- W empik go
Woły robocze: Obrazki z życia poczciwców - ebook
Woły robocze: Obrazki z życia poczciwców - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 313 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEZ
A. Wilczyńskiego
Autora Kłopotów Starego Komendanta,
WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa,
1882.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ.
Âàðøàüà, 22 Àïðåëÿ 1881 ãîäà.
WSTĘP.
Z góry się zastrzegam przeciw wszelkim pretensyom, z jakiemi, z tytułu powyższego napisu chcianoby się do mnie przyczepić. Wiem i uznaję to, że nasza Galicya, a przedewszystkiem wschodnia jej połowa, gorliwie zajmuje się hodowlą tych zwierząt rogatych, zwanych wołami, którym nadawszy ile możności przyzwoitą powierzchowność, wysyła je na pożytek niemców do Wiednia. Pod względem więc traktowania tej sprawy z całą znajomością przedmiotu, ustępuję pierwszeństwa c… k… galicyjskiemu Towarzystwu gospodarskiemu i innym władzom pracującym nad polepszeniem dobrobytu austryackiego, tembardziej, że w ostatnich czasach, piekąca ta kwestya wołowa dostała się już do ministeryum i na stół wysokiej Izby poselskiej w Wiedniu.
Kie zważając na to, że bardzo często nie godzę się (notabene w myśli) z zapatrywaniami in – teligencyi naszej na przyszłe losy Galicyi, jednak przyznaję, że teraz, kiedy szło o taką przyszłość bydła rogatego, rzecz została dokładnie przedyskutowaną, z całą świadomością wszelkich humanitarno-kygienicznych przepisów, i o szpitalach czyli zakładach kontumacyjnych dla bydła i o weterynarzach i szkole weterynaryjnej, o przewozie, o środkach leczniczych i innych warunkach zdrowego a wesołego rozrostu tych zwierząt. Nawet dla ochronienia ich od złego towarzystwa z małocywilizowanymi sąsiadami ze stepów, zdecydowano zamknąć granicę dla tych ostatnich, aby czasami nie wniosły tu nibilistycznej zarazy zwanej księgosuszem.
Jedna tylko okoliczność, a raczej pewien fawor dla opasów odgrywających bądźcobądź rolę arystokratów między bydlętami, dla których wyłącznie te wszystkie zabiegi są poświęcone, mogłyby mnie zniewolić do wzięcia w obronę biednych wołów roboczych, o których wcale nie było mowy. Mógłbym, gdybym już koniecznie chciał szukać sławy, czyli guza natem polu, zaagitować zwołanie nadzwyczajnego posiedzenia Towarzystwa opieki nad zwierzętami, a przedstawiwszy mu dotykalnie wszystkie zepsute karki zapomnianych ulubieńców galicyjskich, pokazawszy te narzędzia tortury, owe odwieczne jarzma, w które się dotąd nasze woły zaprzęga, możebym wyjednał wystosowanie memoryału do wysokiego sejmu krajowego, aby podobnie jak dla kóz i świstaków, ryb i ptaków, uchwalił nową ustawę bydlęcą dla ochronienia wołowych karków od barbarzyńskiego jarzma. Wszystko to, powtarzam, mógłbym, gdybym miał odwagę cywilną do kandydowania na wielkiego człowieka, a przytem dar zwoływania zgromadzeń, organizowania stowarzyszeń i zakładania dla nich specyalnych organów. Lecz ponieważ tego wszystkiego nie mam i nie cieszę się reklamą prasy miejscowej, zatem z boleścią serca daję temu pokój, biorę się do rzeczy mniej głośnej, to jest do studyów innych stworzeń Boskich, mniej uprzywilejowanych od zwierząt, to jest do wołów roboczych ludzkich, orzących przez całe życie dla pożytku i uszczęśliwienia innych. Chodzą oni także w jarzmie, w które ich wyzyskująca strona bez litości ubiera, a których odszukać bardzo łatwo we wszystkich stanach, we wszystkich zajęciach i we wszystkich miejscach.
Moje woły robocze, zwykle nie mają rogów (chyba czasami małżeńskie). Są tak samo jak ich pierwowzory bardzo łagodnego temperamentu, cierpliwości niesłychanej i prawdziwie wolej wytrawności. Zamłodu czasami brykają, ale to bardzo niewinnie; lecz za to kiedy się włożą do pługa z całą uległością dają się zaprzęgać w każdej chwili a małe dzieci nawet mogą niemi powodować. Naturalnie, że w takich okolicznościach rzadko kiedy tyją, że mają fizyognomię zamyśloną, a przy końcu życia, dla braku czasu uczą się przeżuwać po nocy to, czego w dzień nie mogli spożyć.
Woły robocze ludzkie dzielą się zwykle na dwa wielkie działy: wołów roboczych familijnych i wołów roboczych publicznych. Każdy dział ma znów swoje rodzaje, rodzaj gatunki, a gatunek odmiany. Pragnąc moje studyum uczynić ile można dokładnem, muszę traktować każdy dział po porządku; zaczynam więc od pierwszego.
DZIAŁ FAMILIJNY.
Charakterystyczne cechy tego działu są: niezwykła tkliwość serca pochodząca z wiekiem w ślamazarność, wzrok krótki, nie sięgający dalej poza familię, wygórowane pojęcia, zwykle nabyte, o obowiązkach rodzinnych, nieskończona miłość wszystkiego co swoje, zamiłowanie spokoju i nieograniczona wiara w wielką przyszłość familii.
Dział ten rozpada się zwykle na cztery rodzaje wołów roboczych, a te reprezentują; a) wół roboczy ojciec, b) wół roboczy mąż, c) wół roboczy syn i d) dość rzadki, jednak w Polsce częściej spotykany, wół roboczy opiekun.
Liczę na pobłażanie czytelników, że nie będą wymagać, abym zapuszczał się tutaj w dalsze rozgatunkowanie tych rodzajów, które musiałoby dotknąć wszelkich stanów i położeń socyalnych, wśród których każdy pojedynczy okaz przebywa. Za daniem obecnych szkiców moich jest tylko rzucenie ogólnych podstaw do tak zajmującej i wielce ciekawej nauki o wołach roboczych ludzkich, zatem pozostawiając innym rozwijanie w tym kierunku dalszych badań, poważę się przedstawić wynik długoletnich obserwacyj moich nad obyczajami i zwyczajami niektórych osobników i zaczynam od ojca.
I.
Wół roboczy-Ojciec.
Pierwszeństwo w tym rodzaju należy się szlachcie wiejskiej, raz że najwięcej ma ona rysów charakterystycznych odziedziczonych po przodkach; powtóre, że z konserwatywną zaciekłością pielęgnuje dotąd swoją rasę, co właśnie do badań moich najwięcej się nadaje.
Weźmy naprzykład takiego pana Jacka z Bocheńskiego, który wagonem trzeciej klasy podąża do Lwowa dla zasilenia kasy najstarszego syna praktykującego na starostę w jednem z biur rządowych. Chłopiec to jak malowany, rozumie się nie stary Jacek, ale jego syn, czekający właśnie na papę w dworcu kolei żelaznej. Z matematyczną ścisłością (jakby ukończył technikę), rozdzielone ma włosy na środku głowy z maleńką grzywką na czole, co mu już nadaje pozór młodego byczka z usposobieniem borykania się z przyszłą karyerą. Pod nosem zaczynają sypać się białe jak len wąsięta, na szyi wiszą binokle, kołnierzyki odwinięte wichrowato, a w jasnym centkowanym krawacie zakrywającym mężne piersi, tkwi śpilka z podkową i batem, jako symbol, źe pan Zdzisław, mimo młodego wieku swego, kutym już jest na wszystkie cztery nogi, i potrafi los podcinać z fantazyą. Przy otwartej głęboko kamizelce wiszą łańcuszki od zegarka na obie strony; żakieta jasna, rozchodząca się hyperbolami poza niego, ma regularne bronzowe pręgi w rodzaju pręg, jakie zdobią prawdziwą pijawkę. Młody aspirant na starostę, podobnie, jak pewien hrabia, zagina dla oszczędności majteczki na dole, choć błota wcale nie ma na dworze, bo to odkrywa jasno czekoladowe sukno spiczastych bucików, będących teraz w modzie.
Na peronie dano znak, źe pociąg się przybliża, i gdy poważny portier drzwi otworzył, jednym z pierwszych jest zasapany i przygarbiony pan Jacek w wyrudziałych jak stary pies szopach. Poczciwy szlachcic dla oszczędności dźwiga w obydwu rękach podróżne tłomoki, a pod pachą ma jeszcze próżną butelkę po wypitej kawie, w którą go imość dobrodziejka, pani Jackowa, na drogę zaopatrzyła…
– Jak się masz Zysiu, jak się masz moje dziecko!–woła stary stawiając pakunki na ziemi, a garścią obcierając wąsy do pocałowania syna. Różne piękności przechodzą obok i potrącają starego, Zdzisio chciałby pocałować ojca w rękę, ale że szlachcic krzyczy zagłośno, więc pociągając go delikatnie za rękaw, całuje w ramię, powtarzając–pst, pst, nie tak głośno, mój ojcze…
– A weźno tam jeden worek – mówi stary wpatrując się z rozkoszą w zarumienioną twarz syna – bo mi butelka z pod pachy wyleci, a to szkoda, żeby się stłukło… I trzeba pójść do tej akcyzy, bo tam matka włożyła trochę materklasów wieprzowych.
– Na co takie rzeczy?
– Ba ba, na co? – tylko sprobujesz tego salcesonu, to palce będziesz oblizywał… trzeba coś opłacić.
Ale gdzieżby taki elegant w jasnych rękawiczkach mogł się dotknąć brudnego worka szlacheckiego…
– Ekspres! – woła na przechodzącego posługacza–weżno te tłomoki i idź do akcyzy… Niechże ojciec da klucze.
– To już sam muszę pójść, moje dziecko – rzecze zafrasowany pan Jacek–jeszczeby co zginęło i takby mi poprzewracali wszystko…
I wsadziwszy ową butelkę do kieszeni futra, pan Jacek znów podniósł tłumoki i potaszczył się do biura akcyzy, gdzie borykając się do upadłego, co do wagi owego salcesonu i dwóch garnuszków masła, targował się o cenę opłaty, upewniając, że to wszystko nie na handel, ale dla jego syna Zdzisława, przyszłego c… k… starosty powiatowego.
Stary koniecznie chciał iść piechotą, lecz pan Zdzisław już zamówił parokonnego znajomego fiakra…
– Ojciec się zmęczy, gdzież można – mówi syn zatrzymując się z nim przy powozie – toż to z pół mili do miasta…
– Nic mi nie będzie: dzięki Bogu, mam nogi zdrowe: co jato na wsi zrobię na dzień tej drogi, pewnie ze dwie mile.
– Ale już zamówiłem, niech ojciec siada…
– A cóżto będziesz chciał, mój przyjacielu? – pyta pan Jacek woźnicy.
– Jest taksa z pakunkiem i w nocy półtora papierka.
– Bójże się ty ran Boskich, człowieku! mnie za te pieniądze, trzy furmanki cały dzień gnój wożą. A tożto ciężkie czasy w tym roku; kartofle przepadły, pszenica nie daje pół korca… gdzież ty masz duszę, człowieku!
Mimo wszelkich dąsań i grymasów pana Zdzisława, mimo tak rzeczywistej kompromitacyi wobec znajomego dorożkarza, stary wyszukał jednokonkę, za pięćdziesiąt centów ugodził i wraz z synem pojechał do miasta… W drodze rozpoczęły się dość głośne targi o hotel, gdzie stanąć. Pan Jacek koniecznie chciał do Podolskiego, pan Zdzisław ciągnął do Zorza.
– Mówię ci, synu drogi, u nas taka w tym roku bieda, aż strach! I ekonoma odprawiłem i matka kucharkę odprawiła: sami robiemy wszystko, bo końca z końcem nie zawiążesz… Ja ci mówię, że pracujemy jak woły, od rana do nocy…
– Pst! pst! – przerwał synek pokazując na dorożkarza, który w tę stronę ciekawe ucho nadstawiał–Co tam kto ma wiedzieć o tem, co u nas w domu się dzieje…
– Kiedy bieda, jak Boga szczerze kocham, na co tu w bawełnę obwijać?
Pan Zdzisław o tyle jednak przemógł skąpą naturę ojca, że zajechano do angielskiego hotelu, gdzie stary po obejrzeniu ośmiu numerów po różnych cenach i piętrach, wybrał pokoik w podwórzu, gdzieś w samym kącie; z niebardzo przyjemnym widokiem na stajnie.
Pan Jacek może mieć lat sześćdziesiąt kilka, jest średniego wzrostu, barczysty, ale trzyma się pochyło; ztąd obywatelski brzuszek jego wysuwając się trochę nieproporcyonalnie naprzód, daje figurze kształt litery S, będącej jak wiadomo jedną z kwalifikacyi na urząd powiatowy. Duża, otwarta i czysto-polska twarz jego goreje rumieńcem, wąsy i bródka choć jasnoblond, jednak już siwieją, a połyskującą łysinę z guzem na środku, łatają jak mogą szpakowate kosmyki włosów, idące z za uszu ku owemu guzowi. W oczach tylko, w tych wypukłych i wypłowiałych niebieskich oczach, mógłby ktoś dopatrzyć pewnej szlachetnej filuteryi, owego z głupia-frant, coto jak cię pyta o drogę na prawo, z pewnością chce jechać na lewo; – ale ja uprzedzam czytelnika, że to tylko pozory: pan Jacek w swem życiu krętej drogi nie znał.
W tej chwili jest on nad wyraz uszczęśliwiony z oglądania najstarszego syna. Nie mogąc oderwać od niego oczu, co chwila bierze rękami oba jego ramiona i przypatruje się paniczowi Zdzisiowi i obserwuje najmniejszy szczegół jego ubrania.
– No i coż Zdzisiu, jakże tam?
– Bardzo dobrze wszystko…
– Prędko co dostaniesz?
– Na prowincyą tobym już miał, ale ja nie chcę wysługiwać się w starostwie… Siąść, to siąść na dobrego konia odrazu…
Stary pochodził po stancyi, podumał, a zobaczywszy że palą się dwie świece na stole, jednę zagasił.
– Nam i przy jednej będzie dobrze, a to oni zaraz dwadzieścia centów rachują… Hej, hej–woła na służącego uchylając drzwi na kurytarz–słuchajno mój ty, przynieś tu piwa dwa kuf elki…
– Na co, ojcze, piwa?
– Zjemy sobie doskonałą kolacyjkę! Mam tu salceson, mam całego kuraka, chleb, masło..
Ale fi! kto to widzał?–przerywa syn–pójdziemy na dół do restauracyi…
– A a a ja nie mogę, ubrania nie mam… Widzisz, ja po gospodarsku, w kożuszku… Musimy jutro pójść do krawca, każę sobie zrobić surducik…
– Na co to ojcu? Na wsi co po lepszem ubraniu…
– Hm, zawsze jakoś wypada… Może trzeba będzie iść do twojego konsyliarza…
– Ej, to nie potrzebne, protekcya ojca jeszczeby mi zaszkodziła. A tu znowu obedrą za surdut, kiedy tam w Bochni daleko taniej będzie…
Przynieśli owe piwo, pan Jacek wydobył materklasy z podróżnego worka, wydobył myśliwski scyzoryk i zaczął krajać energicznie ów przechwalony salceson, z którego tłusty sok przez palce mu kapie.
– Sprobuj Zdzisiu, jakie to dobre–mówi zajadając z osobliwszem mlaskaniem.
Lecz widać, że ten wzorowy apetyt starego nie oddziaływa jakoś na syna, bo zawoławszy kelnera, każe sobie przynieść porcyę befsztyku z restauracyi.
– Odzwyczaiłeś się od naszego jedzenia, hę?…. Jakże tam u hrabiego na owej recepcyi? Pewnie mości dobrodzieju marcepany, pasztety, hę?
– Herbata i ciastka: nic więcej..,
– Pfiu… jakie mi kolacye!… W taki sposób cóż my? to już chyba chleb z solą… Myślałem, u hrabiego… No, a jakże to było z tą, księżniczką, coś pisał, hę?… tańcowałeś?
– Tańcowałem.
– Tak ją wziąłeś w pół, mości dobrodzieju, jak u nas, czy też zdaleka przez rękawiczki?…
– Wziąłem i to dobrze wziąłem – mówi pan Zdzisław z pewnym tryumfem.
– A ona co?–pyta szlachcic pakując duże kawałki chleba do ust, od których aż mu się policzek wypycha.
– Nic, śmiała się… one to lubią…
– Ha, ha, ha i śmiała się? mówisz; księżniczka się śmiała… To ty, mości dobrodzieju, w górę idziesz, o, idziesz…
– Jeszczebym wyżej poszedł, gdyby było za co…
– A bój się Boga, bo ja ci to mało daję? Pięćdziesiąt reńskich na miesiąc.
– Cóżto pięćdziesiąt reńskich: głupstwo Ja dwa razy tyle wydaję i jeszcze mi nie wystarcza…
– Dwa razy? – powtarza pan Jacek wytrzeszczając oczy,–dwa razy po pięćdziesiąt: a zkądże ty masz?
– Jakto zkąd?–mówi pan Zdzisław, oczyszczając nożem powierzchnię befsztyku z żółtka, kto – rego nie lubi,–Czy to ojciec nie wie zkąd się bierze jak kto niema?
– No, no, zkąd?
– Pożyczam…
Stary aż podskoczył i za głowę się złapał…– Ty pożyczasz? A gdzież jest taki dureń, z pozwoleniem, któryby ci pożyczył?…
– Ba, dziesięciu mam takich… Porządny młodzieniec i z szykiem, zawsze dostanie pieniędzy aby tylko oddawał.
– A zkądże ty oddasz?
– Ja? Ojciec zapłaci…
– Święty Mateuszu patronie nasz, ratujże mnie też, ratuj!… Ja mam płacić twoje długi?… Nie, nie, mości dobrodzieju, jakem Jacek: centa jednego nie dam!
– To któż da? Ojciec, dalibóg, to sobie jest paradny. Trzeba mnie było oddać do krawca albo do szewca, do terminu, tobym chodził boso albo w pantoflach i w fartuchu, zamiast tużurka. Ale jeżeli się komu dało edukacyę i wpuszcza go się między porządnych ludzi, toć trzeba żeby on miał wszystko, jak się należy… Chce ojciec żebym bywał, znajomości porządne robił, z hrabiankami tańcował, a to kosztuje..: I tak się dosyć nabieduję i naoszczędzam, żeby nie było znać tej biedy, a ojciec jeszcze na mnie krzyczy…
– Zdzisiu kochanie, nie krzyczę…
– Tylko co? Nie będę płacił., któż zapłaci, ja? Gdyby ojciec był moim synem… to słowabym nie powiedział.
– Kiedy widzisz, moje dziecko, ciężko.. jak Boga kocham nie uwierzysz jak ciężko…
– I komuż teraz lekko, a przecież ludzie mają… Trzeba się starać, widzi ojciec: to trudna rada.. Ja muszę mieć swoje, co mi się należy. Myśli ojciec, że to tak jak na wsi, zje się byle co, chodzi się w byle czem… A tu wszyscy na ciebie patrzą i każdy palcem wytyka… Rękawiczki świeże muszę mieć, cygara muszę mieć, porządnie trzeba mieszkać i tu pójść i tam pójść i cukierki i bukiety i pikniki i składki… Ojciec zna to przysłowie: kiedy wejdziesz między wrony, krakaj także jak i ony…
– Hm, żeby to jeszcze na co się zdało? – szepnie pan Jacek westchnąwszy ciężko.
– Musi się zdać! Zobaczy ojciec, że niedługo zostanę koncepistą, a potem komisarzem, a potem sekretarzem… i już starostą. Przyjemnie będzie wtedy powiedzieć ojcu: mój syn starosta.. albo delegat…
– Daj ci Panie Boże, daj!… Ale do tego czasu ja skapcunieję… pięcioro jeszcze w domu; temu to, temu owo… Salusia prosi, aby już za mąż; żeby oto…
– Coż jej tak pilnego?… żeby panny ze wsi w piętnastu latach już leciały za mąż. Ale na co tu długo gadać..- Mam robić karyerę, to niech robię, a nie to nie…
Jak tam dalej szła rozmowa ojca z synem, już nie wiem; dość, że kiedy przyszedłem na drugi dzień do pana Jacka, znamy się bowiem oddawna jako sąsiedzi i przyjaciele, zastałem starego w bardzo kwaśnym humorze. Siedział zakłopotany przy stole, pugilares z pieniędzmi obok niego, ołówek w ręku i arkusz papieru przed nim. Zobaczywszy mnie zerwał się, pugilares czemprędzej schował do kieszeni i zaczął mnie całować z całą serdecznością.
Rozpytawszy wzajemnie o żony i każde z dzieci, mówię ja do niego:
– A jakże tam gospodarstwo?
– Niech go trzysta dyabłów weźmie i to gospodarstwo!–powiada drapiąc się po głowie. – Ot, sąsiedzie dobrodzieju, gdyby się kto trafił, zarazbym sprzedał…
– Słyszę ja to już dziesięć lat toż samo z ust sąsiada dobrodzieja, a jak przyjdzie co do czego, to sąsiad się wymawiasz.
– Teraz to naprawdę jużbym sprzedał, jak szanuję sąsiada dobrodzieja: już nie mogę… Coraz się, mości dobrodzieju, obcinamy: i ekonoma odprawiłem, i cugi poszły do ludzi i wszędzie ja sam, a i żona moja sama, a tu panie kuso i kuso… Jak się nie zmieni na świecie, wojna jaka czy co innego nie nastąpi, to człeka dyabli wezmą. A do tego jeszcze klacz mi, panie dobrodzieju, padła; myślałem sprzeda się w Tarnowie, będzie na procencik dla sąsiada dobrodzieja; młoda, lat cztery, ale przypytała się jej dychawica: na lekarstwa osiemnaście reńskich wydałem i poszła. Na wiosnę tego roku Marynia dostała kaszlu, mości dobrodzieju, ale to takiego kaszlu, któregom jako żywo nie słyszał: mówie sąsiadowi, huczało jej jak w beczce pustej. Żona powiada: suchoty, Jacusiu; doktor kiwa głową i każe do Szczawnicy. Coż było robić? pojechały wszystkie i znowu pękło pięćset, akurat te same co miały iść na procencik dla sąsiada dobrodzieja… A tu i Zdzisław ciągnie.
– Widuję go często, rozbija się fiakrami po mieście… – przerywam uśmiechnięty.
– Musi, kochany sąsiedzie dobrodzieju. Jak już wszedł między panów i kieruje się na człowieka to cóż poradzisz!… Zaczęło się, więc niech idzie dalej. Ja tam o sobie nic nie myślę, włożyłem się do roboty, jak ten wół do jarzma, nie przymierzając; ale niech choć jeszcze będzie lepiej… "Wszystko teraz do urzędu i do urzędu, sąsiedzie łaskawy… Na wsi nie ma co robić, widzi sąsiad dobrodziej; surduta poczciwego z gospodarstwa nie sprawisz: jak Boga kocham tak prawda. Tylko co przyjechałem, już rano musiałem dać dwa papierki po sto… Trochę się hultaj zadłużył, ale trudno; jak wleziesz między wrony… To tylko człowiekowi raduje serce, że się szelma śrubuje dobrze… Żebym ja sąsiadowi chciał opowiedzieć wszystko, co on mi tu wczoraj nagadał, toby się sąsiad dobrodziej naśmiał dowoli. Gdzieto tam my dawniej, ani słyszeli o tem: hrabia to hrabia, mości dobrodzieju, ukłoniłeś się zdaleka, a oni teraz z nim ty a ty… Słyszę panie, dawali jakiś fig-mig dla pan.
– Pewnie piknik? – wtrącam.
– Tak tak piknik, w tem ich tam końskim domu, czy sali, to powiada szampan się lał, jak Boga kocham… A jednej hrabiance to całą filiżankę lodów napakowali tu… jak sąsiada dobrodzieja szanuję, tu – mówi pokazując ręką za kamizelkę. Nie huncwoty to jakieś, proszę ja sąsiada? Nacierpi się człowiek to prawda, napracuje, nabieduje, ale przynajmniej wykieruje chłopaka na człowieka… Dostanie pensyjkę i będzie sobie kpił ze szlachty. Powiadam sąsiadowi dobrodziejowi, jużby był komisarzem żeby chciał.
– I czemuż nie chciał?
– Bo musiałby jechać na prowincyę… Sam dobrodziej przyznasz, coby to była za karyera, a on tu posiedzi jeszcze jakie dwa lata i odrazu bęc na starostę… Po francuzku ci się tak bestya wyuczyła, że ci rżnie lepiej niż my po polsku, a powiada że teraz międy panami bez francuzkiego ani rusz… Z prawdziwą księżniczką tańcował na balu i kiedy go się pytałem jak on śmiał, to ci panie dobrodzieju tylko ręką machnął: „Co tam taka księżniczka, kiedy goła…” Widzisz jaki to hultaj mądry?… kto ich takiej mądrości wyuczył?… U niego sto reńskich, to bagatela… powiada „inni mają tysiące długów i śpiewają sobie.”
– Że też pożyczają takim młokosom?–mówię obojętnie.
– To to i mnie w głowę nie idzie–odpowiada zachwycony pan Jacek–ale prawda jest, bo dopiero co był tu żyd z wekslem jego na dwieście reńskich. Podpisał z nim jakiś hrabia jeszcze młodszy od niego… No i żyd powiada: "tysiącbym dał, takie piękne panicz". A człowiekowi jak trzeba paręset reńskich w Bochni, to cię tak naoglądają, tak wymacają, mości dobrodzieju, że gdyby nie podatki, człowiekby plunął i poszedł.
Ponieważ, jak się czytelnicy domyślają, miałem i ja mały rachuneczek z panem Jackiem, który z powodu padnięcia owej klaczy, z powodu kaszlu panny Maryi i pikników w końskim domu, przez Zdzisia et Comp, wyprawianych, nie mogł być zrealizowanym; przeto niepozostawało nic innego, jak tylko zawierzyć słowu pana Jacka, że wszystko to z procentami będę miał oddane sowicie po żniwach. Dla pamięci jednak, wypadało tę sprawę trochę opisać, a że jak na złość nie było papieru pod ręką, mój sąsiad kręci się tedy, aby posłać do miasta po czysty arkusz. Spojrzę ja na komodę obok różnych flaszeczek z perfumami, obok kilku pachnących jak zaraza mydełek, leży eleganckie pudełko z listowym angielskim papierem, na którym aż błyszczy kolorowy monogram syna.
– "Weź sąsiad jednę ćwiartkę oto tego i napisz,–mówię pokazując na nowo pudełko…
– Eh! Zdzisio nie chce, żeby mu co ruszać.
– Ale cotam zważać na jakieś lubi czy nie lubi, smarkacza. Masz sąsiad i pisz. Cóżto nie za twoje pieniądze wszystko?
Siadł tedy i zaczął gryzmolić owe zobowiązanie po żniwach, gdy na to wpada wysztafirowany Zdzisio do pokoju, a niezważając wcale na mnie; mówi wprost do ojca:
– Niechno ojciec da mi jeszcze pięćdziesiąt, tylko prędko, mój tatku, bo tam czeka na dole kolega od którego pożyczyłem.
– A przywitajże się z panem Izydorem…
– Przepraszam – mówi spostrzegłszy moją osobę i podając mi końce palców ubrauych w jasno liliową rękawiczkę.–Jak się pan ma?
Stary podniósł się z krzesła, pióro na stole położył i wydobywszy pugilares z kieszeni, usunął się do okna.
– Czegóż się tak ojciec chowa po kątach, przecież ojcu nikt nie wydrze… Mnie tak pilno, a ojciec się tak guzdrze, jakby o jakie tysiące chodziło…
Pan Jacek dał owe pięćdziesiąt, syn zmiąwszy papierek, schował do kieszeni od kamizelki, i zrobiwszy lewo w tył, już zmierzał ku wyjściu, gdy na nieszczęście spojrzawszy na stolik, dostrzegł ową ćwiarteczkę listowego papieru ze swoim monografem.
– Jak ojciec śmie brać mój papier?–zawoła spojrzawszy zagniewanym wzrokiem na starego.
– Przepraszam cię moje dziecko… – mówi jąkając się stary.– To tylko jeden arkusik… Widzisz, z sąsiadem mamy obrachunek… tego… nie było innego pod ręką…
– Ze tez najmniejszej rzeczy nie można tu zostawić, żeby zaraz spółek nie było.,.
– No no no, ja ci odkupię taki sam…
– Ale, odkupię… – powtarza już we drzwiach zabierając paczkę z papierem, a skinąwszy mi głową od niechcenia, wybiega na schody, które aż dudnią pod jego stopami…
– Bestya jaka narowna, hę? – mówi zakłopotany pan Jacek siadając znów do pisania – I rób tu z nim co chcesz…
– Baty, mości dobrodzieju, baty!–krzyknę.
– Co, gdzie, komu? – pyta z przestraszoną miną szanowny sąsiad, myśląc, że ja o batach dla niego mówię…
– Komuż jak nie urwisowi temu, który nie pomnąc na czwarte przykazanie Boskie „ zaprzągł poczciwych rodziców do pługa i orze nimi jak parą bezsilnych wołów,..
– Prawda, że orze – pomruknął stary westchnąwszy ciężko–ale coż robić, mój sąsiedzie… Takie czasy nastały teraz, każdy nami orze kto nie chce!…. Byle tylko zmieniło się na lepsze, łaskawy sąsiedzie dobrodzieju…
Poczciwy synalek Zdzisio tak oporządził pugilares starego, że przed wyjazdem pożyczył on jeszcze odemnie kilka reńskich na kupno biletu trzeciej klasy do Bochni.
– Mówię ci, sąsiedzie, miałem dla żony kupić na suknią i dla dziewczyn po parze trzewików, ale mnie tak zdarli w hotelu, że nie wystarczyło. Zdzisio powiada, że w Bochni jeszcze lepszych rzeczy i taniej dostanie. Ma racyą, a może się i obejdą bez tych rzeczy. Pojadę dziś nocą, bo szkoda dnia przy gospodarstwie; u nas tak się teraz ludzie zbiesili, że gdzie nie dojrzysz okiem, to dołożysz workiem… A tu, mości dobrodzieju, każdego centa szkoda!
II.
Wół roboczy-Matka.
Gdybym obrazki moje pisał dla niemców, którzy nietylko nami, ale i żonami swojemi orzą (dalibóg widziałem niemkę zaprzężoną – razem z krową do pługa), nicby mię powyższy napis nie żenował. Ale że u nas cywilizacya jeszcze nie doszła do takiej perfekcyi jak w krainie miliardów, dlatego przepraszam wszystkie czytelniczki, iż zagalopowawszy się raz w tytule, nie mogę już rejterować. Bo proszę was, jak tu pisząc o wołach roboczych ludzkich, pominąć poczciwe i zacne matki nasze, które w imię źle zrozumianej miłości dla dzieci, daleko ciężej i cierpliwiej pracują niż prawdziwe woły z rogami.
Pan Honorat, rezydent Hryczkowskiego dworu, jako generalny kręciciel zegarów, powiada, że podług kompasu była dziesiąta; ja utrzymuję, że było wie cej – ale dajmy na to, niech będzie dziesiąta. Otóż sarni państwo powiedzcie, czy to się godzi, czy to jest pięknie, aby take dwie zdrowe i tęgie pannice jak Dziudzia i Ciucia leżały jeszcze w łóżkach! Tu Oleli a pilnująca kawy przy kominku w kredensie, o mało się nie skręci, bo ma wycierać mokrą ścierką podłogę w kancelaryi pana; tu stary Felko chciałby posprzątać w jadalnej sali i pójść do ogrodu, gdzie najemnice pielą ogórki; tu pokojówka ma się wziąć do prasowania spódnic, bo panienki jadą dziś na imieniny do Stępkowa, a tu, panie, nikt się nie może ruszyć, gdyż pani woła: cicho, cicho, nie stukajcie, panienki się obudzą… Poczciwa matka, widząc, że zabawa w Stepkowie może się przeciągnąć do rana, chciałaby, aby córki wyspały się już anticipando.
Zapewne i wy czytelnicy, podobnie jak ja, zaciekawieni jesteście, jakie też to święte pańskie ukrywają się pod tym pseudonimem Dziudzi i Ciuci. Daję wam słowo, przewertowałem już kalendarze wszystkich trzech obrządków od deski do deski, i nigdzie podobnych imion nie znalazłem; dla tego sądzę, że przyłączycie się do mojej petycyi, jaką niniejszem stosuję do pana Klemensa i Domicelli z Cienkiewiczów Pyszczyńskich, właścicieli Hryczkówki, i tych dwóch nimf spoczywających w łóżku, aby nam tę kalendarzową zagadkę wyjaśnić raczyli.
– Hm!–przychodzi mi do głowy, czyby nie wypadało dla porządnego zawstydzenia Dziudzi i Ciuci, tak raptem otworzyć okiennice, otworzyć drzwi, i wprowadzić wszystkich czytelników hurmem do ich sypialni. Daję słowo honoru, mógłbym: ciekawym, co nam powieściopisarzom nie wolno? Ale zważywszy, że wielu z nas, a szczególniej przyjaciół moich gimnazistów, mogłaby pani Domicella kazać bez ceremonii Fedkowi za drzwi powyrzucać, o czem będąc w ich wieku nieraz miałem się sposobność przekonać; więc dam temu pokój, poprzestając na zapewnieniu, że ze względu na panujący tam porządek, niewiadomo ktoby się więcej z nas zażenował, ja, czy panny Pyszczyńskie, czy wy szanowni czytelnicy!
W sąsiednim pokoju jadalnym, w tej właśnie chwili odbywa się fabryka sukien, dla panienek, na dzisiejszą zabawę. Pani Domicella, osoba już w wieku, ze spuszczonym nosem na kwintę, w okularach na tym nosie, siedzi biedactwo przy okrągłym stole i ściboli igłą, nadsłuchując, czy panny się nie przebudzą. Pszenica tego roku przepadła, Klemens się kurczy jak idzie o pieniądze, sama więc własną ręką uszyła obie sukienki dla Dziudzi i Ciuci, żeby przecie wyglądały po ludzku. Właśnie w tej chwili zajęta jest myślą, czyby nie odpruć koronek od własnej sukni i niemi ubranie córek wygarnirować, ale na nieszczęście koronek jest tak mało, że dla dwóch nie wystarczy, a Ciucia miałaby żal, że mama tylko o Dziudzi pamięta… Medytuje tedy, suknię swoją z szafy wyjmuje, przymierza, kombinuje, gdy w tem z miną lwa rozjuszonego wpada czerwony jak koral, pan Klemens i krzyczy: „wody”!
Portret pana Klemensa Pyszczyńskiego bardzo łatwy do naszkicowania. Niech każdy z czytelników, narysuje sobie kółko; w tem kółku da dwie kropki u góry jako oczy, pod spodem jedną kropkę jako usta, a obok tej kropki po obu stronach dwa sztrychy rozchodzące się na prawo i na lewo jako wąsy, a fizyognomia szanownego dziedzica gotowa.
Proszę się nie lękać, źe pan Klemens zawołał tak nagle wody; nigdzie się dzięki Bogu niepali: to tylko ręka nagle mu spuchła.
– A bodajże go najjaśniejsze pioruny! – krzyczy, odrzucając chustkę okalającą rękę i zanurzając ją w miednicy, którą usłużny Fed'ko wnosi tuż za nim.
– Cóżto się stało, Klimusiu? – pyta niespokojnie żona, oglądając się na panieński pokój, czy córki się od tego hałasu nie przebudzą.
– To huncwot twardą ma mordę? ha!
– Kto taki?
– A któżby, jak nie ten Wańko, to moje utrapienie! Powiedziałem bestyi: nie każ mi kuć kasztanki, bo ma podbitą strzałkę… Nie, taki nie posłuchał i powiódł do kowala… Zagwoździli kobyłę i rzecz skończona! Jedźże tu teraz do Stępkowa czem chcesz!
– Serce ty moje, Klimciu–mówi przeciągając, jak wszystkie podolanki pani Domicela, a rękę polewając wciąż zimną wodą–czyżto warto, żebyś się tak irytował. Tak zawsze chwaliłeś Wańka, a pewnieś go wybił, serce ty moje. Obiecałeś mi tyle razy, że się będziesz hamował…
– Et! hamuj się rybeńko, hamuj, gdy ci taka morda na złość zrobi… kropnąłem raz, bo mię już pasya wzięła…
– Ale też spuchła ręka jak pierzyna–dodaje sensacyjnie Fedko trzymając miednicę.
– A to kanalia, ma taką chudą gębę jak chart….
– Ale gdzie tam, jaśnie panie–dogaduje śmiejąc się filuternie lokaj, z dawien dawna nieprzyjaciel stangreta. – Ta, to on potrafi tak wciągnąć gębę w siebie…
– Ot, masz racyę… prawda, prawda, wciągnęła bestya… Poczekajże ty jakiś, na drugi raz wezmę ja się inaczej do ciebie… Oj miłosierdzie Boże: zaczyna rwać!
– Pęcherze będą, jak ciebie kocham, serce ty moje… Potrzebne ci to było… Fedko, dajno tam sól z farfurką: stoi na kredensie.
– Dam ja ci, dam, za owo wciąganie–biaduje pan Klemens–Fedko, idź mi za nim, niech on tu zaraz przyjdzie!
– Serce Klimciu, coż znowu, jak mię kochasz…
– Nie bój się, bić go nie będę, bo czem?… Ale trzeba mu dać skórkę ze słoniny, żeby kowal podłożył pod podkowę… Ajaj, jaj… to boli…
Za chwilę wszedł wysoki, smagły, o ciemnej cerze ów Wańko. Pan Klemens, tylko błysnął zagniewanem okiem na niego; lecz o dziwy, natychmiast spuścił te oczy na dół, zobaczywszy, że lewy policzek Wańka tak samo się wydął i zaczerwienił jak jego ręka…