- nowość
- promocja
Wola wielu - ebook
Wola wielu - ebook
Słuchaj, patrz, milcz, jeśli chcesz żyć w spokoju...
Mówię im, że nazywam się Vis Telimus, że zostałem sierotą po tragicznym wypadku trzy lata temu i że tylko łut szczęścia sprowadził mnie do elitarnej Akademii Catenu. Mówię im, że po ukończeniu szkoły z radością dołączę do reszty cywilizowanego społeczeństwa, pozwalając, aby moja siła, mój zapał i moje skupienie – to, co nazywają Wolą – zostały oddane tym, którzy są nade mną. Tak jak dzieje się to od zawsze.
Mówię im, że należę do nich i oni mi wierzą.
Ale prawda jest taka, że zostałem wysłany do Akademii, aby odkryć sekrety, które mogą zburzyć Republikę.
Aby przetrwać, będę musiał udawać jednego z nich. Ale nigdy, przenigdy nie oddam swojej woli imperium, które zabiło moją rodzinę.
Kategoria: | Katalog |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8375-044-6 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Leży nade mną na brzuchu, rozciągnięty na półce skalnej. Jego mięśnie przypominają naprężone sznury. Lepka czerwień pokrywa mu twarz, ramiona, ubranie… wszystko, co widzę. Wiem jednak, że jest w stanie mnie podciągnąć. Staram się nie szarpać. Ufam, że mnie ocali.
Ojciec spogląda ponad moim ramieniem. Patrzy w dół, w smolistą czerń. W czyhającą na mnie ciemność.
– Odwagi – szepcze. Słyszę w tym słowie nadzieję i rozpacz.
Puszcza mnie.
– Vis, ja wiem, że bez przerwy ci tłumaczę, żebyś zawsze dobrze się zastanowił, zanim coś zrobisz – odzywa się mężczyzna o pomarszczonej twarzy; siedzi naprzeciwko mnie pochylony nad planszą. – Ale żebyśmy mogli skończyć tę partię, musisz, na bogów, wreszcie wykonać ruch kamieniem.
Odrywam rozkojarzony wzrok od zimnego srebrnego promienia, który wpada przez pojedyncze zakratowane okno wartowni. Nie chcę pokazać po sobie, że ogarnęła mnie fala bolesnych wspomnień. Rzucam więc rywalowi najbardziej poirytowane spojrzenie, na jakie mnie stać, po czym z wysiłkiem skupiam się na białych i czerwonych trójkątach rozłożonych między nami na planszy. Figury lekko pobłyskują w blasku dopalającej się na półce latarni, świeci niewiele mocniej od sączącej się z zewnątrz poświaty wczesnego wieczora.
– Dobrze się czujesz?
– Dobrze. – Kątem oka zauważam, że krzaczaste, siwe brwi Hrolfa drgnęły lekko ku górze. – Wszystko w porządku, staruszku. Po prostu myślę. I nie, to nie Płyty. Jeszcze nie. – Nie mówię tego poirytowanym tonem. Po wyrazie wodnistych brązowych oczu poznaję, że troszczy się szczerze. Rozumiem też, że po prostu musiał zapytać.
Pracuję tu cały rok dłużej niż on. Nic więc dziwnego, że znów przyszło mu do głowy, iż zacząłem tracić ostrość umysłu.
Ignoruję niepokój Hrolfa i oceniam sytuację na planszy. Rozważam, co takiego zwiastuje nowo powstała formacja czerwonych. To podstęp, uświadamiam sobie natychmiast. Przeciwnik zastawił na mnie pułapkę, lecz ja się nią nie przejmuję. Dostrzegam szansę na szybką kombinację; przesuwam kolejno trzy białe kamienie i zapewniam sobie wygraną. Hrolf uwielbia się chwalić swoim niegdysiejszym zwycięstwem przeciwko magnusowi quartusowi, lecz dla mnie nigdy nie był równorzędnym partnerem. Jeszcze zanim władzę nad światem przejęła Hierarchia, czy raczej Republika Cateńska – wciąż muszę sobie przypominać, że na głos tak właśnie powinienem o tym imperium mówić – gra w fundamenty uznawana była za idealne narzędzie do rozwijania abstrakcyjnego, strategicznego rozumowania. Ojciec zadbał, bym zapoznał się z nią już jako dziecko. Grywałem często, i to przeciwko najbardziej utytułowanym zawodnikom.
Hrolf obrzuca planszę gniewnym spojrzeniem, na moment przenosi je na mnie i znów wbija wzrok w kamienne trójkąty.
– Ech, rozkojarzyłem się przez ciebie. Za długo żeś myślał. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że to nieprzepisowe – mruczy, z niechęcią przyznając się do porażki. – A wiesz, że kiedyś pokonałem samego magnusa quartusa?
Zanim mam szansę odpowiedzieć, ktoś zaczyna dobijać się do grubych kamiennych drzwi. Obaj z Hrolfem natychmiast zapominamy o grze, wstajemy. Nasi zmiennicy mają się pojawić dopiero za kilka godzin.
– Kto idzie? Nazwisko! – woła ostro staruszek, gdy podchodzę do okna.
Przez kratę widzę przyzwoicie ubranego, wysokiego mężczyznę o szerokich ramionach. Na oko pod trzydziestkę. Księżycowy blask tworzy światłocienie na jego ciemnej skórze, odbija się od gładko wygolonej czaszki.
– Sextus Hospius – pada cicha odpowiedź. – Mam pieczęć dostępu. – Przybysz zerka w stronę okna, zauważa mnie. Nosi czarną, krótko przystrzyżoną bródkę; poważne ciemnobrązowe oczy podkreślają jego męską urodę. Wyciąga rękę i przyciska do szyby coś, co wygląda na oficjalne dokumenty Hierarchii.
– Nikt nie wspominał, że powinniśmy się ciebie spodziewać – rzuca Hrolf.
– Jeszcze pół godziny temu sam nie wiedziałem, że tu będę. Pilna sprawa.
– Tak się tego nie załatwia.
– Dzisiaj tak się załatwia, septimusie. – Wyraz twarzy Hospiusa nie zmienia się, lecz zniecierpliwiony ton, jakim podkreślił niższą rangę Hrolfa, mówi sam za siebie.
Staruszek marszczy czoło, podchodzi do ściany przy wejściu i poirytowany stuka swoim kamiennym kluczem Woli tuż obok wnęki w murze. Otwór po naszej stronie natychmiast się zamyka, a identyczny pojawia się na zewnątrz. Czekający przed wartownią Hospius wkłada do niego papiery. Cały czas uważnie go obserwuję, na wypadek gdyby spróbował podrzucić nam coś jeszcze.
Hrolf czeka na moje skinienie, po czym ponownie otwiera wnękę po naszej stronie i wyciąga dokumenty. Przegląda je przez moment. Wreszcie lekko się krzywi i wręcza plik mnie.
– Pieczęć prokonsula – mruczy jedynie.
Bacznie wpatruję się w tekst. Mój towarzysz zna się na swojej robocie, lecz warto wszystko sprawdzać po dwakroć. Ostatecznie są tu Płyty. Niemniej rzeczywiście, mam przed sobą upoważnienie wystawione przez samego prokonsula Maniusa, podpisane i zatwierdzone odpowiednią pieczęcią. Wygląda na to, że Hospius jest ważną osobistością – ważniejszą nawet, niż sugeruje to jego ranga. To specjalny wysłannik senatu, któremu powierzono zadanie sprawdzenia nieprawidłowości w zeszłorocznym spisie. Obowiązujące zasady współpracy między senackimi piramidami Rządu – mocodawcami Hospiusa nadzorującymi spisy – oraz Armii, zawiadującej więzieniami na terenie całej Republiki, zezwalają naszemu gościowi na przesłuchanie jednego z osadzonych.
– Na oko wszystko się zgadza – potakuję, choć rozumiem niezadowolenie Hrolfa. Dokumenty umożliwiają Hospiusowi dostęp do najniższego poziomu. A wybudzanie ludzi skazanych na Płyty przed upływem wyroku zakrawa na okrucieństwo.
Staruszek odbiera ode mnie kartkę z pieczęcią Maniusa i wsuwa ją do wnęki w ścianie. Nasycony Wolą prokonsula symbol przerywa zabezpieczający obwód równie skutecznie, jak chwilę temu zrobił to klucz. Kamienne drzwi toczą się gładko na bok. Do wartowni wpada powiew gorzkiego nocnego powietrza Letens, a zaraz potem barczysta sylwetka Hospiusa przesłania wejście. Przybysz wchodzi, zsuwa z ramion kosztowny niebieski płaszcz i odrzuca go niedbale na krzesło. Posyła nam ujmujący uśmiech. Ujmujący przynajmniej w zamyśle. Widząc nonszalanckie zachowanie gościa, Hrolf nieprzyjemnie się krzywi, po czym z nadmierną siłą łamie pieczęć na dokumencie, uwalniając z niej Wolę. Drzwi zamykają się na powrót.
Raz jeszcze przyglądam się Hospiusowi. Mam przed sobą człowieka, który przesadnie markuje swobodę; robię wszystko, co mogę, by powstrzymać się od reakcji.
To pewnie nic takiego, staram się przekonać w myślach sam siebie. Niemniej po trzech latach zbierania doświadczeń całkiem sprawnie wyczuwam, kiedy ktoś próbuje coś ukryć.
Niespodziewany przybysz jest spięty.
– Dziękuję, septimusie. – Hospius omiata mnie spojrzeniem. Widzi, że jestem młody, więc zbywa moją obecność i skupia uwagę na Hrolfie. – Zdaję sobie sprawę, iż sytuacja jest niecodzienna, ale zależy mi na pewnych informacjach i chcę je wydobyć od niejakiego Nateo.
Staruszek sięga do regału w kącie, zdejmuje z półki spis osadzonych, otwiera księgę i przerzuca strony. Przez chwilę sunie palcem po karcie.
– Nateo, Nateo… O, jest. Dolne cele, wschodnie skrzydło, numer czterdzieści jeden. Vis, zaczekaj tu.
Zdejmuje z haczyka klucz i wykonuje trzy kroki w kierunku drzwi prowadzących w głąb więzienia – te zabezpieczone są zwyczajnym zamkiem – przy czwartym kroku jednak nagle się potyka. Prostuje się, obraca, zerka to na mnie, to na Hospiusa. Jest skrępowany, niepewny, zagubiony. Ten wyraz twarzy znika niemal natychmiast, lecz wiem, co oznacza.
– Najmocniej przepraszam, septimusie. Zapomniałem o twoim kolanie – kłamię. Pospiesznie podchodzę i nie dając staruszkowi czasu na protesty, zabieram mu klucz. – Szybciej będzie, jeśli to ja zaprowadzę sextusa. Dolne cele, wschód, czterdzieści jeden. Dobrze pamiętam?
Hrolf rzuca mi surowe spojrzenie, lecz dostrzegam w nim wdzięczność. Wie, co się stało, lecz w tej chwili prawdopodobnie nie pamięta już nawet, kim jest Hospius.
– Faktycznie wolałbym dać tej nodze odpocząć, psiakość – podejmuje moją grę. – Więc o ile sextus nie ma nic przeciwko…
– Ani trochę. – Hospius przywołuje mnie niecierpliwym skinieniem. Raczej nie zauważył, że stało się coś niepokojącego.
Wchodzimy do głównej części więzienia. Zamykam za nami drzwi, za którymi znika Hrolf i jego zaniepokojona twarz. Świeca ściennej lampy, zapalona na początku naszej warty, zmieniła się już prawie w ogarek. Zdejmuję ją i unoszę wysoko, oświetlając wąskie stopnie w dół. Gładko ciosany kamień połyskuje wilgocią.
– Uwaga na schodach – uprzedzam Hospiusa. – Może być ślisko.
Ruszam pierwszy. Schodząc, czuję na plecach swędzenie. Spojrzenie sextusa. Nie potrafię przestać myśleć o pierwszym wrażeniu, jakie na mnie wywarł; o jego sztucznym, pretensjonalnym zachowaniu. No, ale dokument, z którym przyszedł, jest autentyczny. A przynajmniej jego pieczęć nasycona została osobiście przez prokonsula Maniusa. Tego nie da się sfałszować. A nie jestem tak głupi, by drążyć. Zostaje mi więc nadzieja, że skrywane zdenerwowanie przybysza nie wynika z żadnej niecnej przyczyny. I co ważniejsze, że ta jego zagadkowa wizyta w więzieniu nie zwróci niczyjej uwagi na mnie.
– Twój septimus… Od dawna jest taki?
Vek. Wciąż odruchowo przeklinam w swoim ojczystym języku, aczkolwiek wyłącznie w myślach. Na głos byłoby to zbyt ryzykowne. Przywołuję na twarz wyraz niezrozumienia i oglądam się przez ramię.
– To znaczy jaki?
– Za długo tu pracuje. – Brązowe oczy Hospiusa świdrują mnie badawczo. Odwracam się i idę dalej, patrząc pod nogi. – Ale nie bój się. Nikomu nie powiem.
Parskam sztucznym śmiechem.
– Nie do końca wiem, co widziałeś, sextusie, ale to tylko ci się wydawało.
Jeżeli prokonsul Manius się dowie, Hrolf straci przydział. A jest na tyle stary, że zostałby przesunięty do piramidy emerytalnej, co w połączeniu z niepewnym stanem umysłu niemal na pewno oznaczałoby degradację do rangi octavusa. Musiałby żyć w nieustannym wyczerpaniu, z wolna tracąc siły. Hierarchia ukradłaby mu lata i zniszczyła dobrostan, tak samo jak ludziom uwięzionym w tutejszych celach.
A ja, oczywiście, musiałbym nauczyć się współpracy z nowym septimusem. Ze wszystkich trzech, którzy dowodzili więzieniem w Letens, odkąd zacząłem, z Hrolfem poszło mi zdecydowanie najłatwiej.
Hospius odpowiada głuchym burknięciem. Raczej nie zdołałem go przekonać, lecz nie dopytuje.
Docieramy na dół. Blask latarni wyławia z mroku gładkie, pobłyskujące wilgocią ściany. Ciągną się w lewo i prawo. Dolatuje mnie cichy, ledwie słyszalny pomruk. Spędziłem tu ponad rok, a ten dźwięk wciąż przyprawia mnie o ciarki.
– Co tak śmierdzi? – Za moimi plecami rozlega się ni to kaszlnięcie, ni to odgłos krztuszenia.
– Więźniowie. – Osobiście prawie już nie zauważam fetoru potu zmieszanego z ostrą wonią ludzkiego moczu. Zresztą na tym poziomie wcale nie jest aż tak dotkliwy.
– Dlaczego nie utrzymujecie ich w czystości? – W głosie Hospiusa pojawia się rozdrażnienie.
– Ależ utrzymujemy. Myjemy ich dwa razy dziennie. Robimy, co możemy. Ale skazani na Płyty nie panują nad zwieraczami. – Gniew udaje mi się ukryć, lecz nie powstrzymuję się i dodaję: – Trzeba też pamiętać, że cateńskie przepisy zalecają myć więźniów dwa razy na tydzień.
Na to sextus nie znajduje odpowiedzi.
Po kilku zakrętach docieramy do kolejnych schodów, na najniższy poziom, gdzie przetrzymywani są skazańcy z najdłuższymi wyrokami – te trwają ponad dwa lata. To w większości mordercy i domniemani zdrajcy, kolaborujący z Anguisami. Ostatnio trafia ich tu coraz więcej.
– Dobrze znasz te korytarze. – Hospius próbuje dopasować ton do atmosfery otoczenia, lecz jego cichy głos i tak odbija się od surowych ścian donośnym echem.
Nie mam ochoty wdawać się w zdawkową pogawędkę, lecz niegrzeczne zachowanie mogłoby mnie kosztować znacznie więcej.
– Muszę tu schodzić co drugą noc.
– Czyli zajmujecie się więźniami na zmianę?
– Zgadza się.
– Mimo że twój dowódca ma chore kolano.
Vek. Wzruszam ramionami, by zamaskować niepokój. Ten człowiek jest stanowczo zbyt dociekliwy.
– To zwykły ból. Nie kalectwo. A septimus traktuje obowiązki z wielką powagą.
– Nie wątpię. – Hospius zrównał się ze mną. W tym miejscu stopnie są szersze niż wcześniej.
Przerasta mnie o głowę. Czuję na sobie jego baczny wzrok. Jest zaintrygowany. A chciałem przecież osiągnąć dokładnie przeciwny efekt.
– Jak ci na imię?
– Vis.
– I od kiedy pomagasz septimusowi, Vis?
– Od kilku miesięcy. – To nie kłamstwo, choć pytanie dotyczyło czegoś innego. Nie zamierzam ujawnić, jak długo jestem wystawiony na działanie Płyt.
– Młody jesteś jak na taką pracę.
– Vis Solum. – Wiem, że moje nazwisko wszystko mu wyjaśni.
– Ach… – Skrawki informacji składają się w głowie Hospiusa w całość. Jestem sierotą. Jedną z tych, które ze względu na wiek nie mają szans na nowy dom. Dlatego też Religia, trzecia z senackich piramid, prowadząca w Hierarchii sierocińce, wraz z Armią znalazły dla mnie zastosowanie tutaj.
Stajemy u stóp schodów. Po bokach otwierają się dwa czarne jak smoła korytarze. Trzeci prowadzi naprzód. Skręcam w lewo, na wschód.
– Już niedaleko – rzucam. Bardziej po to, by zapobiec dalszym pytaniom, niż aby wypełnić ciszę.
Tutaj smród jest znacznie dotkliwszy. Gęstnieje w powietrzu. Sextus zasłania nos i usta chusteczką. Wcale się nie dziwię. Przy pierwszych kilku wizytach na dole sam wymiotowałem. A i teraz, choć przywykłem, oczy mocno mi łzawią. Światło latarni pada na pierwszą z numerowanych cel.
Wtem Hospius staje jak wryty. Ramiona opadają mu bezwładnie do boków, nie myśli już o wszechobecnym fetorze.
– Nie widziałeś nigdy Płyty? – Ukrycie zadowolenia, jakie budzi we mnie jego ewidentna zgroza, wymaga niemałego wysiłku.
Cele więzienia Letens odgrodzone są jedna od drugiej kamiennymi ścianami, lecz nie mają drzwi, nic nie oddziela ich od korytarza, dzięki czemu wnętrza widoczne są już na pierwszy rzut oka. Sześć stóp szerokości, niewiele dłuższe. We wszystkich znajdują się jedynie dwie rzeczy.
Płyta. Oraz przykuty do niej więzień.
Mężczyzna osadzony w celi wschód jeden jest mniej więcej rówieśnikiem Hospiusa, lecz na tym wszelkie podobieństwa się kończą.
Naga skóra jest śmiertelnie blada, z szarawym odcieniem. Sylwetka krucha i chuda, zapadłe policzki, długie i skołtunione jasne włosy. Świszczący, chrapliwy oddech. Stalowe kajdany na przegubach i w kostkach połączone są łańcuchami z wiszącym powyżej wyciągiem.
Niebieskie oczy ma otwarte, lecz zamglone, nieskupione na niczym. Mężczyzna leży na białej, gładkiej jak lustro Płycie, umiejscowionej prawie poziomo, zaledwie z lekkim nachyleniem w stronę korytarza. W stronę wąskiego rynsztoka, biegnącego wzdłuż szeregu cel, z którego stosunkowo łatwo odprowadzić większą część spływających z Płyt odchodów.
Tutaj właśnie, moim zdaniem, jak na dłoni widać całą prawdę o Hierarchii.
– Nie widziałem – odpowiada mi cicho Hospius. – Ja… Nie. Ile czasu tu spędził?
Osiem miesięcy.
– Musiałbym sprawdzić w papierach. – Dobrze pamiętam, jak go tu umieszczałem.
– Co zrobił?
A czy to ważne?
– Musiałbym sprawdzić w papierach – powtarzam znudzonym tonem. Obojętnie. Staram się, by zrozumiał, że to, co widzi, jest dla mnie codziennością. – Powinniśmy iść dalej, sextusie.
Hospius potakuje skinieniem, choć nie odrywa wzroku od więźnia, dopóki wynędzniała sylwetka nie znika na powrót w ciemności.
Ruszamy. Niewielki krąg światła latarni omiata cele rozmieszczone po obu stronach korytarza. Są identyczne jak pierwsza. Mężczyźni i kobiety. Skuci, nadzy, ledwie żywi. Wszyscy leżą na zimnych białych kamieniach. Stan skazańców nie jest skutkiem niedożywienia. Wywołują go Płyty, do których są podłączeni. Kiedy przychodzi pora karmienia, więźniowie dostają większe porcje, niż zjadam sam. A przy tym nie mają tu ruchu.
Hospius milczy. Nie mam pewności, czy makabryczne otoczenie zdołało go poruszyć. Chciałbym przyjrzeć się temu człowiekowi uważniej – coś w nim wciąż mi nie pasuje. Jego wizyta w więzieniu, cała ta noc. Ostatecznie jednak zwycięża we mnie pragnienie pozostania anonimowym. Bez względu na to, czy sextus coś ukrywa, czy nie, moja podejrzliwość zwróciłaby jego uwagę.
– Wschodnie skrzydło, czterdzieści jeden – obwieszczam, gdy chybotliwy blask pada na wielkie cyfry wyryte na tylnej ścianie kamiennej celi.
Osadzony tu mężczyzna, Nateo, jest z nami niecały miesiąc: pamiętam jego pierwszy dzień, ponieważ w odróżnieniu od większości towarzyszy niedoli trafił do nas z innego podobnego więzienia. Jest tak samo chudy jak pozostali; połączenie zapadniętych policzków i haczykowatego nosa sprawia, że jego twarz przypomina głowę drapieżnego ptaka. Tłuste czarne włosy mocno kontrastują z bielą Płyty, spływają poniżej ramion. Niełatwo oceniać wiek ludzi w takim stanie, lecz ten człowiek raczej nie przekroczył trzydziestki.
Cisza. Zerkam z ukosa na Hospiusa. Stoi wpatrzony w Nateo. Jego wargi wykrzywia lekki, enigmatyczny grymas. Złożony na Płycie więzień ma obojętny, szklisty wzrok. Nie poznaje nas, nie reaguje na światło ani naszą obecność.
– Chcę z nim porozmawiać. – Sextus podchodzi krok bliżej celi.
– Stój! – rzucam zdjęty paniką, po czym, gdy przybysz zastyga, skruszony unoszę rękę. – Wybacz, proszę, to nie z braku szacunku. Po prostu niebezpiecznie jest się zbliżać. Przygotowanie więźnia do kontaktu z Płytą wymaga kilku dni. Dotknięcie mogłoby cię zabić. Ciebie i wszystkich, którzy na ciebie cedują.
– Ach… – Hospius bierze przestrogę do serca. Nie rusza się. – Ale możesz to wyłączyć? Chwilowo?
– Mogę go podciągnąć. Zerwać kontakt. – Na myśl o tym, co ma się zaraz wydarzyć, dopadają mnie mdłości. – Ale to nie będzie przyjemne. Zwłaszcza dla niego.
Sextus przeciąga dłonią po swojej ciemnej łysinie. Chwila zwątpienia – jestem przekonany, iż dostrzegam w nim niepewność – lecz kiedy zwraca się ku mnie, patrzy już hardo.
– Przybyłem tu w poszukiwaniu odpowiedzi. Rób, co musisz.
Wchodzę głębiej do celi numer czterdzieści jeden. Staram się zachować jak największą odległość od Płyty. Jak dotąd nie odczuwam żadnych skutków ubocznych. Zwykle wystarczy kilka miesięcy, żeby sama bliskość tych urządzeń negatywnie wpłynęła na ludzi. A ja przepracowałem tu już bez mała piętnaście. Ale i tak bardzo uważam. Skrupulatnie staram się niczego nawet nie musnąć. Może i jestem odporny, lecz Płyty zostały zaprojektowane tak, by wysysać Wolę już od pierwszego dotyku. Nie tylko taką jej porcję, jaką Hierarchia regularnie czerpie z milionów octavusów tworzących jej fundament. Płyta wysysa z człowieka całą energię, zdolność skupienia, siłę duchową i fizyczną. Pobiera ją w całości i przekazuje jakiemuś szczególnie zasłużonemu septimusowi, który przebywa gdzieś daleko.
Jeśli o mnie chodzi, wolałbym umrzeć.
A najgorsze, że wielu z osadzonych tu ludzi bez wahania by się ze mną zgodziło. Mam tego pełną świadomość.
Podchodzę do przeciwległej ściany celi i kucam. W świetle latarni odnajduję koło z uchwytami. Zaczynam nim kręcić, wytężam mięśnie. Nade mną coś brzęka i zgrzyta, łańcuchy prężą się i napinają. Poderwany z białej Płyty mężczyzna zawisa w niewygodnej pozycji: biodra w dole, ręce i nogi wyciągnięte ku górze. Kołysze się. Jeszcze kilka obrotów koła. Kiedy między skazańcem a kamieniem pojawia się szczelina szeroka na kilkanaście centymetrów, blokuję wyciąg.
Prostuję się. Spoglądam na wiszącego przede mną zwiotczałego, kościstego skazańca. Moment wybudzenia oglądałem dotąd zaledwie kilka razy. Procedurą zakończenia wyroku zawsze dyryguje septimus, a inne powody nadarzają się bardzo rzadko.
Wracam do stojącego u wylotu celi Hospiusa, który nerwowo międli w dłoniach rąbek tuniki. Szata zdradza jego związek z Rządem, świadczy o tym granatowa piramida wyszyta na wysokości serca. Cały jego strój jest sztywny, nieskazitelnie czysty, fałdy pojawiają się wyłącznie tam, gdzie trzeba. Aż pachnie świeżością.
Jakby nigdy dotąd nieużywany.
– Dlaczego się jeszcze nie budzi? – Sextus nie zauważył mojego wzroku, jest bez reszty skoncentrowany na osadzonym.
– Chwilę to trwa. – Dokładnie w momencie, kiedy wypowiadam te słowa, coś się zmienia.
Miarowy rytm chrapliwego oddechu więźnia ulega zakłóceniu. Z jego warg płynie nieco mniej rozpaczliwe westchnienie. Łańcuchy się kołyszą, powieki trzepocą, świadomość powraca do oczu. Po raz pierwszy jest tu z nami, przynajmniej częściowo.
Hospius zerka w moją stronę. Wiem, że zastanawia się, czy mnie odprawić. Ale nie odejdę. Nawet gdybym miał go rozgniewać. Zostawiając go na dole samego, złamałbym zbyt wiele zasad.
Sextus wyraźnie doszedł do podobnego wniosku. Bez słowa zbliża się do Płyty i staje w polu widzenia skazańca. Kuca, by ich twarze znalazły się na tym samym poziomie.
– Nateo… Słyszysz? Nazywam się sextus Hospius. Nonagere.
Ostatnie słowo wymawia wyraźnie, powoli, lecz udaje mi się je rozpoznać dopiero po chwili.
Vetuzjański wyraz.
Nie reaguj.
Hospius raz jeszcze rzuca okiem na mnie. Robię wszystko, co mogę, by samemu zastosować się do rady, jakiej udzielił więźniowi. Nie powinienem jej zrozumieć. Jak mógłbym? Język vetuzjański jest martwy. Ot, akademicka ciekawostka. Poza nielicznymi wyrazami, które weszły do wspólnej mowy, po prostu już nie istnieje. Hierarchia wypleniła go ponad trzysta lat wcześniej. Obecnie jego znajomość przydaje się jedynie do odczytywania oryginalnych tekstów z dawno minionej epoki. Lecz mój ojciec żarliwie wyznawał wiarę w wartość historii niepodrasowanej przez tłumaczy Hierarchii. Matka z kolei była uczoną i płynnie posługiwała się aż trzema językami. Poza rodzicami kształcili mnie prywatni nauczyciele. Miałem zostać dyplomatą i wspierać rządy siostry poprzez podróże do innych krain.
Nateo ociężale obraca głowę i kieruje zamglony wzrok na Hospiusa. Oblizuje wargi.
I wreszcie, z wyraźnym bólem, potakuje.
Zrozumiał. Oni się znają.
Uszy wypełnia mi głośny szum krwi. Czy Hospius chce go uwolnić? Nie mogę na to pozwolić. Dochodzenie po takiej aferze oznaczałoby mój koniec. Ale nie mogę też nic zrobić przedwcześnie. Jak dotąd nie uczynił przecież nic złego. Przyniesione dokumenty wyglądały na oryginalne. Były oryginalne.
Nic nie mówię, niczego nie robię. Muszę czekać.
– Ty… mówić? – Znów po vetuzjańsku. Sextus mówi sztywno, jakby przypominał sobie kiedyś wyuczone wyrazy.
W tej chwili żaden z mężczyzn na mnie nie patrzy, lecz udaję zakłopotaną obojętność. Na wszelki wypadek.
– Tak, mogę. Trochę. – Głos Nateo przypomina ciche drapanie gwoździem o kamień. Skazaniec również posługuje się martwym językiem, choć z dalece większą swobodą niż jego gość. – Jak długo? – Toczy wzrokiem dokoła, jakby szukał odpowiedzi z innego źródła niż Hospius.
– Pięć lat.
W oczach więźnia pojawia się iskra. Mężczyzna ponownie skupia wzrok na sextusie. Teraz patrzy już bardziej przytomnie.
– Uwolnisz mnie?
– Mam nadzieję. Najpierw informacje. – Hospius dostrzega narastającą w osadzonym panikę. Chwyta drżące ramię, przytrzymuje wśród szczęku łańcuchów. – Wiem… Ty niewinny. Ja muszę zrozumieć… dlaczego tu trafiłeś. Veridius? – Imię jest pytaniem, cichym i pełnym napięcia.
– Niewykluczone. – Nateo się uspokaja, lecz w odpowiedzi pobrzmiewa niepewność.
Udaję, że ziewam. Odstawiam latarnię na ziemię i odchodzę poza zasięg ich spojrzeń, jakbym zabijał czas, sprawdzając inne cele. Na osobności będzie mi łatwiej skupić się na tłumaczeniu.
– Ty… pomyśleć. O Caerorze. O tym, co powiedział, zanim… – Sextus urywa i choć nie widzę jego twarzy, jestem pewien, że tym razem nie umilkł z powodu niedostatecznej znajomości języka.
– Dawne czasy… – Nateo dławi się gorzkim śmiechem.
– Zanim to się stało, przysłał wiadomość. Nazwy. Ja ich nie znam. Obiteum. Luceum. On wspomniał o… bramie. O dziwnej mocy z czasów sprzed Kataklizmu. Ty wiesz, co… znaczy?
Cisza. Pobrzękiwanie łańcuchów. Wreszcie:
– Najpierw chcę stąd wyjść. Dość już.
Zamykam oczy. Szepczę w ciemność przekleństwo, po czym przyjmuję znudzoną pozę i szurając, wracam do nich powoli, jakby nigdy nic. Przypominam Hospiusowi o swojej obecności. Nie podejrzewam już, że przybył tu uwolnić więźnia. Nie chcę jednak, by przyszło mu to do głowy.
Sextus zauważa ruch i spogląda mi w oczy. Skinieniem głowy daje znać, że nie przewiduje, by wizyta się przeciągnęła. Ukrywam ulgę. Nateo dostrzega nasze miny, jego oddech przyspiesza. Łańcuchy ponownie zaczynają się kołysać, dzwonią. Opowiadają ciemności o przerażeniu skazańca.
– Zrobię, co mogę. Przysięga – odzywa się Hospius, po czym na powrót przykuwa uwagę więźnia. – Ale ty… jego przyjaciel. Proszę. Jeżeli wiesz…
Nateo odpowiada kamiennym wzrokiem. Milczy. Innych atutów nie ma.
Rozczarowany Hospius prostuje się i cofa.
– Proszę – rzuca we wspólnej mowie Nateo. Błaga. – Proszę. Już dosyć. Nie chcę znowu. Nie rozumiesz, jak to jest. – W słowach słychać czyste nieszczęście. Obraca głowę na tyle, by mnie zobaczyć. – Ty. Jesteś milszy od innych. Bardziej łagodny. Wiem to. Wiem, bo leżeć na Płycie to nie to samo, co spać. Jest gorzej. To prawie sen. Ale wystarcza przytomności, aby wiedzieć, co się dzieje. Człowiek zdaje sobie sprawę, że powinien myśleć szybciej. Że świat ucieka. – W oczach stają mu łzy. Rozpacz i desperacja. Bełkocze: – Pięć lat. Pięć lat. Spójrzcie na mnie! Ja nawet nie…
– Nateo… – Hospius próbuje go uspokoić. Bez wątpienia martwi się o swoje tajemnice. Zbliża się o pół kroku.
Skazaniec zaczyna się nagle szamotać, zaskakująco gwałtownie jak na kogoś w jego stanie. Wierzga, ryczy, rzuca się, zwierzęcy strach dodaje sił patykowatym kończynom.
Metal brzęczy ogłuszająco. Więzień kołysze się w łańcuchach, udaje mu się wykręcić i chwycić zbyt świeżą tunikę Hospiusa.
– Na bogów przegniłych! – przeklinam i wkraczam do akcji. Nie mam czasu się zastanowić.
Obiegam biały kamień, wpadam na wyciągnięte ramię Nateo, wciskam się między obu mężczyzn, nie pozwalając, by osadzony wciągnął sextusa na Płytę. Nateo puszcza. Drapie mnie w ramię. Tracę równowagę.
Upadam do tyłu zaplątany w łańcuch. Gładka powierzchnia Płyty jest zimna jak lód, czuję ją pod dłońmi.
Po moich palcach rozchodzi się mrowienie. Kwaśne, ostre, mokre. Pali i mrozi naraz. Ogarnia mnie groza. Odpycham się gwałtownie, zrzucam z siebie łańcuch i rozpaczliwie kopię blokującą wyciąg dźwignię. Koło zaczyna obłąkańczo wirować, a ja cofam się czym prędzej, byle tylko Nateo nie mógł mnie chwycić.
Głośny brzęk metalowych ogniw, a potem już tylko ciężki oddech.
– Na grobowce bogów! – szepcze wstrząśnięty Hospius. Kuca pod ścianą celi. Patrzy na Nateo tak, jakby się bał, że więzień lada moment znowu się poderwie i zaatakuje. Lecz splątane kończyny i łańcuchy leżą na Płycie bez ruchu. Wpatrzone we mnie oczy skazańca są już puste. Wciąż jednak wyraźnie czuję zawarte w nich oskarżenie.
– Wszystko w porządku? – Niepewnie podnoszę się z posadzki. Serce kołacze mi w piersi. Stare blizny na plecach boleśnie się napinają. Dotknąłem Płyty. Otarłem się o ten przeklęty kamień. Spoglądam z obawą na dłonie. Nie wyglądają źle. Nadal lekko mrowią, ale poza tym nie dzieje się nic.
– Tak. – Hospius wygładza zmiętą tunikę. Jego wzrok zatrzymuje się na więźniu. Patrzy na niego ze specyficzną melancholią. Przez moment nie kryje targających nim uczuć. Szybko się jednak opamiętuje. – Dzięki tobie. – Prostuje się i spogląda na mnie ciekawie.
– Ze mną też w porządku – odpowiadam z nadzieją, że tego właśnie chce się dowiedzieć. Jeżeli zauważył, co przed chwilą zaszło, będzie kłopot. – Ale miałem sporo szczęścia. Mało brakowało, a wpadłbym na tę przeklętą Płytę. – Drżenie w moim głosie wcale nie jest udawane. Wciąż się spodziewam, że lada moment stanie się ze mną coś strasznego.
– Ale jej nie dotknąłeś?
– Myślisz, że w przeciwnym razie tak spokojnie byśmy rozmawiali? – Zmuszam się do lekkiego śmiechu.
– Co prawda, to prawda. – Hospius podchodzi i klepie mnie po ramieniu. – Dobra robota, Visie Solum. Naprawdę dobra. Cieszę się, że miałem cię przy sobie. – W ustach sextusa takie słowa stanowią dowód najwyższego uznania.
Komuś innemu zapewne bardzo by schlebiły.
Ponownie nastawiam mechanizm wyciągu, po czym przy pomocy lekko poluzowanych łańcuchów ostrożnie przesuwam leżącego na Płycie Nateo. Chcę zostawić nieszczęśnika w możliwie najwygodniejszej pozycji. Nie mogę mieć mu za złe tego, co zrobił.
Winni są jedynie ci, którzy go tutaj zesłali. Jak zawsze.
Wracamy. Drogę oświetla nam dogasający płomień latarni. U stóp drugich schodów sięgam po inną, stojącą w korytarzu na półce, zapalam ją i przekazuję Hospiusowi.
– Skoro już jestem na dole, powinienem zabrać parę gratów z magazynu. – To najszczersza prawda, lecz przede wszystkim chcę dokładnie obejrzeć dłonie. Potrzebuję kilku chwil na osobności. Muszę się pozbyć okropnego napięcia, które grozi wybuchem przy każdym oddechu. – Do wartowni idzie się stąd już prosto. Żadnych zakrętów. Na miejscu po prostu zapukaj. Septimus Hrolf ci otworzy. – Trudno to nazwać regulaminowym działaniem, wiem jednak, że staruszek nie będzie robić ceregieli.
Sextus wchodzi na stopień, lecz zaraz przystaje i się odwraca.
– Vis, najlepiej będzie chyba, jeśli nikomu nie wspomnimy o tym, co się tam stało. – Jego głos ostro rozbrzmiewa w ciszy. – Nie chciałbym, żebyś miał jakieś problemy z septimusem. Albo prokonsulem.
– Oczywiście, sextusie. Dziękuję. – Czyli co, groźba? Nie jestem pewien. Aczkolwiek ma rację. To mnie obarczono by winą za ten wypadek, bez względu na wszelkie tłumaczenia. Odnoszę natomiast wrażenie, że na dyskrecji zależy nam obu. Bardzo mi to odpowiada.
Czuję na sobie przenikliwe spojrzenie. Po chwili Hospius sięga do kieszeni i rzuca mi coś błyszczącego. Zwinnie chwytam drobiazg w locie; z zaskoczeniem widzę srebrny trójkąt. Moneta jest warta więcej, niż zarobię za dzisiejszą służbę.
– To za fatygę. I za milczenie.
Rusza dalej przed siebie. Blask świecy gaśnie na schodach.
Monetę chowam dopiero, gdy echo kroków sextusa milknie na dobre. Wtedy też pozwalam rękom zadrżeć.
Odstawiam latarnię na półkę, unoszę do oczu dłonie i oglądam w słabym świetle każdy palec, każdą linię papilarną, wszystkie zmarszczki i pory. Skóra jest miejscami zaczerwieniona, to od nerwowego pocierania, ale nie dostrzegam żadnych uszkodzeń. Podwijam rękawy – muszę sprawdzić, czy coś niepokojącego nie pojawiło się na ramionach. Ale nie. Nawet to dręczące mrowienie ustąpiło bez śladu.
Jestem cały, zdrowy.
Oddycham z ulgą i osuwam się wzdłuż ściany na podłogę. Siadam oparty plecami i pozwalam sobie na chwilę wytchnienia, by pozbyć się strachu. Do dzisiaj często zastanawiałem się, czy byłbym w stanie przetrwać bezpośredni kontakt z Płytą. Nigdy jeszcze nie cedowałem – ani razu nie oddałem Woli w którejś z Aurora Columnae rozsianych po całej Republice. Niemal wszystkie dzieci po ukończeniu dwunastego roku życia prowadzi się do jednej z tych starożytnych kolumn i od tego momentu stają się zdolne cedować na dowolną osobę, w dowolnym momencie, bez potrzeby pośrednictwa tych olbrzymich zabytków z epoki poprzedzającej Kataklizm. Według mojej teorii to właśnie odmowa poddania się temu rytuałowi sprawiła, że mogłem przepracować tu tak długi czas bez żadnych skutków ubocznych.
Zawsze jednak było to wyłącznie przypuszczenie, domysł słabo podparty argumentami. I za nic nie miałem zamiaru tej hipotezy sprawdzać.
Świeca za moment zgaśnie, a jedyną zapasową zabrał Hospius. Energicznie ruszam więc do magazynu, zabieram potrzebne naszym zmiennikom jedzenie i środki czystości, po czym niosę je na górę. Kiedy podchodzę do drzwi wartowni, słyszę wypływające przez szparę głosy. Hm, ciekawe.
– …i tak ode mnie. Chcę wiedzieć. – Hospius jeszcze nie wyszedł. Przypominam sobie, dlaczego to ja zaprowadziłem go na dół. Przeklinam sam siebie w duchu i zaczynam bezgłośnie szeptać w mrok prośbę, aby Hrolf zdołał utrzymać swoją durną gębę na kłódkę. Nie żywię do tego staruszka szczególnej sympatii, nie obdarzyłem nią jeszcze nikogo z Hierarchii, lecz nie uważam, by zasługiwał na los, jaki niechybnie go spotka, jeśli sextus uzna, że sterany wiekiem mężczyzna nie jest zdolny do dalszej służby.
Szeleści papier.
– Zostały trzy lata i siedem miesięcy – tłumaczy Hrolf. – Czy to już wszystko, sextusie? – Pytanie nie brzmi niegrzecznie, niemniej wyraźnie daje do zrozumienia, że gość powinien już iść.
Cisza. Tak bardzo żałuję, że nie widzę w tej chwili miny Hospiusa.
– Odniosłem wrażenie, że twój młody pomocnik zna się na robocie. – Lekki ton. Swobodna rozmowa. Moje serce wciąż pozostaje ściśnięte.
– Nic dziwnego. Siedzi tu dłużej niż ja.
– Dużo dłużej?
– Kilka miesięcy – odpowiada mgliście starzec. Niemal widzę, jak wzrusza ramionami.
– Dobrze go znasz?
– Milczący jest. Prawdę powiedziawszy, nawet trochę wyniosły. Niechętnie mówi o sobie. Dlaczego pytasz? – W głosie septimusa nie słychać podejrzliwości, jest po prostu ciekaw.
– Zrobił na mnie duże wrażenie. Może się tu marnuje?
– Och, bez wątpienia – chichocze staruszek. – W fundamenty gra jak demon. I jest znacznie mądrzejszy, niż się wydaje. Któregoś dnia cytował mi Fulgurisa, psiakość, ale potem zarzekał się, że nigdy tego nie czytał.
Karcę się w duchu za tamtą chwilę lekkomyślności i zaczynam się zastanawiać, czy nie zainterweniować, by Hrolf nie narobił jeszcze większego bałaganu. Jest przeświadczony, że podkreślając moje zalety, wyświadcza mi przysługę. Nie ma pojęcia, że zainteresowanie osób z zewnątrz mogę przypłacić życiem. Z drugiej strony, skoro Hospiusowi zależy na informacjach, moja obecność niczego nie zmieni. Lepiej więc zaczekać i sprawdzić, czego konkretnie chce się dowiedzieć.
– Hmm… – Sextus, na szczęście, nie wydaje się mną tak zachwycony, jak chciałby Hrolf. – No cóż, jeśli w Letens zwolni się stanowisko odpowiednie dla kogoś w jego wieku, wspomnę o nim. – W jego głosie pobrzmiewa beznamiętna nuta, wyraźnie dająca do zrozumienia, że rozmowa właśnie dobiegła końca. Nadymam policzki i z ulgą wypuszczam powietrze.
Słychać stukot butów, po chwili drzwi przede mną wibrują, pchnięte falą wpadającego z zewnątrz powietrza.
– Dziękuję, septimusie. Razem silniejsi – dolatuje mnie stłumione pożegnanie Hospiusa.
– Razem silniejsi, sextusie – odpowiada oficjalnie Hrolf.
Powiew ustaje, drzwi nieruchomieją. Czekam jeszcze dwie minuty. Wykorzystuję ten czas, aby przemyśleć, co powiedzieć Hrolfowi. Na pewno będzie ciekaw przebiegu wizyty na dole.
– No i? O co w ogóle chodziło? – rzuca, kiedy wracam do wartowni.
– Nie jestem pewien. Rozmawiali ze sobą w jakimś obcym języku. – Ustawiam na półce rzeczy przyniesione z magazynu, po czym padam ciężko na krzesło.
Hrolf wydaje z siebie pomruk zainteresowania, lecz szybko uświadamia sobie, że niewiele da się z tej informacji wywnioskować.
– Czyli żadnych problemów?
– Żadnych niespodziewanych. Więzień nie był zachwycony, kiedy usłyszał, że to jeszcze nie koniec wyroku. Wrzaski, kopanina. – Kiedy przypominam sobie przerażenie malujące się na twarzy Nateo, do gardła podchodzi mi piekąca żółć. Wciąż widzę, jak błagał, jak walczył. Niczego jednak po sobie nie pokazuję.
Niemniej Hrolf klepie mnie po ramieniu. Wie, że rozumiem ten męski gest współczucia, choć nie ma pojęcia, jak bardzo.
– Dzięki – rzuca.
Następny kwadrans upływa nam na zdawkowej rozmowie. W ten sposób skracamy sobie czas do mojej zwyczajowej pory wyjścia. Hrolf zostanie tu na całą noc – sam aż do świtu – aczkolwiek więźniowie są już na dziś nakarmieni i umyci, więc nie będzie mieć wiele na głowie. Większą część samotnej warty po prostu prześpi.
Tymczasem gdzieś w Letens miejski zegar cicho wybija pojedynczą nutę. Koniec wieczora, początek prawdziwej nocy. Kurant odezwie się ponownie dopiero o brzasku.
Wstaję.
– Propozycja jest ciągle aktualna, Vis. – Hrolf podnosi na mnie wzrok. Jego oczy zasnuwa cień smutku, choć stara się go ukryć. – Jeśli zechcesz zostać i jeszcze trochę mi pomóc, mogę nawet zmienić warunki.
– Przecież wcale nie jestem ci tu potrzebny. – Sięgam po swój znoszony płaszcz, zarzucam go na ramiona.
– Ale prokonsul o tym nie wie. Twoja matrona też nie. A pieniądze zostały już wypłacone.
– Dzięki, ale nie. Są twoje. – Lepiej, żeby trafiły do niego niż do matrony. Obrzucam septimusa bacznym spojrzeniem, zastanawiam się, czy nie zamierza przypadkiem zerwać umowy. Ale nie, nie o to chodzi. Jego niepokój zdradzają pojawiające się wokół oczu zmarszczki.
– Tutaj nie nabawisz się siniaków. – Tą uwagą jedynie potwierdza moje przypuszczenia.
– Wiem, mam tu też lepszego partnera do rozmów – odpowiadam i wyciągam ku niemu otwartą dłoń.
Wzdycha, lecz na pomarszczonej twarzy nie widać zdziwienia. Otwiera stojącą pod ścianą szkatułkę, zabezpieczoną zamkiem Woli, i wyciąga mój żołd. Miedziane trójkąty, każdy z ośmioma żłobionymi równoległymi liniami. Za dzisiejszą pracę dostaję sześć. Pozostałe dziewięć, które chowa septimus, również miały przypaść mnie, lecz ponieważ wychodzę wcześniej, trafiają do niego.
Metal brzęczy, czuję w kieszeni krzepiący ciężar. Podchodzę do kamiennych drzwi. Nie dziękuję Hrolfowi za troskę. Mimo że w głębi ducha rzeczywiście chciałbym coś powiedzieć. Zaraz potem przypominam sobie jednak, że gdyby ten z pozoru ludzki, siwowłosy staruszek poznał moje prawdziwe nazwisko, zabiłby mnie bez wahania jak każdy inny.
– No, to do jutra. – Wsuwa klucz do zamka. Kamienna płyta odsuwa się ze zgrzytem.
– Do jutra. – Wychodzę na zimny, porywisty wiatr Letens i skręcam w kierunku teatru.PODZIĘKOWANIA
Niniejsza książka stanowi sumę czasu, wsparcia, wysiłku i talentów całego zespołu ludzi, pracujących przez kilka lat (w tym wypadku w trakcie ogólnoświatowej pandemii). Moje szczere podziękowania należą się wszystkim wymienionym poniżej osobom:
Paulowi Lucasowi, mojemu fenomenalnemu agentowi. To dzięki tobie bzdurki, jakie wypisuję, mogły stać się dla mnie zawodem, a nie jedynie hobby. Powiedzieć, że bardzo doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłeś, byłoby niedomówieniem.
Joemu, mojemu przepracowanemu, lecz równie fantastycznemu redaktorowi, który pozwolił tej książce stać się najkrótszą i najlepszą wersją samej siebie. To prawdziwa przyjemność współpracować nad tekstem z kimś tak entuzjastycznym i jednocześnie myślącym w sposób tak podobny do mojego. Nawet jeśli, dodam niechętnie, oznacza to dokonywanie skrótów.
Wszystkim pozostałym pracownikom wydawnictwa Saga. Nie wyobrażam sobie, bym mógł być bardziej zadowolony z tej książki pod każdym względem, od ostatecznej korekty po projekt graficzny. Genialna robota. Mam ogromną nadzieję, że będziemy mogli kontynuować tę wspólną podróż w przyszłości.
Czytelnikom wstępnych wersji tekstu, w tym Sonji, Elisabeth, Nicki, Chiarze i Jordanowi. Radośnie poświęciliście mnóstwo godzin na przeczytanie czegoś, co, spójrzmy prawdzie w oczy, równie dobrze mogło się okazać wielkim klopsem. Wasze opinie i zachęty były dla mnie bezcenne.
Elisabeth, mojej asystentce, bez której prawdopodobnie ciągle bym jeszcze pisał. Mimo wszystko nadal uważam, że dywizy to dzieło samego diabła, i zapowiadam oficjalnie, że nie zrobię sobie w Wordzie skrótu do nich (za co przepraszam wszystkich swoich korektorów, obecnych i przyszłych).
Pracownikom Audible, za zaangażowanie, z jakim wprowadziliście mnie w nowy dla mnie świat oraz za cierpliwe oczekiwanie na efekt końcowy.
Moim dzieciom, za to, że zazwyczaj nie przeszkadzacie mi przy pracy, a czasami nawet nie jesteście zbyt głośne. Kocham was.
I wreszcie podziękowania najważniejsze – dziękuję swojej żonie Sonji, która o dziwo wciąż potrafi pogodzić się z faktem, że częściej przebywam w wymyślanych przez siebie światach niż w tym prawdziwym. W ciągu ostatnich kilku lat zmieniło się bardzo wiele, lecz twoja miłość i wsparcie – oraz to jak ważne są dla mnie – nie zmienia się wcale. Kocham cię. Bez ciebie nie zaistniałaby ani ta książka, ani żadna wcześniejsza.
BESTSELLERY
- EBOOK
36,90 zł 51,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
23,90 zł 32,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: KatalogWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...
33,90 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.