Wolność na wygnaniu. Autobiografia - ebook
Wolność na wygnaniu. Autobiografia - ebook
Jak napisał we wstępie do niniejszego wydania Jego Świątobliwość Dalajlama:
„W tej książce próbowałem opowiedzieć, co przeszedł mój naród, odpierając ataki komunistycznych Chin na wszystko, co tybetańskie, i w jaki sposób staraliśmy się zachować skarby dziedzictwa naszej kultury na wychodźstwie. Zasady niestosowania przemocy i współczucia, na których zbudowana była nasza cywilizacja, mają ogromny potencjał i mogą dobrze służyć sprawie pokoju i harmonii na całym świecie.
Mam więc nadzieję, że ten przekład pomoże polskiemu czytelnikowi w lepszym zrozumieniu nie tylko tragedii Tybetu, ale także znaczenia niestosowania przemocy oraz pokojowej walki o wolność i godność”.
Spis treści
Przedmowa Dalajlamy do wydania polskiego
Słowo wstępne
1. Pan Białego Lotosu
2. Lwi Tron
3. Nadejście burzy
4. Na południe
5. W komunistycznych Chinach
6. Pan Nehru ubolewa
7. Ucieczka
8. Rok rozpaczy
9. Sto tysięcy uchodźców
10. Wilk w szatach mnicha
11. Ze Wschodu na Zachód
12. O „magii i tajemnicach”
13. Wiadomości z Tybetu
14. Inicjatywy pokojowe
15. Odpowiedzialność powszechna i dobre serce
Zamiast posłowia
Appendix 1. Centralna Administracja Tybetańska (CAT): Memorandum w sprawie autonomii narodu tybetańskiego i Nota w sprawie autonomii narodu tybetańskiego
Appendix 2. Orędzie Jego Świątobliwości Dalajlamy z okazji 52. rocznicy narodowego powstania w Tybecie
Appendix 3. O „emeryturze politycznej”
Appendix 4. Oświadczenie w sprawie kolejnego odrodzenia
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-192-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
do wydania polskiego
Cieszę się, że Wolność na wygnaniu – książka, w której opowiedziałem historię swego życia – ukazuje się w Polsce. Do opisania lat spędzonych w Tybecie i na wygnaniu, po zajęciu naszej ojczyzny przez komunistyczne Chiny, skłoniło mnie rosnące zainteresowanie instytucją dalajlamy i pokojową walką Tybetańczyków o wolność.
Ostatnie sześćdziesiąt lat to jeden z najtragiczniejszych i najtrudniejszych okresów w historii Tybetu. Odebrano nam znacznie więcej niż wolność, brutalnie atakując i bezustannie podkopując naszą tożsamość oraz dziedzictwo kultury pokoju i współczucia.
W tej książce próbowałem opowiedzieć, co przeszedł mój naród, odpierając ataki komunistycznych Chin na wszystko, co tybetańskie, i w jaki sposób staraliśmy się zachować skarby dziedzictwa naszej kultury na wychodźstwie. Zasady niestosowania przemocy i współczucia, na których zbudowana była nasza cywilizacja, mają ogromny potencjał i mogą dobrze służyć sprawie pokoju i harmonii na całym świecie.
Mam więc nadzieję, że ten przekład pomoże polskiemu Czytelnikowi w lepszym zrozumieniu nie tylko tragedii Tybetu, ale także znaczenia niestosowania przemocy oraz pokojowej walki o wolność i godność.
20 października 2020 rokuROZDZIAŁ PIERWSZY
Pan Białego Lotosu
Opuściłem Tybet 31 marca 1959 roku. Od tego czasu żyję na wygnaniu w Indiach. W latach 1949–1950 armia Chińskiej Republiki Ludowej najechała mój kraj. Przez niemal dziesięć lat pozostawałem politycznym i duchowym przywódcą mego narodu, starając się przywrócić pokojowe więzi między Tybetańczykami i Chińczykami. Okazało się to jednak niemożliwe. Doszedłem do smutnego wniosku, że będę mógł lepiej służyć swemu ludowi, jeżeli opuszczę Tybet.
Kiedy spoglądam wstecz i myślę o czasach, kiedy nasz kraj był jeszcze wolny, uświadamiam sobie, że były to najszczęśliwsze lata mego życia. Oczywiście i dziś jestem szczęśliwy, ale życie, jakie prowadzę, różni się jednak bardzo od tego, do którego mnie przygotowywano. I choć nostalgia jest całkowicie bezużytecznym uczuciem, nie umiem przecież uwolnić się od smutku, ilekroć myślę o przeszłości. Przypomina mi ona o niewyobrażalnych cierpieniach mego narodu. Dawny Tybet nie był doskonały. Myślę jednak, że nasze życie było niezwykłe i że wiele rzeczy, które przepadły już bezpowrotnie, zasługiwało na dalsze trwanie.
Jak już mówiłem, słowo „dalajlama” bywa różnie rozumiane i dla mnie odnosi się jedynie do urzędu, który sprawuję. Mongolskie dalaj znaczy „ocean”, a lama to termin tybetański, odpowiednik sanskryckiego słowa guru – „nauczyciel”. Znaczenie tych dwóch wyrazów oddaje się często jako „Ocean Mądrości”, co jest – moim zdaniem – nieporozumieniem; dalaj wzięło się bowiem z przekładu części imienia Trzeciego Dalajlamy, Sonam Gjaco (gjaco znaczy po tybetańsku „ocean”). Jeszcze więcej nieporozumień wiąże się z chińskim tłumaczeniem słowa lama, oddawanym jako huo-fou, co oznacza „żyjącego buddę”. Jest to błąd. W buddyzmie tybetańskim po prostu czegoś takiego nie ma. Przyjmuje się jedynie, że pewne istoty – do których należy także i dalajlama – mogą wybierać sposób swego odrodzenia. Takich ludzi nazywa się tulku (inkarnacjami).
Oczywiście, kiedy mieszkałem w Tybecie, być dalajlamą znaczyło bardzo wiele. Prowadziłem życie wolne od trudów i uciążliwości, będących udziałem większej części mego ludu. Wszędzie towarzyszył mi orszak służących. Otaczali mnie ministrowie, odziani w świetne, jedwabne szaty i doradcy, wywodzący się z najbardziej wpływowych arystokratycznych rodów mego kraju. Spędzałem czas w towarzystwie wybitnych uczonych i osób, które osiągnęły wysoki stopień rozwoju duchowego. Za każdym razem, kiedy opuszczałem Potalę, wspaniały zimowy pałac o tysiącu komnat, eskortowała mnie procesja złożona z setek osób.
Na czele kolumny maszerował ngagpa, dzierżący symboliczne „koło życia”. Poprzedzał on grupę jeźdźców z flagami (tatara), ubranych w tradycyjne kolorowe szaty. Za nimi szli tragarze, którzy nieśli klatki ze śpiewającymi ptakami i moje bagaże owinięte w żółty jedwab. Za tragarzami postępowali mnisi z Namgjalu, klasztoru dalajlamy. Każdy z nich niósł chorągiew, na której wypisano święte formuły. Za nimi, kołysząc się na końskich grzbietach, jechali muzykanci. Dalej, w dwóch grupach, szli mnisi-urzędnicy. Pierwszą tworzyli podwładni, pełniący często funkcję tragarzy, drugą – członkowie rządu (cedrungowie). Tuż za nimi stąpały prowadzone przez stajennych, przybrane we wspaniałe czapraki konie dalajlamy i wierzchowce, które wiozły pieczęcie państwowe.
Po nich byłem ja, niesiony w żółtym palankinie przez dwudziestu oficerów armii tybetańskiej, ubranych w zielone płaszcze i czerwone czapy. Każdy z nich, inaczej niż większość wyższych urzędników, którzy wiązali włosy na czubku głowy, miał długi, spadający na plecy warkocz. Palankin – którego żółty kolor symbolizuje życie klasztorne – otaczało ośmiu mężczyzn w długich szatach z żółtego jedwabiu. Obok nich jechało konno czterech członków kaszagu, wewnętrznego gabinetu dalajlamy. Towarzyszyli im kusun depon, dowódca straży przybocznej dalajlamy, oraz makczi, naczelny wódz maleńkiej armii tybetańskiej. Obaj maszerowali, salutując uniesionymi w górę mieczami. Ubrani byli w mundury – błękitne spodnie oraz ozdobione złotymi wstęgami kaftany. Na głowach mieli hełmy z długimi kitami. Całą główną grupę otaczała eskorta policji klasztornej (sing gha). Każdy z tych potężnych mężczyzn o budzącym respekt, marsowym wyglądzie mierzył co najmniej metr osiemdziesiąt; ciężkie, grube szaty potęgowały jeszcze wrażenie, jakie wywierali. W rękach trzymali długie bicze, z których w razie potrzeby nie wahali się zrobić użytku.
Za palankinem szli moi dwaj nauczyciele – Starszy i Młodszy; pierwszy z nich, do czasu osiągnięcia przeze mnie pełnoletności, sprawował funkcję regenta Tybetu. Po nich przychodziła kolej na moich rodziców i dalszych krewnych. Za nimi, uszeregowani stosownie do rangi zajmowanych stanowisk, kroczyli świeccy urzędnicy – ludzie ci wywodzili się zarówno z rodzin arystokratycznych, jak i nieszlacheckich.
Zawsze gdy przechodziła nasza procesja, prawie wszyscy mieszkańcy Lhasy, stolicy Tybetu, wylegali na ulice, żeby widzieć mnie choć przez chwilę. Zalegała pełna szacunku cisza, po wielu pochylonych ku ziemi twarzach płynęły łzy, niektórzy, widząc mój palankin, padali na ziemię w pokłonie.
Jak bardzo różniło się takie życie od tego, którego doświadczyłem jako mały chłopiec! Urodziłem się 6 lipca 1935 roku. Nadano mi imię Lhamo Thondup, co dosłownie znaczy „Spełniająca Życzenia Bogini”. Tłumaczenia tybetańskich imion, nazw miejsc czy przedmiotów są zwykle bardzo malownicze. Na przykład Cangpo, miano jednej z najważniejszych rzek Tybetu, źródła potężnej indyjskiej Brahmaputry, znaczy dosłownie „Ten, Który Oczyszcza”. Nasza wieś nazywała się Takcer – „Ryczący Tygrys”. Była to maleńka, biedna osada na wzgórzu górującym nad szeroką doliną.
Z powodu bardzo zmiennej pogody nie utrzymywano tu właściwie pastwisk – korzystali z nich tylko sezonowo wędrowni pasterze. Moja rodzina była jedną z około dwudziestu, które zdecydowały się na niepewne życie z owoców tej ziemi.
Takcer leży na krańcach Amdo, północno-wschodniej prowincji Tybetu, który dzieli się na cztery główne regiony geograficzne. Na północnym zachodzie rozpościera się Czangtang, skuta lodem pustynia, ciągnąca się ponad tysiąc dwieście kilometrów ze wschodu na zachód. Na tym pustkowiu, pozbawionym prawie roślinności, żyją jedynie bardzo nieliczni, wyjątkowo wytrzymali koczownicy. Na południe od Czangtangu znajduje się prowincja U-Cang. Od południa i południowego zachodu otacza je potężny łańcuch Himalajów. Na wschód od U-Cangu leży Kham, najżyźniejsza, a więc i najgęściej zaludniona dzielnica kraju. Amdo położone jest na północ od Khamu. Ich wschodnie rubieże są jednocześnie granicą państwową, która oddziela Tybet od Chin. Kiedy przyszedłem na świat, muzułmański generał i dygnitarz Ma Bufang zdołał właśnie powołać w Amdo regionalny rząd, lojalny wobec Republiki Chińskiej.
Moi rodzice byli ubogimi rolnikami. Nie podlegali żadnemu panu, niemniej z pewnością nie zaliczali się do szlachty. Dzierżawili skrawek ziemi. Uprawiali jęczmień i grykę, dwa podstawowe zboża Tybetu, a także ziemniaki. Ich wysiłki często jednak były niweczone przez burze gradowe albo susze. Hodowali też zwierzęta, które stanowiły znacznie pewniejsze źródło utrzymania. Pamiętam naszych pięć czy sześć dzomo (to skrzyżowanie jaka i krowy), od których mieliśmy mleko, i kilkanaście wszędobylskich kur, dzięki którym jedliśmy jajka. Było również stado około osiemdziesięciu owiec i kóz, a ojciec miał prawie zawsze jednego, dwa, czasami nawet trzy ukochane konie. I, oczywiście, kilka jaków.
Jak to prawdziwy dar Natury, skarb. Może przeżyć na wysokości powyżej trzech tysięcy metrów nad poziomem morza – jakby był stworzony dla Tybetu. Umożliwia właścicielowi życie w wysokich górach, jest zwierzęciem pociągowym oraz źródłem mleka (samica jaka nazywa się dri) i mięsa. Równie ważny jest w Tybecie jęczmień. Z wyprażonego i dokładnie zmielonego otrzymujemy campę. Mało który posiłek w Tybecie obywa się bez campy; nawet na wygnaniu jadam ją codziennie. Oczywiście, nie w formie mąki. Najpierw trzeba ją zmieszać z jakimś płynem, zwykle herbatą, ale nadaje się do tego również mleko – to moja ulubiona kombinacja – jogurt czy nawet tybetańskie piwo, czang. Po roztarciu jej palcami na ściankach naczynia, lepi się z niej małe kuleczki. Można też robić z campy kaszkę czy kleik. Tybetańczykom bardzo smakuje, ale wiem z doświadczenia, że cudzoziemcy raczej w niej nie gustują. A już szczególnie Chińczycy.
Większość naszych plonów przeznaczaliśmy na wyżywienie rodziny, ale ojciec sprzedawał czasem zboże czy kilka owiec wędrującym nomadom lub na targu w Silingu, najbliższym mieście, stolicy Amdo, od której dzieliły nas trzy godziny konnej jazdy. W tej odległej, wiejskiej krainie nie używano właściwie pieniędzy – przeważał handel wymienny. Ojciec wymieniał więc sezonowe nadwyżki na herbatę, cukier, bawełnę i, o ile dobrze pamiętam, jakieś ozdoby czy metalowe naczynia. Czasami, rozradowany, wracał do domu z nowym wierzchowcem. Miał naprawdę dobrą rękę do koni, umiał je też leczyć – słynął nawet z tego w całej okolicy.
Dom, w którym przyszedłem na świat, był typowy dla tego regionu Tybetu. Zbudowano go z kamieni, gliny i przykryto płaskim dachem. Jedyny niezwykły element stanowiła konstrukcja z gałęzi jałowca, która odprowadzała z dachu deszczówkę. Na środku niewielkiego podwórza, między dwoma skrzydłami, stał wysoki maszt, na którym łopotała wielka flaga modlitewna. Na tyłach zabudowań trzymano zwierzęta.
W domu było sześć pomieszczeń: kuchnia, w której spędzaliśmy większość czasu, pokój modlitw z małym ołtarzem, gdzie zbieraliśmy się każdego ranka, żeby złożyć ofiary, pokój rodziców, gościnny, komórka na zapasy i wreszcie obora dla bydła. My, dzieci, nie mieliśmy oddzielnej sypialni. Kiedy byłem niemowlęciem, spałem z matką, a później w kuchni, przy piecu. Pamiętam też, że nie mieliśmy krzeseł ani łóżek – jedynie w izbie rodziców i w pokoju gościnnym urządzono podwyższenia, na których się spało. Posiadaliśmy za to kilka drewnianych, pomalowanych w kolorowe wzory kredensów. Podłogi zrobiono z grubych, starannie ułożonych desek.
Mój ojciec, mężczyzna średniego wzrostu, był człowiekiem o dość gwałtownym charakterze. Pamiętam, że kiedyś pociągnąłem go za wąsy, za co dostałem porządnie w skórę. Był przy tym jednak dobry i nigdy nie chował urazy, ani nie żywił do nikogo niechęci. Opowiadano mi interesującą historię o jego przejściach związanych z moimi narodzinami. Ojciec od wielu tygodni chorował i nie wstawał z łóżka. Nikt nie wiedział, co mu dolega i zaczęto się obawiać o jego życie. Ale w dniu mych narodzin, bez żadnych widocznych przyczyn zaczął wracać do zdrowia. Nie sprawiło tego podniecenie wywołane moim przyjściem na świat, bo przecież matka urodziła nas już ośmioro (choć wówczas żyło tylko czworo). Wśród biednych chłopów, takich jak my, duże rodziny były czymś naturalnym i pożądanym; moja matka urodziła szesnaścioro dzieci, z których przeżyło ledwie siedmioro. Kiedy piszę te słowa, mój starszy brat Lobsang Samten i najstarsza siostra Cering Dolma już nie żyją, lecz dwaj inni starsi bracia, młodsza siostra i najmłodszy brat mają się dobrze.
Matka była z pewnością najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Była naprawdę cudowna i – jestem o tym przekonany – kochana przez wszystkich, którzy ją znali. Miała bardzo dobre serce. Pamiętam, że opowiadano mi kiedyś o wielkim głodzie w Chinach. Wielu biednych Chińczyków przekroczyło granicę w poszukiwaniu pożywienia. Któregoś dnia przed naszymi drzwiami pojawiło się dwoje ludzi; kobieta trzymała w ramionach martwe dziecko. Błagali matkę o jedzenie – dała im je natychmiast. Później zapytała czy chcą, żeby im pomóc pochować dziecko. Kiedy zrozumieli o co jej chodzi, potrząsnęli głowami i wyjaśnili na migi, że zamierzają je zjeść. Matka była przerażona. Zaprosiła ich do domu i opróżniła spiżarnię ze wszystkich zapasów, zanim, pełna żalu, wyprawiła w drogę. Nigdy nie pozwoliła żadnemu żebrakowi odejść z pustymi rękoma, nawet jeśli miało to oznaczać rozdanie całej naszej żywności; często też rzeczywiście chodziliśmy później głodni.
Najstarsza z dzieci – Cering Dolma – urodziła się osiemnaście lat wcześniej niż ja. Kiedy przyszedłem na świat, pomagała matce prowadzić dom i to ona odbierała poród. Zauważyła, że jedno z moich oczu jest półprzymknięte. Bez wahania podciągnęła kciukiem oporną powiekę, na szczęście bez żadnych złych skutków. Na niej również spoczął obowiązek podania mi pierwszego posiłku, złożonego – zgodnie z tradycją – z wywaru z kory pewnego krzewu, rosnącego tylko w naszej okolicy. Wierzono, że ów wywar daje dzieciom zdrowie. Na mnie podziałał z pewnością. Po latach siostra opowiadała mi, że byłem bardzo brudnym dzieckiem. Kiedy wzięła mnie po raz pierwszy na ręce, natychmiast ją zapaskudziłem!
Z trzema starszymi braćmi nie miałem wiele wspólnego. Najstarszego, Thubtena Dzigme Norbu, uznano za inkarnację wielkiego lamy Takcera Rinpoczego (Rinpocze to tytuł mistrzów duchowych, który dosłownie znaczy „Drogocenny”) i uroczyście sprowadzono do słynnego klasztoru Kumbum, oddalonego o kilka godzin konnej jazdy od naszego domu. Drugi brat, Gjalo Thondup, był starszy ode mnie o osiem lat i kiedy się urodziłem, uczył się już w szkole, w sąsiedniej wiosce. W domu mieszkał tylko starszy ode mnie o trzy lata Lobsang Samten. Ale później i jego wysłano do Kumbumu, żeby został mnichem, więc właściwie go nie widywałem.
Oczywiście nikomu nie przyszło nawet do głowy, żebym mógł być kimś więcej niż zwykłym dzieckiem. To niemal nie do pomyślenia, by w rodzinie urodził się więcej niż jeden tulku i z pewnością moi rodzice nigdy nie przypuszczali, że zostanę dalajlamą. Ozdrowienie ojca było pomyślnym wydarzeniem, jednak nie przywiązywano do niego wielkiej wagi. Ja również zdawałem się nie wiedzieć, co mnie czeka. Moje pierwsze wspomnienia nie wyróżniają się niczym szczególnym. Niektórzy przywiązują do nich wielką wagę, ale ja nie. Pamiętam na przykład, że przyglądałem się grupie dzieci, które się biły, i pobiegłem, żeby przyłączyć się do słabszych. Pamiętam też, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem wielbłąda. W Mongolii jest ich sporo i od czasu do czasu pojawiały się także u nas. Wielbłąd był olbrzymi, majestatyczny i miał w sobie coś przerażającego. Pamiętam również, że pewnego dnia okazało się, iż mam robaki. Na Wschodzie ta dolegliwość jest bardzo rozpowszechniona.
Jako mały chłopiec bardzo lubiłem chodzić z matką do kurnika po jajka. Wspinałem się na grzędę i głośno gdakałem. Inną moją ulubioną zabawą było pakowanie rzeczy, jakbym wybierał się w daleką podróż. Wykrzykiwałem przy tym: „Jadę do Lhasy! Jadę do Lhasy!”. To właśnie, a także mój upór, by pozwalano mi zajmować główne miejsce przy stole, uznano później za wskazówkę, że musiałem wiedzieć, iż jestem przeznaczony do rzeczy ponad zwykłą miarę. Jako dziecko miałem również wiele snów, które dałoby się interpretować podobnie, nie mogę jednak z całą pewnością twierdzić, że od początku wiedziałem, co się wydarzy. Później matka opowiadała mi wiele historii, które można by uznać za znaki wysokiego odrodzenia. Nie pozwalałem na przykład, żeby mojej miski dotykał ktoś inny niż moja matka. I nigdy nie okazywałem strachu przed obcymi.
* * *
Nim opowiem, jak stałem się dalajlamą, muszę powiedzieć parę słów o buddyzmie i jego historii w Tybecie. Początki buddyzmu wiążą się z postacią Siddharthy, znanego jako Budda Śakjamuni, który urodził się ponad dwa i pół tysiąca lat temu. Jego nauki, czyli Dharma, dotarły do Tybetu w czwartym wieku po narodzeniu Chrystusa. W ciągu kilku stuleci wyparły rodzimą religię bon, by w końcu przekształcić kraj do tego stopnia, że całe społeczeństwo zaczęło we wszystkich dziedzinach życia kierować się zasadami buddyjskimi. Tybetańczycy są z natury bardzo agresywni i wojowniczy. Ich wzrastające zainteresowanie religią stało się jednak z czasem główną przyczyną izolacji kraju. Niegdyś byli panami wielkiego środkowoazjatyckiego imperium, które obejmowało tereny północnych Indii, Nepalu, Bhutanu oraz dużą część Chin. W 763 roku armia tybetańska zajęła nawet stolicę Chin i uzyskała obietnicę haraczu oraz innych świadczeń. Jednak stopniowo, wraz z rosnącym, entuzjastycznym zainteresowaniem Tybetańczyków buddyzmem, ich kontakty z sąsiadami stawały się raczej duchowe niż polityczne. Tak było, przede wszystkim, z Chinami. Od czasu buddyjskich cesarzy dynastii mandżurskiej, którzy zaczęli tytułować dalajlamę „Królem, Który Objaśnia Religię”, oba państwa połączyła więź „kapłan – opiekun”.
Podstawę buddyjskich nauk stanowi zasada wzajemnej zależności, czyli inaczej prawo przyczyny i skutku. Zgodnie z tą regułą, wszystko, czego doświadcza jednostka, wywodzi się, poprzez czyny, z motywacji. Tak więc pobudki są źródłem zarówno działania, jak i doświadczenia. Z tego rozumowania wyrastają buddyjskie teorie świadomości i odrodzenia.
Mówią one, że skoro przyczyna wywołuje skutek, który z kolei sam staje się powodem dalszych konsekwencji, to świadomość musi być ciągła. Wciąż zmienia się i płynie, z chwili na chwilę gromadząc wrażenia i doświadczenia. W momencie fizycznej śmierci w świadomości umierającej istoty pozostają ślady, odciśnięte przez wszystkie minione doświadczenia i wrażenia oraz czyny, które je poprzedzały. Nazywa się to karmą, co dosłownie znaczy „czyn”, „działanie”. To właśnie świadomość, wraz z zebraną karmą, „odradza się” później w nowym ciele zwierzęcia, człowieka lub istoty boskiej.
I tak, na przykład, osoba źle traktująca zwierzęta może w następnym życiu odrodzić się jako pies, którego pan znęca się nad zwierzętami. Natomiast prawe postępowanie w tym życiu pomaga uzyskać pomyślne odrodzenie w przyszłości.
Buddyści wierzą również, że natura świadomości jest neutralna. Można zatem uciec z niekończącego się cyklu narodzin, cierpienia, śmierci i odrodzenia, który nieuchronnie pociąga za sobą życie, ale tylko wówczas, gdy usunie się całą negatywną karmę oraz wszelkie doczesne przywiązania. Kiedy to się stanie, świadomość osiąga najpierw wyzwolenie, a w końcu – Stan Buddy. Jednakże, według tybetańskiej tradycji buddyzmu, istota, która sięga tego pułapu – choć wyzwolona z samsary, czyli „koła cierpień”, jak nazywamy fenomen egzystencji – nadal powraca do tego świata, by pracować dla dobra wszystkich czujących istot, dopóki i one nie osiągną wyzwolenia.
Ja jestem uważany za wcielenie wszystkich poprzednich dalajlamów Tybetu (pierwszy urodził się w roku 1351), których z kolei uznaje się za emanacje Awalokiteśwary, czyli Czenrezika, Bodhisattwy Współczucia, Tego, Który Dzierży Biały Lotos. A zatem wierzy się również, że i ja jestem jego emanacją, siedemdziesiątą czwartą w linii, biorącej swój początek od bramińskiego chłopca, który żył w czasach Buddy Śakjamuniego. Często pytają mnie, czy naprawdę w to wierzę. Niełatwo mi odpowiedzieć. Kiedy jednak patrzę na pięćdziesiąt sześć lat doświadczeń mego obecnego życia z perspektywy wierzeń buddyjskich, nie mam żadnych trudności z przyjęciem, iż jestem duchowo związany z trzynastoma poprzednimi dalajlamami, z Czenrezikiem i z samym Buddą.
* * *
Nie miałem jeszcze trzech lat, kiedy wysłana przez rząd grupa, której zadaniem było odszukanie nowej inkarnacji dalajlamy, przybyła do klasztoru Kumbum. Doprowadziło ją tam wiele znaków. Jeden z nich wiąże się z zabalsamowanym i wystawionym na widok publiczny ciałem mego poprzednika, Trzynastego Dalajlamy, Thubtena Gjaco, który zmarł w 1933 roku w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat. Któregoś dnia zauważono, że jego twarz, zwrócona dotychczas na południe, patrzy ku północnemu wschodowi. Wkrótce potem pewien wysoko postawiony lama, sprawujący funkcję regenta, miał wizję. Patrząc na taflę świętego jeziora Lhamoi Lhaco w południowym Tybecie, wyraźnie zobaczył w wodzie trzy tybetańskie litery ah, ka i ma. Po chwili ich miejsce zajął obraz trzypiętrowego klasztoru z turkusowo-złotym dachem; od klasztoru biegła ścieżka, prowadząca na pobliskie wzgórze. Wreszcie ukazał się nieduży dom z dziwaczną rynną. Lama był przekonany, że litera ah odnosi się do północno-wschodniej dzielnicy Amdo, tam więc wysłano grupę poszukiwawczą.
Wędrujący do Kumbumu lamowie czuli, że są na właściwym tropie. Skoro litera ah oznaczała Amdo, to ka powinno było odnosić się do klasztoru Kumbum, który rzeczywiście miał trzy piętra i turkusowo-złoty dach. Teraz musieli już tylko znaleźć wzgórze i dom z osobliwą rynną.
Zaczęli więc poszukiwania w pobliskich wioskach. Kiedy na dachu domu moich rodziców dostrzegli posplatane gałęzie jałowca, byli przekonani, że nowy dalajlama nie może być daleko; niemniej jednak nie ujawnili celu swej wizyty i poprosili jedynie o nocleg. Kierujący grupą Kecang Rinpocze udawał służącego. Przez cały czas uważnie się rozglądał i bawił z najmłodszym dzieckiem gospodarzy. Chłopczyk rozpoznał go i wykrzyknął: „Lama z Sera! Lama z Sera!”. Taką nazwę nosił klasztor Kecanga Rinpoczego.
Następnego ranka odjechali, lecz jedynie po to, żeby po paru dniach powrócić już jako oficjalna delegacja. Tym razem przywieźli ze sobą wiele rzeczy – część z nich należała do mego poprzednika, były jednak i inne, niemające z nim nic wspólnego. Za każdym razem dziecko bezbłędnie wskazywało przedmioty będące własnością Trzynastego Dalajlamy, powtarzając: „To moje, to moje”.
To właśnie w dużej mierze przekonało członków grupy, że znaleźli nową inkarnację. Był wprawdzie jeszcze inny kandydat, którego należało zobaczyć przed podjęciem ostatecznej decyzji, w końcu jednak uznano i ogłoszono, że nowym dalajlamą jest chłopiec z Takceru. Tym chłopcem byłem ja.
Nie muszę chyba dodawać, że niewiele z tego pamiętam. Byłem za mały. Moim jedynym wyraźnym wspomnieniem jest oblicze mężczyzny o przenikliwych oczach. Była to twarz Kenrapa Tenzina, mnicha, który został moim Mistrzem Szat, a później nauczył mnie pisać.
Kiedy grupa poszukiwawcza uznała, że dziecko z Takceru jest prawdziwą inkarnacją dalajlamy, natychmiast wysłano wiadomość do regenta w Lhasie. Na oficjalne potwierdzenie trzeba było czekać kilkanaście tygodni. Do tego czasu miałem zostać w domu. Zaczęły się też kłopoty z lokalnym gubernatorem, Ma Bufangiem, ale w końcu rodzice zabrali mnie do klasztoru Kumbum, gdzie o świcie odbyła się uroczysta ceremonia. Dobrze to zapamiętałem, ponieważ zdziwiłem się, że obudzono mnie i ubrano przed wschodem słońca. Pamiętam również, że zostałem posadzony na tronie.
Wtedy też rozpoczął się niezbyt szczęśliwy okres mego życia. Po kilku dniach rodzice wrócili do domu i zostałem sam w nowym, obcym otoczeniu. Małe dziecko bardzo ciężko znosi rozłąkę z najbliższymi. Znalazły się jednak dwie osoby, które potrafiły mnie pocieszyć. W klasztorze mieszkał już mój brat, Lobsang Samten. Choć starszy ode mnie tylko o trzy lata, bardzo się mną opiekował i wkrótce zostaliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Jego nauczycielem był stary, wielkiej dobroci mnich, który często brał mnie na ręce i otulał swoimi szatami. Pamiętam, że pewnego razu dał mi brzoskwinię. Mimo to prawie przez cały czas czułem się bardzo nieszczęśliwy. Nie rozumiałem, co to znaczy być dalajlamą. Nie sądziłem, bym mógł być kimś innym niż tylko jednym z wielu małych chłopców. To, że wstąpiłem do klasztoru jako dziecko, nie było niczym niezwykłym i traktowano mnie tak samo, jak wszystkich rówieśników. Pamiętam przykre zdarzenie, związane z jednym z moich stryjów, który był mnichem w Kumbumie. Pewnego wieczora, kiedy recytował modlitwy, potrąciłem jego księgę. Jak wszystkie tybetańskie teksty, składała się ona z luźnych kart i wszystkie pofrunęły – każda w inną stronę. Brat mego ojca podniósł mnie i wymierzył siarczystego klapsa. Był wściekły, a ja okropnie się przestraszyłem. Później przez całe lata prześladował mnie obraz jego ciemnej, dziobatej twarzy i dziko sterczących wąsów. Ilekroć go potem widziałem, zawsze bardzo się bałem.
Kiedy stało się jasne, że wkrótce znów będę z rodzicami i że razem pojedziemy do Lhasy, zacząłem spoglądać w przyszłość z większym entuzjazmem. Jak każde dziecko cieszyłem się na myśl o podróży. Miałem jednak czekać na nią przez osiemnaście miesięcy, ponieważ Ma Bufang za zezwolenie na mój wyjazd do Lhasy zażądał wysokiego okupu. Uzyskawszy go, chciał jeszcze więcej, ale mu odmówiono. Do stolicy wyruszyłem więc dopiero latem 1939 roku.
Pamiętam, że kiedy – tydzień po moich czwartych urodzinach – nadszedł wreszcie ten wielki dzień, czułem ogromny przypływ optymizmu. Nasza grupa była bardzo duża. Tworzyli ją moi rodzice, brat Lobsang Samten, ludzie, których wysłano na poszukiwanie nowej inkarnacji, oraz wielu pielgrzymów. Jechało z nami również kilkunastu członków rządu, którym towarzyszyli liczni poganiacze mułów i przewodnicy. Ludzie ci, przez całe życie prowadzący karawany po bezdrożach Tybetu, byli nieodzowni przy wszystkich dłuższych wyprawach. Wiedzieli, gdzie należy przekraczać rzeki i ile trzeba czasu na pokonanie każdej przełęczy.
Po kilku dniach wędrówki opuściliśmy region kontrolowany przez Ma Bufanga i rząd tybetański oficjalnie zaakceptował moją kandydaturę. Wkraczaliśmy do jednego z najpiękniejszych i najbardziej odludnych zakątków świata. Niczym maleńkie owady przemierzaliśmy bezkresne płaskowyże otoczone majestatycznymi górami. Od czasu do czasu drogę przecinały wartkie, lodowate strumienie, które forsowaliśmy z hałaśliwym pluskiem. Co kilka dni trafialiśmy na maleńkie osady przytulone do stromych ścian wzgórz lub zagubione wśród jaskrawozielonych pastwisk. Czasem widzieliśmy w oddali klasztor, przycupnięty na skalnej grani. Ale przeważnie otaczało nas jałowe pustkowie, gdzie tylko dzikie, pełne pyłu wiatry i wściekłe gradowe burze przypominają o sile i woli życia Natury.
Podróż do Lhasy trwała trzy miesiące. Właściwie pamiętam niewiele, poza przejmującym zachwytem nad wszystkim, co widziałem: olbrzymimi tabunami pędzących przez pustkowie drongów (dzikich jaków), stadami kiangów (dzikich osłów), lśniącymi goła i nała – małymi jelonkami, tak lekkimi i szybkimi, że mogłyby być duchami. Kochałem też wielkie klucze dzikich gęsi, które od czasu do czasu widzieliśmy na niebie.
Większą część podróży odbyłem w towarzystwie Lobsanga Samtena w specjalnym palankinie zwanym dreldziam, niesionym przez dwa muły. Jak na małe dzieci przystało, prawie przez cały czas przekomarzaliśmy się ze sobą i o coś sprzeczali, często też dochodziło do rękoczynów i nasz pojazd zaczynał tracić swą chwiejną równowagę. Poganiacz zatrzymywał wtedy zwierzęta i wzywał moją matkę. Kiedy zaglądała do środka, widziała zawsze ten sam obraz: zapłakanego Lobsanga Samtena i wyraz triumfu na mojej twarzy. Bo chociaż on był starszy, ja bardziej zdecydowany. Mimo że byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, po prostu nie potrafiliśmy się przyzwoicie zachowywać. Jeden z nas mówił coś, co doprowadzało do kłótni, która kończyła się bijatyką i łzami – jego łzami. Lobsang Samten był jednak tak dobry, że nie umiał zdobyć się na wykorzystanie swej fizycznej przewagi nade mną.
Stopniowo zbliżaliśmy się do Lhasy. Była już jesień. Kiedy od stolicy dzieliło nas tylko kilka dni wędrówki, wyjechali nam na spotkanie wyżsi urzędnicy, którzy eskortowali karawanę przez równinę Doguthang. Dwie mile od bram miasta rozłożono ogromne obozowisko. Pośrodku został wzniesiony biało-niebieski namiot zwany macza czenmo – „Wielki Paw”. Wtedy wydawał mi się gigantyczny. Stał w nim kunsztownie rzeźbiony drewniany tron, który wywożono z miasta tylko po to, żeby powitać powracającego do domu infanta – nową inkarnację dalajlamy.
Ceremonia, podczas której powierzono mi duchowe przywództwo naszego narodu, trwała cały dzień. Przypominam ją sobie jak przez mgłę. W pamięci zostało mi tylko cudowne uczucie, że oto wreszcie wracam do domu. I nieprzebrane tłumy ludzi. Nigdy nie myślałem, że może ich być tak wielu. Zdaje się, że jak na czterolatka, zachowywałem się zupełnie przyzwoicie, nawet wobec jednego czy dwóch bardzo starych mnichów, którzy przyszli osobiście sprawdzić, czy naprawdę jestem inkarnacją Trzynastego Dalajlamy. Kiedy było już po wszystkim, zabrano mnie i Lobsanga Samtena do Norbulingki, czyli położonego na zachód od Lhasy „Parku Klejnotów”.
Norbulingka służy zwykle dalajlamom jako letnia rezydencja. Ponieważ regent postanowił jednak zaczekać jeszcze rok z moją oficjalną intronizacją w pałacu Potala, siedzibie tybetańskiego rządu, nie było żadnej potrzeby, żebym tam teraz mieszkał. Był to bardzo miły gest z jego strony, Norbulingka jest bowiem o wiele przyjemniejszym miejscem niż Potala. Otaczają ją ogrody, a budynki są niewielkie, pełne światła i przestrzeni. Potala, którą widziałem w oddali, majestatycznie wznoszącą się nad miastem, ma natomiast wnętrza ciemne, zimne i ponure.
Cieszyłem się więc tym wolnym od jakichkolwiek obowiązków rokiem, radośnie bawiąc się z bratem i regularnie widując rodziców. Były to ostatnie dni doczesnej swobody, jakich dane mi było zaznać.
* * *
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------