Wojna Wschodnia. Kroniki - ebook
Wojna Wschodnia. Kroniki - ebook
Jeżeli powieść Ogień sprawiedliwości opisuje alternatywną historię wojny polsko-sowieckiej z poziomu strategicznego, to uzupełniający ją zbiór opowiadań Wojna wschodnia 1964 roku przedstawia szczebel taktyczny. Z tej perspektywy liczy się brawurowa ucieczka pilota strąconego nad terytorium wroga, kanister paliwa do czołgu czy nadmierne ambicje chłopaka z gdańskiej obrony terytorialnej. To wojna oglądana z perspektywy jednostek, różnie definiujących na swój użytek równowagę między odwagą a chęcią przeżycia. W podobny sposób autor potrafi także pokazać żołnierzy drugiej strony.Różnica jest tylko taka, że największym zagrożeniem są dla nich niejednokrotnie „swoi”.
Brudna, brutalna wojna, oglądana nie tylko z linii fontu, ale niejako z twarzą przy ziemi i głową zasłoniętą rękami – to właśnie pokazują te opowiadania.
Cykl Czerwona ofensywa
1. Czerwona ofensywa
2. Kontrrewolucja
3. Plan Andersa
4. Ci szaleni Polacy
5. Ogień sprawiedliwości
6. Tajne operacje wydziału II
7. Wojna Wschodnia - zbiór opowiadań
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366955882 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W roku 2014 wydana została moja powieść z gatunku _political fiction_, pod tytułem _Czerwona ofensywa_. Była to wizja III Wojny Światowej, która mogłaby wybuchnąć zaraz po drugiej, w roku 1945. Fikcja, ale poparta analizą uwarunkowań historycznych i politycznych. _Ofensywa_ stała się serią czterech powieści, mówiących o całej kampanii pokonania Sowietów. Kilka lat po stworzyłem kontynuację pod tytułem _Ogień sprawiedliwości_. Opowiada ona o wojnie jaka miała wybuchnąć w latach 60-tych, w zupełnie innej Europie, choć przeciwko temu samemu wrogowi, Związkowi Sowieckiemu.
Wielu czytelników zarzucało mi, że _Ogień sprawiedliwości_ nie był tak mocno nasycony scenami batalistycznymi jak pierwsza seria. Więcej postawiłem tam na rozgrywki wywiadów i kuluarowe narady polityków. W 2020 roku postanowiłem nadrobić ten błąd i uzupełnić _Ogień_. Wiele się jednak działo od tego roku i prace nad tekstem przerwałem. Między innymi przez pełnoskalową wojnę, jaka wybuchła w Europie i jaka pośrednio zagroziła też Polsce.
Mija 10 lat od premiery _Czerwonej ofensywy_. Książki popularnej. Jak wielu twierdziło, kupowanej ze względu na wybuch wojny o Donbas i Krym w 2014 roku. Dziesięć lat później obserwujemy wojnę, jakiej nie było na naszym kontynencie od 1945 roku. Tak jak w powieściach, agresor i wróg pozostaje ten sam, Rosja.
Dekadę po _Czerwonej ofensywie_ przedstawiam _Wojnę wschodnią 1964_. Zbiór opowiadań o tym, co wydarzyło się w świecie, który stworzyłem. Prezentuję walki pancerne, zmagania lotnictwa, akcje wojsk specjalnych, tajne rozgrywki dyplomatów.
W niniejszym tekście – choć jest to opowieść _political fiction_ – znajdą państwo wiele odniesień do współczesności. Wizje rozprawy z wrogiem cywilizowanej Europy, albo przynajmniej wyobrażenia o rychłym końcu neo-sowietii.
Mam ogromną nadzieję, że bieg wypadków opisany w tym zbiorze opowiadań o fikcyjnym świecie przełoży się na rzeczywistość i doprowadzi do pokonania Rosji. ■PROLOG
Ogromne pomieszczenie rozświetlało białe światło. Przestrzeń i forma wnętrza przywodziła na myśl widownię teatru. Pod sufit unosiły się, zlewające się w jedno, szmery rozmów i szeptów.
Aula najważniejszej z uczelni wojskowych w Rzeczypospolitej była wypełniona po brzegi. Zieleniło się od mundurów studentów, oficerów, weteranów i przyszłych dowódców. Oliwkowe wypełnienie sali poprzecinane było „wstęgami” stalowych i czarnych mundurów, należących do gości reprezentujących lotnictwo – które doceniano tego dnia o wiele bardziej – oraz Marynarkę Wojenną.
W pierwszych rzędach zasiedli dowódcy rodzajów wojsk i zaproszeni oficerowie alianccy. Niektórzy już w cywilu. Był ambasador USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Szwecji. Dowódcy sił białorosyjskich oraz oficerowie nowych armii wschodnich. Wielka zbiorowość przedstawicieli, który wzięli udział w wielkiej wojnie, w wielkim cudzie jak mawiano. Jednym z tych zwycięstw, które trafiają się tylko raz w historii.
Wprowadzono sztandar w asyście honorowej. Po uroczystym odśpiewaniu hymnów i sygnale Wojska Polskiego prowadzący uroczystą akademię oficer zaprosił głównego prelegenta. Generała Antoniego Walczuka. W czasie wojny i obecnie jeszcze – szefa sztabu generalnego. Jednego z głównych autorów planu, który nazwano „Ogień sprawiedliwości”.
Wyłysiały już zupełnie, acz noszący się twardo, niemal jak sportowiec, generał dostojnie przeszedł wzdłuż sceny i wkroczył na nią, ściskając w ręku teczkę.
Stanął za katedrą, spokojnie rozłożył arkusze tekstu i kiwnął głową do obsługujących rzutnik. Był gotowy. Na scenie przygaszono światła.
Antoni Walczuk milczał jeszcze chwilę. Nie, nie zmagał się z tremą. Ktoś, kto podpalał jeden po drugim sowieckie czołgi, kto szedł z Andersem na Warszawę, nie bał się publicznych wystąpień. Nawet takich, które telewizja pokazywała na całym świecie.
On budował nastrój. Chciał, by podniosłość momentu udzieliła się wszystkim. By szczególnie zapamiętali ją młodzi podchorążowie. Ta grupa młokosów, ciągle jeszcze zapatrzonych w starszych oficerów jak w obrazy. By wiedzieli, że są cząstką armii, która pierwszy raz w historii zdołała odsunąć na bardzo długo zagrożenie ze wschodu. By nie dali się coraz powszechniejszym modom na spokojne życie bez lęku o cokolwiek. Te pacyfistyczne hasła, które rozchodziły się pośród młodzieży – to musiało nadejść. Zmęczenie wojną i tlącym się ciągle konfliktem na wschodzie odciskało swoje piętno. A zawirowania w Chinach, choć korzystne dla Rzeczypospolitej, pogłębiały ten stan.
Walczuk chciał, by patrzący na niego przyszli dowódcy, którzy zazdrościli mu wojennej chwały, robili to jeszcze mocniej. Żeby chcieli dorównywać tym, którzy przed nimi. Którzy nie raz mieli dość chwały i marzyli o spokoju z dala od okropnych wspomnień starcia, które nie zawsze przypominało triumfalny marsz.
Szef sztabu wyprostował się. Jeszcze raz omiótł salę spojrzeniem i serce mu przyśpieszyło. Dopiero teraz przebiło się do jego świadomości, że powierzono mu ogromny zaszczyt. Upamiętnienie i rzeczowe przedstawienie historii wielkiej wojny jako ukoronowanie kariery, którą niedługo miał zakończyć. Ogarnęło go niespodziewane wzruszenie. Chciał coś powiedzieć, ale gardło się zacisnęło. Wytrwał kilka sekund z marsową miną, nie mając zamiaru dać poznać młodym, że wspomnienia biorą górę. Udało mu się. Opanował emocje. Złapał boki podium i przemówił twardo, głośno.
– Szanowny panie prezydencie! – zaczął, podniośle zwracając się do swojego przyjaciela. Jak on, weterana aż trzech wojen, w których walczyli. Pawła Przeszło-Stępniakowskiego. Oficera wywiadu, który wyczuł moment i tak naprawdę poprowadził kraj do wojny. Zaraz potem został wybrany prezydentem Rzeczypospolitej.
Stępniakowski skłonił się uroczyście i lekko uśmiechnął. Dał sygnał, że wszystko jest porządku.
Za tym niemym zezwoleniem Walczuk znów się wyprężył i spoważniał.
– Proszę państwa o uczczenie chwilą ciszy tych tysięcy wspaniałych ludzi, którzy oddali życie za przyszłość i bezpieczeństwo Rzeczypospolitej, a także świata. Byli solą zwycięstwa, które dziś honorujemy… – jeszcze nie zdołał dokończyć płomiennego apelu, a zebrani zerwali się z miejsc. Wojskowi, cywile, generalicja, nawet prezydent – wszyscy stanęli na baczność. Niejeden wracał myślą do wspomnień, odszukiwał w pamięci przyjaciół, których już nie było na świecie. Zapanowała absolutna cisza, mącona tylko delikatnym szumem klimatyzacji.
– Dziękuję państwu – szepnął generał Walczuk. Nie spieszyło mu się, by zmącić ten podniosły moment.
Poczekał, aż wszyscy zajmą miejsca i przeszedł do części zasadniczej.
– Zebraliśmy się tu, by uczcić i upamiętnić pięć lat od wielkiego… wspólnego zwycięstwa – uczynił gest podkreślający wspólny wysiłek alianckich wojsk. – Dni chwały, które, okupione wysiłkiem i krwią, przywróciły historyczną sprawiedliwość – tu lekko zaryzykował, bo takie słowa mogły nie podobać się zarówno sąsiadom ze wschodu, jak i zachodnim aliantom, ciągle obarczanym winą za Jałtę i brak woli kontynuowania wojny w roku czterdziestym szóstym. – Zwycięstwo, które dało wolność i możliwość samostanowienia uciśnionym narodom imperium niegodziwości – teraz łechtał sojuszników ze wschodu. Potrafił pisać i przemawiać jako dyplomata, łącząc delikatne przytyki z wielkimi pochlebstwami, choć jego prywatna opinia była o wiele ostrzejsza. Rozbito sowieckie imperium, a do tego rozparcelowano państwowość, która przez kilka wieków pilnowana była przez Moskwę. Nie było to nawet efektem jakiś szczególnie usilnych zabiegów, a już bardziej niemocy tego kraju. Rozlatywał się sam, wystarczyło tylko mu pomóc.
– Moim zadaniem na dziś jest przedstawienie historii tej wojny. Podsumowanie jej przebiegu i przedstawienie następstw oraz niektórych aspektów operacyjnych, które miały wpływ na przebieg kampanii w szerszym zakresie. Piąta rocznica to doskonały moment na chłodne przedstawienie najważniejszych faktów. Na wykład historyczny o czymś, co dla wielu z nas nie jest historią, a osobistym przeżyciem.
Po tych wszystkich latach mogę się przyznać, że towarzyszyła nam wielka trwoga i niepewność. Tak – powtórzył dosadniej, widząc nieco zmieszane spojrzenie prezydenta – rzuciliśmy wszystko na jedną szalę. Zawierzaliśmy Panu Bogu powodzenie, a on nas wysłuchał. Kiedy zaczyna się tak wielką operację, nie ma nigdy do końca pewności, czy aby dane wywiadowcze są prawdziwe. Jak silny będzie opór i siła ataku…
Generał pominął odniesienia do stosunków z amerykańskim aliantem, który poinformowany o ataku został dość późno i domagał się przerwania ognia, a nawet próbował mediacji z Moskwą… w której nie było z kim rozmawiać.
– Wszystko to… – mówił dalej Walczuk – …powiodło się. Ale to nie wystarczy. Wielkie idee i plany zależą od męstwa żołnierzy na pierwszej linii i zapewnienia skutecznej drogi zaopatrywania. Walka i logistyka są kluczem do sukcesu w pierwszych godzinach, ale i później. Potrzebny był wielki, gigantyczny wysiłek zastępów żołnierzy, piechoty, czołgistów, marynarzy i lotników.
Lotników – powtórzył dobitniej i skłonił się w kierunku dowództwa sił powietrznych. – Pierwsze godziny, pierwsza doba tamtej wielkiej wojny to wasza zasługa.
Sala, godząc się z opinią, wybuchłą krótką owacją.
– Tak oto – mówił szef sztabu – zagadnienia wojny na wschodniej rubieży podzielić możemy na pewne główne stadia. Rozpoznanie celów oraz ich niszczenie i wskazywanie. To rola sił specjalnych. Nowoczesnych formacji, które po raz pierwszy w Europie udowodniły swoją skuteczność… – korciło go, by zrobić choćby niewielką aluzję do roli Kedywu i jego najwspanialszej misji, która zakończyła się likwidacją sowieckiego przywództwa, daleko poza planowaną linią frontu. Nie mógł tego zrobić. Nie mógł zdradzić największej tajemnicy Rzeczypospolitej i wspaniałego przykładu odwagi polskich żołnierzy. Ten wyczyn jeszcze przez lata musiał pozostać w ukryciu.
– Następnie swój wielki pokaz rozpoczęły „polskie orły” – Walczuk rozpływał się nad lotnictwem, szczerze i prawdziwie, podziwiając podwładnych generała Skalskiego. – Ich kunszt i niezwykła ofiarność, wręcz nieprawdopodobne zdawałoby się dawanie odporu zmęczeniu. Przekraczanie granic ludzkiej wytrzymałości… wszystko to pozwoliło nam w krytycznej pierwszej dobie wywalczyć panowanie w powietrzu w najważniejszej wtedy strefie działań. W pasie nadgranicznym.
Wyrąbanie sobie korytarza powietrznego i zneutralizowanie tej części frontu miało zapewnić naszym wojskom nieco większą łatwość operowania. Przypominam, że pierwotne wyliczenia planistów mówiły o lekkiej przewadze wojsk sowieckich w strefie nadgranicznej. Nam przewagę miało dać zaskoczenie, wytrwałość i nieugiętość. Tak, szanowni, to udało się dzięki lotnikom.
Najsilniejsze, rozbudowane i dobrze uzbrojone zgrupowania nadgraniczne wroga zostały zaskoczone, porażone i pozbawione decyzyjności na kilka krytycznych minut. Ich przewaga stopniała. W tym samym czasie nasze samoloty oraz artyleria rakietowa usiłowały sięgać dalej. Razić odleglejsze cele i siać zamęt na tyłach, by opóźniać ściąganie posiłków i nieuchronny kontratak.
Wszystko, o czym tu mówię, działo się w okropnym napięciu i trudnym do zniesienia wyczekiwaniu. Sprzyjał nam brak koordynacji wroga, ale też liche podstawy moralne sowieckiego żołnierza oraz całego sytemu.
Jak wiemy, jak wiedzą to najlepiej weterani tamtych dni, nie był to spacer. Momentami twarda i wyrównana walka. Sowiecka taktyka powodowała straty i mimo okropnych kosztów kontratakujących mogła zachwiać frontem.
To drugi aspekt tego wykładu. Kontrataki. Mas ludzi i czołgów. Naloty dziesiątek ściąganych z dalszych obszarów samolotów. Bombardowania i ostrzał polskich miast. Wilna, Lwowa, a nawet Warszawy.
Najpoważniejszy kontratak rozpoczął się w dniach 8-9 kwietnia 1964 roku. Z początku, jak kilka przedtem, niezorganizowany, ale wkrótce został skoordynowany. O tyle, o ile: koordynacja polegała, jak już wiemy, na podaniu kierunku natarcia.
Największe walki toczyły się na wschód od Lwowa u nasady południowego ramienia naszych kleszczy… – w ślad za jego słowami na ekranie nas sceną pojawiła się pierwsza mapa z zarysowanymi kierunkami uderzeń polskich i sojuszniczych dywizji.
Południowe ramię wychodziło pomiędzy Lwowem a Zamościem na wschód i północny wschód. Północna strzałka wyrastała z terenów nad Bugiem w okolicy Białegostoku i kierowała się na wschód i południowy wschód, by spotkać się z południowym ramieniem gdzieś na Wołyniu. Pomniejsze strzałki pokazywały działania pozoracyjne z krajów bałtyckich oraz kierunki najważniejszych kontrataków lądowych i lotniczych.
– Kryzys lub raczej niepewność, która podminowała nastroje w sztabie, pojawiły się 9 kwietnia, kiedy niektóre jednostki utraciły łączność ze sobą lub nawet z dowództwem. Odnotowano akcje grup dywersyjnych, okrążanie sforujących się do przodu dywizji oraz coraz większą aktywność wrogiego lotnictwa. Uderzenia maszyn sowieckich z Bałkanów nie przyniosły spodziewanego efektu, ale naloty maszyn z okolic Kijowa, Charkowa oraz Sankt Petersburga przemieniły się w gigantyczne bitwy powietrzne.
Korpus Białorosyjski uwikłał się w mozolne walki z jednostkami pancernymi, operującymi z sowieckiej Ukrainy.
Ale wytrzymaliśmy te zmagania. Natomiast wróg, przez brak koordynacji i zaskoczenie, zmuszony był wytracić na tak wielką operację dużą ilość zasobów. Brak ewidentnych sukcesów sprawił, że w sowieckie dowództwo wdarła się niepewność i marazm. Dziś już wiemy, że zamieszanie było spowodowane walkami frakcyjnymi. Utracenie kierownictwa państwa – eufemizm na likwidację Breżniewa przez polskich komandosów – oraz brak postępów, w tak rozbudowanej armii, doprowadziło do walk frakcji i otwartych niesnasek. Ta quasi-wojna domowa, brak jednolitego przywództwa, czy nawet możliwości realizowania przygotowanych planów, uratował nas od najgorszego. Użycia przez sowietów broni jądrowej. Choć nawet najbardziej niemądrzy z ich dowódców wiedzieli, że użycie tego rodzaju oręża skończy się wymazaniem Związku Sowieckiego z powierzchni ziemi.
Równocześnie – dodał bardzo uroczyście – Rzeczpospolita otrzymała olbrzymie i niepodważalne wsparcie od amerykańskiego sojusznika… – generał przerwał, zrobił krok w tył i dla podniesienia rangi swych słów zaczął bić brawo. Zaraz zebrani znów poderwali się z miejsc, bijąc brawo i wznosząc co rusz okrzyki na cześć amerykańskich przedstawicieli.
Prezydent Stępniakowski uścisnął dłoń ambasadorowi USA oraz generałowi Tylorowi, po czym w iście amerykańskim stylu objął każdego z nich, zerkając porozumiewawczo na swojego przyjaciela, generała Walczuka, jakby chciał mu powiedzieć, że ma zadatki na naprawdę dobrego dyplomatę.
Kiedy gorączka oklasków umilkła i słuchacze usiedli, Walczuk napił się wody i z jeszcze większą werwą kontynuował:
– Wsparcie sił zbrojnych USA, wpierw lotnictwa a potem jednostek lądowych, uspokoiło sytuację na froncie granicznym i w dużej mierze pozbawiło sowietów woli oporu. Hasło: _Amierykance idut_ rozchodziło się po szeregach wygłodniałych poborowych. Demoralizacja sowieckiej armii u granicy, a jednocześnie napór jednostek z głębi kraju wytworzyły coś na kształt sytuacji rewolucyjnej jak na froncie I wojny światowej.
Stanęliśmy przed opcją wykonania zakładanych planów i odzyskania przedwojennych granic RP, ale rodziły się nowe, większe możliwości. Tych nie dałoby się zrealizować bez tak wielkiego wkładu sił sprzymierzonych i podzielenia nowej wizji strategicznej.
W trakcie katastrofy wojsk sowieckich i łamania się struktur we wschodniej Europie w sukurs przyszedł nam krach na dalekim wschodzie. Według wielu politologów tam zdarzyły się rzeczy, które przypieczętowały rozpad imperium i zmusiły wielu jego pogrobowców czy cichych opozycjonistów do szukania nowej drogi. Czerwone Chiny dokonały inwazji. Wprawdzie ograniczonej, bo sięgnęły po Władywostok i ruszyły za Amur, ale był to dopiero początek wielkich zmian.
Postaram się pokrótce rozwinąć każdy z zaznaczonych wątków… Tak więc, szanowni państwo, po kolei. ■
CZERWONY DYM
Białoruska Republika Sowiecka | 8 kwietnia 1964
Słońce wspinało się ponad horyzont, bijąc w oczy coraz mocniejszym blaskiem. Pomarańczowa poświata rozlewała się po bezkresie lasów, przecinanych plamami łąk, pól i mokradeł. Czasem migotała, odbijając się w lustrze tej czy innej rzeki. Mrugała, krótko i przelotnie, błyskiem sadzawek i zadrzewionych bagien.
Wszystko to umykało prędko tam w dole, pod brzuchami eskadr, tnących powietrze w locie na wschód. Do celów, tam gdzie polscy żołnierze wgryzali się w ziemię, blokując sowieckim jednostkom drogi i linie zaopatrzenia.
Zespół dwunastu lekkich, szkolno-bojowych maszyn CM 170 Magister pędził nisko, niebezpiecznie nisko, ponad wierzchołkami drzew. Samoloty kluczyły, jak przykazywała sztuka i dowódca grupy. Unikały wykrycia i mierzonego ognia z ziemi, choć przy tej prędkości niewielkie i zwinne maszyny były bardzo trudnym celem.
Major Arkadiusz Wigurski, wysoki, postawny blondyn, co pasowało do wizerunku weterana i asa, wtapiał się w fotel, głęboko wdychając tlen z maski.
Na przemian lustrował horyzont, oceniał odległość do czarnych obłoków unoszących się co rusz z tej zielonej toni pod nim, by zaraz zerkać na przyrządy.
Magister był maszyną francuskiej konstrukcji. Lekką, smukłą, o sporej prędkości i zwrotności. Nie była to jednak maszyna projektowana do lotów stricte bojowych. Była dość delikatna i co gorsza miała relatywnie mały zasięg.
Wzrok pilota spoczął na schowanej w plastikowym etui mapie. Wiedział, gdzie jest. Czytał znaki terenowe i sygnały naprowadzania z samolotu-matki. Nowoczesnej maszyny, która określała ogólny kierunek. Istne cudo w czasie, kiedy na niebie robi się tłoczno.
– Do wszystkich… Zwrot … – rozkazał przez radio i wolno przesunął drążek sterowniczy w lewo. Robił to ostrożnie, wiedząc, że przy tej prędkości i możliwościach samolotu to trudny manewr. Samolot tworzono do treningu walk powietrznych, toteż miał być zwinny i reagować prędko na ruchy pilota.
Grupa skorygowała kurs. Major spojrzał za siebie. Szyk pozostawał utrzymany. – „Radzą sobie” – pochwalił ludzi w myśli z niejaką ulgą.
– „Co chcesz… trzecia misja tego ranka” – prawie roześmiał się w duchu. Dla tych młokosów z 3 Pułku szkolnego, teraz zwanego szturmowym, było to wielkie przeżycie. On wylatał kilkanaście zadań nad Koreą, dla dzieciaków był to chrzest. Nie był starym oficerem, miał dopiero trzydzieści sześć lat, ale czuł się jak dziadek.
Zespół przemknął kolejne kilkadziesiąt kilometrów, mknąc ponad pograniczem pełnym lasów i skrytych pod nimi niebezpieczeństw.
– Uwaga, ostrzał! – rzucił nagle dowódca, widząc jak idealnie przed nim wyrasta żółty, lśniący słup ognia pocisków smugowych.
Zespół zachwiał się, rozluźnił i…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej