- W empik go
Wolny jak Hamilton - ebook
Wolny jak Hamilton - ebook
Hamilton miał być rajem. Uciekinierzy z Ziemi nadali mu nazwę upamiętniającą przywódcę, dzięki któremu mogli zdobyć dwa statki fotonowe i zostawić za sobą planetę rozdartą wielką wojną. Na Ziemi jednak nie zapomniano, że Ray Hamilton przede wszystkim był zbrodniarzem wojennym mającym na rękach krew milionów ludzi.
To przeszłość. Dziś ten raj może zostać planetą przeklętą. Oleg Skun przylatuje z Ziemi, aby ustalić, czy Hamilton lub któryś z jego pomocników nie ukrywa się na planecie. Dziwne? Nie w czasach, kiedy można użyć hibernatora. Natrafia na mur milczenia ze strony tubylców i gąszcz sprzecznych interesów ludzi z Ziemi. Swoją obecnością narusza gwarancje ich zysków, gdy więc on zajęty jest szukaniem prawdy, inni wypatrują sposobu pozbycia się uciążliwego agenta.
Na jego drodze stają również dwie kobiety, wobec których musi się określić – są wrogami czy przyjaciółmi? Na nic jego postanowienie, aby nie poddawać się emocjom, pozostać chłodnym profesjonalistą skupionym na wykonaniu zadania.
To powieść o poszukiwaniu tożsamości i wolności. Szukają ich mieszkańcy Hamiltona, szukają Krastowie, także Skun musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy bliżej mu do Hamiltonian, czy jednak wciąż do Ziemi? A może odpowiedzią jest Kennedy, pracująca dla Krastów?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67482-27-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skurcz w żołądku nie chciał przeminąć. Skun zacisnął dłonie na brzegu koi, powtórzył mantrę, która zawsze go uspokajała i czekał, aż Wszechświat wróci do równowagi.
To nie było nic fizycznego, żadne gwałtowne przeciążenie czy dewastująca spokój błędnika nieważkość. Jedynie podświadomość Skuna wyrwała się na powierzchnię, żeby krzyknąć: — To będzie złe, Oleg! To się nie może udać!
Nienawidził tej planety duszą i rozumem, mimo że nie zdążył postawić na niej stopy ani poznać choćby jednego Hamiltonianina. Wystarczyła wiedza nabyta na Ziemi – a w gruncie rzeczy sama nazwa planety. Czcić zbrodniarza wojennego, jego imieniem nazywać swoją planetę, to się nie mieściło w głowie!
— Członkowie załogi i goście schodzący na powierzchnię planety, zbiórka za pół godziny przy promie numer 2. — Komunikat wypowiedziany zdecydowanym tonem wbił się w umysł Skuna jak oczekiwana, a jednak bolesna wiadomość.
Wywołał lustro, przejrzał się w nim i skrzywił z niesmakiem. Za młody. Elegancik z rysami twarzy inteligenta, gładko wygolony, zupełnie jak laleczka. Nikt nie nabierze do Olega respektu, póki nie pokaże pazurów. Będzie musiał zagrać rolę drania, choć powinien być sprawiedliwym sędzią. Pokaże, że za niepozornym agentem federalnym stoi cały autorytet Rządu Światowego, Federacji Ziemskiej, Ziemi-Matki, a może wręcz wola całego Wszechświata.
Pokręcił z niesmakiem głową i tłumiąc obawę, że zawiedzie w swojej pierwszej samodzielnej misji, ruszył do drzwi wyjściowych z kajuty. Pocieszała go jedynie myśl, że na pewno coś zyska: pozbędzie się Harpera.
= = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = =
„Obywatelu! Jeśli nie słyszałeś o Hamiltonie, poświęć minutę na zapoznanie się ze sprawą. Federacja Ziemi nie po to wysłała ludzi na inne planety, żeby panoszyło się tam ludobójstwo! Ray Hamilton to zbrodniarz, nie lepszy od Cortesa, Mao, Stalina, Hitlera czy Humbwangi. A ludzie, którzy samowolnie upamiętnili tego zbrodniarza, nazywając jego imieniem planetę, wymagają reedukacji! Poprzyj nas, podpisz żądanie interwencji!”
Ogłoszenie społeczne, zamieszczone również w strumieniu KissaY
= = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = =
Niszczyciel Federacji to nie byle stateczek, to srebrny kieł albo ostrze, na komendę kapitana Edgewortha gotowe zadać bolesny cios. Ludzie stanowili niewielki ułamek masy i wyposażenia okrętu – poza modułami napędowymi lwią część zagarniał sprzęt wojskowy. Samych ładowni z promami „Azuma” miała trzy, w tym tylko jedną częściowo cywilną. Nawet prom transportujący cywili, którym mieli zejść na dół, w razie potrzeby w kilka sekund mógł się zamienić w siewcę Apokalipsy. Baterie laserów i rakiety w wyrzutniach miały wystarczającą moc, by wywołać na powierzchni Hamiltona totalny kataklizm.
„Azuma” będzie wisieć na orbicie, póki Skun i Harper nie wypełnią misji, czyli od kilku tygodni do kilku miesięcy. Niszczyciel mógłby wrócić do bazy, a później przylecieć po agentów, jednak ktoś tam, na Olimpie władzy, uznał, że taka żelazna pięść na niebie jest niezbędna, aby tubylcy potraktowali wysłanników serio. Protesty Domu Krastów można było zlekceważyć. Podobno przedstawiciel tych ostatnich w Radzie Federacji na wieść o decyzji wysłania misji na Hamiltona wpadł we wściekłość i wymagał interwencji lekarza. Skun spodziewał się od ludzi Krastów wszelkiego rodzaju problemów, od strajku włoskiego, przez otwarte bojkotowanie jego pracy, aż po sabotaż.
Kiedy agent zjechał do ładowni i między zakotwiczonymi pojazdami różnych typów odnalazł właściwy prom, z grona czekających wyłowił spojrzeniem Harpera. Niewiele wyższy od niego, za to ze dwa razy szerszy w ramionach, ostrzyżony na krótko mężczyzna o spojrzeniu tak jasnym i szczerym, jakby chciał powiedzieć: „Kocham was wszystkich, wy sucze syny”. Ciekawe, ile osób da się na to nabrać, a ile domyśli się lub dowie, że razem ze Skunem Harper tworzą parę agentów ze ściśle określonymi zadaniami? Skun miał rozpoznać sytuację związaną ze statusem planety i jej, powiedzmy, dziedzictwem. Działką Harpera była ekonomia, zarówno ta oficjalna, jak i ocena niejawnych interesów oraz planów rodziny Krastów. Oba raporty miały dać Rządowi Światowemu fundament do podjęcia najlepszej decyzji w sprawie losów planety.
„Gdybyż tylko Harper nie był dupkiem!”, pomyślał ze złością Skun, podchodząc bliżej do grupki. Towarzyszył im na płycie startowej jeden z aniołów, jak nazywano żołnierzy w zbrojach fazowych. Migoczące białawo pole pozwalało dostrzec barwy ich zbroi – w tym przypadku niebieskozłote, federacyjne – zarazem rozmywając kontur postaci w świetlistą aureolę. Czterech takich stacjonujących na „Azumie” byłoby zdolnych zdobyć i podporządkować sobie Hamiltona, o ile nie trafiliby na równorzędnego przeciwnika.
Czwórka pilotów i operatorów misji weszła do kabiny nawigacyjnej, reszta zajęła miejsce w części dla pasażerów. Tu, poza dwoma wysłannikami Rządu Światowego, zasiadł starszy mężczyzna w mundurze z dystynkcjami porucznika. Skun prędzej by się spodziewał obecności wojskowego w kabinie pilotów niż tu. Zresztą kim był ten człowiek? Oleg nigdy nie widział go na pokładzie „Azumy”, a przecież z racji misji spędzał niemało czasu z kadrą oficerską. Po co porucznik leciał na dół?
Zagadek było więcej. Ledwie zajęli miejsca i wymienili kilka chłodnych spojrzeń, wojskowy ukrył się za zasłoną prywatnej przestrzeni, od ich strony dającej efekt lustra. Mógł wybrać dowolny widok: coś półprzejrzystego, obraz, cokolwiek. Lustro miało jednoznaczną wymowę: dajcie mi wszyscy święty spokój, nie chcę mieć z wami nic do czynienia.
Skun najchętniej zrobiłby to samo, jednak Harper jak zwykle wiercił się, jakby ktoś pod tyłkiem rozpalił mu ognisko albo umieścił mrowisko pełne owadów. Pochylił się ku Skunowi i półszeptem, pokonując szum silników startującego promu, rzucił:
— Już my im pokażemy, że nie warto zadzierać z Ziemianami, co nie?
Jeśli ktoś chciałby opisać Harpera jedną cechą, powinien użyć słowa „namolny”. Harper ciągle coś gadał i to zawsze było „bardziej”. Skun został wysłany, aby w imieniu Federacji sprawdzić kwestie zdrajców, Harper – aby dokonać niezależnej oceny ekonomii Hamiltona. I ciągle gadał tak, jakby nie istniało nic ważniejszego od biznesów jawnych i ukrytych, transferu gotówki, ukrywanych zasobów, a przede wszystkim – że on, Ron Harper, wyniucha każdy jeden biznes, każdego jednego dolara, albowiem świat fałszerstw ekonomicznych nie ma przed nim tajemnic, a skrywane dane rozkładają się przed nim jak pachnący kwiat o świcie, gdy słońce pobudza go do życia.
Rozpoczął ten słowotok na Ziemi, kiedy czekali na ostatnią odprawę w jednym z marsjańskich biur Federacji. Kontynuował w trakcie wspólnych posiłków na pokładzie „Azumy”, gdy dolatywali do punktu skoku poza Układem Słonecznym i po wyjściu na granicach układu, w którym leżał Hamilton. W końcu Skun nie wytrzymał i na ostatnie dni schronił się w swojej kabinie. Na wiadomości od Harpera przestał odpowiadać.
Teraz nie mógł wyłączyć paplaniny agenta, który przyjął tożsamość i mentalność rzutkiego kupca. Musiał wysłuchiwać tego „Patrzcie, jaki jestem zajebisty”, chyba że pójdzie śladem oficera. Trzeba wytrzymać jeszcze ten kwadrans, nim ich ścieżki się rozejdą, każdy zajmie się swoimi sprawami – i przy odrobinie szczęścia, z rzadka tylko miną się na wyspie.
Popatrzył na Harpera z irytacją.
— Przede wszystkim mamy im pokazać, że Federacja to nie potwory, Harper. Dobrze wiesz, jaki jest cel naszych misji.
Harper skinął głową, ale Skun nie dałby złamanego grosza za to, że rozumiał ten prawdziwy cel, chęć przejęcia przez Federację planety pod swoje wpływy. Jeśli wciąż będzie mówił Hamiltonianom, że wszystko na Ziemi jest lepsze, wywoła efekt przeciwny do zamierzonego. I tak już są najeżeni, a najeżą się jeszcze bardziej.
„Kogo Federacja tu przysłała, na tę zakazaną planetę?”, skrzywił się z niesmakiem.
— No, ale daj spokój, przynajmniej się zabawimy — na jowialne oblicze Harpera wypłynął szeroki uśmiech. — Chyba nie zamierzasz bronić tych dzikusów?
Skun zbył go milczeniem. Prom schodził z orbity i Oleg skupił się na monitorze, który pokazywał planetę.
Historia Hamiltona mogłaby się stać kanwą niejednego dreszczowca – i pewnie kiedy opadnie wrzawa, za sprawą której trafił tu Skun, tak się stanie. Powieści interaktywne, seriale holo, dramy – wszystko to czekało w zawieszeniu, póki Rząd Światowy nie podejmie jakichś ostatecznych decyzji. A ściślej, nie czekały, jednak twórcy mogli napisać tylko pierwsze rozdziały czy odcinki. Los pozostałych wciąż znajdował się w rękach polityków i żołnierzy.
Korzenie sprawy sięgały przeszłych wieków, wielkiej wojny, z przerwami trwającej sześć dekad dwudziestego czwartego wieku. To wtedy grupy ekologów i alterglobalistów, pozostające poza nawiasem społeczeństwa skupionego w kilku wielkich politycznych blokach, porwały dwa statki fotonowe i na ich pokładach uciekły z Ziemi, próbując znaleźć swoje szczęście gdzieś pośród gwiazd. Być może nikt by się tym specjalnie nie przejął – w końcu wojna dokonała takich spustoszeń, że doprawdy dwa statki fotonowe oraz grupy i tak niechcące żyć na Ziemi nie były najważniejszym problemem. Nie przejąłby się, gdyby nie ten przeklęty Hamilton. Powiedzieć o nim, że był zbrodniarzem wojennym, to jak nic nie powiedzieć. Przed podjęciem próby dostania się na jeden ze światłowców zdobył reputację specjalisty od broni biologicznej, pozbawionego wszelkich skrupułów.
Być może naprawdę zginął w czasie ataku na stocznie orbitujące wokół Ziemi. Być może faktycznie nie było go na pokładzie arek, które dotarły na planetę, teraz przewijającą się na monitorze promu schodzącego ku powierzchni. Być może Hamiltonianie nikogo nie ukrywali. Wszystko być mogło. Jednak opinię społeczną na Ziemi zbulwersował fakt, że odkryta planeta z uciekinierami upamiętnia zbrodniarza, a sami zbiegowie zostali za pomocą zmian genetycznych przystosowani do biosfery planety.
Jakby wstrzeliwując się niespodziewanie w tok myśli Skuna, Harper mruknął pod nosem:
— Ciekawe, co myślą, widząc nasz niszczyciel na orbicie?
Skun uśmiechnął się ponuro. Wątpliwe, aby Hamiltonianie rozpoznali w „Azumie” okręt wojenny, chyba że przez tych kilka lat po odkryciu planety przez Krastów ktoś zdążył ich wyedukować.
— Zacząłbym od tego, czy oni spoglądają w niebo — odparł z lekkim uśmiechem.
To wcale nie było takie pewne. Uciekali z Ziemi bojąc się wojny, nie pasowali do tamtego społeczeństwa, chcieli żyć niemal jak ludzie pierwotni. Swoje marzenie zrealizowali tutaj, w gęstych, równikowych lasach. Po co mieli patrzeć w gwiazdy, czego tam szukać, skoro w hamiltoniańskim lesie nie mogły pełnić nawet marnej roli drogowskazu? Przecież od nich uciekali, nie kusiły ich, nie marzyli o ich dosięgnięciu.
Gdyby nie kwestia, że należało sprawdzić, czy Hamilton naprawdę nie żyje, czy jego współpracownicy w rodzaju Donnerhalle’a czy Rino Urbity nie prowadzili albo wręcz wciąż nie prowadzą zakazanych Protokołem Ciała badań, można by o nich myśleć po prostu jak o wycofanej na własne życzenie społeczności.
Prom wszedł w atmosferę i zaczął się lekko trząść, pokonując opór powietrza. Stabilizatory działały, drgania były ledwie wyczuwalne, ale Skun i tak się uśmiechnął. Dobrze poczuć planetę, nawet tak dziwną jak Hamilton. Nie czuł się człowiekiem próżni, jak się mówiło o choćby żołnierzach z „Azumy” i milionach ich pobratymców ze statków cywilnych czy wojskowych, pracujących w stoczniach i innych miejscach w przestrzeni kosmicznej. Tamci niemal oddychali próżnią, to na dole, w studni grawitacyjnej, czuli się niepewnie. On zaś chciał stąpać po powierzchni, unosić się w atmosferze. Kiedy wreszcie grawitacja ustawiła kierunki świata, a opór powietrza zasygnalizował, że bezapelacyjnie są już na planecie, a nie ponad nią, na jego twarz wypłynęła ulga.
— Zadowolony z rozpoczęcia misji?
— Odkąd wiem, że Krastowie złożyli protest na ręce Sekretariatu Rządu, nie bardzo — z poważną miną odparł Skun, chociaż w rzeczywistości chciało mu się śmiać.
Całą aferę z Hamiltonianami tak naprawdę nakręcił KissaY, jeden z najbardziej popularnych globerów na Ziemi (i ekscentrycznych, na przykład nie życzył sobie, żeby odmieniać jego nick, a nawet zdołał zastrzec to prawnie). Bóg jeden raczy wiedzieć, skąd tak szybko dowiedział się o odkryciu Hamiltona. Również tylko Najwyższy albo zleceniodawcy KissaY wiedzieli, dlaczego jego atak na władze, że nic nie robią w poszukiwaniu dawnych zbrodniarzy wojennych, rozprzestrzenił się jak pożar buszu albo wybuch supernowej. Po kilku miesiącach mówiło się o tym wszędzie, w globalach wszystkich układów planetarnych rządzonych przez Federację Ziemską. Bo jak to – wojna dawno rozliczona i zapomniana, a tu mamy podejrzenie kilku najważniejszych zbrodniarzy żyjących sobie w raju? Czy ktoś odważyłby się nazwać planetę Torquemada, Hitler albo Kwan Zi? Nie? To dlaczego tolerujemy nazwę „Hamilton”, honorującą genetyka mającego ręce ubrudzone krwią milionów ofiar?
Ta gra na strunach niby zapomnianej, ale wciąż żywej w pamięci wojny i strachu przed następną, okazała się skuteczna. Ziemia musiała wysłać swoich reprezentantów, aby wybadać sprawę. Na lufach dział niszczyciela „Azuma” niosła wiarę w znalezienie prawdy.
Teraz Harper, porucznik za zasłoną i zamyślony Skun zmierzali na Siri, niewielką wysepkę, na której urzędował aktualny gubernator z ramienia Krastów, niejaki Rafa Krast.
Bo wciąż jeszcze Hamilton był częścią dominium Domu Krastów, chociaż jeśli Skun wywiąże się ze swoich zadań, ta sytuacja wkrótce ulegnie zmianie.
Być może dla wzmocnienia efektu prom powinien opaść na czterech słupach ognia wielkich jak katedry, włączyć jakiś kosmiczny klakson albo oddać w powietrze hałaśliwą i pełną efektów świetlnych salwę, żeby nikt nie mógł przeoczyć nastania Dnia Sprawiedliwości. W jakimś holowidowisku tak by to pewnie zostało pokazane. Skun jednak cieszył się, że opadli na płytę kosmodromu cicho, bezproblemowo i niezbyt efektownie. Mało kto zwrócił na nich uwagę – poza tymi, którzy spodziewali się ich wizyty.
Dwóch żołnierzy zajęło się bagażami pasażerów. Przy okazji sprawdzą mieszkania pod względem podsłuchów i innych pułapek, przeniosą też sprzęt do magazynów niedaleko kwater. Harper nie miał tego wiele, głównie jakieś papiery, Skun jednak zabrał z Ziemi dosyć niezwykłego asystenta.
Od płyty lądowiska w stronę centrum wyspy biegła linia magnetyku. Porucznik się guzdrał, najwyraźniej nie chciał jechać tym samym wagonikiem, co cywile, więc Skun wpakował się do pierwszego oczekującego, za plecami czując napierającego Harpera. Zrobił to tym chętniej, że wyspę przemiatały porywy wiatru na tyle silne, że czuł, jak wciskają mu się pod ubranie. „Czyżbym ściągnął tę zawieruchę za sobą?”, przemknęła zabawna myśl. Ale raczej to on trafił w miejsce, w którym przyszłość dopiero się gotowała. Wiedział, że pogoda na Siri jest wietrzna, zupełnie odmienna od zatęchłej dżungli, co było skutkiem znacznie mniejszego oddalenia od bieguna północnego.
Wagonik ruszył i niespiesznym tempem – zupełnie jakby ktoś chciał zaoszczędzić na prędkości, przecież magnetyki na Ziemi jeździły ze trzy razy szybciej! – pokonał kilka kilometrów dzielących port od budynków, wreszcie przystając na czymś podobnym do dworca. Wyglądało na to, że choć wyspa nie ma jeszcze wielu mieszkańców, wkrótce ich się doczeka. Niskich budynków i baraków czy magazynów było całe mrowie, jakby tylko czekały na wykorzystanie.
Po drodze Skun przeżył pierwsze zaskoczenie: przejechali niemal z jednego krańca wyspy na drugi. Tylko na szkicowej mapce, którą oglądał jeszcze na Ziemi, centralny kompleks zajmował środek Siri.
Teraz z namysłem przyglądał się grupie budowli różnej wielkości, wyglądających jak rzucone w nieładzie dziecięce klocki, różnej wiekości, barwy, kształtu. Każdy miał w jednym z górnych narożników wymalowany numer, np. A-27 czy F-22. Ale tym, co się rzucało w oczy najbardziej, była niedbale zamaskowana prowizorka. Nic w tym dziwnego, miasteczko na wyspie miało ledwie kilka lat. Na człowieku przywykłym do ugruntowanej cywilizacji i budowli mających mniej niż stulecie uważanych za tak młode, że wręcz niewarte uwagi, musiało to wywierać negatywne wrażenie.
Harper ruszył przodem w stronę zabudowań, jakby wiatr wiejący w ich stronę pozwolił mu wywęszyć zapach pieniądza. Skun z ulgą odprowadził go wzrokiem, potem przeniósł spojrzenie w bok.
Dostrzegł brzeg wyspy, wycięty, jakby jakiś potwór odgryzł kęs z okrągłej bułki. Kilkaset metrów od pierwszych budynków zaczynała się szeroka zatoka, oddzielona barierkami. Ciągnął stamtąd lekko gorzkawy zapach, przebijający się przez smród wywoływany ludzką obecnością.
Po opuszczeniu „Azumy” i promu, Skun czuł silną potrzebę odizolowania się na kilka minut, nim wpadnie w wir działania, podda się niewiadomemu i nieprzewidywalnemu. Potrzebował chwili na zebranie myśli, kilku oddechów, posmakowania tego świata w spokoju. A przy barierkach nie było żywego ducha. To go skusiło.
Targały nim sprzeczne odczucia. Powinien być przepełniony świętym gniewem współczesnej inkwizycji, przecież przyleciał tu znaleźć winnych i osądzić, nawet jeśli były to tylko fantomy, a KissaY bredził jak po ćpaku. Każdy krok po tej ziemi powinien sprawiać mu ból, jak to czuł na pokładzie „Azumy”. Instruktaż w czasie szkolenia w ośrodku Federacji nie pozostawiał wątpliwości – każda pozytywna emocja czy wrażenie pozbawiają go odrobiny chłodnej analizy, wiążą z danym światem czy ludźmi. Ma być białkową maszyną.
A przecież zachmurzone niebo było interesujące, pasma chmur układały się we wzory, których nie znał, ale mimo woli szukał w nim podobieństw. Wiatr rozrzucający mikroskopijne kropelki wilgoci porywane z oceanu, po czasie spędzonym w kosmicznej puszce wydawał się błogosławieństwem. Nawet te wszystkie odgłosy pracującego węzła transportowego były czymś atrakcyjnym, bo odmiennym od nudnej gadaniny maszyn na „Azumie”. Nie potrafił tego nie słyszeć, nie czuć, nie przeżywać.
Z zadaniem, jak miał nadzieję, i tak sobie poradzi. Sama planeta, jeśli z perspektywy wyjąć ludzi, w niczym nie zawiniła. Może stąd ten nagły – niespodziewany – rozdźwięk w emocjach, gdy postawił stopę na skalistej powierzchni.
Paradoksalnie, wiedział, że ten chłodny, oceaniczny Hamilton to zupełnie nie ta planeta, którą będzie musiał zbadać. Prawdziwi Hamiltonianie i ich problemy ukrywali się w ciepłej, tropikalnej dżungli dwóch leżących niemal na równiku kontynentów, gdzie powiew mokrego wiatru będzie iluzją.
Podszedł do balustrady. Fale oceanu, kołyszącego się łagodnie jak dziecko w ramionach matki, rozbijały się trzy, może cztery metry poniżej stoku opadającego pod kątem osiemdziesięciu stopni. Barierka zapewne miała nie tyle chronić przed życiową katastrofą samobójców i osoby głęboko zamyślone nad sensem życia, co stanowić zaporę dla urżniętych w sztok ludzi po pracy albo przebywających na chwilowym urlopie z dala od platform wiertniczych czy niemal zautomatyzowanych kopalni.
— Za płytko — odezwał się ktoś za nim.
Odwrócił się i zobaczył kobietę zmierzającą w jego stronę wzdłuż brzegu. Była trochę młodsza od niego, jasne, niemal białe włosy spięte w zdecydowany kok, rysy twarzy wyraźne. Nie tyle ładna, co interesująca twarz. Nosiła strój równie szary, jak powierzchnia wyspy, pewno dlatego jej nie zauważył. Albo dlatego, że miał spojrzenie za bardzo skierowane do wewnątrz.
— Na co?
— Na wszystko — zaśmiała się, podchodząc i opierając się o balustradę. Głos miała lekko zachrypnięty, jakby często mówiła na wietrze albo zdrowo popijała. Choć wcale niewykluczone, że po prostu taką miała barwę głosu. — Na nurkowanie z fajką, na łódkę, a nawet na porządny skok z rozpaczy, chyba że chcesz złamać kręgosłup, a nie utopić się raz a dobrze.
— Na rozpacz zawsze mam czas — rzucił przekornie. — Wciąż jestem na etapie zachwytu.
Pokiwała głową. Miała ładny profil. W innych czasach i miejscu mógłby nawet zdobyć się na komplement.
— Szybko ci przejdzie. Znasz prawdziwą nazwę tej wyspy?
A kiedy w milczeniu zrobił przeczący ruch głową, wyjaśniła:
— Żadna tam Siri, tylko Zły Sen, prawdziwy zły sen ludzi, którzy mieli pecha trafić na tę skałę. Siedzimy tu jak na kopycie, a prawdziwy Hamilton jest tam — wskazała ręką odległy horyzont, na którym niebo stykało się z wodą, płynnie przechodząc z jednego odcienia w drugi. Był pewien, że nie widać na nim zarysu bliższego kontynentu.
Popatrzył na nią zdziwiony, że wypowiedziała myśl, którą obracał w głowie. Nie mogła czytać mu w myślach, a jego zachowanie – również zastanawianie się nad samobójcami – było przewidywalne, mimo wszystko jednak zaliczyła dwa trafienia.
— Inżynier? — Przekrzywiła głowę i bezceremonalnie taksowała go wzrokiem.
Zawahał się. Czyżby nikt jeszcze tu nie wiedział, że Ziemia przysłała agenta, żeby przeprowadził śledztwo? Na tym zadupiu wszystko możliwe.
— Raczej myśliciel, który zamierza tu szukać prawdy o świecie — odparł, krzywiąc usta w niepewnym uśmiechu.
Przez chwilę w milczeniu przypatrywali się wodzie stłoczonej przez wiatr i przypływ w zatoce. Skun łapał spojrzenia kobiety pełne hamowanej ciekawości, sam odpowiadał podobnymi. Na Ziemi przed misją rozstał się z Evelynn, poszło zresztą nie o lot na Hamiltona, nie o pracę w ogóle, tylko o dzieci. On zwlekał, póki gdzieś nie osiądzie jako stateczny federalny urzędnik, Ev nalegała, twierdząc, że gdyby tak patrzeć, problemy z dzietnością zaczęłyby się w czasach jaskiniowców. Co by było, gdyby samiec pomyślał, że pora najpierw coś złowić na obiad, zanim zaryzykuje bzykanko mogące się skończyć ciążą? Jeśli zginie, kto zapewni małemu żarcie? Argument był anegdotyczny, bzdurny, wieńczył całą piramidę innych problemów – oboje zdawali sobie z tego sprawę, ale Evelynn to nie przeszkadzało. Był wystarczająco dobry jako powód rozstania. Nie zamierzała czekać. Patrząc teraz z ukosa na tę kobietę, Skun zastanawiał sie, czy są tu na wyspie jej dzieci, mąż, osiadłe życie? Kim była?
A może prawda była najzupełniej banalna – agentką wysłaną przez gubernatora Krasta?
— Nasz Zły Sen chętnie gości przybyszów z lepszych światów. Jestem Kennedy — wyciągnęła rękę. Miała szorstką skórę i mocny, stanowczy uścisk dłoni. — Z rzadka możesz mi mówić Connie, to od Constance.
— Skun, Oleg Skun z Ziemi — powiedział, patrząc jej prosto w oczy.
Nie wywołało to żadnej reakcji, wciąż wydawał się być dla niej po prostu jednym z federalnych albo krastowych, którzy spadli tu z nieba. Albo pierwszych turystów, którzy w końcu musieli się tu pojawić. Patrzyła na fale, wiatr rozwiewał jej włosy, otaczając postrzępiona aureolą.
Westchnął.
— Muszę się zaanonsować… — Z niechęcią machnął ręką w stronę budynków stacji.
— Jasne. Powodzenia. Tu się nie idzie zgubić, więc do zobaczenia.
Z zaskoczeniem stwierdził, że nie miałby nic przeciwko temu.
Rafael Krast, chętniej używający skróconej formy tego imienia, urzędował w nieco oddalonym od płyty lądowiska białym budynku z kopułą, która mogła skrywać anteny albo prywatne pomieszczenia na najwyższych piętrach. Dotarcie tam i przebicie się przez dwóch strażników zajęło agentowi federalnemu kilka minut.
Teraz pochylił się i przesunął w stronę gubernatora identyfikator, wyglądający jak kawałek starej, poszarzałej czekolady.
Gubernator ze wstrętem odsunął od siebie tabliczkę, jakby to był fragment szkieletu zwierzęcia niebezpiecznego nawet po śmierci, a nie listy uwierzytelniające Olega Skuna, wysłannika Federacji Ziemskiej.
— Wiem, kim pan jest i po co przybył. — Jego wzrok zdawał się przeszywać agenta na wskroś.
— Czyżby? — drwiąco odparł Skun, rozpierając się na krześle. A właściwie próbując znaleźć jakąś komfortową pozycję. Niewygodny mebel świetnie pasował do reszty biura, ascetycznego, urządzonego w nudny sposób. — To niech mi pan powie.
Zamaszystym gestem zaprosił Krasta do dyskusji. Wiedział, że jej nie przegra, grał bowiem znaczonymi kartami. Naprawdę niewiele osób znało faktyczne cele misji Skuna. Nie poświęcił zbyt wiele czasu aktom Rafy Krasta, uznając je za nudne i niewiele wnoszące do sprawy Hamiltonian, lecz pobieżna lektura zaowocowała wnioskiem, że nie jest to ktoś mogący sprawić mu kłopoty.
— Nawet tu docierają wieści o wyssanych z brudnego palucha planach poszukiwania dawno umarłych zbrodniarzy wojennych — warknął Krast, jeszcze dalej odsuwając od siebie dokument, aż ten zatrzymał się prawie na krawędzi blatu i Skun musiał go przytrzymać, żeby nie spadł. — Pan wie, że Dom Krastów, który reprezentuję na tej planecie, złożył oficjalny protest przeciwko wysłaniu bez naszej zgody samozwańczego sędziego?
— I protest został odrzucony. Nawet w świetle prawa cywilnego nie byłby zasadny, a cóż dopiero mówić o prawie wojennym, które każe bezterminowo poszukiwać i sądzić wszystkich zbrodniarzy — prychnął z pogardą Skun. Niech się Rafael Krast pomęczy, skoro chce się bawić w układanie retorycznych klocków. — Pan wie, że i ja, i mój towarzysz, Harper, mamy zgodę nie tylko Federacji, także potwierdzenie z Kys, gdzie mieści się siedziba waszego Domu Krastów. Czyż nie tak?
Skun skrzywił się, uświadomiwszy sobie, że mimo woli broni Harpera, który powinien się tłumaczyć sam. No, ale poszło w eter, co zrobić.
— A poza tym nie jestem sędzią, tylko policjantem zbierającym dowody.
Krast również się skrzywił z niesmakiem. Za oknem do lądowania schodził ciężki śmig. Chmury ponad nim ułożyły się tak, jakby pojazd w nie wpadł i siłą impetu rozdarł, pozostawiając wielką, jasną dziurę w niebie.
— Trzeba naprawdę mieć nierówno pod sufitem, aby uważać, że oni wciąż żyją — gubernator zmienił nagle ton. — Hamilton zginął na Ziemi, a reszta dawno umarła tutaj, przecież minęły dwa wieki od lądowania. Pan też to wie. Więc po co pan przybył naprawdę? — Mocno zaakcentował ostatnie słowo.
Skun wstał. Oparł ręce na szczycie krzesła. Lubił taką postawę, choć w czasie szkolenia któryś z wykładowców powiedział Skunowi, że zapewne w czasach uniwersyteckich zdarzały mu się bójki z użyciem mebli. Wtedy roześmiał się i poprawił go, że znacznie wcześniej, bo na uniwerku był już grzecznym, pilnym studentem, który by nie zaryzykował rozwalenia komuś głowy krzesłem. Wciąż jednak lubił ten gest mocy.
— Przecież pan wie, przed chwilą pan sam tak stwierdził. Jeśli niczego nie znajdę, to nie musi się pan obawiać.
— Ułatwię panu, co będę mógł. Dam przewodnika…
— Nie potrzebuję… — przerwał mu Skun.
— Dam przewodnika, żeby nie zgubił się pan w dżungli, za co ja będę ponosić odpowiedzialność — w głosie gubernatora zabrzmiały stalowe tony. Niespodziewanie wstał, górując nad Olegiem. Skun znienawidził go w tej jednej chwili, mając świadomość, że gubernator wykorzystuje prosty aspekt bycia wyższym, typowo męski sposób okazania dominacji. Cóż, wet za wet. — Dam sprzęt, jeśli pan potrzebuje i wszystko inne. Tylko niech pan zrobi jak najszybciej swoje i pozwoli Domowi Krastów bez przeszkód wypełniać powinności protektoratu.
Wychodząc, Skun starał się ukryć zmieszanie pod pozorem cynicznego uśmieszku. Być może jednak nie docenił Rafy Krasta i ten miał albo przecieki, albo podejrzenia co do prawdziwego celu wizyty.
— Jeszcze jedno — usłyszał głos Krasta.
Odwrócił się, na jego twarzy pojawiła się zniecierpliwiona mina. Musiał chwilę odpocząć, mieszkanie już czekało, a żołnierze z lądownika zanieśli sprzęt do magazynu niedaleko kwatery.
— Niech pan uważa. To nie jest raj…
Widząc zdziwione spojrzenie Skuna, gubernator dokończył:
— Nie chodzi mi o mieszkańców. Dżungla jest groźna, szczególnie dla turystów.
— Nie macie tu turystów.
— Dotąd nie mieliśmy, panie Skun. Po pańskiej wizycie, jakiekolwiek stanowisko pan zajmie, zrobi się o nas głośno, jestem tego pewien.
Mina Rafy świadczyła, że świetnie zdaje sobie sprawę z misji Skuna i spodziewa się zadymy. A może nawet jego słowa należało czytać jako ostrzeżenie?
Przedstawiciel Federacji bez słowa pchnął drzwi i wyszedł na światło słoneczne.
Powoli ruszył w stronę kwatery, zdając sobie sprawę, że każdy z mijanych pilotów czy robotników pracujących na Złym Śnie może rozpoznać w nim groźnego reprezentanta wrogiej siły, z którą Dom Krastów nawet jeśli nie wprost, przecież starał się walczyć z każdych sił.
Mimo to wędrował powoli, przyglądając się – jakkolwiek paradoksalnie to nie zabrzmi – stolicy planety. Pozornie była nią wciąż Hoe, gdzie mieszkali Hamiltonianie i chyba nie przebywał tam nikt spoza planety, nawet żaden z ludzi Krastów. Jednak w praktyce po lądowaniu Krastów, po włączeniu tej planety w ich sferę wpływów, los Hoe został przypieczętowany. Teraz to Siri, ta chłodna skalna wyspa wystająca z oceanu bliżej północnego bieguna niż równika, wyglądająca jak powstający na pustym polu port przesiadkowy dla przyjęcia sporego ruchu, miała największy potencjał na rozwijanie się w serce planety. Któregoś dnia wyrosną tu wieżowce i gęsta sieć magnetyków, przy brzegach wyspy powstaną port albo i dwa. Krastowie będą mieć stolicę pod kontrolą – to był najważniejszy aspekt. Skun założyłby się o wszystko, że gdzieś w trzewiach Domu Krastów taka decyzja już zapadła, a jej realizację wstrzymuje jedynie obawa o spłoszenie Hamiltonian zbyt pospiesznymi ruchami. Rafa nie powie tego wprost, lecz nie odda wyspy bez walki. Skun był tego absolutnie pewien.
Nagle od strony niskiego pawilonu, wyglądającego jak laboratorium, wyszła znana mu już kobieta. Zobaczyła Skuna i zmieniła kierunek, zmierzając ku niemu. Wiatr rozwiewał jej rozpuszczone włosy, a ona odgarniała je niecierpliwymi gestami. W jej krokach czuło się złość.
— Trzeba było powiedzieć, że przyleciałeś nas przesłuchiwać — rzuciła ze złością, gdy odległość między nimi zmniejszyła się do kilku kroków. Patrzyła na niego z dziwną miną, jakby rozbawienie i obawa tworzyły siostrzany związek w jej umyśle, a gniew, najstarszy brat, był tym, który odważył się głośno wyrazić swe zdanie.
— A więc już wiesz — odwrócił się od oceanu plecami.
Zaśmiała się krótko, zmierzyła go spojrzeniem, w którym – jak mu się wydawało – rozweselenie igrało z lekkim lekceważeniem. Poczuł się otaksowany jak towar albo może jak wróg, którego się ocenia pod kątem, ile zdąży narobić problemów, nim się go unieszkodliwi. Jednak nie sprawiał wrażenia tak groźnego, aby odczuwała paraliżujący lęk. To akurat uznawał za jej błąd.
— Fale strachu już się rozchodzą, panie federalny. Tu nie brakuje takich, co im teraz miękną nogi, w tej chwili wiszą na telefonach i komputerach, żeby zlikwidować nielegalne interesy. Będą udawać, że są świętsi od samego papieża. Z Krastami zawsze się można dogadać, ale agent z Ziemi? — prychnęła. — Przewiduję nagłe ewakuacje z wyspy, przerywanie urlopów albo zachorowania. Znów będę mieć pełny gabinet…
Gabinet? Zerknął na nią z ukosa. Kim ona była? Lekarką?
— Aż tak? Bez obaw, nie zamierzam nikomu zrobić krzywdy.
Patrzył na nią – i nagle zdał sobie sprawę, że przypadkiem albo świadomie prowadzą rozmowę na dwóch poziomach równocześnie: prywatnym, jako dwie osoby, i wyższym, on jako reprezentant Federacji, ona być może jako rzeczniczka tych ludzi. Niewygodna sytuacja, wpakował się w nią jednak na własne życzenie. Do tego prowadzi porzucenie roli bezdusznej maszyny.
— Przeze mnie nie przybędzie dodatkowych pacjentów, pani doktor. — Próbował się uśmiechnąć, choć wargi nagle mu stężały. — Obiecuję nikogo nie straszyć, niech im pani to przekaże. Interesów też nie muszą likwidować, nie jestem zainteresowany ich ciemnymi sprawkami. Skoro wie pani, kim jestem, zapewne wie pani również, kogo szukam i dlaczego.
Pokiwała głową. Ręką wskazała mu punkcik gdzieś ponad ich głowami. Krążył, jakby przyciągnęły go ludzkie siedziby, chociaż swoich zachowań musiał się wyuczyć na długo przedtem, gdy wyspa była pusta i szarpana przez porywiste wiatry.
— Baszkirki. Potrafią być uciążliwe, radzę uważać.
— Drapieżne? — zdziwił się. Czytał o Hamiltonie, jasne, jednak nic o tym, że ma się obawiać ptaków nad oceanem. W dżungli to co innego, tam latały srebrzyki ze skrzydłami ostrymi jak brztwy.
— Straszni złodzieje. A potem wszystko jest na ludzi — zaśmiała się. — Muszę wracać do pracy, panie Skun. Ale nasze drogi na pewno będą się schodzić, to mała wyspa.
Odprowadzał ją tyleż zamyślonym, co i po męsku zaintrygowanym spojrzeniem. Kim była? Kobietą, która chciała go zdobyć? Rzeczniczką wystraszonych? Czy agentką tych, którzy mieli rzeczywiste powody, by się Skuna obawiać?
Przez kilka godzin zwiedzał najbliższą okolicę, poznając różne zakątki. Przysłuchiwał się nieważnym rozmowom, łapał czujne spojrzenia, odpowiadał uśmiechem albo chłodną miną. Obserwował baszkirki, które rzeczywiście okazały się plagą, szczególnie gdy czuły za sobą wsparcie stada. Nie dość, że w ogóle nie bały się ludzi, to jeszcze miały charakter strasznych złodziejszaków.
W końcu, niedaleko jednego z magazynów, skąd zalatywało smarem i gazami technicznymi, trafił na sporo wyższego od siebie, zdecydowanie szerszego w barach mężczyznę w czystym, jednak zdradzającym robotnicze zajęcie kombinezonie. Chciał go minąć, ale ten niespodziewanie zagadał:
— Przyleciałeś niedawno? Jesteś z tury, co ma nas zmienić?
Przyjrzał się krytycznie Skunowi. Ten nie wyglądał na pracownika fizycznego, nie świadczyła o tym ani jego wątła postura, ani ubiór typowego, niedbałego inteligenta. Na szczęście nie dał się namówić na mundur, w cywilnym ubraniu trudno było dostrzec jego wspomaganie. Rozmówca patrzył więc na agenta i dokonywał w głowie trudnych procesów analitycznych. Wreszcie wyszło mu to, co Kennedy.
— Inżynier, tak? — stwierdził wreszcie z szacunkiem i uśmiechnął się, jakby wszystkie klocki ułożyły mu się w spójny obraz. — Ale na kielicha wejdziesz do naszej czarnej jamy, czy szukasz jakiejś lepszej knajpy, których tu nie ma?
W pierwszej chwili Skun chciał odejść bez słowa albo ujawnić, kim jest i napędzić facetowi strachu. Zaraz jednak nadeszła myśl „A może by im pokazać, że jestem normalny? Co z tego, że federalny. To tacy już nie piją, nie gadają, nie rzucają spojrzeniami za ładną kobietą?”. W ostateczności niech uznają, że po prostu ma jaja i nikogo się nie boi. Skrzywił usta w uśmiechu i nonszalancko skinął głową. W końcu miał poznać Hamiltonian, a kto powiedział, że są nimi tylko tamci w dżungli?
— No, na was to się doczekać już nie mogliśmy — mówił mężczyzna, prowadząc Skuna w stronę niskich, pomalowanych na granatowo budynków. — Ja na wiertnicy to całkiem już miałem dość, mówię ci. Siedzisz w kabinie jak na rozhuśtanym kiblu, wyje toto, wokół fale jak góry, kota idzie dostać. Po tygodniu życia w kabinie w zmarszczkach wody możesz zobaczyć wszystko: twarze, kształty potworów, a nawet rozebraną własną żonę i najlepszego kumpla obok. Powaga! — spojrzał na agenta.
Prowadził go w stronę budynków niczym się nie wyróżniających. Kiedy obeszli ścianę i znaleźli się przed frontem jednego z nich, Skun szybko jednak zorientował się, że sam też by tu w końcu trafił – i to wcale nie za sprawą wymalowanego ekstrawagancko szyldu „Pod Złym Snem”, lecz z powodu kilkunastu mężczyzn w roboczych ciuchach, którzy z butelkami w rękach albo miniaturowymi nargilami przytykanymi do nosów, okupowali dwie ławki przed wejściem do wnętrza. Docierały stamtąd odgłosy głośnej muzyki i gęsty zapach ciał, wszystko to, co się kojarzy z raczej męskimi zabawami.
W środku było jeszcze tłoczniej, a atmosferę można by kroić w plasterki. Wzięli piwa i wiertniczy pociągnął Skuna w stronę wolnego stolika pod oknem.
— Za szczęśliwą zmianę! — Stuknął brzegiem kufla o kufel Skuna i zachłannie wlał w siebie niemal połowę zawartości naczynia. Agent zrobił to samo, zastanawiając się, co przyciągnęło tego gościa w jego stronę. Może wyczuł, że Skun to jakaś wyższa szarża i chciał się przylizać? Albo nie miał z kim się napić, a pragnął spędzić czas w towarzystwie ludzi, a nie maszyn albo nędznego netu, jakim tu dysponowali, skoro Krastowie nie założyli na razie uniwersalnego globala, a jedynie jakiś ułomny net przez satelity na niskich orbitach. Choć pozwolili Federacji co miesiąc go uaktualniać, jak Rząd Światowy wymógł na wszystkich planetach zasiedlonych przez człowieka.
Nieważne. Agent popijał powoli piwo, rozglądał się dyskretnie po knajpie, słuchał rozmów. Opowiedział kilka żartów, na które Borge, jak zwał się wiertniczy, reagował śmiechem i plaskaniem w blat wielką łapą. Miał tylko jeden temat do opowieści: pracę na maszynie. Należał do ekipy poszukiwaczy metali ziem rzadkich. Skun podprowadzał go pod kwestię relacji z tubylcami, bez większego skutku. Wiertacz zdobył się tylko na krótkie:
— Człowieku, to wariaci! Pozwalają wiercić w oceanie, mało ich to obchodzi, ale wejdź do dżungli, od razu wielka afera.
Ludzie wchodzili i wychodzili, a Skun nasiąkał czymś, czego od dawna nie miał okazji doświadczyć – prawdziwym życiem. Zupełnie, jakby wyszedł z klatki.
Nagle od stolika po drugiej stronie sali poderwał się młody mężczyzna. Miał czerwoną gębę i szalone oczy.
— Ludzie, to federalny! — Przekrzykując gwar i muzykę, niezgrabnie machnął klocowatą ręką w kierunku Skuna. — Przyszedł ukraść nam Hamiltona!
Towarzyszący agentowi wiertniczy nie wiedział, jak się zachować, mocniej chwycił kufel z piwem i nerwowo wodził spojrzeniem po zgromadzonych w barze. Ci odpowiadali równie skonsternowanymi spojrzeniami – w końcu nikt Skuna nie znał, ale zmiana była zapowiedziana i oczekiwana, a federalny? Pewno nie śledzili namiętnie wiadomości z Ziemi, wątpliwe, aby Rafie Krastowi i jego szefom zależało na rozpowszechnianiu takich infomacji.
— To ziemniak! — Czerwonogęby ruszył w stronę Skuna, łapiąc po drodze jeden z pustych kufli stojących na ławach.
Skun zacisnął pięści, myśląc, że chciał pokazać, że ma jaja – i teraz owszem, pokaże, jak mu je defasonują. Zacisnął dłonie. Mógł pozwolić ponieść się odruchom ze szkolenia i neuronalnym ścieżkom dziesięciokrotnie przyspieszającym reakcje i dającym większą siłę, włączyć wspomaganie, które zaszyto mu w panelach wzdłuż kręgosłupa. Mógł uruchomić tryb, który w ich żargonie nazywano „trybem berserkera”, chociaż prawdziwi berserkerzy wymarli tak dawno, że została tylko nazwa bez faktycznej treści.
Mógł, ale z trudem odrzucił pokusę. Przecież nie może walczyć. Kto wie, czy nie na tym polegał szatański plan kogoś, kto napuścił tego durnia.
Nagle czerwonogęby rzucił kuflem, nie trafił, potknął się, Skun się uchylił, żeby napastnik nie wpadł na niego. Coś świsnęło mu koło ucha i z brzękiem odbiło się od przeciwległej ściany z wiszącymi płaskimi hologramami przedstawiającymi kilka ładnych kobiet w wyzywających pozach.
Napastnik znalazł się na wprost Skuna i zamachnął. Ten mógł, a może nawet powinien zrobić unik. Ale już słyszał ciągnące się za nim przez tygodnie czy miesiące pobytu komentarze „To mięczak”, „Tchórz śmierdzący, agencik jebany”. Trzasnął czerwonogębego w pysk, mierząc w podbródek. Tego też nauczyli go w czasie szkolenia. Wygodnie było niepozorną posturą unikać stwarzania poczucia zagrożenia, ale kiedy doszło do konieczności obrony, agent federalny powinien umieć zdefasonować komuś buzię nie gorzej niż jakiś bokser czy żołnierz.
Napastnik stęknął głucho i zatoczył się, zamroczony. Skun mógłby go teraz masakrować jak chciał, mimo to czekał z opuszczonymi rękoma. Miał wokół siebie tłuszczę, która umilkła, zdając sobie sprawę, że nieprzypadkiem ich kompan jednym ciosem został wprowadzony w stan chwiejnej równowagi. Z drugiej strony, nie było to coś, po czym by się domyślili wojskowego szkolenia i wyposażenia zaszytego w organizmie Skuna. Nie, prędzej przypiszą mu bogatą historię bójek w jakiejś dzielnicy „no-go” na jednej z planet z wysoką przestępczością.
— No, który następny? — Głos Skuna zabrzmiał głucho jak głos głodnego wilka. — Co, federalnego się boicie?
Mierzył robotników wrogim spojrzeniem, świadomie ich prowokując. Nie ma mowy, żeby go mieli za mięczaka. Nie muszą szanować, ale powinni się bać. Jedna zaczepka musi wystarczyć do ustalenia hierarchii.
— Dosyć! — rozległ się nagle ryk. To do środka wpadł — być może wezwany przez kogoś — barczysty, wysoki mężczyzna w koszuli opinającej tors, z dziko zmierzwioną brodą i oczyma tak zimnymi, jak metaliczny wodór wydobywany z planet jowiszowych. — Leary, odłóż ten nóż! Smith, ani się waż rzucać krzesłem, chyba że chcesz mieć potem jego nogę wbitą w dupę! Kaletka…
Kaletka nie dowiedział się, co mu zrobi przybysz, bo zwiotczał, ostatecznie przegrywając walkę z zamroczeniem. W barze zapadła cisza.
A po sekundzie rozległo się ciche szuranie i mamrotanie. To większość towarzystwa próbowała się jak najszybciej wydostać na zewnątrz, nie uciekając, ale nie chcąc dłużej znosić obecności obcego, jakby przynosił pecha i zarazę.
Mężczyzna ruszył w stronę Skuna. Przystanął przed sposępniałym agentem, który rozcierał sobie bolące kostki prawej dłoni, i mruknął:
— Jestem Georgio Campazzo, twój opiekun.
— W samą porę — prychnął agent z ironią. — Ci kolesie chyba lubią poprawiać urodę przybyszom.
Georgio zmierzył go spojrzeniem pełnym złości i przesunął po blacie do połowy pełen kufel, patrząc, jak szkło zjeżdża na krawędź, przechyla się i z mokrym chlupotem tłucze o podłogę.
— Ci ludzie zapierdalają, żeby takie paniczyki jak ty mogły prowadzić swoje śledztwa — wycedził tym samym zimnym, nawykłym do wydawania rozkazów tonem. Nie kłopotał się „panowaniem”, być może nie miał tego w zwyczaju. — Przynajmniej nie rób z nas idiotów, wszyscy wiedzą, że stare grzechy to tylko przykrywka.
Zacisnął zęby ze złością. Jego oblicze, naznaczone grymasem gniewu, mogło zrobić na kimś wrażenie, choć nie na Skunie, który takich min dosyć napatrzył się na Ziemi, w szkole i podczas wizyt u wuja.
— Następnym razem pozwolę im upuścić więcej pary z garnka, panie federalny. Radzę mieć to na uwadze.
Odwrócił się od agenta plecami i krocząc do wyjścia, przy którym na jedynym sprawnym zawiasie kiwały się otwarte drzwi, rzucił:
— Idź spać. Spotkamy się o ósmej na płycie lądowiska. Zaczynasz swoją misję, chłopcze. I jak najszybciej ją zakończ, rozumiesz?
Zniknął za drzwiami, zupełnie jak ojciec, który rozgonił podwórkową bijatykę dzieciaków i wraca do uczciwej pracy dorosłych.
Barman, który całej bójce przyglądał się znieruchomiały, jakby widywał takie akcje na co dzień, popatrzył z niechęcią na Skuna i mruknął;
— Nie wyganiam, ale jak pan wyjdzie, lepiej tu bez asysty nie wracać.
= = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = = =
„UMSI 20291917171, przez tubylców nazywana Żar. Gwiazda typu ziemskiego.
Cztery planety w układzie, Umia na orbicie ciaśniejszej od Hamiltona i dwie duże superziemie, Dickey i Oherne, na odległych orbitach, liczonych w miliardach kilometrów od gwiazdy centralnej. Interesujący jest tylko wspomniany Hamilton, druga spośród planet, minimalnie większa od Ziemi.
Generalnie jest to miejsce, którego nie wybralibyście na wycieczkę – zresztą póki co nie istnieje taka możliwość, Hamilton wciąż jest objęty kwarantanną. Istnieje tam bogate życie roślinno-zwierzęce, jednak niezbyt dobrze dopasowane do człowieka. Pierwsi osadnicy dokonali (nielegalnych z dzisiejszej perspektywy, choć legalnych w świetle ich niewiedzy o istnieniu Protokołu Ciała) zmian bioinżynieryjnych w swoich ciałach, aby móc się żywić produktami tamtejszego biotopu. Trwa spór o konsekwencje tych przystosowań.
Atrakcje do zwiedzania: wyłącznie nieskażona natura, głównie dżungla i nudny ocean, po którym toczą się dosyć silne fronty atmosferyczne.
Polowania: nie.
Wygody: brak luksusowych hoteli, a nawet ośrodków o obniżonym standardzie. Względne warunki egzystencji tylko na skalistej wyspie zwanej Siri, miejscu urzędowania tamtejszego gubernatora, wyznaczonego przez odkrywców i obecnych właścicieli planety, Dom Krastów.
Koloniści: nieprzychylni przybyszom.
Rekomendacja (w przyszłości, po zdjęciu kwarantanny): omijać. Jest tysiąc bardziej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.