- W empik go
Wojna w przestworzu - ebook
Wojna w przestworzu - ebook
Kolejny przykład niezwykłego talentu Herberta George’a Wellsa do przewidywania przyszłych zdarzeń. Bert Smallways mieszka na angielskiej prowincji i jest entuzjastą baloniarstwa. Zbieg okoliczności sprawia, że pojawia się w samym oku cyklonu tuż przed wybuchem światowego konfliktu zbrojnego. Niemcy posiadają flotyllę samolotów i planują uderzyć na USA póki Amerykanie nie zbudowali własnej floty powietrznej. Jednocześnie Stany Zjednoczone są w konflikcie z Konfederacją Wschodniej Azji, w skład której wchodzą Chiny i Japonia. Książka z gatunku fantastyki naukowej, wydana w 1908 roku, zaskakująco trafnie przewidziała mechanizmy zbrojnej agresji i sposoby starć militarnych praktykowane podczas I i II wojny światowej.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-6771-1 |
Rozmiar pliku: | 535 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O postępie i rodzinie Smallwaysów.
— A jednak — zauważył Tom Smallways — postęp wciąż trwa, choć zdawałoby się to niemożliwe.
Na długo przed rozpoczęciem się wojny w przestworzu Tom Smallways zrobił uwagę powyższą, siedząc na płocie u końca ogrodu swego i spoglądając wzrokiem ani to pochlebnym, ani też ganiącym na zakłady gazowe Bun Hillu. Ponad skupionymi ich zbiornikami gazu ukazały się trzy olbrzymie, niezwykłego kształtu pęcherze, kołysząc się i falując, przyczym rosły i pęczniały coraz bardziej. Były to trzy balony Klubu napowietrznego Anglji południowej, wypełniane właśnie gazem na wycieczkę sobotnią.
— Co sobota — rzekł mleczarz Stringer, sąsiad Smallwaysa — urządzają wycieczki. A przecież rzekłbyś, że to wczoraj dopiero, jak cały Londyn wylegał, aby przyjrzeć się wzlotowi balonu. Dzisiaj każde małe miasteczko prowincjonalne urządza wycieczki, a raczej latania balonowe. Dla towarzystw gazowych, to ratunek przed bankructwem.
— Soboty ubiegłej — odparł Tom Smallways — wysypano mi ze trzy beczki piasku z tych balonów na grzędy kartofli. Powiadam wam, co najmniej trzy beczki! Nazywają to wyrzucaniem balastu. Niektóre z roślin piasek połamał, inne zaś całkiem zasypał.
— Podobno i panie używają tych wycieczek balonowych?
— Hm, niech tam one nazywają się paniami. Co to jednak za panie, co latają po powietrzu i rzucają piaskiem na człowieka! Przyznam się, że inne miałem pojęcie o paniach.
Mleczarz kiwnął głową potakująco i przez pewien czas obaj spoglądali w milczeniu na rosnące balony wzrokiem, który z obojętnego stał się nieprzyjaznym.
Tom Smallways był przekupniem jarzyn i owoców z zawodu, ogrodnikiem zaś z upodobania. Żona jego, Jessika, zajmowała się sklepikiem, on zaś ogrodem. Stworzony był do życia w spokojnym zakątku świata. Niestety, niebiosa zrządziły inaczej. Otaczał go świat zmian uporczywych i ciągłych, nie oszczędzających nikogo. Zmianom podlegał nawet grunt uprawiany przez niego. Grunt ten wynajmowany był tylko rocznie i ocieniony wielką plakatą z desek, zwiastującą, że może być sprzedany pod budowę domu. Stanowił przytym ostatni już szczątek wsi w dzielnicy zalanej przez życie miejskie, Smallways znajdował się przeto wciąż pod grozą wywłaszczenia. Pocieszał się jednak, jak mógł, nadzieją, że ten prąd rozrostu i postępu ustać musi.
— Przecież — mawiał — wiecznie tak trwać nie może.
Stary jego ojciec pamiętał jeszcze te czasy, gdy Bun Hill było wioską idyliczną hrabstwa Kentu. Do pięćdziesiątego roku życia stary Smallways powoził końmi sira Piotra Bone, następnie zaczął zaglądać potrochu do butelki, otrzymał stanowisko woźnicy omnibusu stacyjnego, wytrwał na tej posadzie do siedemdziesiątego ósmego roku życia i w końcu cofnął się w zacisze domowe.
Od tego czasu pomarszczony weteran woźnica siadywał przy kominku, naładowany wspomnieniami dawnych czasów, gotów trzymać godzinami niedoświadczonego przybysza, który zagadnął go o przeszłość. Opowiadał wówczas, jak to majątek sira Piotra Bone rozparcelowano pod budowle; jak magnat ten panował w okolicy, gdy jeszcze stanowiła pola i łąki; jak tam polowano ze strzelbą i psami; jak na miejscu, gdzie obecnie wznoszą się zakłady gazowe, był urządzony tor do gry w kriketa i wreszcie jak powstał Pałac kryształowy. Pałac ten znajdował się w odległości pięciu mil (angielskich) od Bun Hillu, ale fasadę jego połyskującą widziano wyraźnie z Bun Hillu co dzień zarysowaną na tle błękitnym tęczy ogni sztucznych. Następnie dotarła do Bun Hillu kolej, wille wyrastały jedna po drugiej, powstały zakłady gazowe, wodociągi i całe morze brzydkich domów robotniczych. Osuszono okolicę, woda znikła ze stawu Otterbourne, pozostawiając rów obrzydliwy; zbudowano drugą stację kolejową w Bun Hillu południowym oraz jeszcze więcej domów i składów; następnie pojawiły się sklepy o szybach lustrzanych, komisja szkolna, podatki, omnibusy, tramwaje, docierające do samego środka Londynu, bicykle, samochody — coraz więcej samochodów — i wreszcie bibljoteka z fundacji Carnegiego.
— Przecież — mawiał Tom Smallways, wzrastając wśród tych cudów — wiecznie tak trwać nie może!
A jednak trwało. Nawet sklepik, założony w jednym z najmniejszych domków wiejskich, które ocalały, uległ zmianie, przybrał postać przygnębioną, kryjącą się przed czymś, co czyhało na niego. Bo gdy przyszło do brukowania ulicy, podniesiono poziom jej tak, że do sklepiku trzeba było schodzić po trzech stopniach. Przytym Tom usiłował przez czas długi sprzedawać tylko doskonałe owoce i jarzyny z własnego ogródka. Ale postęp zmusił go do kapitulacji. W oknie sklepiku pojawiły się karczochy z Francji, jabłka z Kalifornji, jabłka z Kanady, jabłka z Nowej Zelandji, “ładnie wyglądające — twierdził Tom — ale nie to, co jabłka angielskie”, — dalej banany, winogrona, orzechy zamorskie, mangi.
Samochody, nadjeżdżające i z północy i z południa, stawały się coraz większe, coraz szybsze i coraz więcej woniejące benzyną. Pojawiły się wielkie, hałaśliwe wozy samochodowe, rozwożące węgiel i inne towary, zastępując wozy zaprzężone w konie. Miejsce omnibusów konnych zajęły omnibusy samochodowe i nawet poziomki kentyjskie podążały nocami do Londynu w wozach pobrzękujących, zamiast trzeszczących, przesiąkając wonią postępu i benzyny.
Wówczas to Bert Smallways nabył motocykl...
* * *
Bert — należy to zaznaczyć — był Smallwaysem postępowym.
Nic nie przemawia wymowniej za bezlitośną uporczywością postępu i ekspansji naszych czasów, jak to, że przedziera się nawet do krwi takich Smallwaysów. Młodszy jednak Smallways odznaczał się pomysłowością i przedsiębiorczością, zanim jeszcze przestał nosić krótkie spodeńki. Zginął był na cały dzień przed skończeniem piątego roku życia, tonął w wielkim zbiorniku wodociągów licząc lat siedem, a gdy dosięgał lat dziesięciu, prawdziwy policjant odebrał mu prawdziwy rewolwer skądciś nabyty. Nauczył się też palić papierosy po pensie za paczkę. W dwunastym roku życia ranił uszy ojca wyrażeniami łobuzowskimi i zarabiał już do trzech szylingów tygodniowo za odnoszenie bagażów ze stacji kolejowej, oraz ze sprzedaży dzienników. Pieniądze te wydawał sumiennie na pisemka humorystyczne, powieści sensacyjne, papierosy, cukierki i tym podobne sprawunki, służące do uprzyjemnienia życia i rozjaśnienia umysłu.
Był o sześć lat młodszy od Toma i przez pewien czas, gdy Tom licząc lat 21 ożenił się z trzydziestoletnią Jessiką, posiadającą trochę grosza zaoszczędzonego na służbie, usiłowano użyć go do pomocy sklepiku, ale Bert nie posiadał chętki do pomagania innym. Nienawidził kopania, skoro zaś powierzono mu do odniesienia kosz z ogrodowizną, budził się w nim pociąg nieprzeparty do włóczęgostwa. Z koszem więc na ramionach włóczył się godzinami całymi, aby tylko nie odnieść go na miejsce przeznaczenia. Powaby zwodnicze napełniały świat, a on gonił za nimi z koszykiem i jarzynami. Wobec tego Tom postanowił sam odnosić jarzyny klientom, dla brata zaś wystarać się o posadę tam, gdzie nie znano jeszcze usposobień jego poetycznych. Takim sposobem Bert zetknął się z całym szeregiem zawodów. Służył kolejno w składzie sukna, u aptekarza, u doktora, pomagał w zakładaniu rur gazowych, adresował koperty, rozwoził mleko i w końcu dostał się do warsztatu naprawy bicyklów. Tutaj nareszcie znalazł to, do czego dusza jego tęskniła. Pracodawca jego, nazwiskiem Grubb, młodzieniec o duszy koszykarskiej, spędzał dnie zasmolony w warsztacie, wieczory zaś w salach muzycznych i marzył o wynalezieniu nowego łańcucha do bicykla. W oczach Berta był to typ doskonały dżentelmana pełnego dzielności.
Oprócz reparowania bicyklów. Grubb zajmował się także wynajmem kół najbrudniejszych i najniebezpieczniejszych w całej Anglji południowej, gdy zaś przychodziło z tego powodu do zatargów z klijentami, okazywał zadziwiającą przytomność umysłu.
Bert i Grubb dopasowali się bardzo dobrze. Bert stał się niemal sztukmistrzem w jeździe na bicyklu — potrafił naprzykład pędzić całe mile na kole, które napewno złamałoby się pod kimkolwiek innym — nauczył się myć po ukończeniu pracy dziennej, pieniądze zaś zbywające wydawał na krawaty jaskrawe, kołnierzyki, papierosy i lekeje stenografji.
Od czasu też do czasu odwiedzał brata Toma a wyglądał zawsze tak szykownie i rozprawiał z taką wymową, że Tom i Jessika, odznaczający się pociągiem naturalnym do szanowania wszystkich i wszystkiego, spoglądali na niego z zachwytem.
— Postępowy to chłopak ten nasz Bert — mawiał Tom do żony — nauczył się już niejednego.
— Oby tylko nie zanadto — wzdychała Jessika.
— Trudno, dziś panuje postęp. Zobaczysz, doczekamy się jeszcze tego, że w marcu będziemy mieli świeże kartofle. Nigdy nie spodziewałem się, że doczekam czasów takich. Zauważyłaś wczoraj jego krawat?
A właśnie Bert sprawił sobie garnitur do bicykla. Widok tego chłopaka, gdy pędził obok Grubba z głową pochyloną, karkiem w łuk zgiętym, na bicyklu do Brightonu i z powrotem, stanowił dla Smallwaysów prawdziwe objawienie widoków na przyszłość latorośli ich rodu.
Trudno, czasy postępowe!
Ale stary Smallways, siedząc przy kominku, nie przestawał pomrukiwać o wspaniałości czasów dawnych, o starym sirze Piotrze, który jeździł czwórką do Brightonu i z powrotem w przeciągu 28 godzin i który nigdy nie chadzał piechotą chyba po ogrodzie; o polowaniu na lisy tam, gdzie obecnie wznosi się przytułek dla obłąkanych; o strojach i krynolinach lady Bone. Nikt go nie słuchał. Na świecie pojawił się nowy zupełnie typ dżentelmana: dzentelmana o energji bynajmniej nie dżentelmańskiej. dżentelmana ubranego w skóry, z potwornymi okularami na oczach i czapce dziwacznej; dżentelmana, pozostawiającego za sobą woń benzyny i pędzącego po drogach wśród kurzu i woni benzynowej, wiecznie wytwarzanych. A pani tego dżentelmana, o ile widziano ją w Bun Hillu, była boginią opaloną przez wiatr, tak daleką od wytworności, jak cyganka i nie tyle ubraną ile upakowaną do jazdy o szybkim tempie.
I tak rósł Bert wśród ideałów szybkości i przedsiębiorczości, stawszy się w końcu — o ile wogóle mógł stać się czymkolwiek — czymś w rodzaju mechanika od latania i emaljowania bicyklów. Zwykłe jednak bicykle, nawet najszybsze, wyścigowe, nie mogły go już zadowolić wobec wzrastającej szybkości wehikułów mechanicznych, coraz bardziej opanowujących drogi kurzem okryte. Lecz oszczędności jego rosły i w końcu nadeszła chwila oczekiwana. Pamiętna to była niedziela, gdy wyprowadził nowy swój nabytek z warsztatu na drogę, siadł na niego wśród uwag i rad Grubba i popędził z szumem, powiększając o jedno liczbę niebezpieczeństw na drogach Anglji południowej.
— Znów do Brightonu — mruknął stary Smallways, widząc z uczuciem dumy, a jednocześnie i wyrzutu, syna najmłodszego, jak pędził na drodze. — W jego wieku nie byłem nigdy w Londynie, nie byłem nigdy na południu od Crawley — wogóle nie wyruszałem tam. gdzie nie mogłem zajść piechotą. I wszyscy tak robili. Dzisiaj wszyscy pędzą na wszystkie strony. Pomyślałby kto, że cały ten nasz kraj rozpada się na strzępy. Dziwna jeszcze rzecz, że karków sobie nie poskręcają. Patrzcie go, jedzie na przechadzkę do Brightonu! Co dzisiaj po koniach!
— Nie powiesz ojcze, — wtrącił Tom — że ja byłem w Brightonie.
— Jeszczeby tego brakowało — odezwała się Jessika — abyś się włóczył i wydawał pieniądze!
Przez czas pewien możliwości, nastręczające się przy jeździe na motocyklu tak zajęły Berta, że nie widział nowego kierunku, w którym wiecznie ruchliwy umysł ludzki zaczął szukać podniety i odświeżenia. Nie zwrócił wcale uwagi na to, że i motocykl, jak przedtym bicykl zwyczajny, utracił już charakter nadzwyczajności i należy wyznać, jakkolwiek zdawać się to może przesadą, że właśnie pierwszy Tom stwierdził owo dążenie ludzkości w nowym kierunku. Co prawda, zajęcie ogrodnika zniewalało go do częstego wpatrywania się w niebiosa, bliskość zaś zakładów gazowych, skąd dokonywano wciąż wzlotów, a w chwili obecnej także piasek, który zasypał mu parę zagonów kartofli, zniewoliły mimowoli do stwierdzenia faktu, że bogini zmiany zwróciła wzrok swój niespokojny i na niebiosa. Zaczynał się pierwszy wielki ruch na niwie aeronautyki.
Pierwszą oznaką jego widoczną było zwiększenie się liczby balonów. Niebiosa rozpościerające się nad Bun Hillem zaczęły mrowić się od nich. Zwłaszcza we środy i soboty po południu nie minęło minut kilkanaście, aby balon jaki nie ukazał się na widnokręgu. Pewnego zaś dnia pięknego, podążając na motocyklu do Croydonu, Bert zauważył wyłaniającego się z gruntów Pałacu kryształowego potwora olbrzymiego o kształcie wałkowatym i tak się nim zajął, że zeskoczył z maszyny, aby go obserwować. Wałek potwora posiadał z przodu zagięcie w kształcie nosa, pod nim zaś wisiało rusztowanie sztywne, dźwigające człowieka oraz motor, zaopatrzony z przodu w śrubę o skrzydłach wielkich, obracających się szybko, z tyłu zaś w ster płócienny. Rusztowanie zdawało się ciągnąć za sobą ów opierający się wałek, napełniony gazem, jak mały, figlarny szczeniak. szamocący i ciągnący po pokoju wielkiego gumowego słonia. Widoczne było, że skomplikowany potwór wędruje po powietrzu w kierunku oznaczonym, posługując się przy tym sterem. Podniósłszy się na wysokość jakich tysiąca stóp (Bert słyszał szum motoru), poszybował w kierunku południowym, zniknął za wzgórzami, pojawił się następnie jako plamka niebieskawa daleko na wschodzie, dążąc bardzo szybko przeciwko łagodnemu wiatrowi północno-zachodniemu, dotarł do Pałacu kryształowego, zatoczył łuk dokoła wież jego i obrawszy miejsce odpowiednie, opuścił się i znikł z przed oczu.
Bert westchnął głęboko i usiadł z powrotem na motocykl.
Zdarzenie to stanowiło tylko początek całego szeregu zjawisk, dziwnych na tle spokojnym niebios. Potwory wałkowate, stożkowate, gruszkowate, wreszcie przyrząd jakiś z glinu, sunący po powietrzu zadziwiająco, a wzięty przez Grubba, skutkiem skojarzenia pojęć co do płyt pancernych, za maszynę wojenną — zaludniły atmosferę.
Następnie przyszła kolej na rzeczywiste latawce.
Tego jednak nie widziano już w Ben Hillu, wzloty bowiem robiono w zakątkach prywatnych i innych miejscach osłoniętych, oraz przy warunkach sprzyjających, a jeżeli mimo to Grubb i Bert Smallways wiedzieli o nich, to tylko za pośrednictwem miesięczników ilustrowanych, dzienników tanich i kinematografów. Nie mniej wiadomości były tak przekonywujące, że jeżeli w owym czasie słyszano człowieka mówiącego w miejscu publicznym głosem pewnym, głośnym i poufałym: “Na pewno, że dojdzie do tego!” — to możnaby śmiało założyć się, że człowiek ten mówi o lataniu. To też i Bert wynalazł pokrywę od skrzyni, wpisał na niej wielkimi, wystawowymi głoskami: “Tu robią się i naprawiają latawce”, Grubb zaś postawił szyld w ten sposób sfabrykowany w oknie warsztatu bicyklowego. Czyn ten zupełnie wytrącił z równowagi Toma, większość jednak sąsiadów, a zwłaszcza wszyscy poświęcający się sportom, uznali go za bardzo sprytny.
Wszyscy mówili o lataniu. Każdy powtarzał bez końca: “Na pewno, że dojdzie do tego!” — ale przekonali się, że jakoś to nie nadchodzi. Istniała przeszkoda. Co prawda, próbowano już latać. Latano nawet na przyrządach cięższych od powietrza. Wright wędrował w przestworzach powietrznych kilka godzin, Bleriot przeleciał nad kanałem La Manche z Calais do Duwru, ale zwykle przyrządy padały niespodzianie na ziemię, przyczym albo druzgotały się same, albo druzgotały aeronautę, albo wreszcie zdruzgotaniu ulegał tak przyrząd jak aeronauta. Nie można było im dowierzać.
— To brak równowagi — wyrokował Grubb, powtarzając słowa przeczytane dopiero co w dzienniku — z tego powodu wciąż padają i padają, rozbijając się w końcu na strzępy!
Niepowodzenia takie uspokoiły nieco Toma, choć od czasu do czasu wznosił się jeszcze balon z zakładów gazowych w Ben Hillu i zasypywał piaskiem grzędy jego z warzywami, gdy nagle nadszedł czas rozwoju kolei jednoszynowych i niepokój ogrodnika przeniósł się z niebios wyższych na niższe.
Rzucona w 1907 r. przez inżyniera Brennana myśl zastosowania giroskopu do komunikacji kolejowej i puszczania w ruch całych pociągów o kołach pojedynczych po jednej szynie lub linie stalowej znalazła zastosowanie olbrzymie. Po niewielu latach stało się rzeczą zwyczajną przejeżdżać nad przepaściami po linie stalowej i kolej jednoszynowa wyrugowała zupełnie tramwaje, oraz wszelkiego rodzaju koleje i kolejki dwuszynowe. Gdzie grunta były tanie, tam kładziono szynę na ziemi, gdzie zaś żądano zbyt drogo, tam lina stalowa, oparta w pewnych odstępach na rusztowaniach żelaznych, biegła wysoko ponad ziemią a szybkie, wygodne wagony krążyły we wszystkich kierunkach, zastępując zupełnie koleje, dążące niegdyś po torach dwuszynowych, układanych na ziemi.
Skoro stary Smallways zakończył życie, Tom wspominając o nim mawiał: “Gdy był chłopcem, nie istniało nic wyższego nad kominy domów naszych, nie znano jeszcze wcale drutów oraz kabli napowietrznych!” — i uważał to za rzecz najbardziej uderzającą w życiu ojca.
Bo stary Smallways zeszedł do grobu pod niezmiernie skomplikowaną siecią drutów i kabli napowietrznych. Bun Hill stało się nietylko jednym z pomniejszych ośrodków dostarczania siły elektrycz nej dzięki “Towarzystwu krajowemu dostarczania siły motorowej”, które pozakładało transformatory i elektrownie w pobliżu starych zakładów gazowych, ale także stacją węzłową podmiejskiej kolei jednoszynowej.
Słupy tej kolei stały się jednym z najbardziej charakterystycznych znamion krajobrazu miejskiego. Wszędzie bowiem wznosiły się ich mocne, wysokie, śpiczaste wiązania żelazne, pomalowane na kolor jasno zielony. Zdarzyło się, że jeden z nich wznosił się okrakiem nad domem Toma, który wydawał się przez to jeszcze mizerniejszym i potulniejszym wobec olbrzyma, drugi zaś wkraczał podstawą w kącik ogrodu warzywnego, wciąż jeszcze uprawianego i posiadającego wygląd dawny, prócz części osłoniętej dachem z desek, ułożonych niemal poziomo, a zamalowanych od góry ogłoszeniami tanich zegarków i lekarstw patentowanych. Ułożono zaś deski poziomo dlatego, aby ogłoszenia widoczne były podróżnym, jadącym ponad domami koleją jednoszynową. Tom nie bardzo gniewał się z tego dachu, zyskał bowiem przez to szopę na narzędzia, oraz dla hodowli grzybów.
Już i brzegi Anglji połączono z Francją szeregiem wielkich wiązań żelaznych, przypominających wieżę Eiffla, a podtrzymujących kable kolei jednoszynowej na wysokości 150 stóp ponad powierzchnią morza, z wyjątkiem samego środka kanału La Manche, gdzie wznosiły się jeszcze wyżej, aby nie przeszkadzać krążeniu olbrzymich parowców oceanowych z Londynu, Antwerpji i Hamburga.
Po pewnym czasie zjawiły się na drogach ciężkie samochody, dążące na dwuch tylko kołach, położonych jedno za drugim. Widok pierwszego takiego pojazdu dziwacznego sprawił na Tomie wrażenie ogromne i wtrącił go w zadumę, z której nieborak nie mógł otrząsnąć się przez czas długi.
Cały ten rozwój giroskopów i kolei jednoszynowych zajął wielce uwagę publiczności, nie mniej podniecenie ogromne wywarła wiadomość o odkryciu niezmiernie bogatych pokładów złota na dnie morza u wybrzeży Anglji. Odkrycia tego dokonała badaczka dna morskiego, panna Patricia Giddy. Uzyskawszy stopień naukowy na uniwersytecie londyńskim, gdzie poświęciła się gieologji i mineralogji, zajęła się badaniem skał złotodajnych w Walji północnej i podczas pracy w tym kierunku wpadła na myśl, czy skały te nie ciągną się dalej pod powierzchnią morza. W celu sprawdzenia swych przypuszczeń użyła przyrządu dla wyławiania przedmiotów znajdujących się na dnie morskim, zwanego pełzaczem podmorskim, a wynalezionego swego czasu przez włocha, dra. Alberta Cassiniego. Przypuszczenia okazały się uzasadnione, po trzech bowiem godzinach pracy pod wodą, dzielna badaczka wróciła na ląd z dwoma cetnarami rudy, zawierającymi złoto w nieosiągniętej jeszcze ilości 17 uncji na tonę rudy.
Dzieje tego odkrycia oraz kopalni podmorskich opowiemy może innym razem, tu zaś pragniemy tylko zaznaczyć, że właśnie w czasie wywołanego przez to odkrycie podskoczenia cen wszystkich towarów, wzmocnienia pewności siebie i przedsiębiorczości ogólnej, odżyło zajęcie się żeglugą napowietrzną.
* * *
Ciekawym jest, jak nadeszła ta fala powrotna. Nadejście jej przypominało podmuch wiatru w dzień spokojny. Nie przewidywano go, a jednak nadszedł. Ludzie znów zaczęli mówić o wzlotach tak, jakby nigdy o niczym nie mówili. Ilustracje przedstawiające wzloty i maszyny do latania powróciły na łamy dzienników, w poważniejszych zaś czasopismach mnożyły się i zwiększały artykuły oraz aluzje w tym przedmiocie. Podróżni jadący wysoko nad ziemią kolejami jednoszynowymi pytali się wzajemnie: A kiedyż to zaczniemy latać? Nowy rój wynalazków wyłonił się w ciągu jednej niemal nocy. Rzekłbyś: grzyby po deszczu.
Fala ta odbiła się wkrótce też echem o warsztat bicyklów w Bun Hillu. Grubb wydobył zbudowany przez siebie model maszyny do latania i spróbował go na podwórzu za warsztatem z tym wynikiem, że maszyna wzniosła się nibyto w powietrze, a padając rozbiła siedemnaście szyb i dziewięć doniczek z kwiatami w inspektach znajdujących się w domu sąsiednim.
I nagle, niewiadomo skąd i na czym oparta, runęła wiadomość uporczywa i niepokojąca, że zagadnienie rozwiązano, że tajemnica lotu przestała być tajemnicą. Bert natknął się na nią pewnego popołudnia, gdy zaspakajał pragnienie w gospodzie Nutfieldu, dokąd zajechał na swoim motocyklu. W gospodzie tej znalazł się palący fajkę w zadumie żołnierz jakiś w ubraniu z khaki, jak się okazało następnie, mechanik, którego zainteresowała maszyna Berta, przyjechał był bowiem także na bicyklu. Po omówieniu jej wad i zalet, żołnierz przeskoczył do innego przedmiotu.
— A teraz — rzekł — nadchodzi era latawców.
— Wciąż mówią o tym — odparł Bert — uwierzę jednak dopiero wówczas, gdy ujrzę je na własne oczy.
— Niedługo czekać pan będzie.
Rozmowa zdawała się schodzić na tory zwykłej, uprzejmej wymiany zdań.
— A ja powiadam panu — upierał się żołnierz — że już latają. Widziałem to na własne oczy.
— Co to za latanie! — zawołał Bert — i ja widziałem takie próby nieudałe.
— Przepraszam, nie mówię bynajmniej o takich próbach, podczas których latawiec wznosi się w powietrze na to, aby runąć na ziemię, i potrzaskać się na drzazgi. Mówię o lataniu prawdziwym, bezpiecznym, podlegającym kontroli, przeciwko wiatrowi. Ot co!
— Tegoś pan nie widział!
— Widziałem. W Aldershocie. Ale władze utrzymują to w tajemnicy. Możesz pan być pewien, że tym razem nasze ministerjum wojny nie zaspało sprawy.
Niewiara Berta była zachwiana. Zaczął więc zadawać pytania. Żołnierz wywnętrzał się coraz bardziej.
— Jest tam — opowiadał — rodzaj doliny, obejmującej prawie milę kwadratową i otoczonej płotem z drutów kolczastych o dziesięciu stopach wysokości. Tam to odbywają się próby. Stojąc obozem w pobliżu, mamy sposobność zajrzeć czasem w to miejsce. Ale nie tylko my jedni posiadamy takie maszyny. Mógłbyś pan założyć się śmiało, że posiadają je także Japończycy i Niemcy.
Żołnierz stał, rozstawiwszy szeroko nogi i zamyślony nabijał fajkę tytuniem, Bert zaś siedział na niskim murku, o który oparł był swój motocykl.
— Ciekawa będzie wojna w tych warunkach — zauważył.
— Żegluga napowietrzna — ciągnął żołnierz— rozpowszechni się wkrótce. A gdy się rozpowszechni, gdy zasłona pójdzie w górę, zobaczysz pan — zapewniam pana — wszystkich na scenie w pracy gorączkowej. I wojnę nie lada także!. . . Jak widzę, nie zajmują pana wiadomości tego rodzaju w dziennikach?
— I owszem, czytuję je czasem.
— W takim razie czyś pan nie zauważył rzeczy wartej zastanowienia, mianowicie owych wynalazców znikających — wynalazców występujących w blasku zachwytów dziennikarskich, dokonywujących kilku prób udałych i następnie znikających nagle?
— Nie mogę powiedzieć, abym to zauważył — odparł Bert.
— Widzisz pan, a ją zwróciłem na to uwagę! Ledwie, że spostrzeżesz kogo występującego z powodzeniem w tym kierunku, a już znika. Poprostu schodzi z widowni. A po pewnym czasie już nic o nim nie słychać. Rozumiesz pan? Znikają. Odchodzą, nie zostawiwszy adresu.
Powiedziawszy to, zabrał się do zapalania fajki.
— Może jakie towarzystwo tajne — zowołał Bert — uprząta ich w ten sposób?
— Towarzystwo tajne? Gdzietam!
Zapalił zapałkę i pociągnął z fajki.
— Towarzystwo tajne? — powtórzył, trzymając fajkę w zębach i zapaloną zapałkę w palcach. — Nie, panie. Powiedz raczej ministerja wojny!
Odrzucił zapałkę i poszedł do swej maszyny.
— Powiadam panu, niema mocarstwa w Europie, ani w Azji, ani w Ameryce, ani w Afryce, któreby nie posiadało obecnie ukrytej w rękawie przynajmniej jednej maszyny do latania. Powtarzam, niema ani jednego. I to maszyny prawdzjwej, przydatnej do użytku. A szpiegostwo! Wszystkie bowiem państwa szpiegują się nawzajem, gdyż każde chciałoby wiedzieć, co posiadają inne. Zaręczam panu, że cudzoziemiec, a nawet Anglik bez upoważnienia, nie dotrze na odległość czterech mil do naszych terenów próbnych w Lydd, Galwayu lub choćby nawet do małego pola w Aldershocie.
— A jednak — zauważył Bert — chciałbym najpierw zobaczyć choć jedną z tych maszyn. Ot, poprostu, aby utrwalić się w wierze. I zapewniam pana, że uwierzę, gdy zobaczę.
— Niema obawy, zobaczysz je pan niebawem — zapewnił żołnierz i wyprowadził bicykl na drogę. Bert zaś pozostał na murku poważny i zamyślony, z czapką zsuniętą na tył głowy i z papierosem dymiącym w kącie ust.
* * *
Wrażenie odniesione z rozmowy tajemniczej z żołnierzem nie zaprzestało jeszcze zaprzątać umysłu Berta Smallwaysa, gdy nastąpiło zdarzenie najbardziej zdumiewające w całym tym okresie dziejów ludzkości, obejmującym oczekiwanie urzeczywistnienia się żeglugi napowietrznej. Ludzie nazywają zwykle zbyt pochopnie zdarzenia niektóre epokowymi. Ale to było istotnie zdarzenie epokowe. Mowa tu o nieoczekiwanym i najzupełniej udałym locie pana Alfreda Butteridga z Pałacu kryształowego w Londynie do Glasgowu i z powrotem, w małej, lecz odpowiadającej zupełnie celowi maszynie cięższej od powietrza; maszynie całkiem podlegającej kontroli człowieka i dającej się kierować; maszynie latającej tak dobrze, jak gołąb.
Każdy odczuł, że to nie nowy krok, lecz olbrzymie posunięcie się naprzód, ogromny skok w sprawie żeglugi napowietrznej. Pan Butteridge znajdował się ogółem około dziewięciu godzin w powietrzu i przez cały ten czas leciał z łatwością i pewnością ptaka. Maszyna jednak jego nie była podobna ani do ptaka, ani do motyla, ani też nie posiadała wielkiej szerokości aeroplanu. Sprawiała raczej na widzu wrażenie pszczoły lub osy. Niektóre jej części obracały się z taką szybkości, że wydawały się skrzydłami przezroczystymi, lecz inne znów, włączając dwie, — jeżeli można tu użyć porównania z chrząszczami — pokrywy skrzydeł, pozostawały sztywno rozciągnięte. Pośrodku znajdował się tułów zaokrąglony, jak u ćmy, na nim zaś zasiadł p. Butteridge w rodzaju siodła, jak na koniu. Podobieństwo do osy nastręczało się i z tego jeszcze powodu, że lecąc, maszyna wydawała brzęk głęboki, szumiący, podobny zupełnie do brzęku osy, tłukącej się o szyby w oknie.
Pan Butteridge zadziwił — jak rzekliśmy świat cały. Był to jegomość bóg wie skąd rodem, jakich los dotychczas rzuca czasem w świat ku pokrzepieniu ludzkości. Powiadano, że pochodzi to z Australji, to z Ameryki, to znów z Francji południowej. W ciągu lat kilku należał do większości klubów aeronautycznych, pomimo jednak głosu donośnego, częstego zaznaczania swej obecności, przechwałek zaczepnych i uporu w zapatrywaniach — nie zdobył sobie tam stanowiska wybitnego. Pewnego wreszcie dnia napisał do wszystkich dzienników londyńskich, zawiadamiając je, że uczynił przygotowania do wzlotu z Pałacu kryształowego na maszynie, która wykaże naocznie, iż zalegające jeszcze pole trudności w lataniu rozstrzygnięto ostatecznie. Nie wiele dzienników list ów wydrukowało, mniej zaś jeszcze ludzi uwierzyło w zawarte w nim rozszczenia. To też zaledwie do trzydziestu osób znalazło się na terytorjum Pałacu kryształowego, gdy pewnego poranku letniego, około godziny szóstej, otworzyły się wrota szopy, w której p. Butteridge montował swą maszynę, i olbrzymi ów owad poleciał w świat, zachowujący się względem niego z tak wielkim niedowiarstwem i lekceważeniem.
Zanim wszelako po raz drugi okrążył wieżę Pałacu kryształowego, bogini sławy poniosła już do ust trąbę. Wciągnęła zaś w piersi powietrze, gdy brzękiem maszyny zbudzeni włóczędzy, wysypiający się zwykle na ławkach placu Trafalgarskiego, ujrzeli Butteridge okrążającego wysoko w powietrzu kolumnę Nelsona. A zanim aeronauta dotarł do Birminghamu — gdzie znalazł się około godziny wpół do dziesiątej — już ogłuszający dźwięk jej trąby rozległ się po kraju całym. Zadanie, o którego rozwiązaniu pomyślnym zwątpiono już całkowicie, zostało rozwiązane stanowczo. Człowiek bujał w powietrzu zupełnie łatwo i z całą pewnością siebie.
W Szkocji oczekiwano go już z otwartymi szeroko ustami. Do Glasgowu dotarł o godzinie pierwszej po południu. A przyjazd ten wywarł tam wrażenie tak olbrzymie, że, jak opowiadają, nie było fabryki lub warsztatu okrętowego w tym ulu przemysłowym, gdzieby powrócono do pracy przed wpół do trzeciej po południu. Aeronauta okrążył budynki uniwersytetu, opuścił się wymijając z zupełną łatwością kościoły, domy oraz kable kolei jednoszynowych, tak, że głos jego mógł być dosłyszany i zawołał:
— Nazywam się Butteridge B-U-T-T-E-R-I-D-G-E! Słyszycie? Matka moja była szkotką!
A przekonawszy się, że go dosłyszano, uniósł się wśród wrzasku i okrzyków patrjotycznych, następnie zaś poleciał szybko i łatwo w kierunku południowo - wschodnim, podnosząc się i opadając długimi ruchami falistymi, co przypominało nadzwyczajnie lot osy.
Powrót jego do Londynu — po drodze przeleciał jeszcze nad Manczesterem, Liverpoolem i Oksfordem, wszędzie wykrzykując swe nazwisko — wywołał podniecenie niesłychane. Cała ludność wpatrywała się w niebo. W ciągu jednego tego dnia zdarzyło się więcej wypadków przejechania na ulicach, niż w przeciągu poprzednich trzech miesięcy, a parowiec miejski “Tsaac Walton” wpadł, skutkiem nieuwagi sternika, na filar mostu Westminsterskiego.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy pan Butteridge powrócił na terytorjum Pałacu kryształowego, tego gruntu klasycznego przedsięwzięć aeronautycznych; wprowadził bez wypadku maszynę do szopy, której wrota zamknął natychmiast przed nosami dziennikarzy i fotografów, oczekujących na powrót jego niecierpliwie.
— Słuchajcie chłopcy — rzekł do nich, gdy zamykano wrota — jestem znużony śmiertelnie i potłuczony od tylegodzinnego siedzenia w siodle. Nazywam się Butteridge — B-U-T-T-E-R-I-D-G-E! Zapiszcie nazwisko dokładnie. Jestem obywatelem cesarstwa Brytyjskiego. Pomówię z wami jutro!
Mgliste fotografje migawkowe — oto wszystko, co upamiętnia tą podróż. Na niektórych z nich widać pomocnika aeronauty, jak walczy z tłumem natarczywych młodzieńców z notesami i aparatami fotograficznymi w rękach, gdy tymczasem sam bohater stoi górując u progu szopy, a z pod gęstego czarnego wąsa jego widnieją usta szeroko otwarte i wykrzywione głośną przemową do bezlitośnych przedstawicieli prasy, oblegających go dokoła. I góruje tak nad wszystkimi, gdyż jest w chwili tej najsławniejszym człowiekiem w kraju. A mimowolny symbol tego rozgłosu stanowi tuba, którą dzierży w lewej ręce, poruszając nią żywo.
* * *
Tom i Bert Smallwaysowie widzieli ten powrót, śledząc go z grzbietu wzórza Bun Hillu, z którego tak często przypatrywali się ogniom sztucznym, puszczanym z Pałacu kryształowego. Bert był podniecony, Tom zaś spokojny i ociężały, żaden z nich jednak nie przewidywał, jaki wpływ na ich życie wywrą owoce tego zajścia.
— Nakoniec może — odezwał się Bert — Grubb pomyśli o warsztacie i rzuci do djabła swój model do latawca. Choć co prawda i to nas nie zbawi jeżeli nie zapłacimy rachunku Steinharta!
Bert znał się przytym już dosyć na żegludze napowietrznej, aby przeczuć, co za sensację w prasie wywoła maszyna Butteridga.
— Dzienniki — zauważył — popadną w szał!
Istotnie, dnia następnego prasa oszalała. Dział ilustracji w dziennikach zaczerniony był zdejmowanymi naprędce fotografiami, z treści artykułów przebijały drgania gorączkowe, w tytułach piętrzyły się głoski olbrzymie. Na trzeci dzień było jeszcze gorzej, pod koniec zaś tygodnia stracono wszelką miarę Zdawało się że pisma nie są redagowane, ;lecz wykrzykiwane na ulicach.
A w całej tej wrzawie szalonej najbardziej interesowały fakty, tyczące się wyjątkowej postaci p. Butteridga, oraz warunki niezwykłe, pod jakimi zgadzał się na sprzedaż państwu tajemnicy swej maszyny.
Szczegóły bowiem tej maszyny stanowiły rzeczywiście tajemnicę, strzeżoną zazdrośnie. P. Butteridge zbudował ją sam pod osłoną szop Pałacu kryształowego, przy pomocy robotników niewykształconych. Dnia zaś następnego po pamiętnym wzlocie, rozebrał ją własnoręcznie, zapakował sam pewne części, a zapakowanie reszty powierzył robotnikom również niewykształconym. Opieczętowane paki wysłano następnie w różne strony świata, roztaczając zwłaszcza opiekę szczególną nad motorami. Zachowanie tych ostrożności było najwidoczniej konieczne wobec gwałtownych wysiłków, jakie czyniono, aby otrzymać fotografie maszyny, a przynajmniej jej zarys. Pan Butteridge wszelako, pokazawszy co potrafi, nie zamierzał bynajmniej wypuścić z rąk tajemnicy.
Załatwiwszy się z maszyną, stanął wobec publiczności angielskiej z pytaniem na ustach: czy chce posiąść jego tajemnicę, czy nie? — przytym powtarzał wciąż krzykliwie, że jest obywatelem cesarstwa brytyjskiego, pragnącym z całej duszy, aby wynalazek jego stał się przywilejem i monopolem cesarstwa, ale...
I tu właśnie zaczynała się trudność.
Jak się okazało, p. Butteridge nie odznaczał się bynajmniej fałszywą skromnością, a nawet wogóle skromnością. Z chęcią nadzwyczajną zgadzał się na wywiady dziennikarskie, odpowiadał na wszelkie pytania, oprócz tyczących się żeglugi napowietrznej, wydawał sądy i krytykował, dostarczał portretów i fotografji własnych, słowem, radby cały widnokrąg ludzki zająć swoją osobą. A co więcej, chwalił się głośno ze względów, jakimi otacza pewną damę, i oto publiczność angielska, tak dbająca o formy przyzwoitości, dowiedziała się z odrazą i niepokojem, że okazanie współczucia tej damie serca p Butteridga stanowi warunek konieczny wyłącznego zawładnięcia przez cesarstwo brytyjskie nieocenioną tajemnicę utrzymania równowagi w powietrzu.
Ale na czym właściwie polegało to dziwne żądanie aeronauty i jak przedstawiał się w rzeczywistości stosunek jego do owej damy — tego nie dowiedziano się nigdy. Z nieogłoszonych drukiem rozmów wynikało tylko, że wyszła za mąż za jakiegoś “wstrętnego tchórza”, że jest istotą zapoznaną i wreszcie, że on, Butteridge, “szczyci się miłością swoją”.
— Ależ panie Butteridge — zwracali mu uwagę sprawozdawcy dzienników — to jest sprawa prywatna.
— Nie, panowie — odpierał gwałtownie — to sprawa publiczna! Gwiżdżę na to, czy zgadza się z instytucjami istniejącymi lub zapatrywaniami ogółu. Nie dbam nawet, czy występuję przeciw całemu światu! Wiem tylko, że działam w obronie kobiety, którą kocham, kobiety, panowie, szlachetnej i pokrzywdzonej. Chcę ją pomścić za wszelką cenę!
— Kocham Anglję — dodał następnie — kocham Anglję, ale purytanizmu jej, panowie, nienawidzę! Przejmuje mnie obrzydzeniem, idzie mi do gardła. Oto naprzykład moja sprawa . . .
A co we wszystkich tych wynurzeniach nadzwyczajnych uderzało przedewszystkim uwagę dziennikarzy, to krzykliwość, język ordynarny i wyrażenia niewyszukane p. Butteridga, zdradzające człowieka bez wykształcenia i ogłady towarzyskiej.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.