- W empik go
Wplątani - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wplątani - ebook
Rok 1920, trwa wojna polsko-bolszewicka. W łagrze pod Krasnojarskiem spotyka się dwóch przyjaciół: Wolski – rotmistrz Polskiej Dywizji Syberyjskiej i Fiodor – oficer białej gwardii, który podejrzewa, że wkrótce zostanie rozstrzelany. Jego jedynym pragnieniem jest zapewnienie ochrony ukochanej żonie. Prosi zatem Wolskiego, by ją odnalazł i pomógł dotrzeć do Polski, jej ojczystego kraju. Od tej chwili ich losy zostaną nierozerwalnie splecione, a kiedy Polska w końcu odzyska niepodległość, przyjaciele raz jeszcze staną naprzeciw siebie. Czy po tym, co przeszli, będą potrafili spojrzeć sobie w oczy bez gniewu i żalu?
„Wplątani” to porywająca opowieść z Bitwą Warszawską w tle, ukazująca zagmatwane losy czwórki ludzi, którzy wkrótce przekonają się, jak wiele może zależeć od zwykłego przypadku, jednej niewłaściwej decyzji czy pozornie nic nieznaczącej chwili, podczas której rozstrzyga się całe ludzkie życie.
Jeszcze przed chwilą trwała pogoń, świstały kule, jeźdźcy w galopie spadali z siodeł, tryskała krew. Zwierzęca chęć mordu mąciła rozum. Celuj i naciskaj spust. Zabić, zabić, zabić!
A teraz nagła cisza, spokój, jakby znalazł się w innym świecie. Jakby był aniołem i kontemplował dzieło stworzenia. Uwielbiał te małe zatracenia w tu i teraz. Nie było nic ważniejszego, niż tak stać w otwartości poza życiowym kontekstem, uchylić lufcik egzystencji, patrzeć na gwiazdy, odetchnąć kosmosem. Kiedy tak się skupiał na chwili, przeszłość przestawała mieć znaczenie. Uwierała go tylko myśl, że wkrótce ten stan się skończy; że rzeczywistość przypomni o sobie.
ARKADIUSZ RĄCZKA – absolwent filozofii na Uniwersytecie Warszawskim, studiował Biznes i Zarządzanie w Londynie na Uniwersytecie Sunderland oraz fotografię na UCA w Rochester. Obieżyświat, mieszkał w Reykjaviku, Londynie, Lizbonie, a w końcu osiadł na południu Francji. Przez lata copywriter w wiodących agencjach reklamowych, twórca reklam telewizyjnych i radiowych, tłumacz literatury angielskiej i francuskiej. Autor kartonowych scenariuszy dla 4FUNTV, a przede wszystkim powieści „Herezja”, której akcja rozgrywa się w XII wieku na terenach Langwedocji, Cypru i Syrii. Ceni sobie wędrówki w czasie i przestrzeni. Do przeszłości dociera poprzez pisanie książek, ponieważ nie posiada innego wehikułu czasu.
„Wplątani” to porywająca opowieść z Bitwą Warszawską w tle, ukazująca zagmatwane losy czwórki ludzi, którzy wkrótce przekonają się, jak wiele może zależeć od zwykłego przypadku, jednej niewłaściwej decyzji czy pozornie nic nieznaczącej chwili, podczas której rozstrzyga się całe ludzkie życie.
Jeszcze przed chwilą trwała pogoń, świstały kule, jeźdźcy w galopie spadali z siodeł, tryskała krew. Zwierzęca chęć mordu mąciła rozum. Celuj i naciskaj spust. Zabić, zabić, zabić!
A teraz nagła cisza, spokój, jakby znalazł się w innym świecie. Jakby był aniołem i kontemplował dzieło stworzenia. Uwielbiał te małe zatracenia w tu i teraz. Nie było nic ważniejszego, niż tak stać w otwartości poza życiowym kontekstem, uchylić lufcik egzystencji, patrzeć na gwiazdy, odetchnąć kosmosem. Kiedy tak się skupiał na chwili, przeszłość przestawała mieć znaczenie. Uwierała go tylko myśl, że wkrótce ten stan się skończy; że rzeczywistość przypomni o sobie.
ARKADIUSZ RĄCZKA – absolwent filozofii na Uniwersytecie Warszawskim, studiował Biznes i Zarządzanie w Londynie na Uniwersytecie Sunderland oraz fotografię na UCA w Rochester. Obieżyświat, mieszkał w Reykjaviku, Londynie, Lizbonie, a w końcu osiadł na południu Francji. Przez lata copywriter w wiodących agencjach reklamowych, twórca reklam telewizyjnych i radiowych, tłumacz literatury angielskiej i francuskiej. Autor kartonowych scenariuszy dla 4FUNTV, a przede wszystkim powieści „Herezja”, której akcja rozgrywa się w XII wieku na terenach Langwedocji, Cypru i Syrii. Ceni sobie wędrówki w czasie i przestrzeni. Do przeszłości dociera poprzez pisanie książek, ponieważ nie posiada innego wehikułu czasu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-145-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
Zadarł głowę w niebo przesłonięte chmurami. Czasem tylko gdzieniegdzie przeświecał księżyc o rudawej poświacie, a i tak ledwie było go widać przez gęsty śnieżny całun. Niesione wiatrem płatki wirowały w mroźnym powietrzu. Jeszcze przed chwilą trwała pogoń, świstały kule, jeźdźcy w galopie spadali z siodeł, tryskała krew. Zwierzęca chęć mordu mąciła rozum. Celuj i naciskaj spust. Zabić, zabić, zabić!
A teraz nagła cisza, spokój, jakby znalazł się w innym świecie. Jakby był aniołem i kontemplował dzieło stworzenia. Uwielbiał te małe zatracenia w tu i teraz. Nie było nic ważniejszego, niż tak stać w otwartości poza życiowym kontekstem, uchylić lufcik egzystencji, patrzeć na gwiazdy, odetchnąć kosmosem. Kiedy tak się skupiał na chwili, przeszłość przestawała mieć znaczenie. Uwierała go tylko myśl, że wkrótce ten stan się skończy; że rzeczywistość przypomni o sobie.
– Panie rotmistrzu! – usłyszał głos za plecami.
Wolski poczuł się, jakby ktoś smagnął go pejczem, ale nie dał tego po sobie poznać.
– Co takiego? – odpowiedział spokojnym głosem.
– Walizki spakowane – rzekł kapral Malina.
Wolski obrócił się i zobaczył jowialną, choć teraz nieco przygaszoną twarz podwładnego. Kątem oka dostrzegł jego blady uśmiech.
To dobrze, że nie traci ducha – pomyślał Wolski i ponad głową podoficera zapatrzył się na obozowisko rozbite w tajdze na niewielkiej polanie.
Ułani gasili ogniska, wylewając wodę z garnków, w których wcześniej gotowali ją na wrzątek. Podnosili nosze z rannymi i ładowali na sanie służące zazwyczaj za ruchome stanowiska karabinów maszynowych. Zastanawiał się, ilu jeszcze umrze tej nocy. Nie było już żadnych środków opatrunkowych, żadnych leków, brakowało nawet kul do karabinów. Ledwie udało się wyrwać z kotła. Teraz zamierzali dotrzeć do oddalonej o dziesięć wiorst stacji. Jeśli będą mieli szczęście, trafią na pociąg pancerny Polskiej Dywizji Syberyjskiej. To ostatnia szansa. Byli jak stado wilków, wokół których domykał się pierścień myśliwych.
***
Po kilku godzinach dojechali do brzozowego zagajnika i opuszczonej drewnianej chaty, szumnie zwanej dworcem. Wolski rozkazał ułożyć rannych na podłodze. Ich jęki nie dawały usnąć. Rotmistrz, ćmiąc papierosa, siedział oparty o ścianę. Starał się o niczym nie myśleć, po prostu trwać, zachowując przytomność umysłu. Kapral stał przy oknie i patrzył przez lornetkę. Nad ranem, w mdłym blasku poranka, pojawił się pociąg. Nadjeżdżał tak powoli i bezgłośnie, że mógł zdawać się sennym widziadłem. Spłoszone wrony krakały, zakreślając koła nad stacją.
– I co? – zapytał Wolski lekko zdenerwowanym głosem.
– To nasze! – krzyknął kapral. – Nasze jak nic, panie rotmistrzu.
Wolski wyrwał mu lornetkę, dostrzegł polskiego orła na czole lokomotywy. Bez słowa wybiegł z budynku i rzucił się pędem przez wysoki śnieg w stronę torów, chociaż mógł tam dotrzeć ubitą ścieżką. Wyszarpnął nagana z kabury i oddał kilka strzałów w powietrze.
Po chwili rozległ się przeciągły pisk hamulców. Pociąg zwalniał opieszale i zatrzymał się tuż przed rotmistrzem. Kilku ułanów wskoczyło na siodła i podjechało w szyku. Ustawili się murem za dowódcą. Lokomotywa stała w milczeniu, wpatrując się tępym okiem w intruzów. Kłęby dymu buchały jej z nozdrzy.
Zgrzytnęły drzwi. Na peron wyskoczył człowieczek. Można było pomyśleć, że jakiś skrzat prowadził parowóz – ni to żołnierz, ni maszynista. Za duży szynel, bandaż owinięty wokół głowy. Ledwie zaszczycił ich spojrzeniem, po czym splunął krwią, odwrócił się plecami i zaczął brnąć przez sypki śnieg wzdłuż składu. Minął kilka opancerzonych wagonów poznaczonych dziurami od kul i wgłębieniami po pociskach, potem odkryte platformy z lufami armatnimi, które wystawały ponad blokami betonu i workami z piaskiem. Nie zwracał uwagi na zamarznięte trupy. Jeden leżał na działku, drugi z przyprószonymi śniegiem włosami zwisał na workowym szańcu, a jego opuszczone ręce wyglądały jak gałęzie.
Cóż, wojna to wojna. Maszynista przywykł już do takich widoków. Nieraz trzeba było odrywać przymarznięte ciała od składu, czasem żołnierzy, czasem pasażerów na gapę, rozmaitych włóczęgów, dezerterów, zdesperowane kobiety, które za wszelką cenę chciały się wbić do wagonu, by w zamian za wikt i opierunek cerować i prać bieliznę oraz świadczyć rozmaite usługi natury intymnej.
Maszyniście najwyraźniej się nie spieszyło. Szedł ostentacyjnie wolno, przystanął i spryskał moczem koła. Potrząsał członkiem, obleśnie sapiąc i powtarzając z mściwą pasją jedno i to samo zdanie:
– Co za skurwysyny! Bez szacunku dla rozkładu jazdy.
Po dopięciu rozporka westchnął i ponowił marsz. W końcu dotarł do środkowego wagonu i parę razy uderzył pięścią w blachę.
– Panie kapitanie, melduję, że przybyli ułani! Szwoleżerzy czy inni kobylarze! – krzyknął. – Bez szacunku dla… – zamierzał dodać „rozkładu jazdy”, ale zamilkł w pół zdania.
Drzwi rozsunęły się z głuchym zgrzytem. Pojawił się w nich drobny oficer i stał tak przez chwilę, jakby czekał, aż ktoś uwieczni go na zdjęciu. Nikt się do tego nie kwapił, więc zeskoczył na peron, poprawił szablę i nie spojrzawszy nawet na maszynistę, ruszył energicznym krokiem, dziarsko wyciągając nogi ze śniegu. Po chwili Wolski dostrzegł kapitańskie naszywki i wyzywające spojrzenie watażki. Kapitan miał bladą twarz. Ot, taki poeta suchotnik, trochę jak Słowacki, tylko te błyski w oczach i zawadiackie ruchy nie pasowały do oblicza wieszcza. Pod nosem starannie przystrzyżony wąsik.
Prawdziwy elegancik, że też mu się chce – zdziwił się Wolski, który w przeciwieństwie do kapitana szczycił się bujną brodą bojara czy też leśnego zbója. Rotmistrz był przystojnym, wysokim i dobrze zbudowanym szatynem. Szeroka klatka, takież bary, ale ramiona wąskie i szczupłe nogi. Twarz inteligenta, rysy typowego schizoida: wąski nos, raczej cienkie, ale ładnie wykrojone, symetryczne wargi. Mocno zarysowana szczęka przydawała mu marsowej surowości. Miał delikatne palce artysty, a jego spojrzenie często było przesłonięte mgłą zamyślenia. Wolski podobał się kobietom. Studiował przez rok malarstwo na Akademii Wileńskiej, zanim przeniósł się do szkoły wojskowej w Piotrogrodzie. Potem zaciągnął się do Białej Gwardii – uczynił to z pobudek patriotycznych, w przyszłości zamierzał wykorzystać nabytą wiedzę przeciwko rosyjskim zaborcom. Taki to już był z niego Konrad Wallenrod.
***
Jak przystało dowódcom, stuknęli obcasami i przytknęli palce do czapek, podając szarże, nazwiska i przynależność do wojskowych jednostek.
– Wpadliśmy w zasadzkę – rzekł Wolski. – Ledwie się przebiliśmy, zabierzecie nas?
– A dokąd chcecie jechać? – zapytał kapitan.
– Do naszej dywizji.
– Nie ma już żadnej naszej dywizji, panie rotmistrzu, my już też nie istniejemy, o ile w ogóle kiedyś… – Oficer zamilkł w pół zdania, jego oczy zmatowiały, zapatrzył się w siebie, usiłując dojrzeć coś we mgle wewnętrznych rojeń. – Przykro mi to mówić – dodał po chwili – ale trafił pan na pociąg widmo, technicznie rzecz biorąc, to rozmawia pan z trupem… Zapali pan? – zapytał, wyciągając z kieszeni papierośnicę.
– Nie odmówię – odpowiedział Wolski.
Kapitan wziął papierosa i zatknął go sobie za uchem, po czym zamknął metalowe pudełko i z powrotem umieścił je w płaszczu, a jednocześnie wyciągnął zapałki. Potarł draskę i osłonił płomień dłonią w skórzanej rękawicy.
– Ostatni papieros skazańca – rzekł z jakimś diabelskim błyskiem w oku, podając Wolskiemu ogień. – I ostatnia zapałka – dodał, po czym rzucił patyczek w zaspę. Podniósł dwa palce do nosa i marszcząc czoło, powąchał swąd przypalonej skóry. Diabli wiedzą, o czym myślał.
– Hmm – mruknął Wolski. – Proszę, to dla pana, mam jeszcze jedną – rzekł, podając kapitanowi pudełko zapałek.
– Dziękuję – odrzekł kapitan, po czym skwapliwie schował podarunek do kieszeni płaszcza. – Pozwoli pan, że jednak przypalę od pana? – zapytał.
– Proszę.
Kapitan odpalał długo i wyglądał jak dzieciak ciamkający smoczek, gdy tak przypatrywał się rotmistrzowi swymi szeroko otwartymi oczami.
– Widzi pan… – zaczął Wolski – ten pociąg to znów dla nas ostatnia nadzieja.
Kapitan wypuścił dym w powietrze.
– Nie ma już żadnej nadziei – rzekł. – Ani ostatniej, ani przedostatniej, chyba pan wie, co stało się z Kołczakiem?
– Nie – zaprzeczył Wolski.
– No tak, pan cały czas w lesie. – Kapitan kiwnął ze zrozumieniem głową. – Czesi go sprzedali za kilka wagonów złota, zdradzili nas, to koniec! Słyszy pan? – powiedział głośno i wczepił kurczliwie palce w ramię Wolskiego. Nic nie było słychać; nic, poza dobiegającymi z wagonów jękami rannych i krakaniem wron.
– Eeeeh – westchnął kapitan. – Chyba mi się zdawało, ale wie pan, w każdej chwili mogą nas dopaść. Czasem mi się zdaje, że słyszę turkot kół.
– Może warto z tyłu wysadzić tory? – stwierdził rezolutnie Wolski.
– Świetna myśl, najlepiej od razu z obu stron – odpowiedział z ironią kapitan. – Aż szkoda, że nie mamy trotylu.
– Musi pan zrozumieć nasze położenie, panie kapitanie – perswadował rotmistrz. – Kilka miesięcy temu dostaliśmy rozkaz, by rozprawić się z bolszewicką partyzantką, ale w międzyczasie sami zmieniliśmy się w partyzantów, tułamy się po tajdze bez kontaktu ze sztabem. Bolszewicy przeczesują lasy, wystarczy, że podjedziemy parę stacji, a potem coś wymyślimy, zrobimy rozpoznanie i zobaczymy, co dalej.
Kapitan popatrzył kpiącym wzrokiem na Wolskiego.
– To się nazywa gracki plan – stwierdził i rzucił papierosa, po czym rozdeptał go niczym żuka. – Zresztą jak pan sobie życzy – dodał. – Miejsce jest, pana oczywiście zapraszam do salonki, zostało parę łyków w piersiówce – rzekł, stukając się w pierś. Ukryty pojemniczek zadźwięczał niczym medal.
Kapitan rozkazał maszyniście wezwać żołnierzy. Człowieczek chodził więc wzdłuż wagonów i uderzał w nie pięścią.
– Pobudka, skurwysyny! – krzyczał. – Meldować mi się tu na peronie, psia wasza mać!
Uważał, że obelgi zadziałają lepiej niż zwykłe komendy. Może miał rację: wkrótce z platform i żelaznych grobowców wyłoniły się przygarbione i kaszlące upiory wtulone w kołnierze szyneli. Wszyscy nosili futrzane papachy i ruskie watowane spodnie. Ich uniformy ustępowały błękitnym, choć teraz już podniszczonym mundurom francuskiej armii, w które ubrani byli ułani z oddziału Wolskiego. Żołnierze posłusznie sformowali szereg, choć kilku nie mogło ustać o własnych siłach, więc opierali się o swoich kompanów.
– Jak stoimy z amunicją? – zapytał kapitan.
– W sam raz, żeby palnąć sobie w łeb – burknął ktoś z szeregu.
Kapitan przyjął ripostę ze spokojem.
– Wolnoć, Tomku, w swoim domku – mruknął pod nosem, ale kto miał słyszeć, ten słyszał.
– Ogniomistrzu! – zwrócił się do krępego żołnierza. – Pytam, co z arsenałem.
Odpowiedzialny za amunicję wojskowy rozłożył bezradnie ręce.
– Jeno łuski się ostały, panie kapitanie.
Kapitan kiwnął głową. Nie spodziewał się innej odpowiedzi.
– Zwodzić mosty, kawaleria czeka! – krzyknął dziarskim głosem.
Kilku żołnierzy podeszło do wagonów, opuścili rampy na suwnicach. Część ułanów zsiadła z koni i poprowadziła je za strzemiona do wagonów, a reszta wróciła do dworcowego budynku po rannych.
***
Salonka okazała się określeniem na wyrost, ale był w niej żelazny piecyk. Wolski od razu się przy nim ustawił, ściągnął rękawiczki ze zdrętwiałych dłoni. Rozgrzał się angielskim rumem z piersiówki.
– Może pan ją zatrzymać – rzekł kapitan. – W zamian za zapałki – dodał, sięgając po następną piersiówkę.
Pod tym względem był dobrze zaopatrzony.
– Chłopcy nabrali trochę tego towaru w Niżnym Nikołajewsku – rzekł. – Chociaż raz byliśmy szybsi od Czechów, sam pan wie, jak są dobrze zorganizowani w kwestii szabru.
Wolski skinął głową i pociągnął z gwinta. Rozejrzał się po salonce. Panował w niej lekki półmrok. Przez dwa szklane okienka w suficie wsączały się blade promienie słońca. Wszędzie walały się łuski. W oczy rzucał się maxim zamontowany na desce, którą wysuwało się przez klapę strzelniczą.
Maszyna do szycia fartuchów dla umarłych – pomyślał Wolski i nie wiedzieć czemu, ucieszył się z tej metafory. Z takich słów rodziły się niekiedy pomysły na obrazy, ale od wielu miesięcy kreatywna część jego umysłu była martwa. Ot coś jak zesztywniały trupek na mrozie. Nic dziwnego, że cieszyła go każda twórcza iskierka, przypominająca o czasach spędzonych w wileńskiej akademii.
Cóż to były za czasy – czasy burzy i naporu, czasy pięknych dziewczyn pozujących nago, zawsze chętnych, by potem napić się absyntu, a nawet zwykłej brutalnej wódki, a także do innych rzeczy. Raje, odległe wileńskie i piotrogrodzkie raje młodości, ale Bóg jak zwykle jest niepoprawny, znowu wygnał Adama i Ewę z Edenu, wszystkich Adamów i wszystkie Ewy, które teraz tułają się po dworcach, żebrzą w zaułkach, marzą o komisarzach zamiast o artystach.
Umeblowanie wagonu prezentowało się nader skromnie. Zniszczona leżanka, rozpadający się fotel, oba meble przytwierdzone do podłogi, drewniane ławki przybite do ścian. Podziurawiony kulami samowar zalegał w kącie obok wiejskiej skrzyni, z której wystawały nogi obute w walonki. Surrealistyczny żart.
– To mój adiutant Kempa. Nie było czasu, żeby go pochować… – rzekł, pociągając z piersiówki, kapitan. – Oficerki oddałem, bo kto by się tam trupem przejmował… A że gir nigdy nie mył, no… to nasadziłem mu te walonki. Nie miałem serca, żeby zostawić go na śniegu. W końcu to nie pies, ale już zaczyna wonieć, więc… Rozumie pan? W końcu będę musiał tu posprzątać.
Wolski uniósł brwi. Wesoło rozbłysły mu oczy, rozgrzana krew żwawiej krążyła w żyłach, budziły się myśli, nabierał ochoty, by żartować lub przeciwnie, rozmawiać o bardzo poważnych rzeczach, o sytuacji na froncie, odzyskanej niepodległości, estetyce, metafizyce. Budził się w nim duch.
– Oczywiście przydałaby się msza – rzekł kapitan. – Chrześcijański pogrzeb należy mu się jak psu micha, ale skąd tu wziąć księdza?
Kapitan rozsiadł się w fotelu i zaczął wyciągać z kieszeni naboje. Jakby zapomniał o obecności Wolskiego. Machinalnie wciskał pociski w bębenek nagana. Wolski usiadł na leżance bez zaproszenia, kapitan nie zareagował. Wciąż wydawał się nieobecny.
– Pozwoli pan, że trochę się zdrzemnę – rzucił w końcu, patrząc nieprzytomnym wzrokiem w przestrzeń. – Ostatnio rzadko mam ku temu okazję.
Jego słowa musiały być zgodne z prawdą, bo zaczął pochrapywać, ledwie przytknął głowę do oparcia. Pociąg zadrżał, jakby chciał otrząsnąć z siebie śnieg, rozległy się głuche żelazne trzaski, zdawało się, że pękają przęsła mostu pokrytego lodem. Maszyna zaczęła nabierać prędkości, stalowe muskuły ruszały się coraz żwawiej, aż w końcu osiągnęły maksimum rytmicznego wysiłku, popadając w monotonny trans.
Przyjemne ciepło bijące od rozgrzanego pieca, stukot kół. Wolskiemu też zachciało się spać. Jego umysł wędrował tu i tam, wałęsał się w krainie majaków, pośród wspomnień. Odwiedził rodzinne strony na Litwie i drewnianą babciną chatę. Nie omieszkał zajrzeć pod przykrywkę garnka, w którym gotowały się pokrzywy, ziemniaki i ziarno. Babcia miała specyficzne pomysły na paszę dla świń. Wolski poczuł słodkawy zapach odpustowego hydrolatu używanego przez dziadka. Zobaczył teraz tę jego kanciastą, smukłą buteleczkę z żółtawym płynem i zanurzonym w nim kwiatem lawendy. Przesunął mentalną dłonią po czystej, pachnącej pościeli, po ramie drewnianego łóżka, po łanie sierpniowego zboża, rosnącego wzdłuż piaszczystej ścieżki prowadzącej do miasteczka, w którym znajdował się jarmark. Ile teraz dałby za to, żeby znowu się znaleźć w tamtej wiosce, w tamtej chacie i po prostu spać, beztrosko spać…
A niech sobie ten burek szczeka na podwórzu za oknem, niech się miota na łańcuchu – myślał Wolski. Jak dobrze, że tam w przeszłości nadal nic nie wiedzą o rewolucji, Leninie i Denikinie, bagnetach i okopach. Przeszłość ma dobrze strzeżone granice, życie toczy się tam dawnym torem i żaden komisarz partyjnym rozporządzeniem tego nie zmieni.
Wolski chciałby w tej niszy wspomnień zatrzymać się na dłużej, skulić się w kącie niczym w opustoszałej salce dworca na stacji kolejowej poza czasem. Jego umysł miał jednak inne priorytety. Odwiedził salę do ćwiczenia rysunku, wdał się w dialog z rozebraną modelką. Jakież to było wyzwalające, widzieć ciało w kategorii czystej artystycznej formy, rozmawiać bez cienia zażenowania z nagą ponętną damą w tym całkowicie bezprzedmiotowym ujęciu, zauważając w niej zajmujący podmiot. Czasem wychodziło się z nim na kawę i toczyło dyskusje w knajpce, zanim po paru sznapsach ten podmiot nie przemienił się w obiekt pożądania.
Umysł za długo w miejscu nie usiedzi, korzysta ze swobody, braku ograniczeń materią, szybko przenosi się na drugi koniec świata, a i w zaświaty równie chętnie. Wolski wdał się nieoczekiwanie w rozmowę z martwym od kilku miesięcy elegancikiem Gudejką – zwykłym piechurem, którego trzeba było zmuszać do nałożenia hełmu podczas strzelaniny, ponieważ nie chciał psuć sobie fryzury. W końcu skorzystał z tego bolszewicki snajper.
– Gudejko – przemawiał Wolski do ducha – gdzie twój rozum?
– Poszedł w drebiezgi, panie rotmistrzu – odpowiedział ze śmiechem Gudejko. – Ale włosy zostały.
– I co teraz: wolisz je zaczesywać na krew czy brylantynę? – zapytał Wolski.
– To zależy, po której stronie przedziałka.
Ta, zdawałoby się, zupełnie bezsensowna riposta wydała się Wolskiemu bardzo ważna. Postanowił koniecznie przypomnieć ją sobie na jawie. Tak bardzo starał się zapamiętać tę wymianę zdań, że sen pękł jak balonik. W wagonie panowały grobowe ciemności. Zrobiło się chłodno. Zaparowane szybki w dachu, kropelki deszczu, niebo przesłonięte chmurami. Gdzieś pewnie była lampa naftowa, ale darmo jej szukać. Wolski rozniecił ogień pogrzebaczem i dorzucił węgli. Po chwili otworzył zasuwane okienko i poczuł mroźne powietrze. Było jak kieliszek wódki – budziło do życia.
Mijany pejzaż przypominał wariację na temat szarej kopiastej kołdry i kilku poduszek wypełnionych gęsimi piórami. Stojące w szpalerze brzózki prężyły chuderlawe piersi. Minęli wieżę ciśnień. Musieli dojeżdżać do jakiejś większej stacji. Zgrzyt hamulców nie zdołał obudzić kapitana, który drzemał w pozie szarmanckiego ułana z czasów napoleońskich, trzymając rękę na jelcu szabli. Wcześniej zdjął z głowy papachę i nałożył rogatywkę, która teraz, w ciemnościach, wyglądała jak przykurczone czako.
Wolski nie zamierzał go budzić. Sięgnął po ostatniego papierosa, jaki został w złotej papierośnicy z amerykańską czerwoną gwiazdą.
Czemu czerwona, skoro amerykańska? – zdziwił się nie pierwszy raz.
Zapalił. Czekał. Zaśmiał się na wspomnienie tej sennej bzdury, którą tak zawzięcie starał się utrwalić, mobilizując mózg spowity w senne majaczenia. Jeszcze rozbrzmiewał jego śmiech, gdy nagle rozległ się potworny huk. Szarpnęło wagonem, a po chwili jakby piorun grzmotnął w pociąg.
Siła uderzeniowa cisnęła Wolskim o ścianę, ocknął się na podłodze. Cała przestrzeń zmieniła położenie, przekręciła się wzdłuż osi. Żelazne ciało stękało, trzeszczały metalowe stawy. Wagon przechylił się i wydawało się, że za chwilę przewróci się na bok. A jednak trzymał się w szynach. Wolski machinalnie przytknął dłoń do żeber, jakby chciał sprawdzić, czy są całe. W każdym razie bolały, ale nawet z pękniętymi da się żyć.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął pudełko zapałek, pociągnął jedną o draskę. W świetle płomyka zobaczył kapitana leżącego przy skrzyni. Jego głowa wyglądała, jakby ktoś roztrzaskał ją młotkiem. Lepka ciecz spływała z włosów na podłogę.
Wolski chwiejnym krokiem podszedł do drzwi i zeskoczył na peron. Z trudem się wyprostował i wtedy poczuł głuchy ból w kolanie. Ktoś zdzielił go kolbą karabinu, a ktoś inny walnął pięścią prosto między oczy. Nawet ich nie zauważył, wyskoczyli jak spod ziemi, przewrócili go, kopali w tułów i głowę, a potem jeden z nich przystawił mu bagnet do piersi. Ujrzał twarz wykrzywioną wściekłością niczym u czerwonogwardzisty z plakatu.
– No i szto, sabaka? – wycharczał sołdat.
Więc to jest ta chwila – pomyślał rotmistrz, zastanawiając się, czy powinien się pomodlić, skoro nie wierzył w Boga.
W tym samy momencie rozległ się głośny okrzyk. Wzdłuż składu pędził bolszewicki oficer w spiczastej czapie. We wzniesionej dłoni trzymał nagana. Zatrzymał się nad Wolskim, sprawdził, czy żyje, po czym wcisnął broń do kabury i nagle ni z tego, ni z owego zdzielił w pysk jednego z sołdatów, a potem dla sprawiedliwości walnął na odlew drugiego.
Rosja to Rosja. W białej armii za byle co dostawało się w mordę, więc nic dziwnego, że podobne zwyczaje panowały wśród bolszewików. Mogło jednak zastanawiać, że sowiecki oficer karał za znęcanie się nad jeńcem. Podczas rewolucji obie strony dopuszczały się potwornych czynów. Wojna domowa w Rosji w porównaniu, z dopiero co zakończoną, pierwszą wojną światową była o parę stopni wyżej w skali zbydlęcenia rodzaju ludzkiego. Być może jednak ten oficer miał dobrą pamięć i żelazne zasady, skoro starał się przestrzegać konwencji genewskiej, o której uczył się zapewne w akademii Białej Gwardii. Większość bolszewickiej kadry dowódczej rekrutowała się przecież spośród białych.
Dwa ostatnie wagony były niemal całkowicie zmiażdżone. Wyciągnięto z nich wielu martwych ułanów w błękitnych mundurach francuskiego szyku. Polski pociąg został zgnieciony w imadle dwóch żelaznych potworów – jeden stał pusty, blokując tor, drugi uderzył z tyłu. Nie zostali więc trafieni pociskiem; ot, zwyczajny wypadek bądź celowe najechanie. Kto pozostał przy życiu, wychodził na peron i pod lufami sowieckich karabinów rzucał broń na stos.
Kazano im ustawić się w szeregu. Chwilę potem pojawił się sowiecki kombryg w asyście kilku żołnierzy. Miał czerwone bryczesy z czarnymi lampasami, barani kożuch i czapkę uszankę z czerwoną gwiazdą. Przepasany był skórzanym paskiem, z którego zwisała kabura. Na swych cienkich nogach, energicznie zagłębiających się w śniegu, wyglądał jak rodzaj nerwowej czapli.
Kazał wystąpić wszystkim oficerom i podoficerom. Jeden z bolszewickich żołnierzy zerwał im naszywki i pagony. Następnie zaprowadzono ich na bocznicę, gdzie stał już spory tłumek w austriackich, kołczakowskich i madziarskich płaszczach. Już po kroju było widać, że to kadra oficerska – doborowa mieszanka. Zapakowano ich do bydlęcych wagonów, traktując przy tym w rzeczy samej jak bydło. Bolszewicy nie szczędzili ciosów kolbami.
W środku panował potworny ścisk. Kto miał rękę na temblaku ze zwykłym opatrunkiem, cierpiał; kto miał ją w gipsie, zadawał cierpienie. Wolski musiał się powstrzymywać, by nie udusić delikwenta w austriackim szynelu, który napierał mu gipsem na żebra. Ale jak tu dusić rannego?
Pociąg ruszył, a gdy ruszył, to się już nie zatrzymał. Marzyli o postoju; o tym, żeby rozprostować kości i odlać się na szyny. Zamiast kibla mieli dziurę pośrodku wagonu, tyle że nie sposób się było do niej dostać, więc większość załatwiała się w spodnie. Można było stracić przytomność od samego smrodu. Całą noc jechali zbici w miazgę, żywi sklejeni z trupami, jedni od drugich oddzielili się, dopiero gdy pociąg stanął i padła komenda rozkazująca wychodzić. Wtedy zmarli osunęli się na podłogę w akcie nieposłuszeństwa.
Żywi dostali pajdę chleba z masłem, i herbatę oraz zupę z koniny. Był to suty posiłek jak na jeńców wiezionych do łagrów. Zaraz potem kazano im ustawić się w kolumnie i w asyście sołdatów z bagnetami prowadzono przez szeroki trakt między szpalerami brzóz. Mijali mogiły, kapliczki, prawosławne i katolickie krzyże. Cmentarz w rozciągłej topologii, niekończąca się droga budowana rękami zesłańców, więzienna golgota. Iluż budowniczych oddało swoje życie, ilu spoczęło w okolicznych grobach? Nikt nie wiedział, dokąd idą ani jak długo to potrwa. Kto opóźniał marsz, dostawał kolbą w plecy. Kilku maruderów zakłuto bagnetami. Wrony krakały, przysiadały na śniegu i przez chwilę szły wzdłuż pochodu, przekrzywiając okrutne główki. Przypatrywały się jeńcom z akademickim zainteresowaniem, jakby obstawiając, który padnie następny.
***
Doszli do kolejnej stacji. Tym razem nie czekał na nich posiłek. Pragnienie ugasili śniegiem. Trafiły się za to lepsze wagony – każdy jeniec dostał własną pryczę. Poczuli się jak ludzie, więc też zaczęli się porozumiewać na sposób ludzki, używali języka zamiast warknięć, komentowali pejzaże za oknem, omawiali zmiany na froncie, zastanawiali się nad możliwością ucieczki. Niestety pociąg skończył bieg, zanim panowie oficerowie zdołali uzgodnić plan i wprowadzić go w życie, a polegał on, z grubsza mówiąc, na zdjęciu desek z podłogi i opuszczeniu się na tory. Zakładali, że podróż, jak to na Syberii, będzie trwała wieki. Nikt nie wpadł na to, że do końcowej stacji dojadą zaledwie w ciągu kilku godzin.
Okazało się, że dotarli na bocznicę kolejową jednego z łagrów. Znajdował się on w pobliżu Krasnojarska. Większość obozów wybudowano za caratu. Zazwyczaj otaczały je drewniane palisady, ale wokół tego rozciągał się wysoki drut kolczasty, a w środku sterczały wieżyczki z reflektorami. Nowe czasy, nowe obyczaje, najwyraźniej dzieło władzy robotniczej.
Sowieci zdobyli Krasnojarsk i na tyle dobrze się w nim zadomowili, że zaczęli utrwalać rewolucyjne porządki poprzez organizowanie w okolicy sieci obozów. Pod tym względem byli godnymi spadkobiercami penitencjarnej myśli carskiej, zgodnie z którą potęgę imperium budowano na więziennej sile roboczej. Po co trzymać darmozjadów w areszcie, niech na siebie pracują, a polityczni niech cierpią katusze na katordze i odpracowują przewiny w syberyjskim czyśćcu. Każdy obóz jeniecki był zarazem obozem pracy.
***
Powoli zapadał zmrok. Na niebie pojawił się opłatek księżyca. Wolski przypomniał sobie Boże Narodzenie w rodzinnym domu. Swojego braciszka o włosach cherubinka i policzkach putto, który ku uciesze całej rodziny wygrywał pod choinką kolędy na okarynie. Oczyma wyobraźni widział też Julkę, siostrę młodszą o dwa lata. Znała całego Pana Tadeusza na pamięć. Wolski już prawie też, bo zawsze musiał wysłuchać jej recytacji przy stole. Wiele by teraz dał, by móc się znowu nudzić świąteczną polskością. Poczuł w nozdrzach zapach barszczyku z kołdunami. Chyba najbardziej za świętami tęsknił teraz jego żołądek.
Jeńcy stanęli w kolejce do baraku, wpuszczano ich do środka w małych grupkach. Było to skromne wnętrze obwieszone podobiznami Lenina, Trockiego, Kalinina, Stalina i Marksa. Za biurkiem siedział zwalisty urzędnik, typowy czekista w jasnobrązowej skórzanej kurtce. Za nim wisiała bolszewicka flaga. Przemawiał głównie w nowomowie, której nie sposób było zrozumieć, ponieważ pełna była urzędowych skrótów, ale na szczęście przeplatał to potoczystą i wylewną narracją rosyjskiej duszy z przedrewolucyjnych czasów. W kącie stał wysoki sejf. Na środku leżała kupa wojskowych płaszczy i skórzanych pasków z pustymi kaburami. Musieli rzucić na nią także swoje szynele.
– I co, towarzysze? – przemówił. – Na Syberii się zechciało dupę odmrażać? Nie lepiej było z Denikinem na Krymie balować? Tam ciepło, na plaży można poleżeć, muzyki z patefonu posłuchać, lemoniady się napić, przygruchać sobie jakąś arystokratkę, ale wy nie, woleliście łagier zamiast ekskluzywnych resortów. Dobry wybór, towarzysze, bo my tu o was zadbamy lepiej niż w niejednej gastinicy. Dokumenty!
Każdy po kolei podszedł do stolika, oddał papiery i wziął kwestionariusz. Wolski pomyślał, że podpisuje cyrograf, nie ma co marzyć o ucieczce z syberyjskiego piekła, ale lokalizacja tego łagru była wyjątkowa – blisko dużego miasta, niedaleko od frontowej granicy. Nic dziwnego, że zamknięto ich za kolczastym drutem. Pokusa ucieczki była większa niż w bardziej niedostępnych regionach Syberii. Można zrobić podkop, dogadać się z więźniami… Musiał być jakiś sposób.
– Jak wypełnicie te bumagi, dostaniecie w nagrodę kubek i łyżkę, prezent od władzy robotniczo-chłopskiej. W razie skarg i zażaleń możecie pisać do BrygKomu – rzekł urzędnik, potrząsając kartką, po czym zbliżył się do wielkiego sejfu, który okazał się szafą na naczynia.
Odwrócił się do jeńców na chwilę i wyrecytował partyjny poemat:
– Każdy z was może stać się członkiem BrygKomu, wziąć udział w szkoleniach Prolkłasu, walczyć ze Szpiongangiem, donosić na Burżujsab, czytać Prorewol, działać w szeregach Towradu.
Nikt za wiele z tego nie zrozumiał, jakby nagle jakiś przybysz z odległej galaktyki próbował przemawiać do nich po rosyjsku, niemiłosiernie kalecząc ten język i wplatając zwroty marsjańskie. Przy wyjściu pobrali nowe okrycia dla jeńców. Płaszcz Wolskiego cały się lepił i cuchnął moczem. Zakwaterowano ich w jednym z tych podłużnych baraków połączonych drewnianymi pomostami. W środku buchnęło mieszanką zapachów, cuchnące onuce, wilgotna odzież. Przez smród przebijał się zapach świeżego drewna. Dwa rzędy piętrowych pryczy ciągnęły się przez całą długość, wzdłuż obu ścian. Pośrodku stał drewniany stół z ławami, na blacie płonęły lampki naftowe, jedna duża zwieszała się z powały. Na końcu szopy znajdowało się palenisko, nad którym wisiał wielki osmalony gar, jakby wzięty z bajki o zbójcach ukrywających się w górskiej jaskini. Z boku leżała sterta porąbanych drewien. Żelazny piecyk wpuszczał w rurę niewidzialny dym, ulatniający się przez komin.
– Zajmować prycze! – rozkazał sołdat.
To, że były jakieś wolne, zakrawało na cud. O takich rzeczach się nie słyszało. W obozach i czerezwyczajkach na jednym wyrze spało często dwóch więźniów. Tłoczyli się też pod nim, na deskach oddzielających od wilgotnej podłogi. Baraki były często tak przepełnione, że nie można się było dopchnąć do drzwi. Ludzie z górnych pryczy musieli szczać na towarzystwo z dołu. Jak ktoś umarł, spychało się go w najdalszy kąt, dopóki nie zaczął śmierdzieć, a tu, proszę, rzeczywiście jak w burżuazyjnym hotelu.
Jakiś typ wyglądający na kaukaskiego intelektualistę w okrągłych okularach, trochę taki towarzysz Stalin, pozdrowił przyjaznym gestem Wolskiego. Ubrany był w białogwardyjski płaszcz; kilku innych także zachowało własne szuby. Najwyraźniej sito kontroli nie było zbyt szczelne i nie każdy musiał nosić na grzbiecie złachmanioną bolszewicką szmatę. Wolski znał już na tyle sowietów, by wiedzieć, że wszystko u nich działo się na zasadzie rosyjskiej ruletki, jak kula wpadła do komory, nie było zmiłuj! Obrotem bębenka zarządzał doraźny urzędniczy kaprys, łapówka, samogon. Nawet najtęższa biurokracja ma swoje luki, a cóż tu dopiero mówić o młodej, rodzącej się w rewolucyjnym chaosie strukturze. Wolski miał pecha, że zabrali mu jego francuski szynel.
Jakiś biały oficer patrzył na niego i nie wiedzieć czemu, jarzył się szerokim uśmiechem. Kiwnął zapraszająco ręką. Nad jego łóżkiem było wolne miejsce. Wydawało się całkiem ujutno, zwłaszcza że przy tej górnej wolnej pryczy znajdował się lufcik, z którego można było obserwować gwiazdy albo plac. Namiastka wolności. Wolski uznał, że warto skorzystać z zaproszenia. Skinął głową i zaczął się zbliżać, dziwiąc się, dlaczego ten mężczyzna cały czas się tak szczerzy, jakby znalazł milion rubli. W końcu zrozumiał. Tej twarzy nie sposób było zapomnieć.
– Chryste panie, Fiodor?! – wykrzyknął.
Trudno było w to uwierzyć, ale spotkał tu jednego ze swoich najlepszych przyjaciół z piotrogrodzkiej szkoły oficerskiej. Fiodor Dobrynowicz zerwał się z miejsca i natychmiast wyściskali się jak bracia. Na tej bezkresnej Syberii spotkać najlepszego kumpla, to dopiero było zrządzenie losu!
Nadal wyglądał na przystojniaka, jak za studenckich czasów. Trochę niższy od Wolskiego. Taki żwawy gruziński typ, krótkie, czarne, lekko falujące włosy. Wciąż miał to ogniste spojrzenie i okrągłą bródkę starannie przystrzyżoną wokół ust. Aż trudno uwierzyć, że Ruski – a jakże, nawet arystokrata! Wielcy bojarzy huśtali mu się na rodowym drzewku niczym świeczki na choince.
Że też mu się chciało tak dbać o wygląd w tych warunkach – dziwił się Wolski. Wszyscy tu przypominali zarośniętych drwali, tylko Fiodor się wyłamywał. Rosjanin zaprosił Wolskiego na swoją pryczę.
– Co tam u wujka Kołczaka? – zapytał ciekaw frontowych wieści. – Podobno go złapali, coś słyszałeś?
– Od kilku miesięcy włóczę się po tajdze, nadsłuchując raczej, czy się jakiś bolszewik nie skrada, niż wieści o Kołczaku. Wiem tyle, co ty, że wpadł, poza tym nie służę już w lejbgwardii.
– Jak nie w Białej Gwardii, to gdzie? – zapytał zdumiony Fiodor.
– W Polskiej Dywizji, chyba wiesz dlaczego…
– Nie wiem, gorszy żołd i mniejsze szanse awansu.
– Przecież nie o to chodzi…
– Ty ciągle taki poważny… – szydził Fiodor.
– A ty wciąż nie nauczyłeś się żartować – wbił mu szpilę Wolski.
Fiodor uśmiechnął się.
– Mam coś, co poprawi ci humor, dawaj kubek – rzucił i włożył rękę pod siennik. Wyciągnął stamtąd wielką butlę samogonu.
– Jakim cudem… – zaczął Wolski.
– Daj spokój, cudów już nie ma, zostały zakazane przez rewolucję, ale to i owo z bożą pomocą się da załatwić – odrzekł.
Wolski wyciągnął swój przydziałowy kubek z kieszeni.
– Trzeba tylko wiedzieć z kim trzymać – dodał jego kompan.
Zachlupotał trunek wlewany do żelaznych naczyń. Brzmiał bosko, niczym plusk strumyka w syberyjskiej tajdze podczas letniej wycieczki.
– Eh, co za spotkanie, opowiadaj – rzekł Fiodor.
– O czym?
– Jak to o czym, przecież, że o kobietach. Ożeniłeś się?
– Do tej pory jakieś pięć razy. Najpierw była Tatiana z dworca w Czelabińsku, potem Żenia z dworca w Tajdze, ale zdradziła mnie z połową pociągu, na szczęście znalazłem sobie gospodarną Zośkę na stacji w Tumie, bladź, przepadła po drodze do Czelabińska, więc kolejną żonę wziąłem sobie w Tiumeniu, pół-Czeczenkę, pół-Kazaszkę, ale chrześcijankę. Nasz pułk jednak w pewnym momencie przestał podróżować pociągami, więc musiałem się rozwieść ze wszystkimi kobietami Rosji.
– Gospodi pomiłuj! – rzekł Fiodor, kreśląc nieco teatralnie gest krzyża na piersi. – To dopiero parę łyków, a gadasz, jakbyś wypił pół butelki. Ja nie pytam o dworcowe kurwy, tylko o prawdziwą żonę.
– To żadne kurwy, porządne dziewczyny, każda oddawała się za żołd, inaczej umarłyby z głodu. Koczowały na dworcach, tylko głupi by nie skorzystał i wierz mi, że głupich nie było. Nikt nie chciał uchodzić za idiotę, prawiczka albo sodomitę, nawet jeśli nim był. Ale powiedz mi, co u ciebie. Masz jakieś żony?
Fiodor wybuchnął śmiechem.
– Ta wojna naprawdę zmienia ludzi w drani! Przecież na studiach byłeś porządnym człowiekiem. No o ile oczywiście można być porządnym człowiekiem, będąc artystą. Sam próbowałem cię zepsuć, ale jak widać, uczeń przerósł mistrza. Mniejsza o to, bo zaraz odechce ci się żartów, pokażę ci zdjęcie, zobaczysz, jak wygląda prawdziwa żona.
Fiodor znowu sięgnął pod siennik i tym razem wyjął puzderko. Był to emaliowany medalion kunsztownej roboty bez łańcuszka.
– No, otwórz! – rzekł.
Wolski zajrzał do środka owalnego pudełeczka i zobaczył tam portret dziewczyny o śmiałym, inteligentnym spojrzeniu. Blondynka, niebieskie oczy, pełne usta, nieco wystające kości policzkowe, prawdziwa piękność.
– Wot, krasawica! – rzekł Wolski. – Każdy chciałby mieć taką żonę.
– Oczywiście! I wyobraź sobie, że to Polka – dodał Fiodor.
– Jak ma na imię?
– Joanna.
– Arystokratka?
– Ależ skąd, z dobrej rodziny! Żadna tam zepsuta hrabianka, może szlachcianka, zresztą nie znam się na tych waszych rodowodach. Ważne, że się kochamy.
– A co na to twoja familia? Przecież to mezalians.
– A co oni mają do gadania? Uciekli do Francji, wystarczyło, że Aurora raz pierdnęła pod Pałacem Zimowym i od razu się zwinęli.
– Hm, to zazdroszczę refleksu.
– Nie da się ukryć – stwierdził Fiodor z sarkazmem.
– A co się teraz dzieje z twoją żoną? – zapytał Wolski.
– Długo wszędzie jeździła ze mną, ale w końcu basta, kazałem jej zamieszkać u człowieka godnego zaufania, pewnego przyjaciela naszej rodziny w Krasnojarsku…
Wymieniając nazwę miasta, Fiodor spojrzał znacząco w oczy Wolskiemu, a po chwili nachylił się w jego kierunku i dodał ściszonym głosem:
– Nie zamierzam tu długo zabawić. Jest tyle łagrów, a przesłali mnie akurat tutaj, o rzut kamieniem od Ninoczki.
Wolski pokiwał głową.
– Masz jakiś plan? – zapytał konspiracyjnym tonem.
Fiodor otworzył usta i od razu je zamknął. W baraku zabrzmiał basowy głos, coś jak wołanie popa na mszę.
– Kipiaaatoook!!!
Dał się jednocześnie słyszeć rytmiczny gong, ktoś walił o kocioł żelaznym naczyniem.
– Wrócimy do tematu – rzekł Fiodor. – Weź kubek, wrzątek leją.
Więźniowie już ustawili się posłusznie w kolejce. Otworzyły się drzwi. Do baraku wśliznął się jęzor mrozu. Zahuczał wiatr. Zawirował śnieżny pył. Po chwili w progu stanął mężczyzna o posturze niedźwiedzia, kawał brodatego chłopa w koziej czapie i kożuchu. Blizna przecinała policzek na jego szerokiej twarzy. Było w nim coś diabelskiego. Omal nie zgasły światła w lampkach naftowych. Wydawało się, że na chwilę zwolnił czas, serca przeszył mróz płynący z głębi lodowatych otchłani.
Fiodor nieznacznym skinieniem głowy wskazał na niego.
– To właśnie jest mój plan! – rzekł. – Dobrze mu się przypatrz. Nikt nie wie, jak ma na imię, ale zwiemy go Rasputinem. Wydaje siekiery, jak idziemy rąbać świerki. Jest tu starostą, a poza tym jakby hersztem tej bandy urków.
– Kogo? – zapytał Wolski.
– Urków, no, zwykłych kryminalistów, ale w obozie to wielkie paniska. Tu wszystko jest na opak.
Rasputin, mijając ich, spojrzał na Wolskiego groźnym wzrokiem, a potem z ostentacją wyjął warząchew z dłoni człowieka stojącego przy garze i nalał sobie wrzątku do miski. Nikt nie protestował. Tego więźnia nie obowiązywała kolejka. Wolski i Fiodor dostali swoją porcję i wrócili na pryczę. Rosjanin odwinął zmięty wojłok, który służył za pościel, i wyciągnął niewielkie zawiniątko.
– Masz ochotę na machorkę? – zapytał.
– Coraz bardziej mnie zadziwiasz – stwierdził Wolski.
– Prezent od Rasputina – rzekł Fiodor, rolując skręty. – Niby źle mu z oczu patrzy – kontynuował – ale w gruncie rzeczy to porządny chłop. Kontroluje przepływ samogonu, nawet naczalstwo mu nie podskoczy. Nu, dawaj, wyjdziemy zapalić na zewnątrz, bo inaczej skoczą nam do gardeł.
Założyli szuby i wyszli na świeże powietrze. Mróz był siarczysty, z reflektorów na wieżach strażniczych strzelały snopy świateł. Jedne godziły w niebo, inne wykreślały świetliste okręgi w tym lub innym fragmencie obozu. Mocno wiało. Wierzchołki wieżyczek podrygiwały na sztywnych rusztowaniach niczym głowy stareńkich alkoholików. Sołdaci na górze zakutani w szynele sprawiali wrażenie strachów na wróble. Wiatr ciskał w twarze kulkami gradu, które raniły skórę jak szklane okruchy. Wicher gniewnie bił głową o ściany i rzucał świszczące obelgi, to znów wył jak diabeł lub wygrywał opętańcze utwory na fletniach z drewnianych belek. Schronili się za węgłem, tu było w miarę spokojnie i cicho. Śnieg wirował w świetle lampy jak mała anielska mgiełka. Można było do woli palić i gadać.
– Ten Rasputin już raz uciekł z łagru razem z tymi urkami, to taka jego przyboczna świta, no ale jeszcze zabrali paru frajerów zamiast prowiantu – rzucił Fiodor.
Wolski skrzywił się lekko, nie będąc pewien, czy dobrze zrozumiał.
– Co masz na myśli?
– No wiesz, wzięli sobie paru naiwniaków, bo co może być lepszego niż samobieżne konserwy? Jak któryś usnął przy ognisku, jeb siekierą w łeb, a potem ćwiartowanko i na ruszt, dyskretna robota, rozumiesz, żeby buntu nie było. No i tak, wyobraź sobie, doszli na tym wikcie aż do Krasnojarska, gdzie wpadli w łapy bolszewików. W każdym razie, cała ta grupka planuje ucieczkę. Razem ze mną, jak może się domyślasz.
– Załapałeś się na konserwę? – zapytał Polak.
Fiodor uśmiechnął się pobłażliwie.
– Wierz mi, że nie. Wybieramy się tylko do Krasnojarska, a Urkowie nie zabijają bez potrzeby, to praktyczni ludzie.
– Jaki jest plan? – zapytał Wolski.
– Za dwa dni będzie dostawa samogonu – zaczął Fiodor. – Zawsze wtedy jest ostra popojka, więc to odpowiedni moment, żeby udać się na przepustkę, zwłaszcza jak ma się dostęp do siekier. Chyba wiesz, co mam na myśli?
– Wiem, chcesz urządzić jatkę.
– Gospodi pomiłuj! Ja?! Jatkę? Przeceniasz moje siły, owszem, z Rasputinem i urkami to inna rozmowa, damy radę, mogę cię polecić do tej akcji, jeśli chcesz.
– Byle nie jako konserwę…
– Daj spokój, czy tacy lejbgwardziści jak my dadzą się przerobić na tuszonki? Sami ich posiekamy i zapuszkujemy, a potem zjemy.
– No nie wiem, Fiodorze, czy to dobry pomysł. Tak bez soli? – rzekł Wolski z udawana powagą.
– Sól się załatwi, wchodzisz w to czy nie?
– Wchodzę.
– Doskonale – odparł Rosjanin, zacierając ręce. Po chwili dodał: – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę z naszego spotkania. Trzeba to opić, poczekaj, skoczę po samogon.
Niewiele już zostało w butli, a to, co było, szybko opróżnili. Zresztą nie dało się za długo stać na siarczystym mrozie. Wódka ich rozgrzała, ale tylko na chwilę. Wolski niemal całą noc spał głębokim snem. Nad ranem wybudził go koszmar. Znalazł się gdzieś na rubieżach miasta, wąskie brukowane uliczki, wiejskie już chaty, a dalej ugór ciągnący się hen po czarną linię lasu. Na ziemi leżał martwy baran, miał olbrzymi łeb i poskręcane grube rogi. Takich baranów w Rosji nie ma, był to w samej rzeczy baran ze śródziemnomorskim rodowodem, żertwa złożona bogom rewolucji. Muchy spacerowały po wybałuszonym oku.
Cała ulica usiana padliną, dywan z owczego runa przybrudzony pyłem. Po chodniku szła krowa, żywe chodzące mięso, skóra w strzępach odrywająca się od grzbietu, ciągnąca się przy kopytach niczym podarty, szary papier. Zwierzę wyglądało jak posklejane z kawałków wiszących w jatce na hakach, od czasu do czasu jakiś mięsny glut spływał po nodze, niczym cieknące gówno. Mimo to krowa szła dalej, otępiała, nieczująca bólu.
Wolski domyślał się, że martwe zwierzęta leżące pokotem na bruku musiały gnić już za życia z powodu pomoru. Czytał gdzieś, że ta choroba wywoływana jest przez zarazki roznoszone przez owady. Zauważył coś jakby końskie muchy. Było ich pełno, opite krwią przeświecającą przez szare odwłoki, leniwie krążyły wokół jego głowy. Wyglądały jak krwawe płaty sadzy obdarzone wolą. Ale najwięcej zebrało się ich nad polem. Stał tam samotny człowiek w czarnej chmurze owadów. Wolski ujrzał go nijako w bliższym planie. To był Fiodor.
Rotmistrz zdjął czapkę z głowy i zaczął się nią odganiać przed rojem much.
– Fiodor, Fiodor!
Krzyczał, ale jego głos był słaby, Fiodor go nie słyszał. Rosjanin zaczął wchodzić głębiej w tę owadzią zamieć, a w końcu zniknął. Wolski nie mógł się przebić przez ścianę latającego robactwa, która odgrodziła go od pola.
Obudził się, wykonując takie ruchy, jakby wciąż odganiał się od much, choć to inne insekty żarły go przez całą noc. Podobno pluskwy zawsze rzucają się na świeże mięso. Nawet one lubią odmianę. Wolski zeskoczył z nary, narzucił szubę na nagie, swędzące ciało i pobiegł przez dziedziniec do bani, która znajdowała się w identycznym drewnianym baraku jak te zamieszkiwane przez więźniów, tyle że była ona położona na skraju obozu, zaraz przy ogrodzeniu.
Łaźnię rozgrzewano już od wieczora, więc nawet o świcie panował w niej ukrop. Byłaby bez wątpienia miejscem wytchnienia dla więźniów, gdyby nie fakt, że zazwyczaj przesiadywały w niej najgorsze skurwysyny, urkowie, a to psuło wszelką przyjemność. Tym razem był w niej tylko jeden chuderlawy człowieczek.
Wolski zrzucił szubę na ławkę i zaczął chłostać się brzozowymi witkami. Co chwila rozprowadzał nimi wodę z cebrzyka, skrapiając rozgrzane kamienie. Para unosiła się z sykiem. Powtarzał: „oooom! oooom!”. Tak się wygłupiał, bo nie był przecież buddystą, chociaż ta religia, o ile w ogóle była religią, a nie po prostu rodzajem praktyki duchowej, budziła jego głębokie zainteresowanie. Znał kilku buriackich lamów, którzy opowiedzieli mu o niej to i owo, prawie że go nawracając, chociaż nie medytował. To znaczy czasem próbował, ale czynił to bez żadnych wskazówek, kierując się intuicją.
Chudy człowieczek szybko się ubrał i wyszedł. Wziął chyba Wolskiego za wariata. I dobrze, bo cisza i samotność są wstępem do duchowej kontemplacji, a bez niej życie nie ma sensu. Było cudownie, jeszcze tylko wódka i arbuz, no może sam arbuz, bo wódki miał dość. Chwycił za rózgę i okładał się nią jak biczownik. W końcu wybiegł nagi na śnieg i zaczął się w nim tarzać.
Był to nadzwyczaj piękny, słoneczny poranek. Wolski zmrużył oczy, blask promieni odbijających się od śniegu sprawił, że jego świadomość rozpuściła się w świetle. Zarazem jakby spotężniała w continuum będącym osobnym, rozległym światem całkowicie niezależnym od tego ciała, które w międzyczasie zaczęło drzeć z zimna. Strażnicy wydawali się odlegli i nierealni.
Wolski znów jął pocierać się śniegiem jak wariat, nic nie robiąc sobie z sołdatów, którzy natrząsali się z niego z wysokości budek strażniczych. Ale któż by się przejmował istotami żyjącymi na odległych planetach, a na takich mu wyglądali.
***
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Zadarł głowę w niebo przesłonięte chmurami. Czasem tylko gdzieniegdzie przeświecał księżyc o rudawej poświacie, a i tak ledwie było go widać przez gęsty śnieżny całun. Niesione wiatrem płatki wirowały w mroźnym powietrzu. Jeszcze przed chwilą trwała pogoń, świstały kule, jeźdźcy w galopie spadali z siodeł, tryskała krew. Zwierzęca chęć mordu mąciła rozum. Celuj i naciskaj spust. Zabić, zabić, zabić!
A teraz nagła cisza, spokój, jakby znalazł się w innym świecie. Jakby był aniołem i kontemplował dzieło stworzenia. Uwielbiał te małe zatracenia w tu i teraz. Nie było nic ważniejszego, niż tak stać w otwartości poza życiowym kontekstem, uchylić lufcik egzystencji, patrzeć na gwiazdy, odetchnąć kosmosem. Kiedy tak się skupiał na chwili, przeszłość przestawała mieć znaczenie. Uwierała go tylko myśl, że wkrótce ten stan się skończy; że rzeczywistość przypomni o sobie.
– Panie rotmistrzu! – usłyszał głos za plecami.
Wolski poczuł się, jakby ktoś smagnął go pejczem, ale nie dał tego po sobie poznać.
– Co takiego? – odpowiedział spokojnym głosem.
– Walizki spakowane – rzekł kapral Malina.
Wolski obrócił się i zobaczył jowialną, choć teraz nieco przygaszoną twarz podwładnego. Kątem oka dostrzegł jego blady uśmiech.
To dobrze, że nie traci ducha – pomyślał Wolski i ponad głową podoficera zapatrzył się na obozowisko rozbite w tajdze na niewielkiej polanie.
Ułani gasili ogniska, wylewając wodę z garnków, w których wcześniej gotowali ją na wrzątek. Podnosili nosze z rannymi i ładowali na sanie służące zazwyczaj za ruchome stanowiska karabinów maszynowych. Zastanawiał się, ilu jeszcze umrze tej nocy. Nie było już żadnych środków opatrunkowych, żadnych leków, brakowało nawet kul do karabinów. Ledwie udało się wyrwać z kotła. Teraz zamierzali dotrzeć do oddalonej o dziesięć wiorst stacji. Jeśli będą mieli szczęście, trafią na pociąg pancerny Polskiej Dywizji Syberyjskiej. To ostatnia szansa. Byli jak stado wilków, wokół których domykał się pierścień myśliwych.
***
Po kilku godzinach dojechali do brzozowego zagajnika i opuszczonej drewnianej chaty, szumnie zwanej dworcem. Wolski rozkazał ułożyć rannych na podłodze. Ich jęki nie dawały usnąć. Rotmistrz, ćmiąc papierosa, siedział oparty o ścianę. Starał się o niczym nie myśleć, po prostu trwać, zachowując przytomność umysłu. Kapral stał przy oknie i patrzył przez lornetkę. Nad ranem, w mdłym blasku poranka, pojawił się pociąg. Nadjeżdżał tak powoli i bezgłośnie, że mógł zdawać się sennym widziadłem. Spłoszone wrony krakały, zakreślając koła nad stacją.
– I co? – zapytał Wolski lekko zdenerwowanym głosem.
– To nasze! – krzyknął kapral. – Nasze jak nic, panie rotmistrzu.
Wolski wyrwał mu lornetkę, dostrzegł polskiego orła na czole lokomotywy. Bez słowa wybiegł z budynku i rzucił się pędem przez wysoki śnieg w stronę torów, chociaż mógł tam dotrzeć ubitą ścieżką. Wyszarpnął nagana z kabury i oddał kilka strzałów w powietrze.
Po chwili rozległ się przeciągły pisk hamulców. Pociąg zwalniał opieszale i zatrzymał się tuż przed rotmistrzem. Kilku ułanów wskoczyło na siodła i podjechało w szyku. Ustawili się murem za dowódcą. Lokomotywa stała w milczeniu, wpatrując się tępym okiem w intruzów. Kłęby dymu buchały jej z nozdrzy.
Zgrzytnęły drzwi. Na peron wyskoczył człowieczek. Można było pomyśleć, że jakiś skrzat prowadził parowóz – ni to żołnierz, ni maszynista. Za duży szynel, bandaż owinięty wokół głowy. Ledwie zaszczycił ich spojrzeniem, po czym splunął krwią, odwrócił się plecami i zaczął brnąć przez sypki śnieg wzdłuż składu. Minął kilka opancerzonych wagonów poznaczonych dziurami od kul i wgłębieniami po pociskach, potem odkryte platformy z lufami armatnimi, które wystawały ponad blokami betonu i workami z piaskiem. Nie zwracał uwagi na zamarznięte trupy. Jeden leżał na działku, drugi z przyprószonymi śniegiem włosami zwisał na workowym szańcu, a jego opuszczone ręce wyglądały jak gałęzie.
Cóż, wojna to wojna. Maszynista przywykł już do takich widoków. Nieraz trzeba było odrywać przymarznięte ciała od składu, czasem żołnierzy, czasem pasażerów na gapę, rozmaitych włóczęgów, dezerterów, zdesperowane kobiety, które za wszelką cenę chciały się wbić do wagonu, by w zamian za wikt i opierunek cerować i prać bieliznę oraz świadczyć rozmaite usługi natury intymnej.
Maszyniście najwyraźniej się nie spieszyło. Szedł ostentacyjnie wolno, przystanął i spryskał moczem koła. Potrząsał członkiem, obleśnie sapiąc i powtarzając z mściwą pasją jedno i to samo zdanie:
– Co za skurwysyny! Bez szacunku dla rozkładu jazdy.
Po dopięciu rozporka westchnął i ponowił marsz. W końcu dotarł do środkowego wagonu i parę razy uderzył pięścią w blachę.
– Panie kapitanie, melduję, że przybyli ułani! Szwoleżerzy czy inni kobylarze! – krzyknął. – Bez szacunku dla… – zamierzał dodać „rozkładu jazdy”, ale zamilkł w pół zdania.
Drzwi rozsunęły się z głuchym zgrzytem. Pojawił się w nich drobny oficer i stał tak przez chwilę, jakby czekał, aż ktoś uwieczni go na zdjęciu. Nikt się do tego nie kwapił, więc zeskoczył na peron, poprawił szablę i nie spojrzawszy nawet na maszynistę, ruszył energicznym krokiem, dziarsko wyciągając nogi ze śniegu. Po chwili Wolski dostrzegł kapitańskie naszywki i wyzywające spojrzenie watażki. Kapitan miał bladą twarz. Ot, taki poeta suchotnik, trochę jak Słowacki, tylko te błyski w oczach i zawadiackie ruchy nie pasowały do oblicza wieszcza. Pod nosem starannie przystrzyżony wąsik.
Prawdziwy elegancik, że też mu się chce – zdziwił się Wolski, który w przeciwieństwie do kapitana szczycił się bujną brodą bojara czy też leśnego zbója. Rotmistrz był przystojnym, wysokim i dobrze zbudowanym szatynem. Szeroka klatka, takież bary, ale ramiona wąskie i szczupłe nogi. Twarz inteligenta, rysy typowego schizoida: wąski nos, raczej cienkie, ale ładnie wykrojone, symetryczne wargi. Mocno zarysowana szczęka przydawała mu marsowej surowości. Miał delikatne palce artysty, a jego spojrzenie często było przesłonięte mgłą zamyślenia. Wolski podobał się kobietom. Studiował przez rok malarstwo na Akademii Wileńskiej, zanim przeniósł się do szkoły wojskowej w Piotrogrodzie. Potem zaciągnął się do Białej Gwardii – uczynił to z pobudek patriotycznych, w przyszłości zamierzał wykorzystać nabytą wiedzę przeciwko rosyjskim zaborcom. Taki to już był z niego Konrad Wallenrod.
***
Jak przystało dowódcom, stuknęli obcasami i przytknęli palce do czapek, podając szarże, nazwiska i przynależność do wojskowych jednostek.
– Wpadliśmy w zasadzkę – rzekł Wolski. – Ledwie się przebiliśmy, zabierzecie nas?
– A dokąd chcecie jechać? – zapytał kapitan.
– Do naszej dywizji.
– Nie ma już żadnej naszej dywizji, panie rotmistrzu, my już też nie istniejemy, o ile w ogóle kiedyś… – Oficer zamilkł w pół zdania, jego oczy zmatowiały, zapatrzył się w siebie, usiłując dojrzeć coś we mgle wewnętrznych rojeń. – Przykro mi to mówić – dodał po chwili – ale trafił pan na pociąg widmo, technicznie rzecz biorąc, to rozmawia pan z trupem… Zapali pan? – zapytał, wyciągając z kieszeni papierośnicę.
– Nie odmówię – odpowiedział Wolski.
Kapitan wziął papierosa i zatknął go sobie za uchem, po czym zamknął metalowe pudełko i z powrotem umieścił je w płaszczu, a jednocześnie wyciągnął zapałki. Potarł draskę i osłonił płomień dłonią w skórzanej rękawicy.
– Ostatni papieros skazańca – rzekł z jakimś diabelskim błyskiem w oku, podając Wolskiemu ogień. – I ostatnia zapałka – dodał, po czym rzucił patyczek w zaspę. Podniósł dwa palce do nosa i marszcząc czoło, powąchał swąd przypalonej skóry. Diabli wiedzą, o czym myślał.
– Hmm – mruknął Wolski. – Proszę, to dla pana, mam jeszcze jedną – rzekł, podając kapitanowi pudełko zapałek.
– Dziękuję – odrzekł kapitan, po czym skwapliwie schował podarunek do kieszeni płaszcza. – Pozwoli pan, że jednak przypalę od pana? – zapytał.
– Proszę.
Kapitan odpalał długo i wyglądał jak dzieciak ciamkający smoczek, gdy tak przypatrywał się rotmistrzowi swymi szeroko otwartymi oczami.
– Widzi pan… – zaczął Wolski – ten pociąg to znów dla nas ostatnia nadzieja.
Kapitan wypuścił dym w powietrze.
– Nie ma już żadnej nadziei – rzekł. – Ani ostatniej, ani przedostatniej, chyba pan wie, co stało się z Kołczakiem?
– Nie – zaprzeczył Wolski.
– No tak, pan cały czas w lesie. – Kapitan kiwnął ze zrozumieniem głową. – Czesi go sprzedali za kilka wagonów złota, zdradzili nas, to koniec! Słyszy pan? – powiedział głośno i wczepił kurczliwie palce w ramię Wolskiego. Nic nie było słychać; nic, poza dobiegającymi z wagonów jękami rannych i krakaniem wron.
– Eeeeh – westchnął kapitan. – Chyba mi się zdawało, ale wie pan, w każdej chwili mogą nas dopaść. Czasem mi się zdaje, że słyszę turkot kół.
– Może warto z tyłu wysadzić tory? – stwierdził rezolutnie Wolski.
– Świetna myśl, najlepiej od razu z obu stron – odpowiedział z ironią kapitan. – Aż szkoda, że nie mamy trotylu.
– Musi pan zrozumieć nasze położenie, panie kapitanie – perswadował rotmistrz. – Kilka miesięcy temu dostaliśmy rozkaz, by rozprawić się z bolszewicką partyzantką, ale w międzyczasie sami zmieniliśmy się w partyzantów, tułamy się po tajdze bez kontaktu ze sztabem. Bolszewicy przeczesują lasy, wystarczy, że podjedziemy parę stacji, a potem coś wymyślimy, zrobimy rozpoznanie i zobaczymy, co dalej.
Kapitan popatrzył kpiącym wzrokiem na Wolskiego.
– To się nazywa gracki plan – stwierdził i rzucił papierosa, po czym rozdeptał go niczym żuka. – Zresztą jak pan sobie życzy – dodał. – Miejsce jest, pana oczywiście zapraszam do salonki, zostało parę łyków w piersiówce – rzekł, stukając się w pierś. Ukryty pojemniczek zadźwięczał niczym medal.
Kapitan rozkazał maszyniście wezwać żołnierzy. Człowieczek chodził więc wzdłuż wagonów i uderzał w nie pięścią.
– Pobudka, skurwysyny! – krzyczał. – Meldować mi się tu na peronie, psia wasza mać!
Uważał, że obelgi zadziałają lepiej niż zwykłe komendy. Może miał rację: wkrótce z platform i żelaznych grobowców wyłoniły się przygarbione i kaszlące upiory wtulone w kołnierze szyneli. Wszyscy nosili futrzane papachy i ruskie watowane spodnie. Ich uniformy ustępowały błękitnym, choć teraz już podniszczonym mundurom francuskiej armii, w które ubrani byli ułani z oddziału Wolskiego. Żołnierze posłusznie sformowali szereg, choć kilku nie mogło ustać o własnych siłach, więc opierali się o swoich kompanów.
– Jak stoimy z amunicją? – zapytał kapitan.
– W sam raz, żeby palnąć sobie w łeb – burknął ktoś z szeregu.
Kapitan przyjął ripostę ze spokojem.
– Wolnoć, Tomku, w swoim domku – mruknął pod nosem, ale kto miał słyszeć, ten słyszał.
– Ogniomistrzu! – zwrócił się do krępego żołnierza. – Pytam, co z arsenałem.
Odpowiedzialny za amunicję wojskowy rozłożył bezradnie ręce.
– Jeno łuski się ostały, panie kapitanie.
Kapitan kiwnął głową. Nie spodziewał się innej odpowiedzi.
– Zwodzić mosty, kawaleria czeka! – krzyknął dziarskim głosem.
Kilku żołnierzy podeszło do wagonów, opuścili rampy na suwnicach. Część ułanów zsiadła z koni i poprowadziła je za strzemiona do wagonów, a reszta wróciła do dworcowego budynku po rannych.
***
Salonka okazała się określeniem na wyrost, ale był w niej żelazny piecyk. Wolski od razu się przy nim ustawił, ściągnął rękawiczki ze zdrętwiałych dłoni. Rozgrzał się angielskim rumem z piersiówki.
– Może pan ją zatrzymać – rzekł kapitan. – W zamian za zapałki – dodał, sięgając po następną piersiówkę.
Pod tym względem był dobrze zaopatrzony.
– Chłopcy nabrali trochę tego towaru w Niżnym Nikołajewsku – rzekł. – Chociaż raz byliśmy szybsi od Czechów, sam pan wie, jak są dobrze zorganizowani w kwestii szabru.
Wolski skinął głową i pociągnął z gwinta. Rozejrzał się po salonce. Panował w niej lekki półmrok. Przez dwa szklane okienka w suficie wsączały się blade promienie słońca. Wszędzie walały się łuski. W oczy rzucał się maxim zamontowany na desce, którą wysuwało się przez klapę strzelniczą.
Maszyna do szycia fartuchów dla umarłych – pomyślał Wolski i nie wiedzieć czemu, ucieszył się z tej metafory. Z takich słów rodziły się niekiedy pomysły na obrazy, ale od wielu miesięcy kreatywna część jego umysłu była martwa. Ot coś jak zesztywniały trupek na mrozie. Nic dziwnego, że cieszyła go każda twórcza iskierka, przypominająca o czasach spędzonych w wileńskiej akademii.
Cóż to były za czasy – czasy burzy i naporu, czasy pięknych dziewczyn pozujących nago, zawsze chętnych, by potem napić się absyntu, a nawet zwykłej brutalnej wódki, a także do innych rzeczy. Raje, odległe wileńskie i piotrogrodzkie raje młodości, ale Bóg jak zwykle jest niepoprawny, znowu wygnał Adama i Ewę z Edenu, wszystkich Adamów i wszystkie Ewy, które teraz tułają się po dworcach, żebrzą w zaułkach, marzą o komisarzach zamiast o artystach.
Umeblowanie wagonu prezentowało się nader skromnie. Zniszczona leżanka, rozpadający się fotel, oba meble przytwierdzone do podłogi, drewniane ławki przybite do ścian. Podziurawiony kulami samowar zalegał w kącie obok wiejskiej skrzyni, z której wystawały nogi obute w walonki. Surrealistyczny żart.
– To mój adiutant Kempa. Nie było czasu, żeby go pochować… – rzekł, pociągając z piersiówki, kapitan. – Oficerki oddałem, bo kto by się tam trupem przejmował… A że gir nigdy nie mył, no… to nasadziłem mu te walonki. Nie miałem serca, żeby zostawić go na śniegu. W końcu to nie pies, ale już zaczyna wonieć, więc… Rozumie pan? W końcu będę musiał tu posprzątać.
Wolski uniósł brwi. Wesoło rozbłysły mu oczy, rozgrzana krew żwawiej krążyła w żyłach, budziły się myśli, nabierał ochoty, by żartować lub przeciwnie, rozmawiać o bardzo poważnych rzeczach, o sytuacji na froncie, odzyskanej niepodległości, estetyce, metafizyce. Budził się w nim duch.
– Oczywiście przydałaby się msza – rzekł kapitan. – Chrześcijański pogrzeb należy mu się jak psu micha, ale skąd tu wziąć księdza?
Kapitan rozsiadł się w fotelu i zaczął wyciągać z kieszeni naboje. Jakby zapomniał o obecności Wolskiego. Machinalnie wciskał pociski w bębenek nagana. Wolski usiadł na leżance bez zaproszenia, kapitan nie zareagował. Wciąż wydawał się nieobecny.
– Pozwoli pan, że trochę się zdrzemnę – rzucił w końcu, patrząc nieprzytomnym wzrokiem w przestrzeń. – Ostatnio rzadko mam ku temu okazję.
Jego słowa musiały być zgodne z prawdą, bo zaczął pochrapywać, ledwie przytknął głowę do oparcia. Pociąg zadrżał, jakby chciał otrząsnąć z siebie śnieg, rozległy się głuche żelazne trzaski, zdawało się, że pękają przęsła mostu pokrytego lodem. Maszyna zaczęła nabierać prędkości, stalowe muskuły ruszały się coraz żwawiej, aż w końcu osiągnęły maksimum rytmicznego wysiłku, popadając w monotonny trans.
Przyjemne ciepło bijące od rozgrzanego pieca, stukot kół. Wolskiemu też zachciało się spać. Jego umysł wędrował tu i tam, wałęsał się w krainie majaków, pośród wspomnień. Odwiedził rodzinne strony na Litwie i drewnianą babciną chatę. Nie omieszkał zajrzeć pod przykrywkę garnka, w którym gotowały się pokrzywy, ziemniaki i ziarno. Babcia miała specyficzne pomysły na paszę dla świń. Wolski poczuł słodkawy zapach odpustowego hydrolatu używanego przez dziadka. Zobaczył teraz tę jego kanciastą, smukłą buteleczkę z żółtawym płynem i zanurzonym w nim kwiatem lawendy. Przesunął mentalną dłonią po czystej, pachnącej pościeli, po ramie drewnianego łóżka, po łanie sierpniowego zboża, rosnącego wzdłuż piaszczystej ścieżki prowadzącej do miasteczka, w którym znajdował się jarmark. Ile teraz dałby za to, żeby znowu się znaleźć w tamtej wiosce, w tamtej chacie i po prostu spać, beztrosko spać…
A niech sobie ten burek szczeka na podwórzu za oknem, niech się miota na łańcuchu – myślał Wolski. Jak dobrze, że tam w przeszłości nadal nic nie wiedzą o rewolucji, Leninie i Denikinie, bagnetach i okopach. Przeszłość ma dobrze strzeżone granice, życie toczy się tam dawnym torem i żaden komisarz partyjnym rozporządzeniem tego nie zmieni.
Wolski chciałby w tej niszy wspomnień zatrzymać się na dłużej, skulić się w kącie niczym w opustoszałej salce dworca na stacji kolejowej poza czasem. Jego umysł miał jednak inne priorytety. Odwiedził salę do ćwiczenia rysunku, wdał się w dialog z rozebraną modelką. Jakież to było wyzwalające, widzieć ciało w kategorii czystej artystycznej formy, rozmawiać bez cienia zażenowania z nagą ponętną damą w tym całkowicie bezprzedmiotowym ujęciu, zauważając w niej zajmujący podmiot. Czasem wychodziło się z nim na kawę i toczyło dyskusje w knajpce, zanim po paru sznapsach ten podmiot nie przemienił się w obiekt pożądania.
Umysł za długo w miejscu nie usiedzi, korzysta ze swobody, braku ograniczeń materią, szybko przenosi się na drugi koniec świata, a i w zaświaty równie chętnie. Wolski wdał się nieoczekiwanie w rozmowę z martwym od kilku miesięcy elegancikiem Gudejką – zwykłym piechurem, którego trzeba było zmuszać do nałożenia hełmu podczas strzelaniny, ponieważ nie chciał psuć sobie fryzury. W końcu skorzystał z tego bolszewicki snajper.
– Gudejko – przemawiał Wolski do ducha – gdzie twój rozum?
– Poszedł w drebiezgi, panie rotmistrzu – odpowiedział ze śmiechem Gudejko. – Ale włosy zostały.
– I co teraz: wolisz je zaczesywać na krew czy brylantynę? – zapytał Wolski.
– To zależy, po której stronie przedziałka.
Ta, zdawałoby się, zupełnie bezsensowna riposta wydała się Wolskiemu bardzo ważna. Postanowił koniecznie przypomnieć ją sobie na jawie. Tak bardzo starał się zapamiętać tę wymianę zdań, że sen pękł jak balonik. W wagonie panowały grobowe ciemności. Zrobiło się chłodno. Zaparowane szybki w dachu, kropelki deszczu, niebo przesłonięte chmurami. Gdzieś pewnie była lampa naftowa, ale darmo jej szukać. Wolski rozniecił ogień pogrzebaczem i dorzucił węgli. Po chwili otworzył zasuwane okienko i poczuł mroźne powietrze. Było jak kieliszek wódki – budziło do życia.
Mijany pejzaż przypominał wariację na temat szarej kopiastej kołdry i kilku poduszek wypełnionych gęsimi piórami. Stojące w szpalerze brzózki prężyły chuderlawe piersi. Minęli wieżę ciśnień. Musieli dojeżdżać do jakiejś większej stacji. Zgrzyt hamulców nie zdołał obudzić kapitana, który drzemał w pozie szarmanckiego ułana z czasów napoleońskich, trzymając rękę na jelcu szabli. Wcześniej zdjął z głowy papachę i nałożył rogatywkę, która teraz, w ciemnościach, wyglądała jak przykurczone czako.
Wolski nie zamierzał go budzić. Sięgnął po ostatniego papierosa, jaki został w złotej papierośnicy z amerykańską czerwoną gwiazdą.
Czemu czerwona, skoro amerykańska? – zdziwił się nie pierwszy raz.
Zapalił. Czekał. Zaśmiał się na wspomnienie tej sennej bzdury, którą tak zawzięcie starał się utrwalić, mobilizując mózg spowity w senne majaczenia. Jeszcze rozbrzmiewał jego śmiech, gdy nagle rozległ się potworny huk. Szarpnęło wagonem, a po chwili jakby piorun grzmotnął w pociąg.
Siła uderzeniowa cisnęła Wolskim o ścianę, ocknął się na podłodze. Cała przestrzeń zmieniła położenie, przekręciła się wzdłuż osi. Żelazne ciało stękało, trzeszczały metalowe stawy. Wagon przechylił się i wydawało się, że za chwilę przewróci się na bok. A jednak trzymał się w szynach. Wolski machinalnie przytknął dłoń do żeber, jakby chciał sprawdzić, czy są całe. W każdym razie bolały, ale nawet z pękniętymi da się żyć.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął pudełko zapałek, pociągnął jedną o draskę. W świetle płomyka zobaczył kapitana leżącego przy skrzyni. Jego głowa wyglądała, jakby ktoś roztrzaskał ją młotkiem. Lepka ciecz spływała z włosów na podłogę.
Wolski chwiejnym krokiem podszedł do drzwi i zeskoczył na peron. Z trudem się wyprostował i wtedy poczuł głuchy ból w kolanie. Ktoś zdzielił go kolbą karabinu, a ktoś inny walnął pięścią prosto między oczy. Nawet ich nie zauważył, wyskoczyli jak spod ziemi, przewrócili go, kopali w tułów i głowę, a potem jeden z nich przystawił mu bagnet do piersi. Ujrzał twarz wykrzywioną wściekłością niczym u czerwonogwardzisty z plakatu.
– No i szto, sabaka? – wycharczał sołdat.
Więc to jest ta chwila – pomyślał rotmistrz, zastanawiając się, czy powinien się pomodlić, skoro nie wierzył w Boga.
W tym samy momencie rozległ się głośny okrzyk. Wzdłuż składu pędził bolszewicki oficer w spiczastej czapie. We wzniesionej dłoni trzymał nagana. Zatrzymał się nad Wolskim, sprawdził, czy żyje, po czym wcisnął broń do kabury i nagle ni z tego, ni z owego zdzielił w pysk jednego z sołdatów, a potem dla sprawiedliwości walnął na odlew drugiego.
Rosja to Rosja. W białej armii za byle co dostawało się w mordę, więc nic dziwnego, że podobne zwyczaje panowały wśród bolszewików. Mogło jednak zastanawiać, że sowiecki oficer karał za znęcanie się nad jeńcem. Podczas rewolucji obie strony dopuszczały się potwornych czynów. Wojna domowa w Rosji w porównaniu, z dopiero co zakończoną, pierwszą wojną światową była o parę stopni wyżej w skali zbydlęcenia rodzaju ludzkiego. Być może jednak ten oficer miał dobrą pamięć i żelazne zasady, skoro starał się przestrzegać konwencji genewskiej, o której uczył się zapewne w akademii Białej Gwardii. Większość bolszewickiej kadry dowódczej rekrutowała się przecież spośród białych.
Dwa ostatnie wagony były niemal całkowicie zmiażdżone. Wyciągnięto z nich wielu martwych ułanów w błękitnych mundurach francuskiego szyku. Polski pociąg został zgnieciony w imadle dwóch żelaznych potworów – jeden stał pusty, blokując tor, drugi uderzył z tyłu. Nie zostali więc trafieni pociskiem; ot, zwyczajny wypadek bądź celowe najechanie. Kto pozostał przy życiu, wychodził na peron i pod lufami sowieckich karabinów rzucał broń na stos.
Kazano im ustawić się w szeregu. Chwilę potem pojawił się sowiecki kombryg w asyście kilku żołnierzy. Miał czerwone bryczesy z czarnymi lampasami, barani kożuch i czapkę uszankę z czerwoną gwiazdą. Przepasany był skórzanym paskiem, z którego zwisała kabura. Na swych cienkich nogach, energicznie zagłębiających się w śniegu, wyglądał jak rodzaj nerwowej czapli.
Kazał wystąpić wszystkim oficerom i podoficerom. Jeden z bolszewickich żołnierzy zerwał im naszywki i pagony. Następnie zaprowadzono ich na bocznicę, gdzie stał już spory tłumek w austriackich, kołczakowskich i madziarskich płaszczach. Już po kroju było widać, że to kadra oficerska – doborowa mieszanka. Zapakowano ich do bydlęcych wagonów, traktując przy tym w rzeczy samej jak bydło. Bolszewicy nie szczędzili ciosów kolbami.
W środku panował potworny ścisk. Kto miał rękę na temblaku ze zwykłym opatrunkiem, cierpiał; kto miał ją w gipsie, zadawał cierpienie. Wolski musiał się powstrzymywać, by nie udusić delikwenta w austriackim szynelu, który napierał mu gipsem na żebra. Ale jak tu dusić rannego?
Pociąg ruszył, a gdy ruszył, to się już nie zatrzymał. Marzyli o postoju; o tym, żeby rozprostować kości i odlać się na szyny. Zamiast kibla mieli dziurę pośrodku wagonu, tyle że nie sposób się było do niej dostać, więc większość załatwiała się w spodnie. Można było stracić przytomność od samego smrodu. Całą noc jechali zbici w miazgę, żywi sklejeni z trupami, jedni od drugich oddzielili się, dopiero gdy pociąg stanął i padła komenda rozkazująca wychodzić. Wtedy zmarli osunęli się na podłogę w akcie nieposłuszeństwa.
Żywi dostali pajdę chleba z masłem, i herbatę oraz zupę z koniny. Był to suty posiłek jak na jeńców wiezionych do łagrów. Zaraz potem kazano im ustawić się w kolumnie i w asyście sołdatów z bagnetami prowadzono przez szeroki trakt między szpalerami brzóz. Mijali mogiły, kapliczki, prawosławne i katolickie krzyże. Cmentarz w rozciągłej topologii, niekończąca się droga budowana rękami zesłańców, więzienna golgota. Iluż budowniczych oddało swoje życie, ilu spoczęło w okolicznych grobach? Nikt nie wiedział, dokąd idą ani jak długo to potrwa. Kto opóźniał marsz, dostawał kolbą w plecy. Kilku maruderów zakłuto bagnetami. Wrony krakały, przysiadały na śniegu i przez chwilę szły wzdłuż pochodu, przekrzywiając okrutne główki. Przypatrywały się jeńcom z akademickim zainteresowaniem, jakby obstawiając, który padnie następny.
***
Doszli do kolejnej stacji. Tym razem nie czekał na nich posiłek. Pragnienie ugasili śniegiem. Trafiły się za to lepsze wagony – każdy jeniec dostał własną pryczę. Poczuli się jak ludzie, więc też zaczęli się porozumiewać na sposób ludzki, używali języka zamiast warknięć, komentowali pejzaże za oknem, omawiali zmiany na froncie, zastanawiali się nad możliwością ucieczki. Niestety pociąg skończył bieg, zanim panowie oficerowie zdołali uzgodnić plan i wprowadzić go w życie, a polegał on, z grubsza mówiąc, na zdjęciu desek z podłogi i opuszczeniu się na tory. Zakładali, że podróż, jak to na Syberii, będzie trwała wieki. Nikt nie wpadł na to, że do końcowej stacji dojadą zaledwie w ciągu kilku godzin.
Okazało się, że dotarli na bocznicę kolejową jednego z łagrów. Znajdował się on w pobliżu Krasnojarska. Większość obozów wybudowano za caratu. Zazwyczaj otaczały je drewniane palisady, ale wokół tego rozciągał się wysoki drut kolczasty, a w środku sterczały wieżyczki z reflektorami. Nowe czasy, nowe obyczaje, najwyraźniej dzieło władzy robotniczej.
Sowieci zdobyli Krasnojarsk i na tyle dobrze się w nim zadomowili, że zaczęli utrwalać rewolucyjne porządki poprzez organizowanie w okolicy sieci obozów. Pod tym względem byli godnymi spadkobiercami penitencjarnej myśli carskiej, zgodnie z którą potęgę imperium budowano na więziennej sile roboczej. Po co trzymać darmozjadów w areszcie, niech na siebie pracują, a polityczni niech cierpią katusze na katordze i odpracowują przewiny w syberyjskim czyśćcu. Każdy obóz jeniecki był zarazem obozem pracy.
***
Powoli zapadał zmrok. Na niebie pojawił się opłatek księżyca. Wolski przypomniał sobie Boże Narodzenie w rodzinnym domu. Swojego braciszka o włosach cherubinka i policzkach putto, który ku uciesze całej rodziny wygrywał pod choinką kolędy na okarynie. Oczyma wyobraźni widział też Julkę, siostrę młodszą o dwa lata. Znała całego Pana Tadeusza na pamięć. Wolski już prawie też, bo zawsze musiał wysłuchać jej recytacji przy stole. Wiele by teraz dał, by móc się znowu nudzić świąteczną polskością. Poczuł w nozdrzach zapach barszczyku z kołdunami. Chyba najbardziej za świętami tęsknił teraz jego żołądek.
Jeńcy stanęli w kolejce do baraku, wpuszczano ich do środka w małych grupkach. Było to skromne wnętrze obwieszone podobiznami Lenina, Trockiego, Kalinina, Stalina i Marksa. Za biurkiem siedział zwalisty urzędnik, typowy czekista w jasnobrązowej skórzanej kurtce. Za nim wisiała bolszewicka flaga. Przemawiał głównie w nowomowie, której nie sposób było zrozumieć, ponieważ pełna była urzędowych skrótów, ale na szczęście przeplatał to potoczystą i wylewną narracją rosyjskiej duszy z przedrewolucyjnych czasów. W kącie stał wysoki sejf. Na środku leżała kupa wojskowych płaszczy i skórzanych pasków z pustymi kaburami. Musieli rzucić na nią także swoje szynele.
– I co, towarzysze? – przemówił. – Na Syberii się zechciało dupę odmrażać? Nie lepiej było z Denikinem na Krymie balować? Tam ciepło, na plaży można poleżeć, muzyki z patefonu posłuchać, lemoniady się napić, przygruchać sobie jakąś arystokratkę, ale wy nie, woleliście łagier zamiast ekskluzywnych resortów. Dobry wybór, towarzysze, bo my tu o was zadbamy lepiej niż w niejednej gastinicy. Dokumenty!
Każdy po kolei podszedł do stolika, oddał papiery i wziął kwestionariusz. Wolski pomyślał, że podpisuje cyrograf, nie ma co marzyć o ucieczce z syberyjskiego piekła, ale lokalizacja tego łagru była wyjątkowa – blisko dużego miasta, niedaleko od frontowej granicy. Nic dziwnego, że zamknięto ich za kolczastym drutem. Pokusa ucieczki była większa niż w bardziej niedostępnych regionach Syberii. Można zrobić podkop, dogadać się z więźniami… Musiał być jakiś sposób.
– Jak wypełnicie te bumagi, dostaniecie w nagrodę kubek i łyżkę, prezent od władzy robotniczo-chłopskiej. W razie skarg i zażaleń możecie pisać do BrygKomu – rzekł urzędnik, potrząsając kartką, po czym zbliżył się do wielkiego sejfu, który okazał się szafą na naczynia.
Odwrócił się do jeńców na chwilę i wyrecytował partyjny poemat:
– Każdy z was może stać się członkiem BrygKomu, wziąć udział w szkoleniach Prolkłasu, walczyć ze Szpiongangiem, donosić na Burżujsab, czytać Prorewol, działać w szeregach Towradu.
Nikt za wiele z tego nie zrozumiał, jakby nagle jakiś przybysz z odległej galaktyki próbował przemawiać do nich po rosyjsku, niemiłosiernie kalecząc ten język i wplatając zwroty marsjańskie. Przy wyjściu pobrali nowe okrycia dla jeńców. Płaszcz Wolskiego cały się lepił i cuchnął moczem. Zakwaterowano ich w jednym z tych podłużnych baraków połączonych drewnianymi pomostami. W środku buchnęło mieszanką zapachów, cuchnące onuce, wilgotna odzież. Przez smród przebijał się zapach świeżego drewna. Dwa rzędy piętrowych pryczy ciągnęły się przez całą długość, wzdłuż obu ścian. Pośrodku stał drewniany stół z ławami, na blacie płonęły lampki naftowe, jedna duża zwieszała się z powały. Na końcu szopy znajdowało się palenisko, nad którym wisiał wielki osmalony gar, jakby wzięty z bajki o zbójcach ukrywających się w górskiej jaskini. Z boku leżała sterta porąbanych drewien. Żelazny piecyk wpuszczał w rurę niewidzialny dym, ulatniający się przez komin.
– Zajmować prycze! – rozkazał sołdat.
To, że były jakieś wolne, zakrawało na cud. O takich rzeczach się nie słyszało. W obozach i czerezwyczajkach na jednym wyrze spało często dwóch więźniów. Tłoczyli się też pod nim, na deskach oddzielających od wilgotnej podłogi. Baraki były często tak przepełnione, że nie można się było dopchnąć do drzwi. Ludzie z górnych pryczy musieli szczać na towarzystwo z dołu. Jak ktoś umarł, spychało się go w najdalszy kąt, dopóki nie zaczął śmierdzieć, a tu, proszę, rzeczywiście jak w burżuazyjnym hotelu.
Jakiś typ wyglądający na kaukaskiego intelektualistę w okrągłych okularach, trochę taki towarzysz Stalin, pozdrowił przyjaznym gestem Wolskiego. Ubrany był w białogwardyjski płaszcz; kilku innych także zachowało własne szuby. Najwyraźniej sito kontroli nie było zbyt szczelne i nie każdy musiał nosić na grzbiecie złachmanioną bolszewicką szmatę. Wolski znał już na tyle sowietów, by wiedzieć, że wszystko u nich działo się na zasadzie rosyjskiej ruletki, jak kula wpadła do komory, nie było zmiłuj! Obrotem bębenka zarządzał doraźny urzędniczy kaprys, łapówka, samogon. Nawet najtęższa biurokracja ma swoje luki, a cóż tu dopiero mówić o młodej, rodzącej się w rewolucyjnym chaosie strukturze. Wolski miał pecha, że zabrali mu jego francuski szynel.
Jakiś biały oficer patrzył na niego i nie wiedzieć czemu, jarzył się szerokim uśmiechem. Kiwnął zapraszająco ręką. Nad jego łóżkiem było wolne miejsce. Wydawało się całkiem ujutno, zwłaszcza że przy tej górnej wolnej pryczy znajdował się lufcik, z którego można było obserwować gwiazdy albo plac. Namiastka wolności. Wolski uznał, że warto skorzystać z zaproszenia. Skinął głową i zaczął się zbliżać, dziwiąc się, dlaczego ten mężczyzna cały czas się tak szczerzy, jakby znalazł milion rubli. W końcu zrozumiał. Tej twarzy nie sposób było zapomnieć.
– Chryste panie, Fiodor?! – wykrzyknął.
Trudno było w to uwierzyć, ale spotkał tu jednego ze swoich najlepszych przyjaciół z piotrogrodzkiej szkoły oficerskiej. Fiodor Dobrynowicz zerwał się z miejsca i natychmiast wyściskali się jak bracia. Na tej bezkresnej Syberii spotkać najlepszego kumpla, to dopiero było zrządzenie losu!
Nadal wyglądał na przystojniaka, jak za studenckich czasów. Trochę niższy od Wolskiego. Taki żwawy gruziński typ, krótkie, czarne, lekko falujące włosy. Wciąż miał to ogniste spojrzenie i okrągłą bródkę starannie przystrzyżoną wokół ust. Aż trudno uwierzyć, że Ruski – a jakże, nawet arystokrata! Wielcy bojarzy huśtali mu się na rodowym drzewku niczym świeczki na choince.
Że też mu się chciało tak dbać o wygląd w tych warunkach – dziwił się Wolski. Wszyscy tu przypominali zarośniętych drwali, tylko Fiodor się wyłamywał. Rosjanin zaprosił Wolskiego na swoją pryczę.
– Co tam u wujka Kołczaka? – zapytał ciekaw frontowych wieści. – Podobno go złapali, coś słyszałeś?
– Od kilku miesięcy włóczę się po tajdze, nadsłuchując raczej, czy się jakiś bolszewik nie skrada, niż wieści o Kołczaku. Wiem tyle, co ty, że wpadł, poza tym nie służę już w lejbgwardii.
– Jak nie w Białej Gwardii, to gdzie? – zapytał zdumiony Fiodor.
– W Polskiej Dywizji, chyba wiesz dlaczego…
– Nie wiem, gorszy żołd i mniejsze szanse awansu.
– Przecież nie o to chodzi…
– Ty ciągle taki poważny… – szydził Fiodor.
– A ty wciąż nie nauczyłeś się żartować – wbił mu szpilę Wolski.
Fiodor uśmiechnął się.
– Mam coś, co poprawi ci humor, dawaj kubek – rzucił i włożył rękę pod siennik. Wyciągnął stamtąd wielką butlę samogonu.
– Jakim cudem… – zaczął Wolski.
– Daj spokój, cudów już nie ma, zostały zakazane przez rewolucję, ale to i owo z bożą pomocą się da załatwić – odrzekł.
Wolski wyciągnął swój przydziałowy kubek z kieszeni.
– Trzeba tylko wiedzieć z kim trzymać – dodał jego kompan.
Zachlupotał trunek wlewany do żelaznych naczyń. Brzmiał bosko, niczym plusk strumyka w syberyjskiej tajdze podczas letniej wycieczki.
– Eh, co za spotkanie, opowiadaj – rzekł Fiodor.
– O czym?
– Jak to o czym, przecież, że o kobietach. Ożeniłeś się?
– Do tej pory jakieś pięć razy. Najpierw była Tatiana z dworca w Czelabińsku, potem Żenia z dworca w Tajdze, ale zdradziła mnie z połową pociągu, na szczęście znalazłem sobie gospodarną Zośkę na stacji w Tumie, bladź, przepadła po drodze do Czelabińska, więc kolejną żonę wziąłem sobie w Tiumeniu, pół-Czeczenkę, pół-Kazaszkę, ale chrześcijankę. Nasz pułk jednak w pewnym momencie przestał podróżować pociągami, więc musiałem się rozwieść ze wszystkimi kobietami Rosji.
– Gospodi pomiłuj! – rzekł Fiodor, kreśląc nieco teatralnie gest krzyża na piersi. – To dopiero parę łyków, a gadasz, jakbyś wypił pół butelki. Ja nie pytam o dworcowe kurwy, tylko o prawdziwą żonę.
– To żadne kurwy, porządne dziewczyny, każda oddawała się za żołd, inaczej umarłyby z głodu. Koczowały na dworcach, tylko głupi by nie skorzystał i wierz mi, że głupich nie było. Nikt nie chciał uchodzić za idiotę, prawiczka albo sodomitę, nawet jeśli nim był. Ale powiedz mi, co u ciebie. Masz jakieś żony?
Fiodor wybuchnął śmiechem.
– Ta wojna naprawdę zmienia ludzi w drani! Przecież na studiach byłeś porządnym człowiekiem. No o ile oczywiście można być porządnym człowiekiem, będąc artystą. Sam próbowałem cię zepsuć, ale jak widać, uczeń przerósł mistrza. Mniejsza o to, bo zaraz odechce ci się żartów, pokażę ci zdjęcie, zobaczysz, jak wygląda prawdziwa żona.
Fiodor znowu sięgnął pod siennik i tym razem wyjął puzderko. Był to emaliowany medalion kunsztownej roboty bez łańcuszka.
– No, otwórz! – rzekł.
Wolski zajrzał do środka owalnego pudełeczka i zobaczył tam portret dziewczyny o śmiałym, inteligentnym spojrzeniu. Blondynka, niebieskie oczy, pełne usta, nieco wystające kości policzkowe, prawdziwa piękność.
– Wot, krasawica! – rzekł Wolski. – Każdy chciałby mieć taką żonę.
– Oczywiście! I wyobraź sobie, że to Polka – dodał Fiodor.
– Jak ma na imię?
– Joanna.
– Arystokratka?
– Ależ skąd, z dobrej rodziny! Żadna tam zepsuta hrabianka, może szlachcianka, zresztą nie znam się na tych waszych rodowodach. Ważne, że się kochamy.
– A co na to twoja familia? Przecież to mezalians.
– A co oni mają do gadania? Uciekli do Francji, wystarczyło, że Aurora raz pierdnęła pod Pałacem Zimowym i od razu się zwinęli.
– Hm, to zazdroszczę refleksu.
– Nie da się ukryć – stwierdził Fiodor z sarkazmem.
– A co się teraz dzieje z twoją żoną? – zapytał Wolski.
– Długo wszędzie jeździła ze mną, ale w końcu basta, kazałem jej zamieszkać u człowieka godnego zaufania, pewnego przyjaciela naszej rodziny w Krasnojarsku…
Wymieniając nazwę miasta, Fiodor spojrzał znacząco w oczy Wolskiemu, a po chwili nachylił się w jego kierunku i dodał ściszonym głosem:
– Nie zamierzam tu długo zabawić. Jest tyle łagrów, a przesłali mnie akurat tutaj, o rzut kamieniem od Ninoczki.
Wolski pokiwał głową.
– Masz jakiś plan? – zapytał konspiracyjnym tonem.
Fiodor otworzył usta i od razu je zamknął. W baraku zabrzmiał basowy głos, coś jak wołanie popa na mszę.
– Kipiaaatoook!!!
Dał się jednocześnie słyszeć rytmiczny gong, ktoś walił o kocioł żelaznym naczyniem.
– Wrócimy do tematu – rzekł Fiodor. – Weź kubek, wrzątek leją.
Więźniowie już ustawili się posłusznie w kolejce. Otworzyły się drzwi. Do baraku wśliznął się jęzor mrozu. Zahuczał wiatr. Zawirował śnieżny pył. Po chwili w progu stanął mężczyzna o posturze niedźwiedzia, kawał brodatego chłopa w koziej czapie i kożuchu. Blizna przecinała policzek na jego szerokiej twarzy. Było w nim coś diabelskiego. Omal nie zgasły światła w lampkach naftowych. Wydawało się, że na chwilę zwolnił czas, serca przeszył mróz płynący z głębi lodowatych otchłani.
Fiodor nieznacznym skinieniem głowy wskazał na niego.
– To właśnie jest mój plan! – rzekł. – Dobrze mu się przypatrz. Nikt nie wie, jak ma na imię, ale zwiemy go Rasputinem. Wydaje siekiery, jak idziemy rąbać świerki. Jest tu starostą, a poza tym jakby hersztem tej bandy urków.
– Kogo? – zapytał Wolski.
– Urków, no, zwykłych kryminalistów, ale w obozie to wielkie paniska. Tu wszystko jest na opak.
Rasputin, mijając ich, spojrzał na Wolskiego groźnym wzrokiem, a potem z ostentacją wyjął warząchew z dłoni człowieka stojącego przy garze i nalał sobie wrzątku do miski. Nikt nie protestował. Tego więźnia nie obowiązywała kolejka. Wolski i Fiodor dostali swoją porcję i wrócili na pryczę. Rosjanin odwinął zmięty wojłok, który służył za pościel, i wyciągnął niewielkie zawiniątko.
– Masz ochotę na machorkę? – zapytał.
– Coraz bardziej mnie zadziwiasz – stwierdził Wolski.
– Prezent od Rasputina – rzekł Fiodor, rolując skręty. – Niby źle mu z oczu patrzy – kontynuował – ale w gruncie rzeczy to porządny chłop. Kontroluje przepływ samogonu, nawet naczalstwo mu nie podskoczy. Nu, dawaj, wyjdziemy zapalić na zewnątrz, bo inaczej skoczą nam do gardeł.
Założyli szuby i wyszli na świeże powietrze. Mróz był siarczysty, z reflektorów na wieżach strażniczych strzelały snopy świateł. Jedne godziły w niebo, inne wykreślały świetliste okręgi w tym lub innym fragmencie obozu. Mocno wiało. Wierzchołki wieżyczek podrygiwały na sztywnych rusztowaniach niczym głowy stareńkich alkoholików. Sołdaci na górze zakutani w szynele sprawiali wrażenie strachów na wróble. Wiatr ciskał w twarze kulkami gradu, które raniły skórę jak szklane okruchy. Wicher gniewnie bił głową o ściany i rzucał świszczące obelgi, to znów wył jak diabeł lub wygrywał opętańcze utwory na fletniach z drewnianych belek. Schronili się za węgłem, tu było w miarę spokojnie i cicho. Śnieg wirował w świetle lampy jak mała anielska mgiełka. Można było do woli palić i gadać.
– Ten Rasputin już raz uciekł z łagru razem z tymi urkami, to taka jego przyboczna świta, no ale jeszcze zabrali paru frajerów zamiast prowiantu – rzucił Fiodor.
Wolski skrzywił się lekko, nie będąc pewien, czy dobrze zrozumiał.
– Co masz na myśli?
– No wiesz, wzięli sobie paru naiwniaków, bo co może być lepszego niż samobieżne konserwy? Jak któryś usnął przy ognisku, jeb siekierą w łeb, a potem ćwiartowanko i na ruszt, dyskretna robota, rozumiesz, żeby buntu nie było. No i tak, wyobraź sobie, doszli na tym wikcie aż do Krasnojarska, gdzie wpadli w łapy bolszewików. W każdym razie, cała ta grupka planuje ucieczkę. Razem ze mną, jak może się domyślasz.
– Załapałeś się na konserwę? – zapytał Polak.
Fiodor uśmiechnął się pobłażliwie.
– Wierz mi, że nie. Wybieramy się tylko do Krasnojarska, a Urkowie nie zabijają bez potrzeby, to praktyczni ludzie.
– Jaki jest plan? – zapytał Wolski.
– Za dwa dni będzie dostawa samogonu – zaczął Fiodor. – Zawsze wtedy jest ostra popojka, więc to odpowiedni moment, żeby udać się na przepustkę, zwłaszcza jak ma się dostęp do siekier. Chyba wiesz, co mam na myśli?
– Wiem, chcesz urządzić jatkę.
– Gospodi pomiłuj! Ja?! Jatkę? Przeceniasz moje siły, owszem, z Rasputinem i urkami to inna rozmowa, damy radę, mogę cię polecić do tej akcji, jeśli chcesz.
– Byle nie jako konserwę…
– Daj spokój, czy tacy lejbgwardziści jak my dadzą się przerobić na tuszonki? Sami ich posiekamy i zapuszkujemy, a potem zjemy.
– No nie wiem, Fiodorze, czy to dobry pomysł. Tak bez soli? – rzekł Wolski z udawana powagą.
– Sól się załatwi, wchodzisz w to czy nie?
– Wchodzę.
– Doskonale – odparł Rosjanin, zacierając ręce. Po chwili dodał: – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę z naszego spotkania. Trzeba to opić, poczekaj, skoczę po samogon.
Niewiele już zostało w butli, a to, co było, szybko opróżnili. Zresztą nie dało się za długo stać na siarczystym mrozie. Wódka ich rozgrzała, ale tylko na chwilę. Wolski niemal całą noc spał głębokim snem. Nad ranem wybudził go koszmar. Znalazł się gdzieś na rubieżach miasta, wąskie brukowane uliczki, wiejskie już chaty, a dalej ugór ciągnący się hen po czarną linię lasu. Na ziemi leżał martwy baran, miał olbrzymi łeb i poskręcane grube rogi. Takich baranów w Rosji nie ma, był to w samej rzeczy baran ze śródziemnomorskim rodowodem, żertwa złożona bogom rewolucji. Muchy spacerowały po wybałuszonym oku.
Cała ulica usiana padliną, dywan z owczego runa przybrudzony pyłem. Po chodniku szła krowa, żywe chodzące mięso, skóra w strzępach odrywająca się od grzbietu, ciągnąca się przy kopytach niczym podarty, szary papier. Zwierzę wyglądało jak posklejane z kawałków wiszących w jatce na hakach, od czasu do czasu jakiś mięsny glut spływał po nodze, niczym cieknące gówno. Mimo to krowa szła dalej, otępiała, nieczująca bólu.
Wolski domyślał się, że martwe zwierzęta leżące pokotem na bruku musiały gnić już za życia z powodu pomoru. Czytał gdzieś, że ta choroba wywoływana jest przez zarazki roznoszone przez owady. Zauważył coś jakby końskie muchy. Było ich pełno, opite krwią przeświecającą przez szare odwłoki, leniwie krążyły wokół jego głowy. Wyglądały jak krwawe płaty sadzy obdarzone wolą. Ale najwięcej zebrało się ich nad polem. Stał tam samotny człowiek w czarnej chmurze owadów. Wolski ujrzał go nijako w bliższym planie. To był Fiodor.
Rotmistrz zdjął czapkę z głowy i zaczął się nią odganiać przed rojem much.
– Fiodor, Fiodor!
Krzyczał, ale jego głos był słaby, Fiodor go nie słyszał. Rosjanin zaczął wchodzić głębiej w tę owadzią zamieć, a w końcu zniknął. Wolski nie mógł się przebić przez ścianę latającego robactwa, która odgrodziła go od pola.
Obudził się, wykonując takie ruchy, jakby wciąż odganiał się od much, choć to inne insekty żarły go przez całą noc. Podobno pluskwy zawsze rzucają się na świeże mięso. Nawet one lubią odmianę. Wolski zeskoczył z nary, narzucił szubę na nagie, swędzące ciało i pobiegł przez dziedziniec do bani, która znajdowała się w identycznym drewnianym baraku jak te zamieszkiwane przez więźniów, tyle że była ona położona na skraju obozu, zaraz przy ogrodzeniu.
Łaźnię rozgrzewano już od wieczora, więc nawet o świcie panował w niej ukrop. Byłaby bez wątpienia miejscem wytchnienia dla więźniów, gdyby nie fakt, że zazwyczaj przesiadywały w niej najgorsze skurwysyny, urkowie, a to psuło wszelką przyjemność. Tym razem był w niej tylko jeden chuderlawy człowieczek.
Wolski zrzucił szubę na ławkę i zaczął chłostać się brzozowymi witkami. Co chwila rozprowadzał nimi wodę z cebrzyka, skrapiając rozgrzane kamienie. Para unosiła się z sykiem. Powtarzał: „oooom! oooom!”. Tak się wygłupiał, bo nie był przecież buddystą, chociaż ta religia, o ile w ogóle była religią, a nie po prostu rodzajem praktyki duchowej, budziła jego głębokie zainteresowanie. Znał kilku buriackich lamów, którzy opowiedzieli mu o niej to i owo, prawie że go nawracając, chociaż nie medytował. To znaczy czasem próbował, ale czynił to bez żadnych wskazówek, kierując się intuicją.
Chudy człowieczek szybko się ubrał i wyszedł. Wziął chyba Wolskiego za wariata. I dobrze, bo cisza i samotność są wstępem do duchowej kontemplacji, a bez niej życie nie ma sensu. Było cudownie, jeszcze tylko wódka i arbuz, no może sam arbuz, bo wódki miał dość. Chwycił za rózgę i okładał się nią jak biczownik. W końcu wybiegł nagi na śnieg i zaczął się w nim tarzać.
Był to nadzwyczaj piękny, słoneczny poranek. Wolski zmrużył oczy, blask promieni odbijających się od śniegu sprawił, że jego świadomość rozpuściła się w świetle. Zarazem jakby spotężniała w continuum będącym osobnym, rozległym światem całkowicie niezależnym od tego ciała, które w międzyczasie zaczęło drzeć z zimna. Strażnicy wydawali się odlegli i nierealni.
Wolski znów jął pocierać się śniegiem jak wariat, nic nie robiąc sobie z sołdatów, którzy natrząsali się z niego z wysokości budek strażniczych. Ale któż by się przejmował istotami żyjącymi na odległych planetach, a na takich mu wyglądali.
***
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
więcej..