Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939–1945 - ebook
Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939–1945 - ebook
Miłość, wojna, emigracja, wiersze, choroba, umieranie... Tej książki, scalonej przez Rafała Podrazę, badacza losów rodziny Kossaków, nie da się czytać jednym tchem. Do niej trzeba wracać – etapami. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska bez ozdobników, w sposób bardzo plastyczny i drastyczny, opisuje dzień po dniu swoją emigracyjną golgotę i przegraną walkę z rakiem. „Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939–1945” to swoisty testament jednej z najważniejszych polskich poetek XX wieku, bogato zilustrowany archiwalnymi fotografiami. „Zmęczenie i słabość bezmierna. Lotek zdobył Passiflorinę! Coś niesłychanego. Organizmie mój, ty się okaż raz jeszcze prany pełnym i rozumu. Zdaje mi się, że nie mogę już. Słabość straszna –”
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-173-9 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy opublikował fragmenty zapisków (kilka lat po śmierci Marii) Tymon Terlecki. Zrobił to mimo próśb Magdaleny Samozwaniec, siostry autorki Niebieskich migdałów, by tego nie czynił. W latach osiemdziesiątych kolejne urywki zapisków pokazał światu Kazimierz Olszański. Co ciekawe, zapiski nigdy nie zostały ponownie połączone i wydane w formie jednej książki. Postanowiłem to zmienić: scaliłem dziennik i uzupełniłem go o treści zawarte w odpisie przygotowanym dla Magdaleny Samozwaniec w 1965 roku przez Teodozję Lisiewicz.
Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939–1945 to na pewno niełatwa lektura. Tym bardziej że dopełniają ją wiersze udostępnione mi przez Jana Zdzisława Brudnickiego, które miały zbudować ostatni, emigracyjny, tomik poetki. To one uświadamiają nam, w jakim stanie była poetka, pisząc dziennik; „ból”, „rozdarcie”, „tęsknota” i „strach” – te słowa określają wojenną, śmiertelnie chorą Marię Pawlikowską-Jasnorzewską...
Mam nadzieję, że książka, dzięki współpracy z Ogólnopolską Organizacją na rzecz Walki z Rakiem Szyjki Macicy „Kwiat Kobiecości”, trafi do wielu osób i ukaże inną, niekoniecznie tę egzaltowaną i myślącą tylko o sobie i kwiatach poetkę.
RAFAŁ PODRAZANie wiem, od czego zacząć. Co jest ważniejsze w tej historii? Miłość? Śmierć? A może to jest to samo? Zacznę więc inaczej, od muzyki.
Jest rok 1979. Teatr Żydowski w Warszawie. Na widowni ciemność. Jedyne punktowe światło skierowano na scenę. Gra muzyka. Przed mikrofonem Ewa Demarczyk. Śpiewa minutę, dwie, szeptem: „Wciąż powtarzasz, uparcie i skrycie/ Patrzysz w okno i smutek masz w oku/ Przecież mnie kochasz nad życie/ Sam mi mówiłeś przeszłego roku...”. Trzecia minuta, już głośniej: „Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:/czyjeś ciało i ziemię całą,/a zostanie tylko, tylko fotografia,/ to – to jest bardzo mało...”. Te słowa napisała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Lilka.
Kiedy Demarczyk kończy, część publiczności płacze.
Lilka była piękna. Widać to na każdym zdjęciu. Jedno lubię szczególnie. To portret. Nie wiem, ile ma na nim lat. Na głowie beret, połowę twarzy przysłoniła przezroczystą woalką. I ten futrzany kołnierz! Nawet podczas wojny musiała mieć futro. Kupiła je na wyprzedaży („Bardzo lekkie i ciepłe, jakieś koty amerykańskie, ciemnobrązowe, kosztowało siedem i pół funta” – odnotowuje 12 lipca 1940 roku). Zawsze była elegancka. Lubiła liliowe (ulubiony kolor) szale i suknie. Godzinami projektowała je w swoim pokoju w Kossakówce. Rysowała modele, ale takie, żeby maskowały wadę postawy (została jej po wypadku w dzieciństwie). Nie pomogło ani to, że jako mała dziewczynka spacerowała po ogrodzie z deseczką między ramionami, ani złoty pierścionek złożony z dużych liter, tworzących słowo: PROSTO, który ojciec Wojciech Kossak zamówił u jubilera „ku przypominaniu”. Bezużyteczny okazał się też zrobiony z celuloidu gorset z żelaznymi uchwytami pod pachami zalecony przez ortopedę z Berlina. Kiedy Lilka ściągała go wieczorem, jej ramiona pokryte były sińcami, a odparzenia na plecach długo się goiły.
W 1909 roku kończy 18 lat. Przerażają myśl o staropanieństwie. Bo stara panna „musi czesać się gładko, nie może się stroić i poświęcić działalności charytatywnej. Traktowana przez rodzinę z wyraźnym lekceważeniem, jako towar niechodliwy, oddaje się dewocji i często z rozpaczy wstępuje do klasztoru” (pisze jej siostra Magdalena Samozwaniec). Lilka postanawia jako pierwsza ze swoich rówieśniczek wyjść za mąż. Dzieci mieć nie chce. Mówi: „Gdyby ludzie byli nieśmiertelni, chciałabym mieć kupę dzieci, ale urodzić śmiertelnika?”. Stąd pewnie pierwsze pytanie, jakie zadawała mężczyźnie, który jej się podobał: „Czy pan lubi dzieci?”. Gdy odpowie, że tak – przepada. Gdy zaś przeciwnie, że „nie lubi bachorów”, zaczyna „spoglądać na niego przychylnie”.
Miłość. U Lilki musiała być przez „wielkie niebotyczne M”, tak mówiła jej siostra. I tylko o miłości Lilka pisała bez obowiązkowego w rodzinie Kossaków wica (żartu). „Ja szaleję w miłościach”, zapewniała w liście w 1940 r. Marzyła o miłości, takiej potwornej, ze skowytem, z gryzieniem palców u rąk. Nie, ona chyba tak by jej nie określiła. Myślę, że była na to za subtelna. W swoich młodzieńczych wierszach (zaczęła pisać, kiedy miała siedem lat) prosiła Boga o „cud miłości wzajemnej”. Zdarzył się. Kilkakrotnie.
Pierwszy „cud miłości”, „Bzunio” (Władysław Roman Janota Bzowski), może nie trafiłby do Kossakówki, gdyby nie szrapnel, który ranił go na froncie. Lilka, opiekuńcza z natury, zajęła się nim. Rodzina nie była zachwycona. Ale Maria była uparta. Wkrótce w jej paszporcie w rubryce „zajęcia” pojawi się wpis: „Przy mężu”. Jest 1915 r. Lilka ciągle pisze wiersze. Jednak „Bzunia” nie zachwycają. On, oficer armii austriackiej, wolałby, żeby malowała, nawet „te swoje akwarelki”, ale najlepiej konie, jak jej ojciec. Z trudem akceptuje kwiaty. Nie zauważa, że mają twarz kobiety, że więdną w „dusznej atmosferze”. Magdalena Samozwaniec wie, że to mogłaby być twarz Lilki.
Drugim „cudem” (ciągle jest mężatką) był Jan Gwalbert Henryk Pawlikowski, „Gwaś”, literat, znawca folkloru podhalańskiego. Pokochała go „gwałtownie i piorunująco”. Chcą być ze sobą na zawsze. Żeby unieważnić małżeństwo z Bzowskim, „Lilka musiała udawać dziewicę” (małżeństwo non consumatum), a Wojciech Kossak wydał fortunę na adwokatów (część w obrazach). Ślub wzięli w 1919 r. w jednej z bocznych kaplic katedry na Wawelu. Zamieszkała z Pawlikowskim w Zakopanem w willi „Pod Jedlami” na Kozińcu.
Czytam jej listy z tamtego okresu. „Ja Cię, Jaśku, chcę mieć więcej jeszcze – jeszcze bardziej – choćby jeszcze okropniej. – Chciałabym ofiarować dla Ciebie, naprawdę ofiary, bólu potwornego potrzebnego dla Twej rozkoszy. Czemu nie mogę w objęciach Twoich umrzeć wśród śmiertelnych dreszczów, by poczuć się w Tobie – Tobą, nakryć mą duszę twoją duszą jak Ty moje ciało – całować straszliwie i słuchać jej szeptów – a po długiej, długiej takiej chwili wracać z wolna w siebie”. Czy ktoś dzisiaj jeszcze pisuje takie listy? To czas, kiedy powstają jej najbardziej znane erotyki, ich wybór do pierwszego tomiku układa z ukochanym. „Chcę Cię, chce życie moje... – chcę spojrzeć w Twoje oczy, ręce Ci całować, klęczeć u nóg Twych, kochanku, kochanku mój – Tak pragnę Twych pieszczot”.
Przed ślubem mówiła: „Zrobię się ładna, rozpuszczę włosy i stanę w oknie otwartym. Wyciągnę ręce ku Tobie i wychylę się cała w Twoją stronę jak nikotiana do księżyca (...)”. Po ślubie – szok. Jaś zabrania jej „kupczyć sztuką”. Lilka się zgadza. Nie ma więc już grosza ani na stroje, ani na fryzjera. „Włosy upina w jakieś węzły i koki, otula w gazowe, jedwabne szale, chce «jakoś wyglądać»”. Jaś to taternik, razem chodzą w góry. Lilkę przerażają. Pisze o tym w wierszach. Kiedy Pawlikowski wyjeżdża do Wiednia, Maria całymi dniami czeka na listy od niego. (Listy: „Pani traci już wszelką powagę/Czyha w bramie na listonosza”). Chciałaby być dla niego „strasznie wielka, byś leżał przede mną i bił czołem o ziemię w prawdziwym, bezsilnym podziwie – wówczas nie wzbiłabym się w pychę, tylko może zrównoważyłoby się moje samopoczucie z uwielbieniem Ciebie. Wyprostowałaby się moja pokora zgięta w czci boskiej dla Twej piękności, najdroższy”.
Nic z tego. Pawlikowski znajduje sobie w Wiedniu kochankę.
Ostatnim „cudem” jest Stefan Jerzy Jasnorzewski, „Lotek”, oficer lotnictwa, młodszy od niej o dziesięć lat. Pierwszy raz zobaczyła go w szpitalu, gdzie leżał po wypadku lotniczym. Podobno i ta miłość była miłością od pierwszego wejrzenia. Mieszkali (ślub odbył się w 1931 r.) najpierw w Krakowie, potem w Dęblinie, a tuż przed wojną w Warszawie. Tam 2 września 1939 roku odbyła się premiera Baby-Dziwa. Dyktator ze sztuki to karykatura Hitlera. Mówi się, że dlatego musiała opuścić Polskę. Jadą z „Lotkiem” samochodem przez Rumunię. Lilka narzeka: „Pluskwiane, chłopskie wyrka okryte mroczno-bordowymi kołdrami, okienko wybite, na ścianie dewocjonał prawosławny. Mamy jeden tapczan, dwie poduszki, kołdrę ciężką na dwoje, pościel nie zmieniana nigdy (od 3 tygodni)”. Przez Francję docierają do Anglii. Z radia dowiaduje się o śmierci ojca. Wkrótce umiera też jej matka (tę wiadomość Magdalena, jej siostra, próbuje ukryć przed Lilką. Podając się za matkę, pisze czuły list, że źle się czuje i nie doczeka końca wojny. Wszystko na nic. Pawlikowska-Jasnorzewska wie o tej śmierci od jakiegoś czasu).
Rok 1944, pierwsze krwawienia. „Co mi ma być?”, pyta Lilka w dzienniku 2 czerwca. Odpowiada: „Jestem po prostu skłonna do upuszczania krwi (w dzieciństwie zawsze z nosa – całe miednice)”.
Diagnoza przychodzi wkrótce. Rak szyjki macicy. Słuchała tego wszystkiego, co mówił lekarz, jak strasznej bajki. I nie od razu w nią uwierzyła. Chciała uciec. Bo przecież „każde stworzenie ma takie miejsce, gdzie leci czy biegnie, aby ujść niebezpieczeństwu”. Tylko że nie było już Kossakówki z mamą i tatą, a siostrze o swojej chorobie nie powie nigdy. Nie chce jej martwić. Zaczyna walczyć, w myśl zasady powtarzanej od dzieciństwa: „Możesz coś zmienić, idź i zmień – a nie możesz, to idź i bierz przeszkodę”.
Jest dzielna, mimo (a może dzięki temu) że była w niej „kobieta”. Ta, która bała się pająków, krów pasących na łące. Starości, chorób, śmierci. Tkliwa, żałosna, czasem próżna (choć i mężczyznom ta cecha nie jest obca). Kobieta, która jako nastolatka tak bardzo zazdrości siostrze długich rzęs, że przycina nożyczkami własne – może odrosną dłuższe. Zakrapia oczy atropiną, żeby błyszczały, przed każdym balem pije sok z marchwi („Dobrze działa na cerę”). Nie zdziwił mnie (i nie oburzył) wpis w dzienniku z 24 lutego 1945 roku: „Jacyż okropni są tacy chorzy! Wszystko szare, odziane w jakieś szare pajęcze płachty, bez śladu w sobie mody jakiej bądź. Otchłań upadku, rezygnacji i wyjścia z fasonu. Gdy pomyślę, że mnie od tego ratuje tylko to, że mam (...) tyle ładnych pierwszorzędnych rzeczy, które podnoszą na duchu. Nigdy sobie dotąd sprawy nie zdawałam, jak ważne są takie głupstwa w takich okolicznościach, które same przez się bardzo dumę człowieka, a zwłaszcza kobiety, poniżają i dręczą”.
Trzeba „wyglądać jak najlepiej w tym wszystkim”, pisze. Kiedy więc Lilka idzie „do teatru” (tak nazywa salę operacyjną), nakłada „jedwabną kombinację pod spód, na wierzch koszulę różową, tę z wełny, co już poprzednio przy operacji służyła, i kaftanik jedwabny różowy, może n.p.u. ostatni raz, siatka na włosy”.
„Mężczyzna” w Lilce („musiało się równoważyć”), szorstki, zaborczy (szczególnie w zdobywaniu upatrzonych „obiektów kochania”), dość długo nie dopuszczał do niej strachu. Uspokajał: „Tak oto wygląda stan chorobowy, który chorobą właściwie nie jest. Ot, babskie zdrowie jest bardzo wymagające i nie lubi wielu rzeczy: zmiany klimatu, zmartwień i zmęczenia”.
Strach jednak w końcu też się pojawił. „Około siódmej, siedząc na kulawej ławce, dostałam nagle krwotoku ze skrzepami tak szybko, że ledwo zdążyłam nie pogubić galarety w spodniach. W pokoju położyłam się i zażyłam erget. Bardzo się przeraziłam i zmartwiłam tą głupią recydywą” (wpis z 17–18 lipca 1944 roku). Może to tamtego dnia ułożyła przed sobą własnoręcznie malowane karty tarota (wierzyła w ich prawdomówność, znała znaczenie każdej z nich, latami gromadziła tajemne księgi). „Czeka mnie daleka podróż”, powiedziała do przyjaciół. I zapytała: „Czy to ta, z której się już nie powraca?”.
Nad jej łóżkiem oprócz diabła („Gdzie Bóg, musi być i diabeł”) wisi obrazek ze świętym Antonim. Gdy była dzieckiem, często zawierzała mu swój los. Ściany w jej pokoju w Kossakówce pokryte były błaganiami: „Św. Ant. 2 złote, jak przyjdzie list”, „Św. Ant. 5 złotych, jeśli TO przyjdzie we właściwym terminie” („TO”, jak tłumaczy Magdalena Samozwaniec, „powód kobiecych niepokojów”).
„Błagam św. Antoniego – pisze w dzienniku kilka miesięcy przed śmiercią – żeby mnie uspokoił”.
Rok 1945. Lilka stoi (jeszcze mogła stać) w pełnym słońcu oparta o żywopłot, „oszołomiona obietnicą boskiego odrodzenia”. Wiosna. Bardzo na nią wtedy czekała.
Nie sądzę, żeby spodziewała się, że wkrótce nie zrobi już jednego kroku. Nie wiem, czy paraliż przychodził stopniowo, czy też ona, tak kochająca taniec, nagle przestała ruszać nogami (podobno przez leczenie radem). Sparaliżowana kazała wozić się do antykwariatów i godzinami szukała książek, które pomogłyby cofnąć „tę niemoc”.
Cierpi. „Potwornie. Na sercu, nerwach, dumie, instynkcie, imaginacji. Madzia oddala się coraz bardziej. Moja Madziu, jakąż masz dzisiaj okrojoną siostrę! Dziadówkę pod kościół! Równocześnie tyle we mnie wspaniałości i glamour”.
Nie wiem, czy tuż przed śmiercią jej skóra zaczęła inaczej odbijać światło. Nie wiem, czy stała się woskowa i sztywna, czy wyostrzyły się jej rysy, a na środku nosa pojawiło się podłużne zagłębienie (podobno to jedna z pierwszych oznak zbliżającej się śmierci). Nie wiem też, czy jej oczy stały się szkliste, a spojrzenie nieobecne. Wiem, że się bała i że od dawna nie miała sił. „Jestem jak położony łan, zbity gradem, połamany – pisze w dzienniku 26 czerwca 1945 roku – Wszystko we mnie chore, spalone, wstrząśnięte. O Madziusiu, dobrze, że o tym nic nie wiesz”.
Cztery dni później dodaje: „Zdaje mi się, że nie mogę już. Słabość straszna –”. To jej ostatni wpis.
Umarła 9 lipca 1945 r. we śnie, „w smutnym mieście Manchester”, jak napisał jej przyjaciel Antoni Słonimski. Do końca był przy niej „Lotek”. Przez wiele miesięcy sypiał na materacu przy jej łóżku. Byle być blisko.
Lilkę pochowano na małym cmentarzu blisko szpitala onkologicznego.
PS W sierpniu 1982 r. odkryto planetoidę. Obliczono dokładnie: okrąża Słońce w ciągu czterech lat i siedemnastu dni. Otrzymała numer 4114. Nazwano ją „Jasnorzewska”.
Myślę, że Lilka byłaby szczęśliwa.
ANGELIKA KUŹNIAK
Cytaty pochodzą z zebranych w tej książce zapisków Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, z jej wierszy oraz z książki Zalotnica niebieska Magdaleny Samozwaniec
Nie mnie chwalcie, Ja zabijać nie będę! Dłoni krwią zbrudzić nie zamierzam,
Co innego Oni – Ci co niszczą, bo lubią, a takich jak Ja, nienawidzą.
Ja głośno krzyczę, że wojna to zbrodnia! Rzecz Obłędna! Rzecz chora –
Oni się zaśmiewają i mówią: „Patrzcie Ją – Szalona!”
A zwijcie mnie jak chcecie! Wrogowie Narodów, Boga i Rodziny,
Zbyt dużo krwi widziałam, łez Waszą będących zasługą!
Nie chcę w tym udziału brać. Chcę się stać ulotną wiatru smugą.
I kiedy wszystko będzie skończone, powrócę do domu, do fiołków,
Na Pięterko, na Planty, na Błonia...Maria w Krynicy, 1936
Jurata, 28 VIII
Dość kłótni i tych wszystkich rodzinnych uszczypliwości. Rodzice^() męczą, Madzia^() też nie pomaga i ciągle jęczy. Reks^() – niesforne dziewczę, pełne pretensji. Wyjeżdżamy z Lotkiem^() czym prędzej do Warszawy.
Tatko i Madzia w Juracie
Warszawa
Wreszcie w mieszkaniu^(). Paki, monter nie przychodzi już, aby założyć lampy, szyby później zalepione paskami. Z trudem nieco porządkuję w rzeczach. Zielona łazienka bardzo gorąca, trochę ciasna. Przez okno widok na budujący się dom. Gdy skończą, zasłonią nam widok. Jeśli będzie wojna, mówi Lotek, to nie skończą. W małym hallu porcelana i masa drobnych przedmiotów. Paki „kufry, skrzynie.
Ponure, wielkie, nie osłonięte okno w sypialni, okno wychodzi na mury podwórza. Kuchnia prześliczna. Musisz się nauczyć z nią obchodzić, mówi Lotek. Obchodzę z Mamą dookoła sklepy.
Warszawa
Wybuch wojny. Wpierw mobilizacja. Rozumiem, co to znaczy, i rozpaczam na ulicy, idąc z Mamą. Mama pociesza, jak zawsze rozsądna, spokojna, nadzwyczajna. Rzucam słowo prorocze: „Nie boję się wojny, boję się swoich”. Potem do jubilera wstępuję – ma brylant za 4 tysiące, ale żąda pieniędzy od razu i nawet (to była sobota) do poniedziałku czekać nie obiecuje, chociaż znajomy. Brylant jest cudny i najczystszej wody. Pieniędzy nie mam jeszcze, ale po nie telegrafowałam do banku. Mama radzi kupić. Ale w Bristolu^(), dokąd wracamy, bo tam jeszcze nocujemy, Lotek odradza – dobra myśl przepada. Gdy pieniądze (6 tysięcy złotych) nadeszły na czas, o brylancie już nie było czasu myśleć, ale o zapasach, masce gazowej, i to zapasie masek dla całej rodziny – Lotek przewidujący. Mama uparła się odjechać w sobotę do Krakowa, chociaż ją błagam o pozostanie. Mądra, biblijnie mądra, nieopętana czysta dusza.
Akwarela Juliusza Kossaka „Kmicic z Oleńką”, 1895
Zostaję sama. Rozpętuje się nieszczęście. Wśród sklepowej gorączki robię zakupy obliczone na całą rodzinę, bo telegraficznie i listownie wzywamy ród Kossaków do Warszawy, do nas... Herbaty, kawy, mąki, wóz ogromny, śledzi, oliwy, Bóg wie, co tam jeszcze ryżów ponatykał do tych pak. Zabawa na całego, pani Stankiewiczowa głowę nam zawraca swoim gabinetem kosmetycznym w cukierni. Porządkuję trochę wciąż, bo razi mnie ohyda nowego mieszkania. „Kmicic z Oleńką”^() leżą pod kanapą. Tuberoza pachnie jak gaz w całym mieszkanku. Lisy nowe, bardzo szanowane, dotąd wiszą w ściennej szafce.
Rano 1 września huk, strzały i „komary” na niebie jadowite. Wrażenie, podniecenie nieomal radosne. Murarze pracują dalej i gwiżdżą. Radio w kuchni, stojąc, obejmuje komendę, ogłasza alarmy i odwołuje, informuje i dzielnie się opiekuje wszystkim w tej grze towarzyskiej. Patrzę z balkonu od trzepania dywanów na niebo, z najwyższego punktu, chociaż to nie wolno. Tajemnice wojenne nieba zakazane są laikom.
Lotek coraz rzadziej wpada^(). Minę ma dziwną, wesołą, uczy mnie maskę nakładać. Chcąc złagodzić lekcję ponurą, pociesznie pije ryjkiem maski z filiżanki, czym mnie rozczula. Naokoło rozstrój głównie gospodarczy. Anna, czy jak jej było, robi się niemożliwa, krnąbrna, wymyśla mi, brudzi i niszczy nową kuchnię, wreszcie wylatuje, zagarnąwszy więcej pensji, niż jej się należało (70 złotych, na szczęście miałam). Chłopski instynkt ostrzegł ją, żeby wiać, nie czekając, z Warszawy.
Fronton restauracji Simon i Stecki
Czekam i słucham radio, szyby czarne, tuberoza, pakowanie rzeczy na wszelki wypadek podług nakazu Lotka, ale tylko jego, nie moje. Upał, niebo fiołkowe i różowe od pożarowych obłoków. Grzmoty to dalej, to bliżej. Z mojej wieży obserwacyjnej widzę walki w powietrzu. Poczta już nie funkcjonuje ani telefony. Ostatnia wizyta w Bristolu przerażająca. Duszno, czarno i strasznie. Skoczyłam tam po jakieś jeszcze paczki^(). Dzięki Bogu mam pieniądze i na dorożki, i na obiad dla Lotka zabrany od Simona^(), który jeszcze gotuje i nic nie wie, co z tego będzie w ogóle. Po drodze z fiakra widzę, jak Solski^() idzie szybko jak młody człowiek wśród pędzących dorożek i aut.
Próba czytana Baby-Dziwo w towarzystwie Marii, Teatr Nowy, 1939
Baba^() miała premierę w sobotę i w poniedziałek prasową. Jakby nigdy nic, i byłam na premierze, z trudem mnie wiózł naszym „Citroenem” Lotek wśród ciemności oceanicznej głębi, wśród połysków niebieskich. Aktorzy grali wspaniale, Chodecki^() zbyt tragicznie, Wysocka^() wspaniała i obojętna na wojnę, wielka królowa sztuki. Lindorfówna^() trochę zbyt beztroska, jak na rolę dosyć poważną lekceważąca może, drobne role świetne. Piękne przedstawienie i wzniosłe. 14 osób na sali. Dużo, jak na alarm miasta Warszawy ogłoszony, zaciemnienie ogólne i głuche odgłosy. Wielki wieczór mojego życia.
Potem noc, spaliśmy, odważne dzieciaki. Na podwórzu od rana kopano rowy. Alarmy rozpraszały wszystkich do domów. Lotek był niedaleko, w oknie swego dowództwa pokazywał mi się czasem, w chwilach gdy nie odlatywał gdzieś z rozkazami. Czasem długo czekałam na niego daremnie. Nosiłam maskę ze sobą i nie bałam się bomb. Lotek był zdumiony, że tak się zachowuję spokojnie. Cukiernia^() obok nas była otwarta, tam gazety i masa ludzi, niezła kawa, ciastka, filia Lardelego, zdaje się.
Lotek w ogrodzie Kossakówki
Mieliśmy nową służącą od sąsiadów, Marysię Iwaszkiewicz, miłą Litwinkę, dobre dziecko, spała u nas, choć dochodząca. Nie mieliśmy wcale zamiaru wyjeżdżać, tylko Lotek spodziewał się rozkazów, był w pogotowiu. Francja, Anglia, wydając wojnę^(), uczyniły zamęt w pojęciach i uczucie już wygranej sprawy. Uderzył mnie tragizm nuty w Marsyliance przez radio. Przed konsulatem angielskim na zebraną ludność padły bomby. Nazajutrz Gawlina^() wzywał pomocy boskiej, szczerze mówiąc, że nie ma nadziei. Ludzie na Świętokrzyskiej klęczeli, modląc się przed obrazem w murze z lampką... Jechaliśmy „cytryną”, mieliśmy jeszcze coś do roboty, było załatwianie przez sklepy i sprawunki, i przez auto, i przez to jesteśmy dwoje.
Zasnęliśmy. Póki Lotek był przy mnie, spałam bezpiecznie, zarówno tu, jak i później we Lwowie, Zaleszczykach, Lyonie i w Anglii. Dzieciuch podłożył mi pod głowę swoje aksamitne, okrągłe ramię i chrapał sobie, gdy wtem przebudziło nas głośne wojenne pukanie, właściwie tłuczenie do drzwi. Polacy to lubią, i potem jeszcze raz mi to zrobili w Paryżu, raz w Lyonie i raz w Blackpool, aby nas rozłączyć, przenosząc go do marnej stacyjki bez mieszkań. Lotek wstał, wysłuchał żołnierza, wrócił trochę zmieszany i ubrał się prędko. Mnie kazał co prędzej swoje i moje rzeczy i co się da ze srebra. Poczciwa Marysia wraz ze mną w gorączce pośpiechu wyciągała kufry i torby z piwnicy przy świecach, w jadalnym tylko pokoju można je było zapalić, pochowałam, co się dało, bystro pamiętając, gdzie jakie Lotka graty leżą. Pakowanie się to było tragiczne i, co najgorsze, mieszkanie nasze było pełne zapachu spalenizny z poczynających się pożarów. Nie byłam pewna, czy to nie u nas blok się pali, a głupi, zezowaty stróż jeszcze mnie dostraszał miną i nerwowym pośpiechem, z którym mnie do windy ciągnął.
Lotek, który właśnie po długich godzinach wrócił, pakował jeszcze i swoim zwyczajem opóźniał się, podczas gdy niebezpieczny świt skradał się, a rozkaz był: przed świtem opuścić Warszawę, zabierając rodzinę. Autem lub pociągiem, jak kto chce i może. Dochodzę obładowana do czekającego, granatowego, anielsko uczciwego samochodu. Lotek był spokojny. Trzymał się rozkazów. Auto sprawiało się w jego rękach jak najlepszy przyjaciel. Był piękny i podziwiałam jego męskie w dobrym znaczeniu opanowanie. Chwila była przeraźliwa. Polska już się wywracała. On o tym najlepiej wiedział, bo latał w okolicy, widział Dęblin w gruzach i pożarach. Nic nie mówił. Czekałam, okazywać strach było bezcelowe.
Wyjazd. Z poniedziałku na wtorek Lotek bardzo późno wrócił zmęczony i cieszył się, że do łóżeczka pójdzie naszego szerokiego i tak elastycznego, że spać w nim było wypoczynkiem. Upał był tropikalny, okno otwarte, wielkie, na podwórze wychodzące okno niewesołego pokoiku. Łóżko wypełniało go prawie po ściany i leżał dywanik perski z królem w środku i ministrami...
Nie dla mnie była miłość grasująca po dęblińskim parku. Nikt, absolutnie nikt nie interesował się mną w ogóle inaczej niż nieżyczliwie. „Panowie” byli jakby obrażeni na mnie, a sąsiedzi zapraszali samego Lotka. Degradację moją ratował samochód ukochany, wyższość uspokajająca nerwy, upostaciowanie swobody. Ach, jak się pięknie, łagodnie, bezpiecznie jechało z genialnym szoferem Loteczkiem ślicznym, wśród nocy, na spacery lub do Warszawy przez Garwolin, gdzie się robiło przystanek i obiad. A jeziora, lasy w nocy, a strachy widziane razem: ptak wielki jak samolot i ten jakiś potwór, mrówkojad czy krokodyl na drodze, te gwiazdy i ten, co nas obudził, i ci bandyci, i ten pożar w chałupie, i tak jakbym stuletnia patrzyła na młodzież.
Potem zostawaliśmy sami, szczęśliwi. Lotek kierował i był cudny, trzymałam go za rękę i nieporęcznie było. I ubrać zawsze trudno, nic nie pasowało do siebie, i Dęblin się nie nadawał do normalnej elegancji. Wszystko było śmieszne jakieś i przesadne. Tylko Panek uroczy jak bajka o mężczyźnie, oryginalna bajeczka.
Co się stało, nie pamiętam już, z moją śliczną suknią jedwabną różowo-zieloną? Sprzedana była? Jak to wszystko „nie siedziało” jakoś. A to cudo lekkości, gaza szara w drobne kwiaty i do tego peleryna z crepe satin i mufeczka, jak się tego nigdy nie nosiło i wreszcie skrócone – zmarnowana, zeszła na psy i zrobiwszy kawałek drogi wojennej, sprzedała się za bezcen w Bukareszcie. I suknie mają swój los, swoje gwiazdy... Nie darowałam jej Duszy^(), bo mi Dusza grubością swoją dawała na nerwy...
Może to my, kobiety, winne jesteśmy tej polskiej klapy. Ja – niepokój z tego powodu pokrywa inne niepokoje.
Mieszkanie u p. Popescu olbrzymie. Zbójne chłopisko w stroju narodowym, tęgie, zażywne, a chałupeczka jego sklecona z deseczek, laubzegą wycinana furteczka, ganek – styl wychodeczkowy. Girlandy pająków, całe konstelacje pod okapem. Wszystko miniaturowe. Ogródek, pęk ziół niechlujnie kwitnących i mocno czadzących ostrym wyziewem. Jakaś brudna rzewna rusińska półidiotka, ofiara wojny, życia, jakieś dzieci. A chłop domnul^().
Popescu częstował nas kwaśną bułą, mlekiem nieczystym i gnojnym, gęstym od kożuchów... Rusinka skarżyła się na los, chłop świdrował nas oczami.
Panek tłumaczył mnie przerażonej, że już tu zostaniemy. Przeszliśmy następnie do izby: czarna, smolna baba podlała podłogę i wyszła. Pluskwiane, chłopskie wyrka okryte mroczno-bordowymi kołdrami, okienko wybite, na ścianie dewocjonał prawosławny. Mamy jeden tapczan, dwie poduszki, kołdrę ciężką na dwoje, pościel niezmieniana nigdy (od 3 tygodni). Wygnieciona, bo do ściany przytłacza mnie Lotek gorący i muskularny, przez sen chrapiący i wypinający się, zmęczona fałszywymi pozycjami, które mi szkodzą na figurę, wstaję rano. O myciu się nie ma mowy. Odrobina lodowatej wody przy zimnym piecu. Ogrzewam więc sobie odrobinę wody w rondelku i myję się gdzieś – a to już trudno, to jest mus, czasem perfumuję. Ręce przy tym też i zęby. Reszta pozostaje nieumyta, bo nawet gąbki nie mam. I czekam na okazję, więcej wody, choćby letniej, i ręcznik, bo nie ma.
Tatko w salonie Kossakówki
Środa 4 X
Siedzę pod obcym dachem, przy cudzym stole, samotnie. Myślę o Tatce, dlaczego pozbawiają mnie jego widoku może na lata całe. Mój przyjaciel, mój adorator stary. Tak drogie te lata, w których on jeszcze wciąż jest piękny i królewski artysta, tak bezcenne. A mnie odebrano rodzinę. Odpędził mnie wiatr i nie ma powrotu, ani wieści, ani pociechy. Serce wstrzymuje, bo musi. Obca nuda sączy się godzinami, przeglądam, w kufrze uprzykrzone szmaty, doskwierające i wyszydzające obecny stan...
Kartka pocztowa dla Tatki od Marii skreślona ręką matki
Bez Lotka zmarniałabym już dawno, a wciąż mnie straszą rozłąką we Francji... A z domu nic – milczenie, mur. Mężczyźni, czegoż to szukacie u wojny? Miłości, nowości, natchnienia, wielkości, postępu, zmiany losu? Znajdujecie: grozę, kalectwo, niesprawiedliwość, poniżenie, rozłąkę, znużenie, obrzydzenie do klęsk i zwycięstw.
Po drodze w ciemności głuchej, błotnej, wśród gór i wądołów, ku Krakowskiej, zatrzymani trzy razy przez władze przydrożne, raz po raz w odstępie 5 km, jechaliśmy bez humoru, źli na siebie. Auto przewiewne letnie, bo kabriolet, przepuszczało ostre podmuchy górskiej nocy rumuńskiej. Wreszcie kicha nam nawaliła na 40. kilometrze przed Czajową... Zajechaliśmy do hotelu kapiącego od nędzy wspaniałości prowincjonalnego „Majesticu”... Z początku chciano nam wpakować taki „królewski” apartament z salonem i alkową za 250 lei jedna noc. Ale postawiliśmy się, że nie, i pomimo zapewnień numerowego, że niczego nie ma, dostaliśmy na najwyższym piętrze pokoisko nawet ciepłe, gdzie zasłużona noc minęła jak sen. Wody ciepłej nie było, herbatę podano nam jasną jak słoma, zabarwiona po raz drugi, zaparzona mierzwą woda.
Byliśmy dla siebie niegrzeczni. Smutek mnie ściął znów i obrzydzenie do samej siebie...
Paszport Marii
Niedziela 17 XII
Mieszkamy w znakomitym hotelu Union Palace na ul. Kossowskiej. Europejska przyzwoitość tego hotelu budzi tęsknotę nieokreśloną (60 dinarów noc)...Co mnie uratuje od tej melancholii i tego okropnego ubrania, ubabrania, nie ubrania. Ile by to trzeba tysięcy (czego?), aby tę stajnię Augiasza, którą jest moja garderoba, przewalczyć. Zniszczyć płaszczysko ponure, suknię głupią niebieską i kapturek, szapturek ordynarny. Wszystkie te rzeczy są w złym guście, i już...
Trzy dni w hotelu Union Palace w Belgradzie po 60 dinarów za pokój z jednym łóżkiem i kanapą. Środa, odjazd wcześnie rano, z towarzystwem Lamów z Warszawy (dr Stanisław^()). Jedziemy w mróz i niezłą pogodę. Kupiliśmy w Belgradzie 100 l benzyny po 6,20 dinara, później 20 l w Osijeku. Nocowaliśmy w Slatinie, Lamowie obok, ciepło i dobrze, 50 din. za pokój. Rano w piątek odjazd. Zgubiliśmy Lamów po drodze do Zagrzebia. Będą wściekli, a wszystko to przez ich szofera, który nie chce do Francji z obawy przed wojną i chce ich wstrzymać na granicy włoskiej lub szwajcarskiej. Lam jest załamany i boi się też jak cholery Paryża.
28–29 XII
Jedziemy naszym wspaniałym autem koloru bordo i stoimy. Włoska granica i francuska, tuż obok siebie, żołnierze ci i tamci. Mam na sobie kożuch rumuński jak piernik ozdobny w rąbki i kwiatki i kaptur z szalem wełniany koloru auta.
Francuzi patrzyli na mnie. W urzędniczej izdebce grzałam się przy piecyku. Nastrój był wspaniały, wzruszająco-serdeczny. Wolność. Tu byliśmy wśród swoich, a moja znajomość prawdziwej francuszczyzny dawała mi rajskie samopoczucie swobody. Od tej chwili nikt mnie nie pytał o paszport, nikt o nic nie podejrzewał. Byłam do końca na równych prawach i nic mnie nie spotkało prócz czułości i dobroci, jedynie rodacy psuli humor i podczas wyjazdu świństwa mi robili.Przypisy
Wojciech Kossak, jeden z najwybitniejszych polskich malarzy batalistów, i Maria z Kisielnickich Kossakowa.
Magdalena Samozwaniec, pisarka satyryczna, młodsza siostra Marii.
Teresa Starzewska, siostrzenica Marii – córka Magdaleny.
Stefan Jerzy Jasnorzewski, kapitan lotnictwa, trzeci mąż Marii.
Jasnorzewscy otrzymali przydział na mieszkanie przy ul. Akacjowej w Warszawie.
W hotelu Bristol Wojciech Kossak miał swoją warszawską pracownię.
Akwarela Juliusza Kossaka.
Jasnorzewski był czynnym lotnikiem i codziennie dojeżdżał do jednostki w Dęblinie.
Maria wraz z matką likwidowała pospiesznie pracownię ojca.
Warszawska restauracja Simon i Stecki, która mieściła się na Krakowskim Przedmieściu 38.
Ludwik Solski, wł. Ludwik Napoleon Sosnowski, aktor, reżyser, dyrektor teatrów w Krakowie i Warszawie.
Sztuka teatralna Marii pt. Baba-Dziwo, której prapremiera odbyła się w Teatrze Nowym w Warszawie 2 września 1939 r.
Jerzy Chodecki, wł. Jerzy Chodowiecki, aktor, występował w teatrach warszawskich, krakowskich, łódzkich i lwowskich.
Stanisława z Dzięgielewskich Stanisławska-Wysocka, reżyser teatralny, aktorka teatrów krakowskich i warszawskich.
Zofia Lindorfówna, aktorka związana z teatrami warszawskimi.
Popularnaw przedwojennej Warszawie cukiernia przy ul. Polnej 30.
W ramach zawartych umów (1939) Anglia i Francja miały w razie ataku Niemiec na Polskę rozpocząć ofensywę na Niemcy. Jednak żadne nie wywiązało się z umowy.
Józef Feliks Gawlina, arcybiskup, od 1933 r. biskup polowy WP.
Dusza Czara-Stec, rumuńska poetka, tłumaczka wierszy i sztuk teatralnych Marii. Jasnorzewscy mieszkali u niej przez kilka tygodni w 1939 r.
Domnul – (rum.) pan.
Stanisław Lam, redaktor naczelny wydawnictwa Trzaska, Evert & Michalski (1924–1939), od 1944 r. kierownik Księgarni Polskiej w Paryżu.