- promocja
- W empik go
Woła mnie ciemność. Daję ci wieczność akt 1 - ebook
Woła mnie ciemność. Daję ci wieczność akt 1 - ebook
Armagnac Jardineux, potomek plantatorskiej rodziny z Luizjany, udaje się w podróż do Europy, by zdobyć wykształcenie i posmakować rozrywek Starego Kontynentu. Tymczasem wojna secesyjna pustoszy Południe, pochłaniając rodzinny majątek i na zawsze oddzielając go od bliskich. Wkrótce zarówno jego krewni, jak i rodzinna fortuna pozostają tylko wspomnieniem.
Pozostawiony sam sobie w Londynie, Armagnac topi smutki w alkoholu. Jedyne, co potrafi i czym może zarobić na życie, to z wirtuozerią grać na fortepianie. Właśnie dzięki tej umiejętności poznaje młodego skrzypka, Lothara Mintze, oraz jego mecenasa − lorda Huntingtona. Wyniesieni z rynsztoka wprost na salony, muzycy szybko zdobywają uznanie i zaczynają się pławić w uwielbieniu śmietanki towarzyskiej, uzależniając się od luksusów i cielesnych przyjemności.
Armagnac jednak niezbyt długo cieszy się nowym, pełnym przyjemności życiem – wkrótce odkrywa, że dawna tajemnica związała losy jego babki, Blanche Avoy, z lordem Huntingtonem. Lektura pamiętnika Blanche zasiewa w sercu pianisty ziarno niepokoju. Czy to możliwe, by jego babka wiele lat temu opisywała tego samego mężczyznę, który teraz bawi się jego losem? Czy młodemu muzykowi uda się uwolnić od Huntingtona, gdy pozna jego mroczne tajemnice?
Bohater nawet nie wyobraża sobie, jak wysoka jest cena sławy…
Woła mnie ciemność to przesycona emocjami i pełna erotycznego napięcia powieść drogi, zapis moralnego upadku i wędrówki ku zagładzie początkowo niewinnego bohatera, który porzuca wpojone mu za młodu ideały. Rozbrzmiewająca muzyką i przepojona gotycką atmosferą historia, nawiązująca do klasycznych powieści grozy − z bohaterami, w których można się zakochać już od pierwszych stron − gwarantuje mnóstwo zwrotów akcji i kunsztowną ucztę dla zmysłów!
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla niepełnoletnich oraz takie, które mogą urazić dorosłych.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8007-7 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Przyciskał notatnik do piersi, jakby był on czymś żywym i mógł wyrwać się z jego ramion. Wciąż wstrząsały nim spazmy szlochu, płakał, tak jak nie płakał jeszcze nigdy dotąd.
Nie mógł uwierzyć w to, że wszystkie obietnice zostały złamane, a wszystkie przysięgi okazały się tylko pustymi słowami.
Gdy nie miał już sił krzyczeć z rozpaczy, usiadł w fotelu stojącym przy łóżku i otworzył notatnik. Rozpoznał zamaszyste, pochyłe pismo i żal na nowo ścisnął mu gardło. Przełknął jednak łzy i zaczął czytać.ROZDZIAŁ I
I
Nienawidziłem alkoholu.
Nie mogłem patrzeć na przyjaciół, będących przecież jeszcze młodzikami, gdy potajemnie pili na umór i konwulsyjnie zwijali się w krzakach, zanim każdy padł gdzieś na sianie w swojej stajni. Towarzyszyłem im, owszem, ale co miał robić piętnastoletni chłopak z dobrego domu, który nie musiał robić nic? Snuliśmy się ulicami Baton Rouge i Nowego Orleanu jak złe duchy, uwodziliśmy Kreolki i trwoniliśmy majątki ojców, grając w karty i nie przejmując się nadchodzącą wojną. Wydawało nam się, że jesteśmy panami świata!
Oczywiście nie wiedzieliśmy jeszcze, że wybuchnie wojna. Życie upływało nam na zabawie, konnych przejażdżkach i marzeniach o Europie; wszyscy byliśmy już jedną nogą gdzieś na starym kontynencie, gdzie mieliśmy odebrać odpowiednie wykształcenie, mające kiedyś pomóc nam w zarządzaniu plantacjami.
Nienawidziłem plantacji, smrodu chat niewolników i codziennych wyjazdów z ojcem w pola, na których niepokorni robotnicy uprawiali trzcinę cukrową i bawełnę. Gdy byłem dzieckiem, pola wydawały mi się nieskończonym światem, a czarni niewolnicy – istotami z piekła rodem, do których nie mogłem się przyzwyczaić. Moja piastunka była niemal biała, kreolską krew zdradzały jedynie jej kręcone włosy, wymykające się spod wykrochmalonego czepka i głęboki, gardłowy głos, którym wyśpiewywała kołysanki w niezrozumiałym dla mnie języku.
Byłem dziwnym dzieckiem. Najwcześniejsze lata swojego życia spędziłem w większości pod fortepianem matki, jako wątły i chorowity chłopiec, któremu klimat Południa wyraźnie nie służył. Gdy nieco podrosłem i nabrałem sił, matka chciała mnie zabrać do Francji, do majątku dziadka, Louisa Marcata, producenta cenionych w całej Europie winiaków.
Marcat był potentatem, z którym moja babka nawiązała korespondencyjną znajomość. Mieszkała wówczas w Londynie i chciała się wyrwać na południe Europy, a później do Nowego Świata, uciekając przed jakąś rodzinną tajemnicą, o której nigdy nikomu nie opowiedziała. Pewnego lata przybyła do winnic Marcata, by skonsumować ich epistolarną znajomość. Siła perswazji mojej babki była tak duża, że Marcat powierzył zarządzanie uprawami i produkcją trunków zaufanym ludziom, po czym wyruszył wraz z nią do Ameryki. Babka była kobietą wyzwoloną, urodzoną u schyłku poprzedniego stulecia, o niezwykle silnej osobowości i przemożnym wpływie na mężczyzn.
Nazywała się Blanche Avoy.
Jej przeszłość i dzieciństwo tonęły w cieniu, nigdy nie wspominała o zamierzchłych czasach. Niejednokrotnie żałowałem, że odeszła, zanim dorosłem na tyle, by porozmawiać z nią o czasach jej młodości. Mając dwadzieścia trzy lata, zwiedziła już Austrię i Włochy, podążając za premierami operowymi i ucztując na przyjęciach wydawanych na cześć najsławniejszych śpiewaków, zawsze jednak wracała do rodzinnego Londynu. To było wszystko, co pozwalała o sobie wiedzieć.
Trunki z plantacji mojego dziadka były wówczas bardzo popularne na arystokratycznych salonach i Blanche postanowiła odwiedzić sławne francuskie winnice. Do wyprawy przygotowywała się bardzo starannie, uwodząc Marcata wyrafinowanymi listami. Gdy w końcu przybyła do Paradis D’Marcat, zakochała się bez pamięci w człowieku, który o winogronach mówił z równą pasją i miłością, z jaką ona opowiadała o operze.
Był rok 1817.
Wyprawa do Ameryki miała być tylko epizodem w życiu moich dziadków. Wyjechali, by zainwestować rozrastający się majątek. Zanim jednak interesy rozkręciły się na dobre, babka była już w ciąży. W 1820 roku na świeżo założonej plantacji powiła moją matkę. Córka odziedziczyła po niej wiotkość i bladość, która mogła pięknie się komponować z londyńską mgłą, jednak wyglądała zupełnie nienaturalnie na tle czarnych twarzy niewolników i dzikiego krajobrazu Południa.
Babka nie wróciła do formy po urodzeniu córki i nie było mowy o forsującej podróży do Europy. Nigdy już nie miała wrócić na stary kontynent i moja rodzina zaczęła na dobre wrastać w bagna Luizjany. Louis pompował fundusze napływające z Europy w powiększające się amerykańskie plantacje i pogodził się z myślą, że najprawdopodobniej nigdy nie powrócą do Francji.
Moja matka, Maria Louisa, dorastała i szybko stało się jasne, że będzie jedynaczką. Nie doczekawszy się męskiego potomka, który mógłby przejąć plantację, a nie chcąc stracić dorobku wielu lat, Louis postanowił wydać swą jedynaczkę za Williama – syna lokalnego plantatora bawełny, Jima Jardineux. Młodzieniec, który urodził się w roku 1816, nie miał przed sobą innej przyszłości, niż zarządzanie ziemią i niewolnikami, podobnie jak jego ojciec, dziadek i pradziadek, który w połowie poprzedniego stulecia emigrował z Francji. Był to nieustraszony pionier, orzący pierwsze pola własnymi rękoma. Taka przynajmniej była oficjalna wersja jego życiorysu, gorliwie podtrzymywana przez rodzinę.
Jim Jardineux przyznał się kiedyś mojemu dziadkowi podczas gry w karty, że jego przodek tak naprawdę uciekał przed wyrokiem, a nie poszukiwał nowych terytoriów do zasiedlenia. Louis docenił szczerość Jima i obiecał oddać swą nienarodzoną jeszcze córkę jego synowi, Williamowi, mającemu wówczas cztery lata. Taka przynajmniej była oficjalna wersja, gorliwie powtarzana przez dziadka. Ja do tej pory zastanawiam się, czy Jim Jardineux nie wygrał swojej przyszłej synowej w karty.
Maria Louisa, tak jak jej matka, władała czterema językami, potrafiła pisać i śpiewać po łacinie, włosku i hiszpańsku, uczyła się gry na fortepianie i skrzypcach, budząc zdziwienie i fascynację okolicznych kobiet, których głównymi życiowymi celami było najpierw wyszywanie, potem flirtowanie i pikniki, a w końcu rodzenie synów, mających w przyszłości dziedziczyć majątki swych ojców. Damy przesiadywały w salonie moich dziadków, z zaciekawieniem przyglądając się Marii i jej matce, jakby były jakimiś egzotycznymi zwierzętami.
Mimo że mężczyźni z Południa twierdzili, iż edukowanie kobiet to strata czasu i pieniędzy, pozwalali swoim córkom odwiedzać Marię Louisę tak długo, jak długo te nie chciały iść w jej ślady.
Wkrótce dom moich dziadków stał się centrum życia towarzyskiego na poziomie europejskim, a moja przyszła matka – jedną z najlepszych partii na całym Południu. Okolicznych kawalerów nie zrażała ani jej wątłość, ani fakt, iż była obiecana Williamowi.
Aby nie rozbudzać zbytnio nadziei kawalerów i nie powodować niepotrzebnych napięć w towarzystwie, ślub Marii Louisy i Williama odbył się w dniu siedemnastych urodzin mojej matki, w roku 1837.
Na owoc konsumpcji małżeństwa trzeba było długo czekać. Dopiero pięć lat później, podczas wilgotnej i chłodnej zimy roku 1842, urodziła się moja starsza siostra Theresa. Po naszym ojcu odziedziczyła krzepkość i grube rysy, jednak wyrosła na piękną, silną dziewczynę, pożądaną przez wszystkich okolicznych chłopców. Miałem dziewięć lat, gdy wyszła za mąż i wyjechała na Północ. Wówczas konflikt między Północą i Południem nie był jeszcze tak wyraźny. Siostra jednak nigdy nie wróciła na plantację; po kilku latach doszły nas słuchy, że oboje z mężem zostali działaczami na rzecz wyzwolenia niewolników. Rodzice nigdy tego nie komentowali, a ja byłem zbyt młody, by mnie to obchodziło.
Przez dwa lata po przyjściu na świat Theresy rodzice starali się o syna. William powoli tracił nadzieję, ale matka, wbrew wątłej posturze, była silna i po dwóch nieudanych ciążach w końcu przyszedłem na świat. Był rok 1845.
Babka nie była jeszcze wiekowa, nalegała jednak, aby tradycyjnie nas wychować i wykształcić. Wymusiła na córce i zięciu obietnicę, że jeśli umrze, nie dopilnowawszy tego, tradycyjnie nas wychowają i porządnie wykształcą. Nawet jeśli miałem zostać plantatorem, to światowym i władającym kilkoma językami, abym mógł robić interesy za granicą. Babka ubolewała nad tym, że nasz ojciec mówił jedynie po francusku, i to z wyraźnym akcentem kreolskim. Gdy nieco dorosłem, zastanawiałem się, dlaczego Blanche, wyzwolona i liberalna za młodu, kładła tak duży nacisk na tradycyjne, celebrowane na Południu wartości. Czas pokazał, iż były one jedynie tarczą, za którą południowcy skrywali swoje prawdziwe, często bestialskie instynkty. Widok ojca, który wycierał dłonie w haftowaną chustkę po ubiczowaniu niewolnicy, przez miesiące prześladował mnie w snach. To po tym zajściu postanowiłem, że gdy już popłynę do Europy, gdy raz wyrwę się z Ameryki, nigdy tam nie wrócę.
Mój dziadek wielokrotnie opowiadał mi o winnicach, które z wielką troską i miłością pielęgnował za młodu. To właśnie z sentymentu i tęsknoty za Gaskonią dał mi na imię Armagnac.
Zanim skończyłem pięć lat, Blanche już nie żyła. Odeszła po długiej i wycieńczającej chorobie. W ostatnich dniach jej życia nie pozwalano mi podchodzić do jej łóżka, nawet zbliżać się do pokoju, w którym leżała. Nie widziałem również jej ciała w trumnie i nie pamiętam, abym brał udział w pogrzebie, choć potrafię przypomnieć sobie kamień nagrobny z jej imieniem wyrytym ozdobnym pismem. Gdy minęły lata, doceniłem fakt, iż rodzice zaoszczędzili mi traumy oglądania babki w trumnie. Dzięki temu mogłem zachować w pamięci jej obraz: uśmiechnięte, ogromne oczy koloru jesiennego nieba i gładko zaczesane, kasztanowe włosy. W mojej pamięci na zawsze pozostała piękna i tajemniczo uśmiechnięta.
Zrozpaczony Louis Marcat, nie mogąc egzystować w miejscu, w którym wszystko przypominało mu ukochaną zmarłą żonę, przepadł we Francji, zostawiając mnie z porywczym ojcem i dziwacznym imieniem, skulonego pod fortepianem matki: zamyślonej, młodej jeszcze dziewczyny, zafascynowanej siłą i krzepkością swego męża, amerykańskiego plantatora. Dopiero wiele lat później miałem się przekonać, jak zręcznie Maria Louisa odgrywała wielką miłość do swojego prostolinijnego, skupionego na pracy fizycznej małżonka.
Był rok 1850.
Matka żyła we własnym świecie, próbując idealizować Williama i będąc mu wdzięczną, że nie znalazł sobie jakiejś kolorowej kochanki, gdy raz po raz podejmowała nieudane próby powicia syna. Wielu plantatorów utrzymywało w miastach całe rodziny, Maria jednakże odpychała od siebie myśl, że jej mąż mógłby być zdolny do prowadzenia podwójnego życia. Jeśli William faktycznie miał gdzieś kochankę czy bękarty, nigdy się o tym nie dowiedzieliśmy. Swoje zniknięcia, nieraz kilkudniowe, tłumaczył interesami, a matka chciała mu wierzyć.
Ideały, które wpoiła jej babka, gasły powoli w starciu z rzeczywistością Południa i Maria szybko się przekonała, że nigdy nie wyjedzie do Europy, o której tyle słyszała, nigdy nie zobaczy przepięknych winnic, za sprawą których przyszła na świat. Cztery ciąże, prawie jedna po drugiej, poważnie nadwątliły jej zdrowie i William nie chciał nawet słyszeć o jej wyjeździe do francuskiego majątku ojca – ani teraz, gdy miała doglądać naszego wychowania, ani wspólnie ze mną w przyszłości, gdy zgodnie z wolą babki miałem się udać w takową podróż. Im bardziej zbliżał się moment mojego wyjazdu, tym więcej chłodu i zazdrości było w spojrzeniu matki, w jej smutnych, zimnych oczach, które gasły z dnia na dzień. Pożegnaliśmy się chłodno, a obraz jej szczupłej sylwetki na nabrzeżu, chusteczki powiewającej w uniesionej dłoni, który wielokrotnie przywoływałem w pamięci podczas długiego i niebezpiecznego rejsu, był tylko wyobrażeniem.
W roku 1860, mając piętnaście lat, wiedziałem już, że wyjadę z zatęchłego Południa, zbliżającego się do nieuchronnego konfliktu zbrojnego z Północą. Chociaż głowy młodzieńców wokół były gorące, ja nie czułem się patriotą, chciałem uciec, zanim ktokolwiek pomyślałby o tym, żeby wysłać mnie na wojnę.
Byłem podobny do Blanche Avoy – nie tylko fizycznie. Jej postać fascynowała mnie, choćby dlatego że w opowieściach matki zawsze była piękną, wykształconą kobietą, niezależną dziewczyną, podróżującą samodzielnie po Europie i chłonącą rozkosze życia wśród artystów i sztuki. Jak bardzo była wyemancypowana, wiedziała tylko ona sama i tę tajemnicę zabrała do grobu. Matka skrycie ją podziwiała, wiedziała jednak, że nigdy jej nie dorówna i nie będzie prowadzić podobnego życia. Chciała, żebym choć ja go zakosztował, zanim na dobre wrosnę w podmokłą glebę plantacji, choć jednocześnie skrycie mi zazdrościła.
Na co dzień otaczało mnie niewiele kobiet takich jak Blanche. Mogłem chodzić w konkury jedynie do utrefionych prostaczek, ostrzących sobie ząbki na mój majątek. Nie bardzo miałem na to ochotę, szczególnie w obliczu rychłego wyjazdu. Upodobałem sobie za to inne rozrywki, mając w pamięci obietnicę złożoną przez rodziców Blanche: skupiłem się na zgłębianiu tajników muzyki, która otaczała mnie od małego. Nieraz zasypiałem na szezlongu, słuchając smutnych melodii wygrywanych przez moją matkę na rzeźbionym, sprowadzonym z Północy fortepianie, które wraz z upływem lat stawały się coraz bardziej smętne.
Od małego naśladowałem ją, stukając, początkowo bezładnie, w klawisze. Szybko odkryto u mnie talent. Maria Louisa najpierw uczyła mnie sama, a później wynajmowała najlepszych nauczycieli. Miałem również smykałkę do języków i gdy byłem jeszcze podrostkiem, rozmawiałem z matką po włosku i hiszpańsku, doprowadzając tym do szału ojca, który bezskutecznie usiłował zainteresować mnie uprawami i niewolnikami. Czarnych bałem się jak ognia i unikałem ich, jak tylko mogłem, a oni, wyczuwając mój lęk, pozwalali sobie na zdecydowanie zbyt wiele – w końcu byłem synem ich pana. Nigdy jednak nie miałem w sobie dość odwagi, by donieść na któregoś z zuchwałych parobków.
William powoli tracił do mnie cierpliwość, lecz matka zawsze stawała po mojej stronie, przypominając mu o woli Blanche. Miałem zostać światowym dżentelmenem, a nie farmerem wymachującym batem nad głowami niewolników. Dorastając, coraz częściej słyszałem, jak Maria w gniewie nazywa ojca pod nosem „prostakiem z batem”. Wiele lat później uświadomiłem sobie, że lojalność wobec męża była jedynie pozą, tarczą, za którą matka skrywała głęboką niechęć, rosnącą z każdą chwilą. W pewnym momencie nie mogła już ignorować faktu, że tak bardzo się różnili. W owych czasach byłem jednakże zajęty snuciem fantazji o podróży do Francji, które kompletnie zawładnęły moją wyobraźnią. Nie zawracałem sobie głowy relacją łączącą moich rodziców.
Marcat oczekiwał mnie w swoich winnicach. Ciągle jeszcze cieszył się dość dobrym zdrowiem, więc miałem go odwiedzić i przekazać mu najnowsze wieści o rodzinie. Następnie zaplanowano podróż do Londynu, gdzie, zakwaterowany u dalekich krewnych czy znajomych, miałem odebrać odpowiednie ekonomiczne wykształcenie, a potem udać się na powrót do francuskiego majątku dziadka, aby sprawdzić wiedzę w praktyce i przez dwa lata prowadzić rodzinne winnice. W końcu miałem wrócić do Ameryki i jako plantator ekonomista pomnażać majątek.
Wyjechałem więc, będąc jeszcze chłopcem, pod opieką wynajętych nauczycieli.
Nigdy jednak nie wróciłem. Nie dlatego że taki był mój pierwotny tajny plan, a dlatego że nie było do czego wracać.
W Ameryce wybuchła wojna, ja tymczasem dotarłem do Francji i czekałem na wieści z domu, które docierały do nas z dużym opóźnieniem. Chciałem przeczekać perturbacje w rodzinnym kraju. Wszyscy wierzyliśmy, że wojna potrwa chwilkę i sytuacja wróci do normy, rozlokowałem się więc w posiadłości dziadka i – jako że nie miał fortepianu i okropnie się nudziłem – rozpocząłem naukę praktyczną. Szybko opanowałem zarządzanie winnicami, zacząłem też reprezentować Marcata podczas sprzedaży naszych win.
Wojna się przeciągała, a my przez lata żyliśmy w ciągłym strachu. Majątek topniał w zastraszającym tempie, gdyż dziadek wysyłał za ocean bajońskie sumy, usiłując ratować to, co pozostało z plantacji Jardineux. Moi nauczyciele znikali jeden po drugim. Działania zbrojne stopniowo pustoszyły Południe, a dziadek stracił wszystko, próbując pomóc moim rodzicom podźwignąć się po klęsce konfederatów. W krótkim czasie nie było już francuskich winnic, którymi mógłbym zarządzać, ani amerykańskich plantacji, które mógłbym odziedziczyć. Louis Marcat natomiast, nie potrafiąc znieść życia bankruta, znikał razem z majątkiem. Odnaleziono go w stuporze, pochylonego nad księgami rachunkowymi z czasów prosperity.
Nie mogłem patrzeć na jego zniszczone ciało, w którym tliła się zaledwie iskierka życia. Byłem zbyt młody, by brać na barki nasz marny los. Zgodnie z pierwotnym planem, choć z dużym opóźnieniem, wyjechałem do Londynu, nie miałem jednak za co studiować. Zamieszkałem u jedynej żyjącej krewnej, którą udało mi się odnaleźć, nie wiedziałem nawet, czyją krewną była, a ona sama, zbyt stara i zdziwaczała, nie paliła się do wyjaśnień. Wciąż brała mnie za od lat nieżyjącego męża, pijaka i hulakę, z którym tylko się kłóciła.
Rodzice nie potrafili się przystosować do odmienionej powojennej rzeczywistości. Porzucili dom, w którym przez jakiś czas rezydowały jankeskie wojska, i osiedlili się w odbudowywanej z gruzów Atlancie. Za ostatnie pieniądze otrzymane od Marcata wynajęli mieszkanie i próbowali rozkręcić jakiś interes, ale bez powodzenia. Miałem wrażenie, że wojna sięgnęła swoimi mackami również za ocean i zdusiła całą naszą rodzinę.
Matka więdła w oczach. Zmarła w Atlancie w roku 1868, na krótko po tym, gdy latem skończyłem dwadzieścia trzy lata. Po jej śmierci ojciec zupełnie się załamał i rozchorował podczas podróży morskiej do Anglii. Chciał osobiście przekazać mi tę smutną wieść, lecz nie zdążył zejść na ląd. Jego ciało pochłonął ocean, gdyż rejs trwał zbyt długo, by zdołano dotransportować je do portu. Na pamiątkę po mojej niegdyś prosperującej amerykańskiej rodzinie zostało mi pudło papierów, przekazane przez kapitana.
Późną jesienią roku 1868 byłem zubożałym sierotą o domniemanych arystokratycznych korzeniach, młodym mężczyzną, który oprócz umiejętności władania czterema językami, gry na fortepianie i zaawansowanej wiedzy ekonomicznej, której nie zdążył wykorzystać do ratowania rodzinnej fortuny, nie miał nic.ROZDZIAŁ II
II
Gdybym wówczas nie spotkał pewnego młodego skrzypka, którego ojciec miał więcej ambicji niż rozumu, moje życie z pewnością potoczyłoby się zupełnie inaczej.
W dobie Liszta niewielu skrzypków miało szanse na międzynarodową karierę, po prostu przestali być modni, mogli jednak zaistnieć jako chałturnicy, grywający w domach londyńskich miłośników sztuki. Takim właśnie chałturnikiem był Lothar Mintze, syn pruskiego muzykanta, zafascynowanego Paganinim, pragnącego, by jego potomek, urodzony dokładnie dziesięć lat po śmierci wirtuoza, zrobił równie szybką i błyskotliwą karierę. Zapędy ojca sprawiły, że dorastający chłopak uciekł z domu, gdy tylko zorientował się, jakie życie czeka go pod okiem apodyktycznego rodzica. Ojciec nie zamierzał odstąpić od realizacji szalonego planu, choć jego potomek najpewniej nie był geniuszem ani tym bardziej typem wirtuoza, a do tego szczerze nienawidził gry na skrzypcach. Była to jednak jedyna rzecz, jaką Lothar umiał robić na tyle dobrze, by się z niej utrzymać. Uciekał przed ojcem po całej Europie, zarabiając grą na podróże, aż w końcu osiadł w Londynie. Dopiero tu mógł odetchnąć i przestał oglądać się przez ramię.
W poszukiwaniu partnera do chałturniczych występów młodziutki skrzypek wstąpił do baru, w którym brzdąkałem na pianinie smętne utwory, nie mogąc się pogodzić z nagłym osieroceniem i pijąc za ostatnie grosze znienawidzony winiak ocalały z piwnic mojego dziadka, jakbym chciał podkreślić groteskowość i tragizm swej sytuacji.
– Czy mogę panu postawić coś do picia? – usłyszałem za plecami, gdy odstawiałem pustą szklankę na pianino.
– Nie – odparłem bez zastanowienia, ocierając usta wierzchem dłoni. – Nie cierpię alkoholu.
– Doprawdy? – Zabrzmiało to dość sarkastycznie, ponieważ szklanka, którą odstawiłem, była czwartą pustą szklanką. Jakoś nie zdałem sobie wcześniej sprawy z tego, że zdążyłem wypić aż tyle.
Odwróciłem się powoli, odczuwając skutki pochłoniętego trunku. Na pierwszy rzut oka dość mało precyzyjny mężczyzna wydał mi się bardzo stary, białe włosy opadały mu na ramiona, kontrastując z czarnymi jak węgle oczami. Potrząsnąłem głową, ale tylko mi się w niej zakręciło, jakość widzenia pozostała niezmieniona.
– Mam już dość na dzisiaj… – mruknąłem, wstając, zatoczyłem się jednak i straciłem równowagę. – I na jutro też… – bąknąłem, próbując uchwycić się pianina. Wtedy poczułem ramię przytrzymujące mnie, abym nie upadł, i byłem na tyle przytomny, by uświadomić sobie, że tak silna ręka nie może należeć do starca. – Kim pan jest, jeśli mogę zapytać? – wybełkotałem i nagle zrobiło mi się wstyd z powodu mego żałosnego stanu. W tamtej chwili uosabiałem wszystko, czym jeszcze niedawno tak szczerze gardziłem.
– Pytanie powinno raczej brzmieć: kim pan jest? – odrzekł nieznajomy, pomagając mi usiąść przy stoliku. – Jestem pod wrażeniem pańskiej gry. I faktu, że w ogóle potrafi pan grać w takim stanie.
– Chce pan rozmawiać o moich umiejętnościach? Czy może raczej mnie obrazić?
Nie widziałem wyraźnie, ale chyba wykonał gest w stronę baru. Po chwili, która mogła trwać minutę albo i godzinę, młodziutka kelnerka, na którą zwróciłem uwagę, zanim haniebnie się upiłem, postawiła przede mną filiżankę czarnej kawy. Ciepły, intensywny aromat otrzeźwił mnie na tyle, że mogłem się przyjrzeć rozmówcy. W istocie był młodziutkim chłopakiem o nietypowej, delikatnej urodzie: bardzo jasnych włosach i czarnych oczach, wychwytujących w półmroku blask płomyków gazowych lamp, oświetlających ponure wnętrze lokalu.
– Właśnie o tym chciałbym porozmawiać. – Gestem zachęcił mnie do wypicia łyka kawy, która była wyjątkowo mocna i wysokiej jakości, jak na tak podrzędny lokal. Nawet filiżanka była czysta. Zaczynałem zauważać takie detale, co znaczyło, że trzeźwiałem szybciej, niżbym sobie tego życzył.
– O moim wykształceniu muzycznym? – zapytałem, jakbym go nie dosłyszał.
– Nie obchodzi mnie pańskie wykształcenie. Obchodzi mnie pańska umiejętność nadzwyczajnej interpretacji utworów Liszta. Czy musi pan się upić, aby tak grać, czy na trzeźwo idzie panu równie dobrze?
– Jest pan bezczelny i niegrzeczny! – zauważyłem mało błyskotliwie.
– Może i jestem, ale to ja płacę za kawę i chyba choćby z tego tytułu mam prawo zadać panu jedno proste pytanie, jakże istotne dla sedna naszej rozmowy.
– Sedna rozmowy? – dukałem jak wiejski głupek. Nie mogłem już siebie słuchać. Upiłem kolejny łyk kawy, była jak płynny ogień.
Chłopak wyglądał na rozbawionego przebiegiem naszej konwersacji. Mimo impertynencji miał w sobie coś intrygującego, chociażby odwagę do konfrontacji z barowym pijakiem, jakim byłem w tamtej chwili. Mój strój sugerował coś innego, ale on nie mógł wiedzieć, że to ostatnie przyzwoite ubranie, jakie miałem.
– Szukam partnera do duetu instrumentalnego – wyjaśnił, opierając łokcie na stoliku. – Pianiści są dziś w cenie, podczas gdy my, skrzypkowie, odchodzimy w cień. Paganini jest już niemodny. Londyńczycy uważają, że nie ma sensu słuchać skrzypków, którzy nigdy mu nie dorównają. Niektórzy jeszcze go pamiętają i póki nie zapomną, niewiele jest dla nas miejsca na rynku muzycznym, jeśli mogę tak się wyrazić.
– I pan jest właśnie skrzypkiem, który nigdy nie dorówna Paganiniemu? – Poczułem, że na chwilę triumfuję, choć nie wiem, dlaczego ta rozmowa wydawała mi się rywalizacją. – Niech więc pan zmieni, jak pan to powiedział, rynek muzyczny, na inną branżę.
Chłopak się nie oburzył, tak jak ja bym zrobił, tylko uśmiechnął nieznacznie.
– Tak właśnie jest – odparł, unosząc głowę. – I nie mogę zmienić rynku, gdyż poza grą na skrzypcach nie potrafię nic innego, co mogłoby mi zagwarantować utrzymanie. Pewne osoby mają o mnie wyższe mniemanie niż ja sam – dokończył, patrząc mi prosto w oczy.
– Wyższe?
– Uważają, że mogę dorównać Paganiniemu, co oczywiście jest kompletnym absurdem. Dlatego właśnie potrzebuję pana. – Wycelował w moją stronę długi biały palec. – Chociaż nigdy nie dorówna pan Lisztowi, gra pan na tyle ciekawie, aby wzbudzić zachwyt gawiedzi, gotowej słono płacić za to, że posłucha choćby średnio udanej imitacji.
Przez moment miałem ochotę przechylić się przez stół i wymierzyć mu policzek lub zrobić coś równie niedorzecznego, miał jednak absolutną rację i musiałem gorzko się roześmiać. Prawda była taka, że _–_ jakkolwiek wydumane było wówczas moje mniemanie o własnym talencie – musiałem znaleźć sobie jakieś intratne zajęcie, nawet jeśli miałoby to oznaczać schowanie dumy do kieszeni i granie na herbatkach u bogatych podstarzałych dam, marzących o ostatnich w życiu uniesieniach. Lepsze to, niż pozostawanie na utrzymaniu ciotecznej babki, która poszła na dno razem z resztą naszej rodziny.
– I wróży pan nam, dwóm pośledniej jakości muzykom, karierę na tutejszym rynku muzycznym? – Na moich ustach igrał ironiczny uśmieszek.
– Zdziwiłby się pan, jak mało wymagająca jest tutejsza publiczność – odrzekł, opierając się na krześle i krzyżując ręce na piersi.
– Sugeruje pan, że będziemy aż tak kiepscy?
– Wręcz przeciwnie, dlatego tym łatwiejsze będą to pieniądze! – Zauważyłem iskierki w jego czarnych oczach, jakby już widział naszą błyskotliwą karierę.
Wpatrywałem się w niego bez słowa. Był młody i pełen energii, zupełnie jak ja do niedawna. Przez moment miałem wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku dni bardzo się postarzałem, straciwszy w jednej chwili wszystko, co było dla mnie równie oczywiste jak codzienny wschód słońca. Brak pomysłu na dalsze życie zaprowadził mnie na dno, a ja, zamiast się od niego odbić, uparcie tarzałem się w mule. Jedynym, co przyszło mi do głowy, był powrót do Francji, do posiadłości dziadka, która miała być wkrótce zlicytowana. Podejrzewałem jednak, że życie u boku zdziwaczałego starca bankruta byłoby równie beznadziejne jak egzystencja przy prawie ślepej ciotce, której jedyną rozrywkę stanowiło pokrzykiwanie na mnie i wygrzewanie przy kominku powykręcanych artretyzmem stóp. Patrząc na nią, cieszyłem się, że moja babka i matka nie dożyły tak podeszłego wieku. Bankructwo i ubóstwo byłyby dla nich nie do zniesienia.
I oto perspektywa odbicia się od dna siedziała przede mną w osobie eterycznego, bezczelnego chłopaka o białych włosach i czarnych oczach.
Oferował mi nowy początek – życie, które utraciłem, zanim zdążyło się na dobre zacząć.
ROZDZIAŁ III
III
Spotkaliśmy się następnego dnia w południe.
W powietrzu czuć już było pierwszy powiew zimy. Opatuliłem się płaszczem i wcisnąłem kapelusz głębiej na czoło, opierając się podmuchom mroźnego wiatru i kaskadom liści gnających mi prosto w twarz. Gryzący, wilgotny dym z kominów zdawał się osiadać na ogołoconych gałęziach niby pokryte sadzą pajęczyny, mokre od gnanej znad rzeki mgły. Ulica była prawie pusta, nie minąłem żadnego kabrioletu, zresztą i tak nie miałbym czym zapłacić za kurs.
Mieszkanie Lothara znajdowało się na drugim piętrze odnowionej kamienicy, jego okna wychodziły na bulwar spacerowy nad rzeką. Klatka schodowa z kutego żelaza i witraże w oknach zapowiadały przyjemne lokum z wysokimi sufitami i ogniem tańczącym w kominku.
Gospodarz czekał już na mnie z imbrykiem gorącej herbaty. Dobrej, angielskiej herbaty zaprawionej rumem, którą uwielbiałem i którą z żalem musiałem niedawno pożegnać. Szczerze mówiąc, byłem mile zaskoczony obszernością i wystrojem mieszkania. Wspomnienia dawnego przepychu mojego domu wróciły w krótkim bolesnym przebłysku.
– Nigdy nie mówiłem, że mieszkam skromnie. – Lothar jakby odgadł moje myśli. – Ani że bez pana nie zarobiłem żadnych pieniędzy – dodał, nalewając herbatę do filiżanek z cienkiej porcelany.
W salonie było przyjemnie ciepło, ogień faktycznie trzaskał w kominku, a na środku pokoju pysznił się przepiękny, czarny fortepian, na widok którego z moich ust wyrwało się ciche westchnienie. Był to wspaniały, koncertowy Bösendorfer, niemal rozsadzający pokój swoimi rozmiarami. Mimo całego bogactwa ziemi, nigdy nie mieliśmy równie imponującego instrumentu. Rzeźbione nogi zdawały się zbyt filigranowe, by dźwigać potężne, lśniące cielsko, które dyskretnie chłonąłem wzrokiem.
– Myślę, że to instrument godny pańskiego talentu – usłyszałem, gdy zdejmowałem płaszcz. Odebrał go ode mnie lokaj, który wyrósł jak spod ziemi. Nie spodobało mi się to.
– Wystarczy! – Nieproszony, usiadłem na krześle i założyłem nogę na nogę. – Do czego tak naprawdę jestem panu potrzebny?
Lothar uśmiechnął się, wręczając mi filiżankę.
– Młody arystokrata, który niedawno stracił wszystko, jeszcze wczoraj pełen ideałów i z wizją swej świetlanej przyszłości, nagle został z niczym… – rzekł cicho, patrząc na mnie.
Poczułem dreszcz przebiegający po plecach. Nie mówiłem mu o tym poprzedniego wieczoru, a przynajmniej nie pamiętałem, abym mówił, ale nie pamiętałem też, jak się znalazłem w domu. Dlatego w milczeniu wziąłem od niego filiżankę i upiłem łyk.
– Jakże inaczej mogłem pana skusić, jeśli nie wizją nowej, lepszej przyszłości? – kontynuował Lothar. W jego taksującym spojrzeniu było coś niepokojąco drapieżnego. Powoli osunął się na obitą wzorzystym adamaszkiem sofę; jego ruchy przywodziły mi na myśl gigantycznego kota, może tygrysa?
Przez długą chwilę siedzieliśmy w ciszy, aż miałem już dość podejrzeń i niedomówień. Najwidoczniej coś w mojej osobie zaintrygowało Lothara do tego stopnia, że odgrywał przede mną całe to przedstawienie, naigrawając się z moich słabości i wykorzystując beznadziejną sytuację, w której się znalazłem. Wiedziałem, że nie mam nic do stracenia, więc cierpliwie czekałem na rozwój sytuacji.
– Więc? – odezwałem się w końcu. – Będziemy tak siedzieć i przyglądać się sobie? Może wyjaśni mi pan wreszcie, o co tak naprawdę chodzi?
Lothar spuścił wzrok i uśmiechnął się nieznacznie.
– Chciałem pana przygotować na spotkanie z moim, a wkrótce również pańskim, mecenasem – odrzekł, popijając herbatę. – Jest to… – zawiesił głos, jakby się zastanawiał nad doborem odpowiednich słów – …człowiek o specyficznym usposobieniu i spotkanie z nim mogłoby być dla pana pewnym szokiem.
– Szokiem? – Uniosłem brwi. – Co pan ma na myśli? Czy ten mecenas jest aż tak szokujący, że powinienem się obawiać?
Spodziewałem się zobaczyć uśmiech, Lothar jednak nagle spoważniał. Wstał i powoli podszedł do okna; jego obcasy miarowo zastukały o nagi parkiet z jasnych desek, gdy zszedł z perskiego dywanu. Miał na sobie buty do konnej jazdy, choć w taką pogodę chyba nikomu rozsądnemu nie przyszłoby do głowy dosiadać konia.
– Nie jest to łatwe do wytłumaczenia, proszę mi wierzyć. Mecenas ma w sobie coś, co może wzbudzać lęk, a już niewątpliwie wymusza szacunek. Znając pański temperament, wolałem o tym uprzedzić, aby nie wywoływać niepotrzebnych napięć podczas naszego spotkania.
– Sugeruje pan, że nie potrafię się zachować w obecności wpływowej osoby? Że jestem niewychowanym gburem ze wsi i nie odnajdę się przy jakimś napuszonym, starym idiocie, któremu się wydaje, że może rozporządzać losami innych, tylko dlatego że ma pieniądze? – Starałem się zachować spokój, ale w środku aż się gotowałem. Dopiero jednak gdy wypowiedziałem te słowa, zdałem sobie sprawę z tego, że Lothar ma rację. Ostatnie dni zmieniły mnie w nieokrzesanego prostaka, jakbym wraz z majątkiem stracił ogładę, wykształcenie i resztki dobrego wychowania. – Przepraszam… – powiedziałem cicho. – Ma pan rację, nie jestem chyba gotowy na spotkanie z kimkolwiek poza barmanem. Ostatnie dni były dla mnie bardzo ciężkie i sprawiły, że zmieniłem się w kogoś, kogo sam nie poznaję. Szanuję pańską dobrą wolę, a także wolę pańskiego mecenasa. – Mówiłem to wszystko, ale miałem wrażenie, że ktoś inny wypowiada te słowa, jakby jakiś niewidzialny sufler siedział mi na ramieniu i szeptał wprost do mojego ucha.
– Chciałbym posłuchać, jak pan gra. – Lothar spojrzał na mnie cieplej. – Czy zechce pan wypróbować mój nowy instrument? Dostałem go kilka dni temu i nie miałem okazji dokładnie mu się przyjrzeć.
– Nikt jeszcze nie grał na tym fortepianie?
– Za wyjątkiem stroiciela – nikt. O ile brzdąkanie stroiciela można w ogóle nazwać muzyką!
Wstałem i podszedłem do instrumentu. Był imponujący, nie zdarzyło mi się widzieć dotychczas równie wspaniałego. Na misternie rzeźbionej podpórce nie stały jeszcze żadne arkusze nutowe, pokrywa klawiszy była zamknięta. Zacząłem się zastanawiać, jak zdołano umieścić tego kolosa w pokoju, z pewnością użyto jakiegoś dźwigu. Podziwiałem instrument, zalękniony, jakby miał za sekundę zbudzić się ze snu i mnie pożreć.
– Proszę usiąść. – Lothar wskazał szeroką, pokrytą polerowaną skórą ławkę.
Usiadłem i zdałem sobie sprawę z tego, że jestem zdenerwowany jak przed pierwszym występem dla rodziny, gdy miałem zaledwie kilka lat. Czułem, że od tego, jak zagram, będzie zależało zbyt wiele. Wnętrze było kameralne, a ja czułem się jak w potężnej sali koncertowej po brzegi wypełnionej ludźmi.
Lothar wycofał się i usiadł w fotelu, w zasadzie zniknął w objęciach ogromnego mebla, jakby nie chciał wchodzić pomiędzy mnie i moją muzykę.
Uniosłem klapę i dotknąłem lśniących klawiszy, nie prowokując jednak żadnego dźwięku. Ich powierzchnia była chłodna i gładka, przywiodła mi na myśl wszystkie te chwile, kiedy grałem i byłem zupełnie sam – tylko ja i muzyka w powietrzu przesyconym przenikliwą pieśnią cykad, a za oknami naszego domu zapadał lepki zmierzch Luizjany…
Zagrałem.
Gdybym miał teraz podać tytuł utworu, nie mógłbym go sobie przypomnieć. Liszt, Chopin, jakieś urywki nokturnów czy preludiów, utwory pod moimi palcami zaczęły się stapiać w leniwą improwizację, rozchodzić pod wysokim sufitem jak śpiew niewolnic wśród pól bawełny – majestatyczny, pełen nostalgii i tęsknoty za wolnością, która pozostawała jedynie pojęciem. Dźwięki stawały się coraz bardziej przejmujące, aż w końcu zacząłem tracić nad nimi kontrolę, przestałem je słyszeć, zatraciłem się w kakofonii odgłosów dzieciństwa, które nagle eksplodowały w mojej głowie, przeplatając się z obrazami dawno niewidzianych miejsc. Poczułem, jakby ktoś powoli wysączał z mojego umysłu całe dotychczasowe życie, oglądał je, kartkował i delektował się nim jak dobrym trunkiem. Tym właśnie stała się ta muzyka – całym moim życiem, które zapowiadało się tak cudownie i w jednej chwili zmieniło się w jakąś farsę, obserwowaną przeze mnie z zewnątrz. Miałem wrażenie, że stoję obok i patrzę na siebie, jak pochylony smętnie kiwam się nad klawiaturą, pozwalając, by muzyka, jakiej nigdy wcześniej nie grałem, zawładnęła mną i sprawiła, że czas na chwilę stanął w miejscu, gdy za pomocą dźwięków opowiedziałem całe swoje życie, nie wiedząc nawet, że jestem do tego zdolny.
Mogło to trwać chwilę lub całą wieczność.
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że już nie gram, a moje dłonie spoczywają bez ruchu na klawiaturze. Słyszałem tylko własny przyspieszony oddech, czułem wilgoć nad górną wargą i na czole, a pod przymknięte powieki wdzierało się szare światło jesiennego popołudnia.
Otworzyłem oczy i wyprostowałem się; całe ciało bolało mnie, tak jakbym nie grał, a dźwigał fortepian na plecach. Wstałem, ława skrzypnęła cicho, a ja odwróciłem się w stronę fotela, na którym siedział Lothar. Patrzył na mnie w milczeniu, pocierając palcem podbródek, jakby się zastanawiał, w jakie słowa ubrać coś, czego nie chciał powiedzieć, a musiał. Po chwili podniósł się i podszedł do kominka. Gdy zaczynałem się irytować jego milczeniem, zapatrzony w ogień, odezwał się cicho:
– Ktoś popełnił kiedyś wielki błąd, zakładając, że powinien pan zostać plantatorem… – Uniósł dłonie, jakby chciał je ogrzać nad płomieniami, choć w pokoju było ciepło. – Dlatego też pańskie nieszczęście jednak wyjdzie panu na dobre – dokończył, odwracając się i przyglądając mi, jakby widział mnie po raz pierwszy.
– Nie rozumiem.
– Zrozumie pan. Gdyby pański majątek nie przepadł, do końca życia wpisywałby pan kolumny liczb w księgach i doglądał winorośli, bawełny, indygo czy co tam uprawialiście. Być może kogoś innego takie życie satysfakcjonowałoby, ale nie pana. W ciągu kilku lat zmieniłby się pan w zgorzkniałego kupca, opanowanego żądzą zysku, myślącego tylko o pieniądzach i niemogącego zmrużyć oka przy niesprzyjającej jego uprawom pogodzie. Teraz, gdy nie ma już czego doglądać, gdy nie ma pan nic do stracenia, może pan spojrzeć w głąb siebie i zagrać to, co dyktuje panu serce. Ponieważ jest pan wolny.
Wolny.
To było właśnie to słowo, które w tamtej chwili stało się ciałem.
Nagle uświadomiłem sobie, że choć miałem tak niewiele, to odzyskałem siebie. Już nigdy nikt nie będzie mi narzucał swojej woli, mówił, kim mam być i jak mam żyć. Jeszcze niedawno całe moje życie było z góry zaplanowane, tyle że nie przeze mnie, i nagle ten plan przestał istnieć, zupełnie stracił znaczenie. Istniały tylko obecna chwila i moja wola. Stałem się panem własnego, choć marnego, losu.
– W pańskiej muzyce drzemie prawda, zdolna poruszyć ludzkie serca. – Lothar wciąż przyglądał mi się uważnie. – Jest w niej tęsknota za życiem, którego pan pragnął, a jednocześnie nienawidził, zanim nawet pan je poznał. Teraz nie ma pan nic, a jednak ma wszystko. Odzyskał pan wolność, choć nie wiedział pan, że był niewolnikiem, niewiele różniącym się od tych, którzy pracowali na waszych polach. Różniło was jedynie to, że pan nie sprzeciwiał się tej niewoli i poddał jej, nie mogąc nic zmienić. Ale to los zdecydował za pana. I teraz, dopiero teraz, uwolniony od wszystkich dóbr materialnych, może pan zdobyć wszystko to, co duchowe. Może pan zdobyć rząd dusz.
Nie w pełni pojmowałem sens jego słów. Czy w ogóle wspomniałem mu, skąd pochodzę i jakie spotkały mnie nieszczęścia? Takie słowa wydawały mi się nie na miejscu w ustach człowieka otoczonego całym tym przepychem, ubranego w aksamit i pijącego wyborną herbatę z filiżanki z cienkiej porcelany. I oto on mówił mi, że zdobędę rząd dusz, że bogactwa materialne tak naprawdę są bez znaczenia i liczy się tylko…
– Władza, proszę pana. Władza jest jak narkotyk… – Lothar wrócił do stołu i dolał sobie herbaty. – Jest jak absynt i morfina, ale nie powoduje tylu nieprzyjemnych skutków ubocznych. Ma pan niewątpliwy talent i prawdę, które pozwolą nam sięgnąć wyżej, niż początkowo przypuszczałem. Pozwolą nam kontrolować dusze tych, którzy będą słuchać pańskiej muzyki. A mając władzę nawet nad jednym człowiekiem, może pan zdobyć cały świat.
Poczułem ukłucie niepokoju. Nie wiedziałem, jak rozumieć to, co powiedział. Przez chwilę wydał mi się istotą nie z tego świata, diabłem, podsuwającym mi do podpisania cyrograf. Czekałem, aż wyciągnie zza pleców narzędzie, którym utoczy mi krwi do podpisu. Wizja wydała się tak realna, że przez moment, gdy na mnie spojrzał, a jego czarne oczy odbiły blask płomieni, poczułem prawdziwy strach.
Za oknem zapadał późnojesienny zmierzch. Miałem wrażenie, że czas przecieka mi przez palce i płynie zbyt szybko.
– Proszę pana, wydaje mi się, że nie… – Właściwie nie wiedziałem, co chcę powiedzieć.
Czy zostanie pan na obiedzie? – Lothar uśmiechnął się nieznacznie. Demoniczność gdzieś zniknęła, a on znów był młodym mężczyzną, który zaczepił mnie w tawernie.
Z chęcią – odparłem, bowiem od dwóch dni nie jadłem porządnego posiłku.