- promocja
Wojownicy nocy - ebook
Wojownicy nocy - ebook
To wstrząsająca wyprawa w krainę nocnych koszmarów. Gil, Susan i Henry dziwnym zbiegiem okolicznosci spotkali się na plaży nad Pacyfikiem, gdzie znaleźli brutalnie okaleczone ciało młodej, pięknej kobiety. W ciągu kilku dni policja otrzymuje doniesienia o innych kobietach zmarłych w tragicznych okolicznościach. Łączy je jedno – rozpruty brzuch, w którym kłębią się węgorze. Wkrótce okazuje się, iż spotkanie trojga obcych sobie osób wcale nie było przypadkiem – są wybrani, tylko oni mogą pokonać zło, które z kozmarnych snów wychodzi na świat.
Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.
Dom Wydawniczy REBIS opublikował m.in. jego horrory: Dziedzictwo, Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców, Czerwony Hotel oraz Panika.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-931-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielka Księga Ciemności, rozdział IX, wydana przez Camden Society w 1844 r.1
Wszyscy troje spotkali się w pobliżu leżącego na plaży ciała, tak jakby ktoś to wcześniej zaplanował. Pierwszy zbliżył się do niego Henry; przyklęknął obok, lecz nie odważył się dotknąć. Gil i Susan podchodzili tymczasem ostrożnie, wreszcie zatrzymali się. Przyglądali się w milczeniu.
– Bez wątpienia nie żyje – oznajmił Henry czystym głosem wykładowcy. Odrzucił dłonią swe potargane przez wiatr białe włosy.
– W pierwszej chwili myślałem, że to pies – powiedział Gil. – Wiecie, afgan lub coś podobnego.
Henry wstał.
– Sądzę, że najlepiej będzie zawiadomić policję. Sami tu nic nie zdziałamy.
Susan zadrżała, zaciskając splecione na bawełnianej koszulce ramiona.
– Czy ty i ten młody człowiek nie moglibyście pójść i wezwać policji? Zostanę tu i przypilnuję, by nikt go nie ruszał. – Zawahał się i spoglądając na ciało, poprawił: – Jej.
Susan przytaknęła i oboje pobiegli plażą. Henry pozostał na miejscu, z rękami założonymi z tyłu – wysoki i przygarbiony w srebrnej mgiełce wczesnego poranka. Szary Pacyfik, prawie niewidoczny, z rykiem buntu poddawał się księżycowi, który cal po calu odciągał go od wybrzeża. Mewy pikowały ku falom po ryby, krzycząc przy tym głosami rozgniewanych kobiet. Był kwiecień, lecz chłód nie ustępował, a nadmorska mgła wyglądała na taką, która nie znika przez większą część dnia.
Henry nie spał tej nocy. Przesiedział ją w swym gabinecie w domu przy plaży, pracując przy świetle nakrytej mosiężnym kloszem lampy nad nowym artykułem dla „Philosophy Today”: Idea życia po śmierci, autorstwa profesora Henry’ego Watkinsa. Pisał ręcznie, nabawiając się od czasu do czasu skurczu kciuka, po ukończeniu każdej strony zaś wręczał sam sobie nagrodę – dużą wódkę z sokiem pomidorowym. Stąd też spacer po plaży, na który wybrał się o szóstej nad ranem, miał nie tylko uwolnić jego myśli od ciężaru dziesięciu wieków pomylonych filozoficznych sporów, ale także rozproszyć opary dwunastu Krwawych Mary.
A tutaj, proszę, leżała na piasku martwa, naga, młoda kobieta. Niezaprzeczalny i oczywisty dowód na to, że wszystko, co napisał w nocy, było pretensjonalne i nonsensowne. Bańki mydlane i pegazy… Czuł się niemal tak, jakby bogowie o srogich obliczach pokierowali jego krokami, skazując go na znalezienie tej dziewczyny po to właśnie, by pokazać mu w najbardziej wstrząsający z możliwych sposób, jak absurdalne są jego teorie. Nikt nie jest w stanie tak zakpić z żywego, jak martwy.
Leżała twarzą ku dołowi, ze skórą oblepioną czystym, szarym piaskiem. Długie jasne włosy oplatane były wodorostami. Wszystko to rozłożyło się wkoło niej jak wokół syreny. Jedną martwą rękę zdawała się wczepiać w piasek, jakby nie chciała pozwolić, by morze zabrało ją znowu, jakby było czymś ponad jej siły utonąć dwukrotnie. W perłowoszarej mgle ciało było tak białe, jakby świeciło własnym blaskiem.
Henry obszedł je dookoła. Zostawszy sam, poczuł nagle, jak bardzo mu żal tej kobiety, aż ścisnęło mu się gardło, a wiatr od morza nawiał do oczu łzy. Może był to jeszcze wpływ alkoholu, ale przecież mogłaby ona być którąkolwiek z jego studentek filozofii; była jeszcze młoda – nawet nie widząc jej twarzy, mógł stwierdzić, że nie miała więcej niż dziewiętnaście lub dwadzieścia lat. Przyglądał się długim, ładnie sklepionym plecom i szerokim biodrom. Jedna z nóg była odrzucona, tak że mógł dostrzec kosmyk przemoczonych, jasnych włosów łonowych. Wokół lewej kostki kobiety owinął się misternie spleciony srebrny łańcuszek – to była cała jej biżuteria. Biała, pokryta drobną siatką niebieskich żyłek krągłość na wpół widocznej piersi pozwalała sądzić, że większość mężczyzn obejrzałaby się za nią więcej niż raz.
Morze zapieniło się przez chwilę wokół jej wyciągniętej stopy, potem odstąpiło, jakby stwierdziło z goryczą, że zrobiło już, co do niego należało.
Henry wepchnął pięści do kieszeni swego płowego sztormiaka i w zadumie odwrócił się ku wysokiemu brzegowi. Nie miał nigdy własnych dzieci. Jego cztery lata trwające małżeństwo z pierwszą damą oceanografii Instytutu Scrippsa było we wszystkich możliwych znaczeniach jałowe. Przez te cztery lata nauczył się pić. Musiał nauczyć się również znosić samotność. Teraz zaś nauczał filozofii coraz to nowe gromady młodych mężczyzn i kobiet, od czasu do czasu grywając z najbliższym sąsiadem w szachy. I było to dość, by odczuwał coś w rodzaju spełnienia.
W każdym razie wystarczyło, by wstrzymał się od wzięcia dwóch buteleczek tabletek nasennych przed udaniem się do łóżka w towarzystwie egzemplarza Tako rzecze Zaratustra.
Jego studenci na Uniwersytecie w San Diego nazywali go Bing, jako że przypominał trochę Binga Crosby’ego. Zapuścił włosy, starając się upodobnić raczej do Timothy’ego Leary’ego, którego z dwojga złego wolał od Crosby’ego, ale przezwisko przylgnęło.
Jakieś pięć minut później Gil i Susan zeszli po betonowym podjeździe z nadmorskiego parkingu i na wpół biegnąc, na wpół idąc, ruszyli przez pochyłą plażę.
– Policja jest w drodze – wysapał Gil.
– Dziękuję.
– Nigdy dotąd nie widziałam trupa – powiedziała Susan.
– Ona też była młoda – zauważył Henry. – Dziewiętnaście, dwadzieścia lat.
Czekali niespokojnie i niecierpliwie. Nie dochodził ich, jak na razie, dźwięk policyjnej syreny. Morze szumiało gniewnie i niewzruszenie, mewy szybowały w ciszy pod wiatr.
– Uprawiałem tu po prostu jogging – odezwał się bezbarwnym głosem Gil. – Wie pan? Naprawdę, w pierwszej chwili myślałem, że to pies.
Susan nie mogła oderwać oczu od ciała, od rozpostartych na piasku włosów, zaciśniętej dłoni i skrzących się piaskiem ramion.
Gil był jednym z tych południowokalifornijskich mężczyzn, których trudno jest opisać jednym zdaniem. Mógł być studentem, mechanikiem samochodowym albo barmanem, albo wręcz niczym się nie zajmować. Był bardzo szczupły, mocno opalony, z pociągłą, poważną twarzą i wydatnym, piegowatym nosem. Włosy miał gęste, ciemne, potargane teraz przez wiatr niczym u stracha na wróble. Nosił granatowy, bawełniany sweter do ćwiczeń gimnastycznych, z białym napisem „Crucial” na piersi, oraz drelichowe szorty, niegdyś będące spodniami, od których później odcięto nogawki.
Susan sprawiała nieodparte wrażenie zepsutej, lecz skłonnej do buntu córki mieszczańskiej rodziny. Kosmyki jej jasnych, krótko przyciętych włosów sterczały na wszystkie strony. Miała na sobie bawełnianą koszulkę we włoskim stylu, z czerwonymi oraz zielonymi błyskawicami na białym tle, i sportowe szorty z białej satyny, dla których określenia słowo „ciasne” zdawało się nie dość mocne. Twarz miała pulchną, lecz ładną. Henry widział już w jej rysach tę urodę, która za parę lat miała się wyłonić z właściwych nastolatce krągłości. Oczy jej były duże, błękitne i równie rozmarzone, jak oczy dziewczyn w romantycznych i komicznych zarazem powieściach.
– Policja będzie pewnie chciała wysłuchać naszych zeznań – powiedział Henry.
Słyszeli już odległe „uoip-uoip-uoip-uuuuu” policyjnej syreny, której wtórowało spieszne pojękiwanie ambulansu.
– Co my im możemy powiedzieć? – spytała Susan. – Po prostu znaleźliśmy ją tutaj i tyle.
– I to właśnie musimy powiedzieć – zapewnił ją Henry.
Policyjny wóz zjechał po betonowej pochyłości wprost na plażę i zatrzymał się niecałe piętnaście stóp od nich. Zaraz za nim pojawił się ambulans z biura okręgowego koronera. Henry, Gil i Susan czekali w milczeniu, aż z radiowozu wygramoli się trzech detektywów, a dwóch sanitariuszy z hałasem wyciągnie przez tylne drzwi ambulansu składane nosze. Chwilę później nadjechał jeszcze jeden radiowóz i przebył plażę, mieląc kołami piasek. Wysiadło z niego dwóch umundurowanych funkcjonariuszy.
Detektywi podeszli bliżej i spojrzeli na ciało. Dwóch z nich było siwych, brzuchatych, jak Tweedledum i Tweedledee. Trzeci, chudy niczym dorastający wilk, przypominał ciemnookiego Hiszpana z opadającymi czarnymi wąsami. Jego cynamonowy, trzyczęściowy garnitur wyglądał tak, jakby żona wybrała mu go osobiście w magazynach Searsa.
– Porucznik Ortega – przedstawił się. – A to detektywi Morris i Warburg.
– Henry Watkins.
– A ci młodzi państwo?
– Nie mieliśmy czasu, by się sobie przedstawić – odparł Henry.
– Nie znacie się?
– Pierwszy raz ich spotkałem. Sądzę, że wszyscy zauważyliśmy ciało w tej samej chwili.
– Wasze nazwiska, jeśli można prosić? – zwrócił się do Gila porucznik Ortega.
– Gilbert Miller.
– A ty, młoda damo?
– Susan Sczaniecka.
– Macie to? – rzucił przez ramię porucznik Ortega.
– Nie, sir – odpowiedział detektyw Warburg.
Porucznik Ortega westchnął krótko, z widoczną irytacją, potem podszedł obejrzeć ciało. Przyglądał mu się bardzo długo, obchodząc je wkoło, potem oparł ręce na ugiętych kolanach i zlustrował zwłoki z bliska, wciąż jednak ich nie dotykając.
– Czy ktokolwiek z was wie, kim była ta dziewczyna? – rzucił, nie patrząc w ich kierunku.
– Nie – odpowiedzieli.
Henry poczuł, że narasta w nim dziwne poczucie winy z tego powodu, pomyślał jednak, że czuje to każdy obywatel wypytywany przez policję.
– Wygląda mi to na zwykły przypadek utonięcia – stwierdził detektyw Morris, odchrząkując, jakby miał zamiar przystąpić do recytacji. – Trochę wcześniej w tym roku, ale wygląda tak samo, jak zwykle. Kąpiel nago na Cardiff Beach, po paru kieliszkach, a tam, gdy wypłynąć dalej, jest naprawdę silna, cofająca się fala. Wciąga w morze. W kwietniu jest zimno, umiera się od hipotermii w ciągu niecałych dziesięciu minut, jeżeli potrafi się pływać. A potem przypływ wyrzuca właśnie tutaj. – Spojrzał na zegarek. – Powiedziałbym, że to właśnie jest pora.
Porucznik Ortega wyprostował się.
– Wcześnie wybrali się państwo na plażę – powiedział, niedbale wskazując palcem na Susan, Gila i Henry’ego.
– Ja uprawiałem jogging – wyjaśnił Gil. – W grudniu skaleczyłem nogę w wypadku na motorze. Muszę codziennie biegać parę godzin, by doprowadzić ją do sprawności. Czas mam tylko wcześnie rano.
Porucznik Ortega spojrzał pytająco na Henry’ego.
– Ja, hmm… pracowałem całą noc nad artykułem do czasopisma – rzekł Henry. – Tam mieszkam… domek z pomalowanym na biało balkonem. Skończyłem pracę około wpół do szóstej, potem postanowiłem pospacerować. – Miał nadzieję, że porucznik Ortega nie poczuje woni jego oddechu.
Porucznik zwrócił się do Susan.
– A ty? Wyjątkowo wczesna pora, by wybierać się na plażę, nie sądzisz?
– Zapewne.
– Zatem, co tu robiłaś o tej wyjątkowo wczesnej porze?
– Spacerowałam, po prostu. I myślałam.
– Pokłóciłaś się z rodzicami?
– Moi rodzice nie żyją. Mieszkam z dziadkami.
– I z nimi się pokłóciłaś?
– Poszłam tylko na spacer, to wszystko.
Porucznik Ortega wydłubał coś kciukiem spomiędzy przednich zębów. Cmoknął, zasysając powietrze, i powiedział:
– Okay. Chcę, żebyście wszyscy złożyli zeznania przed obecnymi tu funkcjonariuszami. Pełne zeznania: jak znaleźliście te zwłoki i wszystko.
– Zwykłe utonięcie – powtórzył detektyw Morris.
W tej właśnie chwili na plaży pojawiły się jeszcze dwa samochody, rozklekotany buick regal i oliwkowoszara furgonetka z biura koronera.
– A, jest i fotograf – porucznik Ortega zatarł ręce. – I nasz lekarz okręgowy, jak na niego niezwykle punktualnie.
Fotografem był młody człowiek o surowym wyglądzie, z godną mnicha tonsurą i skłonnością do nieustannego pociągania nosem. Niezwłocznie przystąpił do pracy, rozkładając miarki i obfotografowując następnie ciało młodej kobiety ze wszystkich stron. Lekarz okręgowy – niski mężczyzna o byczym karku, w kontrastowej, biało-czarnej sportowej marynarce ze spiczastymi klapami – pogwizdywał bezgłośnie przez zęby, czekając, aż fotograf skończy.
– Ja mówię, że to zwykłe utonięcie. A co pan o tym sądzi? – zagadnął go detektyw Morris.
Lekarz spojrzał na niego chłodno.
– Chce pan przeprowadzić oględziny zwłok czy może pozwoli pan, żebym ja to zrobił?
Detektyw Morris wykrzywił się w niezdecydowanym uśmiechu.
– Nie, sir, niech pan zaczyna.
– Czy możemy ją odwrócić? – spytał porucznik Ortega. – Chciałbym zobaczyć, jak wygląda.
Lekarz nie odpowiedział. Ostrożnie zgarnął piasek z ramion martwej dziewczyny i przeciągnął dłonią wzdłuż jej nagich pleców. Wstał, marszcząc brwi i rozejrzał się po plaży.
– Czy któryś z was zna dobrze tę plażę? – odezwał się w zamyśleniu.
– Tak, sir – powiedział detektyw Morris. – Spędziłem tu prawie połowę życia.
– Czy zdarzały się już tutaj utonięcia?
– Pięć albo sześć.
– Czy pamięta pan, jak daleko w głębi plaży znaleziono wtedy ciała?
Detektyw Morris wyglądał na zaskoczonego.
– Przy samej wodzie, jak sądzę. Tak jak to.
– Proszę spojrzeć na te wyrzucone na brzeg wodorosty i inne śmieci. Proszę spojrzeć, gdzie leżą. Większość z nich jest lżejsza od ciała. Niektóre są nadal zmywane z plaży.
Porucznik Ortega podszedł bliżej i spojrzał niespokojnie na ciało.
– I jakie pan z tego wyciąga wnioski? – spytał.
– Nie wiem. Ja tylko patrzę.
– Zauważa pan, że ciało leży na plaży dalej niż wodorosty, kawałki drewna i inne śmieci?
– Właśnie tak.
Porucznik Ortega ponownie syknął przez zęby. Wcześniejsze wysiłki wyraźnie nie uwolniły go od tkwiących w uzębieniu resztek jedzenia.
– Zauważa pan, że ciało leży na plaży dalej niż wodorosty i inne śmieci. I z tej obserwacji wyciąga pan wniosek, że dziewczyna wcale się nie utopiła, lecz zginęła w jakiś inny sposób i została porzucona na plaży, na skutek wypadku lub rozmyślnego działania, mającego stworzyć pozory, że się utopiła?
– To pan powiedział, nie ja – odrzekł lekarz, obmacując prawą nogę martwej dziewczyny i przyglądając się śladom, które zostawiły jego palce. Strzelił palcami, a jeden z żujących gumę sanitariuszy przyniósł mu jego metalową walizeczkę i otworzył ją przed nim. Lekarz pogrzebał w środku, wyciągnął termometr, nasmarował go tłuszczem i bezceremonialnie wepchnął martwej kobiecie w odbyt. – Jeśli pływała w oceanie przez całą noc, to możliwe, że temperatura jej ciała będzie o wiele niższa, niż gdyby leżała na plaży. Zależy to jeszcze, rzecz jasna, od tego, kiedy zmarła. Ale ta plaża jest zwykle od rana do zachodu słońca pełna ludzi, prawda?
– Tak, sir – zgodził się detektyw Morris. – Czasem nawet jeszcze dobrze po zmroku, gdy dzieciaki palą ogniska.
Lekarz czekał cierpliwie, aż ciało dziewczyny ogrzeje termometr. Tymczasem spojrzał na Henry’ego, Gila i Susan.
– A ci tutaj to gapie czy kto?
– Oni znaleźli ciało – wyjaśnił porucznik Ortega.
Lekarz zwrócił się do Henry’ego:
– Widział pan przedtem kogoś martwego?
Henry przecząco potrząsnął głową.
– Miły początek dnia, znaleźć trupa – rzucił lekarz tak swobodnie, jakby rozmawiali o pogodzie. Wyciągnął termometr i zmrużył oczy, spoglądając z uwagą na skalę. – Sześćdziesiąt jeden stopni.
– I co to znaczy? – spytał porucznik.
– Znaczy to, że temperatura wewnątrz ciała wynosi sześćdziesiąt jeden stopni Fahrenheita – powiedział lekarz policyjny.
– I jaki pan z tego wyciąga wniosek?
– Jaki wniosek? Żadnego. To do pana należy wyciąganie wniosków. Ale mógłby pan przy tym wziąć pod uwagę, że temperatura powietrza wynosi tutaj około pięćdziesięciu pięciu lub sześciu stopni, a temperatura oceanu około czterdziestu dwóch do czterdziestu ośmiu stopni.
– Zatem, gdyby ciało pływało w wodzie przez noc, jego temperatura musiałaby być niższa niż sześćdziesiąt jeden stopni? – dociekał porucznik Ortega.
– Zapewne.
Porucznik Ortega westchnął z wyrazem niezadowolenia na twarzy.
– W porządku. Teraz już możemy ją odwrócić?
Lekarz wstał i energicznie otrzepał spodnie z piasku. Gdy to robił, podeszli sanitariusze i ustawili się po obu stronach ciała. Przyglądający się temu Henry poczuł nagle irracjonalny przypływ strachu, połączony z nieodpartą potrzebą odwrócenia głowy i patrzenia gdzie indziej. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie mógł jednak tego zrobić, musiał się przyglądać. W przeciwnym bowiem razie dziewczyna z plaży na zawsze już pozostałaby dla niego pozbawiona twarzy i gdyby mu się śniła w nocy, a wiedział, że tak będzie, widziałby jedynie syrenie włosy z wplątanymi w nie wodorostami i smukłe, blade plecy.
– Ostrożnie – pouczył sanitariuszy lekarz. – Nie chcę żadnych dodatkowych zadraśnięć.
Odszedł na bok i stanął obok Henry’ego, Gila i Susan.
– Nie ruszaliście jej i nie próbowaliście jej przesuwać?
Henry pokręcił głową.
– Nie sądzę, bym miał na tyle mocne nerwy.
– Czy przypuszcza pan, że ktoś mógł ją zabić? To znaczy, celowo… – zaryzykowała pytanie Susan.
Lekarz okręgowy wykrzywił twarz.
– Dziewczęta w tym wieku szczególnie łatwo padają ofiarami zabójstw, tak zamierzonych, jak przypadkowych czy spowodowanych brakiem rozwagi. Przede wszystkim piękne dziewczęta. Ich siła oddziaływania jest większa, niż sądzą. Daje im to moc. Ich wygląd i młodość. Problem w tym, że nigdy nie wiedzą, jak użyć jej właściwie. A w każdym razie nie wiedzą, jak zrobić to bezpiecznie.
Z przesadną ostrożnością sanitariusze uwolnili ciało dziewczyny z piasku, a potem obrócili je na plecy. Jej ramiona opadły z plaśnięciem na mokry piasek. Potem jeden z sanitariuszy powiedział nienaturalnym głosem:
– Jezu Chryste…
Henry wpatrywał się, lecz w pierwszej chwili niezbyt rozumiał, co widzi. Lekarz z miejsca rzucił się naprzód i stanął nad ciałem z twarzą zmienioną tak, że nie wyrażała żadnego dającego się opisać odczucia. Może strach? Przerażenie? Fascynację? Obaj sanitariusze odstąpili, jeden z nich przyciskał dłoń do ust, oczy miał załzawione. Porucznik Ortega stał plecami do ciała, rozmawiając z Morrisem i Warburgiem. Lecz gdy Warburg trącił go łokciem, odwrócił się i ujrzał, jak naprawdę wygląda dziewczyna.
Jej twarz była niemal piękna, pomimo tego, że przez dłuższy czas pozostawała pod wpływem wody. Typowa amerykańska blondynka – rodzaj dziewczyny, dla której bez trudu znalazłaby się rola w filmach typu Matt Houston, Magnum, P.I. czy nawet Dynastii. Szerokie ramiona, duże piersi. Tuż poniżej klatki piersiowej zaczynał się jednak horror. Do Henry’ego dotarło nagle, co właściwie widzi, i szepnął: „O Boże”, a Susan skryła twarz w dłoniach.
Brzuch dziewczyny został kompletnie wypruty, od żeber aż do miednicy. W jamie brzusznej kłębiły się srebrnoczarne węgorze; śliskie stworzenia splatały się i rozplatały, żerując ślepo na tym, co zostało z miękkich organów ciała dziewczyny.
Gil odwrócił się, opadł gwałtownie na kolana i zwymiotował, rozkrzyżowany na piasku. Policjant w mundurze patrzył z przerażeniem i bezradnością. Nawet fotograf się przeżegnał. Przez długie minuty żadne z nich nie było zdolne do niczego innego prócz przyglądania się plątaninie węgorzy, które falowały, wiły się i skręcały, oraz pozbawionej wyrazu, bladej twarzy dziewczyny, którą z wolna pożerały.
Lekarz odwrócił się do porucznika Ortegi. Miał rozszerzone oczy.
– Widział pan kiedykolwiek coś podobnego?
Porucznik Ortega zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy.
– Ja też nie – powiedział lekarz. Potem zwrócił się do sanitariuszy: – Zróbcie z nimi porządek.
Sanitariusze popatrzyli niechętnie na ciało.
– Chce pan…?
– Cokolwiek z nią zrobiono, to są węgorze. Te węże. Wyrzućcie je stąd.
Jeden z sanitariuszy podniósł z piasku kij i ostrożnie przybliżył się do ciała. Pochylił się i raz tylko szturchnął nim węgorze. Zakotłowały się i zakręciły jeszcze gwałtowniej. Sanitariusz odskoczył, wysokim, krzykliwym „aaach!” wyrażając niepohamowane obrzydzenie.
Lekarz, zniecierpliwiony, odebrał mu kij i sam zaczął okrążać ciało. Wszyscy patrzyli z dreszczem niepokoju, jak trąca parokrotnie węgorze i jak te zaczynają za każdym razem gotować się w jamie brzusznej dziewczyny, wciąż z tą samą, śliską wściekłością. Niemniej w pewnej chwili udało mu się podważyć końcem kija ciało jednego z nich i wyrzucić na piasek.
Węgorz miał prawie trzy stopy długości i płaską, klinowatą głowę z maleńkimi, ślepymi oczami. Przez chwilę zwijał się w miejscu, potem wbił głowę w piach i w ciągu paru sekund zniknął im z oczu, zostawiając po sobie jedynie niewielkie wgłębienie. Prawie natychmiast pozostałe węgorze wylały się z brzucha martwej dziewczyny i rozpełzły się we wszystkich kierunkach, zagrzebując się głęboko w piasku.
– Złapcie któregoś! – krzyknął lekarz.
Jeden z mundurowych ścisnął ogon ostatniego ze znikających węgorzy i pociągnął gwałtownie.
– Pomóż, na Boga! – rzucił bez tchu swemu koledze.
Ten pospiesznie schwycił ciało węgorza ponad miejscem, w którym znikało w piasku. Razem, przeklinając i sapiąc, stopniowo wyciągali stworzenie z dziury, którą dla siebie kopało.
Gdy tylko łeb znalazł się na powierzchni, węgorz zaczął się rzucać, zwijać i skręcać im w dłoniach. Henry ujrzał błysk jego zębów. W następnej chwili zwierzę sprężyło się jak bicz, ukąsiło jednego z policjantów w twarz, zacisnęło szczęki na części jego górnej wargi i kawałku nosa.
Policjant wrzasnął głośno, sięgnął ku głowie węgorza, usiłując rozewrzeć mu pysk. Henry przyglądał się w przerażeniu. Mężczyzna tańczył po piasku ze srebrnoczarnym węgorzem zwieszającym się z jego twarzy niczym karnawałowy, sztuczny nos. Jasnoczerwona krew spryskiwała wszystko wkoło.
Porucznik Ortega rzucił się naprzód i chwycił funkcjonariusza od tyłu, podcinając mu nogi. Upadli obaj ciężko na ziemię. Policjant krzyczał nieprzytomnie, a jego nogi kopały w drgawkach godnych chorej na epilepsję marionetki. Porucznik sięgnął od tyłu ku twarzy policjanta i ścisnął węgorza tuż za klinem łba i przytrzymał mu skrzela tak, by nie mógł oddychać. Następnie uniósł wolną rękę i krzyknął:
– Nóż, na miłość boską!
Lekarz sięgnął szybko do kieszeni, wyszarpnął prosty, składany nóż z jednym ostrzem. Porucznik Ortega wyrwał mu go i zagłębił zaraz w krwawe kłębowisko na twarzy policjanta. Ten krzyknął, gdy porucznik przecinał ciało węgorza. Na ręce i ramiona Ortegi pociekła ciemna jak żółć krew. Ogon węgorza miotał się we wszystkie strony, aż do chwili, gdy Ortega przeciął kręgosłup i odrzucił truchło daleko na piasek. Upadło, podrygując i podskakując, a sanitariusze odsunęli się od niego.
Lekarz przyklęknął na piasku i obejrzał dokładnie twarz policjanta. Mężczyzna trząsł się, mimo iż porucznik Ortega starał się na wszystkie sposoby go uspokoić. Odcięta głowa tkwiła wciąż na miejscu i gdy inspektor wytarł pospiesznie bawełnianym gałganem i destylowaną wodą krew, można było zobaczyć, że zęby stworzenia oddzieliły niemal połowę nozdrzy i górnej wargi. Mięśnie szczęk węgorza nie wykazywały oznak zwiotczenia. Było oczywiste, że każda próba oderwania kikuta głowy musi doprowadzić do obrażeń o wiele bardziej dotkliwych niż te, które już powstały.
Henry, chociaż sam trząsł się cały, podszedł i z całą pewnością siebie, na jaką umiał się zdobyć, powiedział:
– Wie pan, jakiego sposobu używali w Wietnamie, by oderwać pijawki?
– Racja – powiedział lekarz policyjny. – Przypalali je papierosami. Czy ktoś tu ma papierosa?
Spojrzeli po sobie.
– Nikt z nas nie pali, sir – odezwał się w końcu detektyw Warburg.
– Jezu – zirytował się lekarz. – To możliwe tylko w południowej Kalifornii.
– Może zapalniczka z samochodu – podrzucił Henry.
Detektyw Morris podbiegł do najbliższego wozu i wrócił po chwili, kołysząc brzuchem. W ręce trzymał jarzącą się zapalniczkę. Wręczył ją lekarzowi, a ten niezwłocznie przytknął ją do wąskiego karku węgorza.
Rozległo się ostre skwierczenie, poczuli przyprawiający o mdłości odór. Szczęki węgorza ścisnęły się konwulsyjnie, a potem rozluźniły odrobinę, odpadając od wargi oraz nosa rannego i lądując w nagłej fontannie krwi na piasku. Policjant wydał zduszony, ostry krzyk, jego górne zęby były szkaradnie odsłonięte. Porucznik Ortega musiał przytrzymać go na piasku.
– Plazma! – krzyknął lekarz. – A ty – rozkazał koledze rannego policjanta – weź ten łeb, rozkrój go na połowę i wyjmij spomiędzy szczęk to, co zostało w nich z twarzy twego kumpla!
Mniej niż pięć bardzo pracowicie wypełnionych minut zabrało sanitariuszom zabandażowanie twarzy pacjenta i podłączenie go do kroplówki z plazmą, która miała złagodzić skutki szoku. Przez ten czas drugi z policjantów wyciągnął z bagażnika wozu patrolowego nożyce do cięcia blachy i przepchnął głowę węgorza po piasku tak, by móc ją umieścić pomiędzy ostrzami. Dwukrotnie spróbował przeciąć ją na pół, lecz za każdym razem wyślizgiwała się z uchwytu. Potem podszedł Gil i przytrzymał głowę czubkiem buta, tak by się nie przetaczała. Rozległo się ostre chrupnięcie i czaszka węgorza została rozłupana. Inspektor schylił się nad nią i wybrał spomiędzy szczątków krwawy ochłap ciała, który bestia wydarła z twarzy policjanta.
– Chcę mieć tego sukinsyna w plastikowej torbie – powiedział detektyw Morris. – Głowa, ogon i co tylko jeszcze znajdziecie.
Porucznik Ortega spojrzał na zegarek.
– Jest już prawie siódma. Niech otoczą plażę kordonem. Ty, Warburg, wezwij posiłki. Chcę, żeby dokładnie to przekopano. Jeśli to te węgorze zabiły dziewczynę, to chcę, by zostały wykopane i zniszczone. Chcę też, by zaalarmowano straż przybrzeżną. Zechcą zapewne wprowadzić czasowy zakaz kąpieli. Morris, zabierzesz się z lekarzem. Chcę najszybszych oględzin zwłok, jakie miały miejsce w historii świata.
– Czy my możemy jeszcze się na coś przydać? – spytał Henry. Porucznik Ortega spojrzał na niego, jakby nigdy dotąd go nie widział.
– Wy? Ach, tak. Możecie wracać do domu. Dajcie swoje adresy detektywowi Morrisowi, później przyjdzie z wami porozmawiać. I proszę, nie wyjeżdżajcie nigdzie, przynajmniej dopóki nie złożycie zeznań. To jedna z tych sytuacji, które mogą spowodować panikę, sami rozumiecie. Wolałbym, żeby cała ta sprawa nie wyszła poza wąski krąg, przynajmniej na razie.
Henry zwrócił się do Gila i Susan:
– To tyle. Możemy chyba odejść.
Susan była bardzo blada.
– Mam wrażenie, że zaraz zemdleję – odezwała się.
– Usiądź na chwilę – doradził jej Henry. – Włóż głowę między kolana.
Czekając, aż Susan przyjdzie do siebie, Henry spojrzał jeszcze na ciało, które znaleźli. Stamtąd, gdzie klęczał obok Susan, nie było widać otwartej dziury w brzuchu dziewczyny. Mogła być ona spoczywającą na piasku syreną, czekającą w swej nagości na słońce, które rozproszy mgły. Była naprawdę bardzo piękna, pomyślał Henry, i w jakiś sposób ta myśl uczyniła jej śmierć jeszcze straszniejszą.
– Już mi lepiej – powiedziała Susan. Spróbowała wstać, Gil podał jej ramię.
Henry przyglądał się, jak sanitariusze podnoszą ciało dziewczyny z piasku i pakują je do zaopatrzonej w zamek błyskawiczny torby. Na tle mgły wyglądali jak postacie z chińskiego teatru cieni.
– W życiu nie widziałem nic podobnego – oznajmił. – Te węgorze, spotkaliście się kiedykolwiek z czymś takim? A ja na dodatek ożeniłem się z oceanografem.
Ruszyli razem plażą.
– Wpadnijcie do mnie na drinka – zaproponował Henry, gdy doszli do mola. – To tutaj. Przypuszczam, że przydałoby wam się coś na nerwy.
– Dziękuję, wolałabym już wrócić do domu – odparła Susan. Obejrzała się jeszcze przez ramię w stronę plaży, a gdy się odwróciła, dostrzegł w jej oczach błysk ledwie powstrzymywanej histerii.
– Gdzie mieszkasz? – spytał ją łagodnym tonem Gil. – Mogę cię zabrać.
– Masz samochód?
– Jasne, mustang limuzyna. Po drugiej stronie ulicy.
– Dobrze, dzięki.
Gil i Susan odeszli razem, zostawiając Henry’ego. Stał chwilę w milczeniu, potem wzruszył ramionami i cofnął się o te sześćdziesiąt jardów, które dzieliły go od domu. Otworzył drzwi kluczem, który zawsze miał przymocowany do nadgarstka. Przeszedł przez salon do przeszklonego barku, nalał sobie bardzo dużą wódkę i wypił ją tak po prostu, bez lodu.
Zakaszlał, gdy alkohol palącą strugą spłynął mu do gardła. Potem znów napełnił szkło i podszedł do szerokiego, przesuwanego okna balkonu. Widział stamtąd policyjne samochody błyskające światłami i porucznika Ortegę w cynamonowym garniturze. Trochę dalej, koło Del Mar, dwaj mundurowi rozstawiali właśnie w poprzek plaży kozły z napisami:
STREFA POLICYJNA – PRZEJŚCIA NIE MA.
Przyglądał się poczynaniom policji prawie dwadzieścia minut. Potem wrócił do domu, usiadł na białej sofie i zapatrzył się w szklane drzwi stojącej po drugiej stronie pokoju konsoli ze sprzętem stereo.
Życie po śmierci? Jedynym życiem, jakie kołatało się w tej biednej dziewczynie, było kłębowisko węgorzy. Ale jaki rodzaj życia przedstawiały sobą te stworzenia?
Poranne wydarzenia, wspomnienie tego wszystkiego, co widział, było jak seria nieruchomych i przerażających obrazów. Ręka dziewczyny, zaciśnięta na piasku. Srebrny łańcuszek wokół jej kostki. Biel pleców. I te węgorze, zwijające się w zwariowaną mozaikę. I ucięta głowa jedynego pojmanego węgorza, ściskająca szczękami twarz policjanta niczym antyczny symbol nieustępliwości zła.
Skończył trzecią szklankę wódki i niepewnym krokiem przeszedł przez pokój do barku, gdzie przelał do szklanki to, co jeszcze zostało w butelce.
– Stolicznaja – powiedział z akcentem, o którym sądził, że oddaje specyfikę języka rosyjskiego. – Zdarowja.
Z pijacką ostrożnością podszedł do regału pod oknem i przebiegł palcem po grzbietach książek o tematyce morskiej, które zostawiła jego była i niebudząca już ciepłych myśli żona. W końcu znalazł wielki ilustrowany tom, zatytułowany Anquilliformes: migracje i cykl życiowy węgorza pospolitego. Wyciągnął go, przeniósł na stolik i otworzył.
Pierwsze zdanie, na pierwszej przypadkowo otwartej stronie, od razu przykuło jego uwagę: „W dawnych czasach węgorze bywały zjadane ze względu na przekonanie o wywoływanej przez to wyjątkowej potencji. W pewnych regionach starożytnej Skandynawii ławice węgorzy określane były słowem, które przetłumaczyć można jako «sperma diabła»”.
Henry miał już sięgnąć po kolejnego drinka, lecz powstrzymał się i raz jeszcze przeczytał ten fragment. Potem spojrzał przez balkonowe okno ku plaży i zmarszczył brwi.