
* Toruń — Thorn
* Prusakami nazywano wszystkich osiedleńców.
W tym czasie rodzina Hutten — Czapski doprowadzona do upadku przez niegospodarne rządzenie i panujący kryzys, postanowiła sprzedać to, co pozostało z olbrzymiej kiedyś rodzinnej fortuny. Sprzedali wszystko na pniu. Krótko przed żniwami pod pałacyk Czapskich zajechały dwie czarne limuzyny. Akt notarialny spisano na miejscu i bez zbędnych komplikacji. Majątek przeszedł w ręce rodziny Grafa von Schwerin* pozostając w ich posiadaniu do końca II wojny światowej.
* von Schwerin został stracony za udział w zamachu na Hitlera
* wnuk i potomkowie von Schwerina mieszkają w rodowej posiadłości w Leonbergu, Niemcy
Jednym ze świadków niezbyt przyjemnej transakcji był Michael.
— Nie należało do przyjemnych, gdy twoja rodzina z uwagi na panujący na świecie kryzys oraz niegospodarność zmuszona zostaje do sprzedania ojcowizny.
— Trudno się z tym pogodzić — przyznała rację — Niestety coraz więcej ziemi przechodzi w obce ręce. Mamy nowych sąsiadów Michasiu. Na pewno nas zaproszą?
— Już jesteśmy zaproszeni. Kiedy? Za dwa tygodnie. Wiesz Fini ja nigdy nie pozwolę sprzedać naszej ziemi. Nigdy! — był zły — Choćby przyszły złe czasy…
— Teraz także mamy złe czasy — wtrąciła Josefina.
— Zgadzam się z tobą lecz mogą nadejść jeszcze gorsze — prorokował — Zabronię moim synom sprzedawać ziemię, ale gdyby miało do tego dojść, zamiast sprzedawać niech pozostawią ją odłogiem, rekultywować zawsze można, kupić, prawie niemożliwe.
— Nieuprawiana ziemia umiera, Michasiu — przypominała Josefina.
— A bez ziemi? Bez ziemi umiera rodzina i upada kraj — dodał Michał — powróćmy do historii wojen. Najeźdźca wpierw zabierał ziemię, wysiedlał rdzennych mieszkańców, następowała okupacja i podporządkowanie najeźdźcy. Kraj stracił zależność, ludzie poczucie narodowej spójni, ponieważ oderwano ich od korzeni, moja droga. Od ziemi.
— Oby do tego nie doszło — westchnęła.
Duży Michał — senior powiększającej się rodziny w dalszym ciągu nie przejawiał najmniejszej ochoty do ciężkiej pracy pozostawiając żonie zarządzanie folwarkiem, gonił synów do roboty jak zwykłych parobków, co doprowadziło w efekcie do rodzinnego konfliktu. Rozłam w rodzinie nie musiał należeć do cichych, ani spokojnych, gdyż obydwaj bracia wspominali go jeszcze przez wiele lat. Obrośnięty dodatkowymi historyjkami, jak drzewo bluszczem, przekazywany był kolejnym pokoleniom. Michał, starszy z braci, zakupił opuszczone gospodarstwo w Jeżewie — dla nikogo nie było tajemnicą kto wyłożył pieniądze — wychodząc z rodzinnego gniazda w Taszewskich Polach. Ojciec nie rozmawiał ze zbuntowanym synem do dnia swojej śmierci.
W Jeschau powstała nowa linia Konkelów. Mijały lata. Rodzili się i umierali, zmieniały się czasy, nastaje okres rządów Bismarcka, zwanego żelaznym kanclerzem, później nadeszły trudne lata światowego kryzysu. Nad Europą zbierały się ciężkie chmury zwiastujące światową burzę. Obydwaj bracia, Michael i Jakob, zostali powołani do służby, aby walczyć za Kajzera i Vaterland. Wojna ma to do siebie, że jednych nagradza i awansuje, drugim niszczy nie tylko zewnętrzną powłokę, lecz i zdrowie. Młodszy Jakob, dwukrotnie ranny, wraca do domu leczyć nadwątlone zdrowie, którego w pełni nie odzyskuje. Umiera w 1925 roku pozostawiając czterech synów. Najmłodszym był Florian. Duży Michał ciężko przeżył śmierć syna i udając, że nadal cieszy się dobrym zdrowiem, zajmował gospodarstwem, lecz żony nie oszukał. Odszedł spokojnie dwa lata po śmierci syna przeżywszy sto dwa lata i doczekując trzynaściorga wnuków. Przez całe życie unikał lekarzy nazywając ich konowałami lub szarlatanami.
— Wołałbym, żeby mnie leczył weterynarz — tłumaczył z uśmiechem na pogodnej twarzy — Ten zna się na koniach i wie, co człowiekowi dolega, przecież człowiek też koń, przez całe życie ciągnie wóz przeznaczenia.
Josefina, tęskniąc za swoim Michałem z którym przeżyła ponad sześćdziesiąt szczęśliwych lat, odeszła na spotkanie z mężem niespełna dwa lata później w wieku dziewięćdzięciudwóch lat.