- W empik go
Wózkiem przez świat - ebook
Wózkiem przez świat - ebook
Znakomita, dająca do myślenia książka. Napisana z niezwykłą werwą, autobiograficzna opowieść o mierzeniu się z własnymi słabościami. Pozytywna, wzruszająca i inspirująca. To zabawna, ale i pouczająca historia życia niepełnosprawnego podróżnika. Ukazuje zmagania z przeciwnościami losu i niesamowity dystans do siebie oraz świata. Autor zawstydza czytelnika swoją determinacją, siłą, pomysłami. Dobrze opowiedziana historia, dająca kopa do działania. Aż chce się odbyć podróż daleką lub bliską…
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-315-3 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko zaczęło się od końca świata. Uparłem się, żeby pojechać do Norwegii za koło podbiegunowe. Gdy tylko usłyszałem, że mój dobry kolega planuje wybrać się na słynny Przylądek Północny — nie mogłem darować sobie takiej przygody.
— Jak to nie dam rady? Ja nie dam rady?!
Decyzja zapadła, termin przyklepany. Jedziemy na Nordkapp. Ekscytacja była tym większa, że kompletnie nie wiedzieliśmy, czego się tam spodziewać. Internet niby wie wszystko, ale w moim przypadku to „wszystko” jak zwykle jest zdecydowanie trudniejsze.
— Nie mamy zapewnionego noclegu, nie jest wytyczona kompletna trasa — mówili moi przyjaciele.
— Ale mamy punkt docelowy i to najważniejsze. Poprowadzą nas trolle — skwitowałem.
Moja pewność, że podołam i na własne oczy zobaczę koło polarne sprawiła, że przyjaciele w tej walce „polegli” i podjęli wyzwanie.
Podobno Nordkapp to najdalej wysunięty punkt Europy. Chociaż są tacy, co twierdzą, że to jednak Knivskjellodden wiedzie prym w tym wyścigu o metry. Tak czy siak, zjeżdżają tam tłumnie karawany turystów z całego świata, byle tylko zobaczyć urwisko i poczuć wiatr we włosach, o ile je mają…
Pojechałem i ja. Dotarliśmy na koniec świata. Ja i mój inwalidzki wózek (wrzód na dupie, ale i wybawienie). Dalej była już tylko pustka, Morze Arktyczne i jedna myśl: dokonałem tego! W głowie kłębiły się myśli, serce waliło jak oszalałe. Może to wyświechtany frazes, ale tam, za kołem polarnym — gdy adrenalina sięgała zenitu i wypierała się nawzajem ze zmęczeniem — przed oczyma przeleciało mi całe życie.
Mam teraz czterdzieści lat. Wtedy, na Nordkapp, byłem lekko po trzydziestce. Dorosły facet. Jednak w tamtej chwili w oczach zakręciły mi się łzy i pomyślałem o swojej mamie. Dopiąłem swego, a ona mogła być ze mnie dumna. Pamiętam, że zawsze walczyła o moją samodzielność i zawzięcie szukała sposobów na wyleczenie mnie z fizycznej ułomności. Ale cudowne ozdrowienie nigdy nie nastąpiło. Nie pomogli medycy ani tajemne machanie różdżką w wykonaniu wszelkiej maści znachorów. Owszem, bywało nawet zabawnie, kiedy specjaliści od niekonwencjonalnego leczenia prześcigali się w swoich ekwilibrystycznych tańcach i modłach nade mną. Ale moim rodzicom nie bardzo było do śmiechu. A za to piekło i bezgraniczną nadzieję słono płacili przez wiele długich lat.
— Pani syn ma zanik mięśni — oznajmili lekarze z Kliniki Chorób Mięśni w Warszawie, stawiając ostateczną diagnozę po dwóch miesiącach intensywnych, spersonalizowanych badań szpitalnych. Miałem wtedy kilka lat i chyba żadnej świadomości tego, co się ze mną dzieje.
Urodziłem się w Koninie. W bardzo zwyczajnej rodzinie. Na początku nic nie wskazywało na to, że będę jeździł na wózku. Przez pierwsze dwa lata życia byłem przeciętnym, zdrowym chłopcem. W wieku trzech — zaczęły się problemy. Coraz częściej przewracałem się, nie mogąc ustać na nogach. Próbowano mnie leczyć pod tym kątem, ale bez żadnych rezultatów. To zaniepokoiło moich rodziców. Historia zdawała się zataczać koło. Moja starsza o dziewięć lat siostra również chorowała na zanik mięśni. Zaczęły się wędrówki do różnych specjalistów. W latach osiemdziesiątych XX wieku medycyna w Polsce nie była jeszcze tak rozwinięta, jak obecnie. Dlatego ostateczne zdiagnozowanie jej choroby było naprawdę bardzo trudne. Była słodką pięciolatką, kiedy mama zdała sobie sprawę, że córka nie jest „łamagą”… Objawy mojej choroby zdawały się podobne do objawów u siostry. W moim przypadku było to już jedynie potwierdzenie przypuszczeń. Aczkolwiek u mnie choroba objawiła się w znacznie większym stopniu niż u niej. Być może oboje jesteśmy posiadaczami genetycznej wady. Taka nasza uroda…
Będąc na Nordkapp zdałem sobie sprawę, jak silną psychicznie kobietą musi być moja rodzicielka, skoro poradziła sobie z wychowaniem trójki dzieci, w tym dwojga poważnie chorych. Mam do niej za to ogromny szacunek i chciałbym, żeby o tym wiedziała. W tamtych czasach niewiele matek decydowało się na heroiczną walkę o zdrowie i życie swoich dzieci. To chore, słabe, „niepełnowartościowe” potomstwo zwykle skazywane było na oddanie do domu pomocy społecznej, gdzie po kilku latach przeważnie umierało. Ja żyję. Mnie nikt nie oddał. I szczęśliwie zawędrowałem w najdalszy kąt europejskiego lądu.
Przekroczenie koła polarnego miało więc dla mnie symboliczne znaczenie. Nie chodziło tylko o turystyczne stąpanie po tej szerokości geograficznej, ale głównie o pokonanie własnych granic i słabości.
***
Cała wyprawa na biegun była dość męcząca nawet dla moich sprawnych towarzyszy podróży. Zaplanowaliśmy ją na siedem dni, ponieważ tylko tyle mieliśmy urlopu.
— Jedziemy, zobaczymy i wracamy. Taki jest plan — wspólnie ustaliliśmy.
Wyruszyliśmy ze Szwecji. Raniutko. Zabraliśmy GPS, jakieś mapy, szczątkowe informacje wyszukane we wszechwiedzącym necie. Do tego mały, podręczny bagaż. Trochę prowiantu, żeby nie zemrzeć po drodze. W Norwegii, wiadomo — wszystko drogie, więc ograniczyliśmy wszelkie koszty do minimum.
— No to w samochód i rura!
Z Malmö do Oslo wiodła autostrada. Początkowo nabijaliśmy kilometry bardzo szybko. Jednak im dalej, tym było ciężej. Na wysokości Göteborga pojawiły się już skałki, krajobraz stawał się coraz bardziej surowy. Dwie noce jechaliśmy niemal bez przerwy. Poruszaliśmy się samochodem osobowym, robiąc jedynie krótkie postoje, by rozprostować kości. Ból niewygody łagodziły widoki za oknem.
W tamtym okresie nie korzystałem jeszcze z samojezdnego wózka elektrycznego, tylko z manualnego. Podczas tej szalonej podróży trzeba więc było za każdym razem wsadzać mnie i wysadzać z auta, co było niezwykle uciążliwe i dla mnie, i dla moich opiekunów. Ale radość z wycieczki wynagradzała wszelkie niedogodności.
Z perspektywy wózkowicza Szwecja, Norwegia, Finlandia to kraje — nazwijmy to — opiekuńcze. W całej Skandynawii kładzie się bowiem duży nacisk na to, by miejsca publiczne były dostępne dla niepełnosprawnych. I faktycznie, można to było odczuć podczas całej wyprawy. Tak prozaiczna sprawa, jak odpowiednio przystosowane toalety na stacjach benzynowych, podjazdy, automatyczne drzwi — to wszystko niewątpliwie ułatwia życie i może sprawić, że człowiek o niepełnej sprawności ruchowej nie czuje się balastem dla innych.
Trasa na Przylądek Północny i z powrotem liczyła ponad pięć i pół tysiąca kilometrów. Musieliśmy narzucić sobie szybkie tempo, żeby zdążyć dojechać i wrócić w wyznaczonym terminie. Na północy nie ma już autostrad, a drogi są kręte i niebezpieczne. To dodatkowo wydłużało czas jazdy. Było za to sporo czasu na przemyślenia.
Każdy z uczestników wyprawy miał swój powód, dla którego chciał stanąć na Nordkapp. Mnie się zdawało, że jeśli uda się zdobyć ten strategiczny punkt na mojej własnej mapie świata, to w życiu uda mi się już wszystko. Brakowało mi jakiejś takiej wolności, którą chciałem w ten sposób osiągnąć. Dziś wiem, że prawdziwą, niczym nieograniczoną wolność — nosi się w sobie. To nie horyzont wyznacza nam granice, ale własne myślenie. I nie cel jest najważniejszy, a dążenie do niego. Jednak do takich przekonań musiałem po prostu dorosnąć.
***
Im dalej mknęliśmy na północ, tym dzień stawał się dłuższy. Podobnie jak droga, której końca w dalszym ciągu nie było widać. Minęliśmy dwie ostatnie stacje benzynowe. Przejechaliśmy tundrę z niskopienną roślinnością, potem znowu jakieś pustkowie i teren wypasania zwierzyny.
Nagle mijające nas samochody zaczęły mrugać światłami. Jeden, drugi, trzeci…
— Co, u diabła? Policja? Tutaj?
— Jeszcze tego brakuje.
— Jeśli trafi się mandat, to pójdziemy z torbami.
— Nie, to chyba nie policja. To coś innego.
— Może wypadek?
Chwilę później okazało się, że musieliśmy zwolnić i przepuścić uczestników ruchu drogowego, mających na tym terenie pierwszeństwo. Ot, niepisane prawo północnej Norwegii. Naszym oczom ukazały się całe gromady mieszkańców tamtego regionu. Widok niesamowity.
— Renifery! — krzyknęliśmy.
Na wyciągnięcie ręki mieliśmy cudownie umaszczone, z pięknym porożem, stada reniferów, które grupkami, raz po raz stawały na drodze ku naszemu szczęściu.
— A może to łosie, a nie renifery?
— Łosie są większe i mają inne poroże — powiedziała moja dziewczyna, jedyna kobieta w tej męskiej ekipie. — A poza tym chodzą w pojedynkę, a tych jest cały zestaw.
Leniwe norweskie piękności, spacerujące całą szerokością szosy, zmuszały nas do zwolnienia tempa. Dzikie czworonogi były u siebie, więc nam, maluczkim turystom, pozostało jedynie podporządkować się ich wątpliwemu pośpiechowi. W oczekiwaniu na ustąpienie przejazdu fotografowaliśmy ich tyłki i pyski. Trzeba przyznać, że tamtejsza sceneria w istocie dawała potężną dawkę pozytywnej energii, stąd dobry humor długo nas nie opuszczał.
— Ta symbioza fauny i flory sprawia, że człowiek mimo woli zaczyna zastanawiać się nad sensem swojego istnienia. I wyjątkową małością gatunku ludzkiego w konfiguracji z przestrzenią środowiska naturalnego — powiedziałem jak natchniony, wprawiając w rozbawienie swoich współtowarzyszy podróży.
Takie oto rozważania filozoficzne towarzyszyły nam w drodze do bieguna i naprawdę nie mogliśmy doczekać się momentu, w którym dzień niezauważalnie zrówna się z nocą. Od połowy maja do końca lipca na biegunie północnym słońce wcale nie zachodzi. A ponieważ nie chowa się poniżej linii widnokręgu, można nacieszyć oko prawdziwym polarnym dniem. My byliśmy tam w czerwcu, kiedy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę jest jasno. Trudno więc było się przestawić na spanie w takich okolicznościach, ale organizm sam regulował ten stan rzeczy i w końcu padaliśmy jak kawki. O nocleg bez wcześniejszej rezerwacji też raczej nie było trudno.
Na kole podbiegunowym podczas tej umownej nocy jest co prawda zimniej niż za dnia, ale za to niemal pusto. Jeśli więc ktoś lubi spokój i ciszę, to zdecydowanie polecam wizytę na Nordkapp na przykład sierpniową nocą. Ale niech nikogo nie zwiedzie, że to lato. Temperatury są tam nocą tak niskie, że woda w butelce potrafi zamarznąć błyskawicznie. O ile tłumy turystów nadciągają do Nordkapp o każdej porze roku, są i takie sezony, w czasie których zwiedzających jest nieco mniej. Każdy może więc wybrać okres zwiedzania według własnych upodobań.
***
Wiedzieliśmy, że okolice Nordkapp mają turystom wiele do zaoferowania. Począwszy od możliwości zwiedzenia rezerwatów morskich ptaków, poprzez wycieczki łodziami po osadach rybackich, a na pobytach wędkarskich skończywszy. Co prawda rezerwat można oglądać jedynie z łodzi i zejście na ląd jest zakazane — chroni się w ten sposób populację gnieżdżących się tam ptaków — ale i tak sporo można zobaczyć. Zresztą wszelkie informacje o tamtejszym Zoo Safari można znaleźć w necie choćby pod hasłem: atrakcje na wyspie Magerøya. Nas najbardziej interesował klif i ze względu na brak czasu to na nim chcieliśmy skupić swoją uwagę.
Im bliżej kulminacyjnego punktu, tym krajobraz stawał się bardziej surowy. Rzekłbym nawet, że w pewnych momentach nie napawał optymizmem. Wzgórza na horyzoncie zaczęły przybierać skalisto-księżycowy wygląd. Dalej było już tylko gorzej. Na niektórych odcinkach drogi wielkie głazy i kamienie wyznaczały granice stromego pobocza. Ostatni etap podróży odbywał się już przez tunel o długości 6870 metrów, prowadzący wprost na cypel z tarasem widokowym. Tuneli po drodze było w sumie bodajże dwa lub trzy, ale wydrążone w skałach. Ten ostatni był najdłuższy, podmorski i… niestety płatny.
Wreszcie stało się. Dotarliśmy na sam kraniec Europy. Na najdalej wysunięty fragment lądu. Wrażenie nie do opisania. Chociaż miało być tak pięknie, kolorowo, jak w folderach reklamujących raj. A było pusto, szaro, wietrznie. Dziwnie. A przy tym deszczowo i jakoś tak mrocznie. Surowy klimat robił swoje. Wielkie „wow!” miało tu trochę inny wymiar. Ale co tam. Ważne było tylko to, że dopiąłem swego i dostałem się tam! Jeszcze chwila, kilkadziesiąt metrów i spojrzę z gigantycznej skarpy w dół. Jakie to ma znaczenie, czy w słońcu, czy deszczu.
Na Nordkapp aura bywa różna. Właściwie zmienia się co chwilę. Są dni, że we mgle białej jak mleko nie widać niczego poza żeliwną konstrukcją słynnego globusa z 1978 roku, ustawionego na postumencie w centrum tarasu widokowego. Widoczność jest ograniczona do kilku metrów. Poniżej tylko trzystumetrowe urwisko, a dookoła bezkresne Morze Arktyczne. Bywa, że trzeba umieć to sobie wyobrazić, bo nie sposób cokolwiek dojrzeć we mgle. Niektórzy, jadąc tyle kilometrów i nie widząc tego, po co przyjechali — mogą czuć się mocno zawiedzeni. Ale przy odrobinie szczęścia i słonecznej pogodzie, rozpościerający się widok może zapierać dech w piersiach. Podobnie jak dech w piersiach zapiera wiatr, który w niczym nie przypomina łagodnego zefirka. Trzeba to powiedzieć wprost: niezależnie od pogody, na tej wysokości bez przerwy „piździ jak w Kieleckiem”. I wybierając się tam, należy mieć to na względzie. Ciepłe puchowe kurtki i uszate czapki wcale nie będą przesadą, czy to zimą, czy latem. Osobom niepełnosprawnym, poruszającym się na wózkach, unieruchomionym w jednej pozycji, chłód doskwiera często. Dlatego tym bardziej uczulam, żeby o to w tamtych warunkach zadbać.
***
To przenikliwe zimno przypomniało mi historię z młodości. A że młodość często idzie w parze z głupotą, to i o niej też trochę będzie. Byłem w pierwszej klasie ogólniaka. Miałem nauczanie indywidualne, o czym jeszcze wspomnę, w każdym razie należałem do czwartkowego klubu integracyjnego dla osób niepełnosprawnych. Spotykaliśmy się co tydzień. I chyba dobrze, że nie częściej. Istniało bowiem ryzyko, że wraz z częstotliwością spotkań młodych-niepokornych wzrosłoby niebezpieczeństwo naszych psot. To był fajny czas w moim życiu. Przychodziło po mnie dwóch kolegów, wspólnie organizowaliśmy sporo różnych imprez i wymyślaliśmy różnorakie wariacje uatrakcyjniające naszą codzienność.
W tymże szalonym klubie nie mogliśmy sobie odmówić Sylwestra. Z pełną pompą, na sali. Zabawa była szampańska, cokolwiek to dla poszczególnych czytelników znaczy. Dla nas miało to takie znaczenie, że nie bardzo pamiętaliśmy, którędy do domu. Nad ranem mróz, a my pieszo z imprezy. Ja na wózku, który tym razem posłużył także za wieszak. Powiesiliśmy na nim co popadło, szaliki, czapki — i slalomem w drogę. Rozgrzewała nas młodość i procenty. Humor dopisywał. Życie było przecież takie piękne. Wracałem ubrany tylko tak, jak wystrojony byłem na zabawę, więc bez ciepłej bluzy czy swetra. Co prawda w kurtce, ale jednak lekkiej i rozpiętej. Wcześniej planowaliśmy, że wrócimy taksówką. Nie musiałem się więc jakoś specjalnie grubo ubierać.
Efekt tej niczym nieskrępowanej radości wieczoru był taki, że… wylądowałem w szpitalu z bardzo ciężkim zapaleniem płuc. Opiekowały się mną siostra i ciocia, które akurat tam pracowały. Miałem więc bardzo dobrą opiekę. Po pierwszych badaniach ciocia weszła na salę i mocno przytuliła mamę. Wiedziałem, że stało się coś poważnego. Nieprzytomnym wzrokiem wodziłem od jednej do drugiej. Nie mogłem zrozumieć, co się dzieje.
— Lekarze mówią, że będzie cud, jeśli przetrwa tę noc. Módlmy się, żeby przeżył. Szanse na to są naprawdę niewielkie… — szeptały ze sobą, płacząc.
Jak widać, przeżyłem. I mam tę historię wyrytą w pamięci. Zawsze, ilekroć jest mi zimno, zdrowy rozsądek nakazuje interweniować. Od tamtego czasu raczej nie szarżuję i nie dopuszczam nawet do lekkich przeziębień. Nie zawsze się to udaje, ale naprawdę się staram.
***
Nordkapp to miejsce dość rozległe i spacerować można do woli. Jedni turyści prosto z parkingu kierują się na pokaźnych rozmiarów taras widokowy, inni mozolnie, po kamiennych szlakach, wspinają się na okoliczne klify, byle tylko móc zatrzymać w kadrze linię horyzontu. Osoby pełnosprawne mogą tam śmigać niczym kozice. I faktycznie wielu tak robi. Niepełnosprawni poruszają się jedynie po płaskim terenie, co wcale nie oznacza, że się tam nudzą. Wszystko jest dość dobrze oznakowane i nie ma najmniejszego problemu, żeby odnaleźć to, co kogo zainteresuje.
Niedaleko miejsca przekroczenia linii koła polarnego wybudowano specjalne centrum turystyczne. Oszklony budynek z widokiem na panoramę Nordkapp. Można się tam schronić choćby przed wiatrem urywającym głowę. I tak też, niepocieszony sytuacją, zrobiłem.
Gdy wjechaliśmy na granicę koła polarnego, duma mnie rozpierała. A że biednemu zawsze wiatr w oczy, to mnie chwilę później o mało szlag nie trafił. Tam, na Nordkapp, poznałem skalę swojej euforii zmieszanej ze złością. Wietrzysko było bowiem tak silne, że moi przyjaciele mieli nie lada zagwozdkę, jak wyciągnąć mnie z samochodu i usadowić na wózku. Co próbowali otworzyć drzwi auta, to wiatr je zamykał. Kiedy się już udało, okazało się, że niesprzyjająca pogoda niestety nie pozwoli mi na dojechanie wózkiem tam, dokąd bym chciał. Wiatr przestawiał mnie z kąta w kąt niczym małą zabaweczkę i w pewnym momencie zaczęło się robić niebezpiecznie. Byłem zawiedziony, że przebyłem tyle kilometrów, a już na samym szczycie i przy końcu podróży, pięćdziesiąt metrów od celu — musiałem poniekąd skapitulować. Wózek poddał się sile wiatru i zaczął żyć własnym życiem. Nie słuchał mnie kompletnie, obracając mną w każdą stronę. Sytuacja zaczęła być dramatyczna. Nie było nawet możliwości, żeby mnie chociaż tam zaciągnąć albo dopchać. Matka natura zwyciężyła.
Tym sposobem zobaczyłem swój własny „koniec świata”. I wszystko, i nic. A że głupi nie jestem i z naturą na siłę walczyć nie chciałem, to postanowiłem w owym centrum turystycznym przeczekać czas, gdy moi przyjaciele robili sobie zdjęcia tuż nad skarpą.
Nie wiedzieć czemu przypomniało mi się, że z dzieciństwa nie mam właściwie żadnych zdjęć. Może kilka. Dawniej nie było aparatów cyfrowych, tylko analogowe. Klisze były drogie, rodzice nie za bogaci, zresztą umiejętności w zakresie fotografowania też specjalnych nie mieli. A może to ja byłem mało fotogeniczny. W każdym razie zdjęć nie posiadam.
Swoją drogą, fotografia to przecież jedyne, co nam pozostaje ze wspomnień, kiedy pamięć już uleci. A ja tak bardzo chciałem zachować w pamięci ten moment z koła polarnego, ten widok za oknem! Byłem tam! Na swoim, wymarzonym w dzieciństwie, końcu świata… choć kiedyś nawet nie wiedziałem, gdzie on dokładnie jest. Mając łzy w oczach, pomyślałem o swoich rodzicach. Jak wielkim wyzwaniem była dla nich opieka nad chorymi dzieciakami i czymże był mój ból tamtej chwili w porównaniu z ich bólem, noszonym w sercu przez całe życie. A przecież oni nigdy się nie poddali. Byłem z nich dumny, byłem też dumny z siebie.
Tam, w środku, za szybą, patrząc z zazdrością na tych, którym było w życiu łatwiej, przyrzekłem sobie, że moja noga jeszcze tam postanie. I że dokonam tego, choćby nie wiem co. No i że zdecydowanie powinienem postarać się o stabilniejszy, masywniejszy wózek. Spełnianie marzeń przecież nie ma ceny.
Tak naprawdę nie czułem się przegrany. Może zły, może smutny, ale nie przegrany. Moja choroba w tamtym czasie była już dość mocno rozwinięta, a mimo to udało mi się przebyć tak daleką drogę. Chciałem dojechać na biegun i przecież zrobiłem to!
***
Kiedy po jednej stronie okna szalał wicher, a po drugiej było ciepło — dostrzegłem kilka atrakcji. W środku budynku — który, trzeba przyznać, był nieźle dostosowany do niepełnosprawnych — kino, kawiarnia, podziemna część wystawowa i sklepiki z pamiątkami. Gdyby ktoś miał ochotę zakupić poroże renifera albo kamień z końca świata, to z pewnością tam mógłby to nabyć (ewentualnie u przydrożnych sprzedawców, u których ceny były nieporównywalnie wyższe). W kinie co pół godziny wyświetlany był panoramiczny film, pokazujący to miejsce podczas czterech pór roku. Fenomenalnie zrobiony. Warto go obejrzeć. Była też Jaskinia Światła, poczta, muzeum. A nawet kapliczka św. Jana, do której podobno niektórzy przyjeżdżają specjalnie po to, by wziąć tam ślub.
Ogólnie, miejsce jest niewątpliwie skomercjalizowane. Parking płatny, wspomniany przejazd przez tunel płatny, butelka wody droższa, niż tej święconej. Naprawdę bardzo wiele osób narzeka na podbiegunowe ceny. Ale to w końcu Norwegia, gdzie wszystko jest drogie. Przecież na samym końcu świata ceny mają prawo być niemal kosmiczne. Ciekawostką jest fakt, że podczas pobytu na przylądku można sobie wykupić dożywotnią, certyfikowaną kartę wstępu na Nordkapp. Pytanie tylko, ile razy się z niej naprawdę skorzysta?
Przy wejściu do centrum turystycznego stał posążek złośliwego trolla, którego „rodzinkę” teoretycznie można już było spotkać jadąc do Nordkapp. Zresztą ten fragment drogi specjalnie zaznaczyliśmy na swoich mapach już na samym początku podróży. Podobno trollowa kraina to jedyne takie miejsce na świecie.
— Trolla musowo zobaczyć trzeba — stwierdziliśmy. I faktycznie, od początku witały nas w Norwegii biało-czerwone znaki z ostrzeżeniem: „Uwaga, trolle!”. Patrząc potem za okno, na mgłę otulającą Nordkapp i wesoły uśmieszek trolla dyżurującego w centrum turystyki, łatwo skojarzyć, z kogo i czego mogą się te złośliwe bestie śmiać. Ale to tak na marginesie.
W każdym razie sama Droga Trolli, czyli Trollstigen, pięknie się wiła wśród skalnych ścian, to w górę, to w dół. I płynnie przechodziła serpentyną od zieleni aż po lód. Trzeba przyznać, że było to niezwykle efektowne i warte zobaczenia. Nachylenie jezdni przy zjeździe wynosi tam dziesięć procent. Stromo, ślisko, niebezpiecznie, widoki piękne. Tu wodospad, tam kamienie, tu parkingowa zatoczka, tam jeszcze coś. Co ciekawe, każdy z zakrętów na Drodze Trolli miał swoją nazwę własną. Zważywszy na fakt, że było ich jedenaście — ktoś musiał się nieźle natrudzić przy ich wymyślaniu. Był więc i Langdalsvingen, i Kjelstadsvingen, i parę innych, równie trudnych do wymówienia. Mniej więcej w połowie drogi znajdował się kamienny most, a właściwie wodospad Stigfossen, prowadzący przez ogromne urwisko.
Całość panoramy można było obejrzeć z platformy widokowej, z której jak na dłoni widać cały trollowy szlak. Szczyty gór, pokryte warstwą śniegu, perfekcyjnie łączyły się ze śnieżnobiałymi, puchatymi chmurami. Trudno było odróżnić jedno od drugiego.
„Garbata” (jak same trolle) droga — czynna od połowy maja do października — z pewnością jest jedną z największych atrakcji Norwegii, jeśli nie całej Skandynawii. Nic więc dziwnego, że ruch turystyczny zwykle jest na niej wzmożony. Budowano ją aż osiem lat i w użytku jest od 1936 roku (ze szczególnym błogosławieństwem króla Haakona VII).
***
W drodze powrotnej dotarliśmy promem do miejsca, które można pokochać od pierwszego wejrzenia. To nieposkromione Lofoty, archipelag norweski. Nie bez powodu nazywane najpiękniejszymi wyspami świata. To właśnie tam zobaczyliśmy poszarpane górskie szczyty i ich lustrzane odbicie w tafli wody. Tak wyraźne, kontrastowe, choć w oddali. A na pierwszym planie maleńkie łódeczki cumujące w portach. W powietrzu unosił się specyficzny zapach suszonych ryb.
— To zapach pieniędzy — jak mówili miejscowi.
Te rejony słyną przecież z masowego połowu ryb. I to w istocie było widać i czuć. Swoistą ciekawostkę architektoniczną stanowiły specjalne wieszaki do suszenia ryb. Na całej połaci poustawiane drewniane, trójkątne konstrukcje z palików, okryte od góry siecią rybacką. A pod nią zwisające tuszki dorszy czy łososi, w ilościach hurtowych. Rybne centrum, a nad nim inwazja mew. Widok, jak dla nas, z pewnością niecodzienny.
— Ot, początek długiej drogi ryby do marketu — śmialiśmy się.
Gdzieś w oddali widoczne były miniaturowe, ciemnoczerwone drewniane domki, niczym klocki Lego powciskane w skalne wybrzeże. W jednym z takich domków udało nam się znaleźć kolejny nocleg. Nie mieliśmy czasu, żeby odwiedzić tamtejsze Muzeum Wikingów, a podobno warto. Nie udało nam się też spotkać na swojej drodze morskich papug czyli maskonurów, chociaż mieliśmy taką nadzieję. Kto wie, może kiedyś jeszcze zajrzymy na Lofoty i w okolice wysp Runde lub Røst, gdzie podobno maskonury stacjonują w setkach, jeśli nie tysiącach osobników.
I tak, dyskutując o kolorowych dziobach, pędem wracaliśmy przez Finlandię. Droga była prosta jak strzała i wiodła przez tajgę. Byliśmy tylko my i las. Dookoła żywego ducha. Nawet radio samochodowe co chwilę traciło zasięg. Nagle dotarł do nas komunikat, że zmarł Michael Jackson. Z fińskim jesteśmy na bakier, ale to akurat nietrudno było zrozumieć. Piosenkarz zakończył żywot. Do końca dnia towarzyszyły nam w radiu jego utwory i chyba już zawsze czas tamtej podróży będzie nam się kojarzył właśnie z Jacksonem.
Pod koniec wędrówki na przełaj, przez dzicz Finlandii, powietrze było już coraz mniej rześkie, a i my coraz bardziej zmęczeni. Droga do domu była jeszcze długa.
Tam, na Nordkapp, zdałem sobie sprawę, że chcę zobaczyć nie tylko koniec świata — ale i jego początek. I że przemierzę go wzdłuż i wszerz, i wrócę w to miejsce, by jeszcze raz zmierzyć się z wiatrem północy.