- W empik go
Wojtusiowe lato - ebook
Wojtusiowe lato - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 171 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na stromym zboczu, pod garbem grzbietowym na pół wysokości góry (Turbaczyka) wyświeca się z ciemnych – wrębów nieduża polana, na północ otwarta, najbliższa wsi – widać też z niej całą dziedziną, wszystkie osiedla, jak na dłoni.
Na tej polance, nie wiada czemu Płoszczaną nazwanej, pasł woły swego ojca Wojtuś, czternaste lato poczynający.
Wygnał w czas rano, jak co dnia. Woły, wygłodniałe przez noc, łakomie strzygły trawę, mokrą jeszcze od rosy, a Wojtuś stał nad nimi, z zadowoleniem pozierał, jak z kraja przykładnie szorstkimi ozorami zawijały paszę, i rozpatrywał się po świecie.
Rano było pogodne. Słońce już oświecało prawie całą dziedzinę – w uboczy, schylonej pod pać jeszcze trwał cień. Tym wyraźniej malowały się i przybliżały oczom pasterza: osiedla w dole leżące, trawniki pod domami, płaty zbóż, lnów, koniczyny, światłem poobsypywane.
Wojtuś, pełen krzepkiej w sercu radości, jaką darzy pogodny ranek, wodził oczyma po słonecznej dziedzinie, uważał, jako syn gospodarski, o ile się zboża zapolały a lny rozkwitły, śledził z zajęciem, gdzie już dymy znad chałup się rozeszły, a gdzie dopiero na śniadanie palą, gdzie bydło na ugory wygnali, a gdzie dopiero ulicami od chałup wyganiają.
Najczęściej jednak wracał oczami ku jednemu osiedlu. I ani się postrzegał, jak się tu z częstym nawrotem najdował. Najpilniej też ze znaków miarkował, co w osiedlu tym ludzie robią, zwłaszcza w chałupie z kraja od ulicy.
– Dym się rozniósł znad dachu. Musieli pośniadać. To teraz pewnie stroją sie do pola…
Obszedł oczami po dziedzinie, postał przy innych osiedlach, poobzierał się nawet daleko, jak widok się odsłaniał, i znowu wrócił.
– Nie widać jeszcze… Może dopiero śniadają?
Począł od nowa rozpatrywać się po dolinie. Z trawników, nakrapianych żółtymi jaskrami i siwymi pałkami ząbru, przechodził na przybielałe zagony jęczmion i orkiszów, na ciemne płaty koniczyn, na błękitne pólka lnów, wędrował głowami nierówno stykających się różnozielonych kawałków, włóczył się dookoła młak i młaczek miękką porosłych trawą, rachował miedze w jednym rzędzie, zatrzymywał się przy kępach, przy każdym spotkanym drzewie, szedł z pasterzami wyganiającymi z jednego osiedla bydło przez całą wygonną ulicę aż ku pastwisku i bawił wśród nich dłużej, niż zajęcie radziło – wreszcie, miarkując, że już dość czasu stracił, wrócił oczyma ku „swojemu” osiedlu.
– Czemu ona nie wygania? – pozłościł się już w niecierpliwym sercu. Całą 'nakazującą wolę wziął w oczy, wpatrzył się ostro w osiedle i powtórzył parokrotnie, niby zaklęcie mocne:
– Wyżeń że! Wyżeń! Wyżeń!…
Ale zaklęcie nie poskutkowało. Nikt się z chałupy nie ukazał.
Wojtuś już przecie nie oderwał się oczami. Przyczaił się w ulicy, można rzec: przywarował u wyjścia z osiedla i czekał. Postanowił już czekać cierpliwie. Drętwiał w ciele, nudził się i niecierpliwił, jakby w rzeczy tam stał koło płotu.
Minęła chwila jedna – druga – czas dłużył mu się niepomiernie. Nareszcie!… Z osiedla jak dwa światła wyszły łyse woły – za nimi Kasia…
Poznał ją z daleka i aż drgnął cały z radosnego wzruszenia. Przywarł od razu oczami do jasnej jej postaci i prowadził ją przez całą ulicę i dalszą wygonną drogę aż ku stokom, póki jej schylenie lesiste wraz z wołmi nie przesłoniło.
Teraz począł w niecierpliwości serca i oczu pacierzami rachować, rychło się z wołmi we wrębie ukaże. Miał już odrachowaną miarę (nieraz ją sprawdzał!), wiedział też, że Kasia musi gnać jedyną drogą wrębem poprzez ubocze, bliską, bo jeno potokiem dzieloną i schyloną ku stronie, na której on stał z wołami.
Szepcząc „Zdrowaś Maria” i odliczając zmówione na palcach, modlił się zarazem gorąco o łaskę ujrzenia Kasi. Do Matki Boskiej miał zaufanie zupełne, większe niż do własnej matki. Zwierzał się Jej ze wszystkim. Ona też n ie odmawiała nigdy jego prośbom.
Niezadługo na przechyleniu zaświeciły białe czoła wołów (jak on je kochał! jak im rad był zawsze!). Wychyliły się wnet całe, czerwone i okazałe, a za nimi w zapasce czerwonej, w chustce niebieskiej – Kasia…
Wojtuś wiernymi oczami przypadł ku niej i już jej nie odstąpił. Wierzył, że musi widzieć abo czuć te jego oczy z oddali, tak strasznie przysłużebne. Modlił się ku niej cale nieznaną mową, która nie wiada skąd się rodziła. I patrzał – patrzał – już nie oczami, ale duszą. Czuł, jak krew odeszła mu z twarzy, jak serce nierówno się tłucze, jak nogi słabnieją pod nim – nie oderwałby przecie oczu, choćby omgleć padło.
A Kasia gnała woły zakosami, przegibując się i mieniąc barwami stroju. Zdawało mu się, że często zwraca twarz jasną ku niemu, że nawet patrzy z utęsknieniem ku Płoszczanie. Nie przysiągłby na to przecie, bo mgłą i łzami zachodziły mu źrenice. W połowie zbocza, naprzeciw prawie, rozwiedła głos i zaśpiewała: