Wpływ gwiazd - ebook
Wpływ gwiazd - ebook
W Dublinie roku 1918, w szczycie pandemii hiszpanki, maleńki oddział położniczy staje się mikroświatem, gdzie wre praca, podejmowane jest ryzyko, ale pojawia się też śmierć i nieoczekiwana miłość.
Jest to najlepsza powieść Emmy Donoghue od czasuPokoju. „Kirkus Reviews"
W Irlandii, podwójnie spustoszonej przez wojnę i zarazę, pielęgniarka Julia Power pracuje w śródmiejskim szpitalu borykającym się z niedoborem personelu. Na jej oddział trafiają kobiety w ciąży, które zachorowały na nową, straszną odmianę grypy. Do ściśle zorganizowanego świata siostry Power wkraczają dwie osoby z zewnątrz: doktor Kathleen Lynn, która jak głosi plotka, jest ukrywającą się przed policją rebeliantką, oraz młoda wolontariuszka Bridie Sweeney.
W ciągu trzech dni, w mrocznej i intensywnej rzeczywistości ciasnej szpitalnej sali, życie każdej z tych kobiet zmienia się w nieoczekiwany sposób. Tracą pacjentki, które przegrały z zagadkową pandemią, lecz także przyjmują na świat nowe istnienia. Wytrwale, z czułością i godnością opiekunki i matki jakimś cudem wykonują swoje, zdawałoby się niewykonalne, zadania.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-426-8 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rower zaparkowałam przy tej samej bocznej uliczce co zwykle i przymocowałam do tylnego koła zamek szyfrowy (oczywiście produkcji niemieckiej; czym go zastąpię, gdy mechanizm zardzewieje?). Odpiąwszy boczne taśmy, opuściłam spódnicę i wyjęłam z koszyka przemoczoną torbę. Wolałabym dojechać rowerem do samego szpitala, trwałoby to o połowę krócej niż jazda tramwajem, lecz siostra przełożona nie pozwala, aby jej pielęgniarki zjawiały się w pracy zziajane i spocone.
Wychodząc na ulicę, o mało nie wpadłam na wózek służb dezynfekcyjnych. Słodkawy, smolisty zapach odkażacza wypełniał powietrze. Uchyliłam się przed mężczyznami w maskach, którzy spryskiwali rynsztoki i wsuwali gumowe węże między kratki studzienek.
Minęłam prowizoryczną wojenną kapliczkę – drewniany tryptyk nakryty brytyjską flagą. Była tam odrapana niebieska figurka Matki Boskiej, a poniżej półka zastawiona bukietami zwiędłych kwiatów. Wypisane farbą nazwiska reprezentowały zaledwie kilkudziesięciu Irlandczyków spośród dziesiątek tysięcy poległych do tej pory oraz setek tysięcy wcielonych do wojska. Pomyślałam o bracie, którego zostawiłam w domu nad talerzem ze śniadaniem.
W miarę zbliżania się świtu krąg światła z latarni elektrycznej przy przystanku tramwajowym coraz bardziej się rozmywał. Słup był oklejony ogłoszeniami:
CZUJESZ SIĘ WYCZERPANY I SFRUSTROWANY
ZBYT SZYBKIM TEMPEM ŻYCIA?
MASZ WRAŻENIE, ŻE PRZEDWCZEŚNIE SIĘ STARZEJESZ?
Nazajutrz przypadały moje trzydzieste urodziny.
Ale wcale nie miałam zamiaru bać się tej liczby. Taki wiek oznacza dojrzałość, pewną pozycję społeczną i siłę, prawda? A teraz nawet prawo wyborcze, odkąd je rozszerzono na kobiety po trzydziestce i o odpowiednim statusie majątkowym. Tyle że perspektywa wzięcia udziału w głosowaniu wydawała mi się mało realna, zważywszy że w Wielkiej Brytanii od ośmiu lat nie było wyborów powszechnych, i tak zostanie, dopóki trwa wojna, a Bóg jeden wie, jak po niej świat będzie wyglądał.
Pierwsze dwa tramwaje przemknęły bez zatrzymywania się – tak zatłoczone, że aż pękały w szwach. Widocznie w tym tygodniu zlikwidowano kolejne kursy. Nadjechał trzeci, więc spróbowałam się do niego wcisnąć. Stopnie były śliskie od karbolu i gumowe podeszwy moich butów nie miały żadnej przyczepności. Gdy kołysząc się, ruszył przez blednący mrok, złapałam się mocno poręczy i dźwignęłam w górę. Pasażerowie na odkrytej platformie wyglądali na przemokniętych, więc uciekłam pod zadaszenie, gdzie wisiała długa naklejka o treści: KICHASZ? KASZLESZ? UŻYJ MASKI… TYLKO GŁUPCY I ZDRAJCY ROZNOSZĄ ZARAZKI. Szybko ochłonęłam po jeździe na rowerze i zaczęłam się trząść z zimna. Dwaj panowie na ławce rozsunęli się trochę, robiąc mi miejsce. Usiadłam między nimi z torbą na kolanach. Zacinająca mżawka wdzierała się do środka.
Tramwaj przyśpieszył z narastającym buczeniem, mijając rząd oczekujących dorożek, ale konie z klapkami na oczach nie zwróciły na niego uwagi. W świetle latarni odbijającym się w kałuży zobaczyłam idącą pośpiesznie przytuloną parę. Szpiczaste maski, które mieli na twarzach, przypominały dzioby nieznanych ptaków.
Kontroler biletów wolno przepychał się przez tłum. Chwiejny blask jego latarki, płaskiej jak piersiówka, prześlizgiwał się po kolanach i butach pasażerów. Wydobyłam z rękawiczki mokrą od potu monetę jednopensową i wrzuciłam do chlupoczącej puszki, zastanawiając się, czy dwucentymetrowa warstwa roztworu karbolu rzeczywiście zabije wszelkie zarazki.
Ostrzegł, że za jednego pensa dojadę tylko do Kolumny Nelsona.
– A co, podrożały bilety?
– Skąd, dopiero byłaby awantura. Po prostu teraz starczają na krótszą trasę.
Dawniej, słysząc ten paradoks, tylko bym się uśmiechnęła.
– Czyli żeby dojechać do szpitala…
– Potrzebne jeszcze pół pensa – odparł konduktor.
Wyjęłam z torby portfel, a z niego monetę.
Przy dworcu zobaczyłam grupki dzieci z walizkami. Wysyłano je na wieś w nadziei, że tam będą bezpieczne, ale z tego, co słyszałam, epidemia grypy objęła już całą Irlandię. Niektórzy nazywali ją „chorobą wojenną”, opierając się na przypuszczeniu, że musi być skutkiem ubocznym czteroletniej masakry, rodzajem trucizny, która wylęgła się w okopach i została rozwleczona po świecie w wyniku wojennej zawieruchy.
Miałam szczęście, bo byłam jedną z osób, które wyszły z choroby właściwie bez szwanku. Na początku września źle się poczułam i musiałam się położyć do łóżka, ponieważ bolało mnie całe ciało. Wiedząc sporo o tej grypie, byłam dosyć przerażona, lecz już po paru dniach stanęłam na nogi. Jeszcze przez kilka tygodni wszystkie kolory wydawały mi się wyblakłe, jakbym oglądała świat przez przydymione szkło. Poza tym miałam tylko trochę gorszy nastrój. Nic szczególnie niepokojącego.
Mały gazeciarz w krótkich spodenkach na chudych nóżkach śmignął obok nas, wznosząc za sobą pióropusz oleistej wody. Ależ ten tramwaj się wlókł przez prawie puste ulice – może żeby zaoszczędzić prąd, a może po to, aby się dostosować do jakichś nowych rozporządzeń. Byłabym już na miejscu, gdyby przełożona nie zabraniała nam przyjeżdżać rowerem.
Szczerze mówiąc, i tak nie wiedziałaby, czy złamałam zakaz. Ostatnie trzy dni spędziła na oddziale zakaźnym, kaszląc tak, że nie mogła mówić. Ale to by było wobec niej nieuczciwe.
Na południe od Kolumny Nelsona koła nagle zazgrzytały, hamulce zapiszczały i tramwaj stanął. Spojrzałam za siebie na wypaloną skorupę gmachu poczty, jedno z sześciu miejsc, gdzie ukrywali się rebelianci w 1916 roku podczas powstania wielkanocnego. To była niemądra i bezsensowna operacja. Przecież brytyjski parlament już był gotów przyznać Irlandii autonomię, tylko że sprawę odroczył wybuch wojny. Nie miałabym nic przeciwko temu, aby rządzono nami z Dublina, a nie z Londynu, gdyby dało się to przeprowadzić metodami pokojowymi. Strzelanina odbywająca się na tych ulicach ani trochę nie przybliżyła nas do niepodległości. Dała jedynie większości powód, by znienawidzić tę nieliczną grupę, która przelała krew w naszym imieniu.
Dalej w głębi ulicy, gdzie wiele sklepów takich jak księgarnia, w której kupowałam komiksy dla Tima, zostało zniszczonych przez brytyjski ogień artyleryjski podczas tej krótkiej rebelii, nie było jeszcze widać żadnych oznak odbudowy. Niektóre boczne uliczki wciąż były zabarykadowane powalonymi drzewami i drutem kolczastym. Przypuszczam, że beton, smoła, asfalt czy drewno to materiały zbyt cenne w czasie wojny.
Pomyślałam o Delii Garrett. O Icie Noonan.
„Nie zaczynaj”.
I o Eileen Devine, straganiarce. U niej grypa przerodziła się w zapalenie płuc – wczoraj przez cały dzień odkrztuszała zielonkawo-czerwoną wydzielinę, a temperatura jej ciała skakała w górę i w dół jak latawiec szarpany na wietrze.
„Julio, przestań”.
Między dyżurami starałam się nie rozmyślać o moich pacjentkach, bo przecież do czasu powrotu na oddział i tak nie mogłam nic dla nich zrobić.
Na płocie widniał afisz informujący o koncercie z poprzecznie przybitą pieczątką ODWOŁANE, obok ogłoszenie o finałach ogólnokrajowych zawodów w hurlingu zaklejone kartką TYMCZASOWO PRZEŁOŻONE. Bardzo dużo sklepów się zamknęło, bo ich personel zmogła grypa. Wiele biur miało opuszczone rolety, a na drzwiach przypięte kartki z przeprosinami. Te firmy, które nadal były otwarte, wydały mi się opustoszałe, na skraju bankructwa z powodu braku klientów. Dublin przypominał wielkie bezzębne usta.
Zapachniało eukaliptusem. Mężczyzna po lewej przykładał do twarzy nasączoną chusteczkę. Teraz niektórzy spryskiwali sobie olejkiem szaliki lub płaszcze. Kiedyś lubiłam tę drzewną woń, zanim nie zaczęła mi się kojarzyć ze strachem. Nie to, żebym musiała się obawiać cudzego kichnięcia, byłam uodporniona na tegoroczny paskudny szczep wirusa. Świadomość, że przyjęłam już swoją dawkę, przynosiła pewną ulgę.
Gwałtowny atak kaszlu za moimi plecami. Potem kolejny. „Yhy, yhy, yhy” – jakby ktoś rąbał drzewo zbyt małą siekierą. Tłum ciał od razu się odchylił. Ten niejednoznaczny odgłos mógł być początkiem grypy lub utrzymującym się objawem u ozdrowieńca. Mógł też oznaczać zwykłe, niegroźne przeziębienie albo tik nerwowy wywołany, jak ziewnięcie, samą myślą o nim. W tamtej chwili całe miasto skłonne było jednak zakładać najgorsze – i trudno się temu dziwić.
Przed domem pogrzebowym zobaczyłam trzy karawany już zaprzężone w konie, gotowe na pierwsze poranne pochówki. Dwóch ludzi w fartuchach niosło na zaplecze stertę gołych desek. Zdałam sobie sprawę, że to na nowe trumny.
Latarnie przygasały wraz ze świtem. Tramwaj ze stukotem minął przeciążony wóz motorowy, który wydawał się przechylać w jedną stronę. Widziałam, jak dwóch mężczyzn kopie w tylną oś. Tuzin pasażerów w żałobnych strojach wciąż siedziało ściśniętych na ławkach, jakby sam upór miał wystarczyć, by dotarli na pogrzeb na czas. Lecz prowadząca pojazd kobieta zrezygnowana oparła czoło o kierownicę.
Mężczyzna przytulony do mojego prawego łokcia oświetlał sobie latarką gazetę. Przestałam kupować do domu prasę, żeby nie denerwować Tima. Czasami rano przyniosłam jakąś książkę, ale w ubiegłym tygodniu biblioteka zażądała zwrotu wszystkich w celu poddania ich kwarantannie.
Data w nagłówku przypomniała mi, że jest Halloween. Na pierwszej stronie reklamowano gorącą lemoniadę oraz ubezpieczenie na życie, a także „Cinna-Mint, bakteriobójcze tabletki na gardło”. Wśród ogłoszeń drobnych sporo podziękowań w rodzaju: „Wyrazy wdzięczności dla Szpitala Najświętszego Serca i Wszystkich Świętych za wyleczenie naszej rodziny”. Mężczyzna przewrócił stronę, lecz w środku gazeta była pusta – wielki biały prostokąt. Mruknął coś zirytowany.
Męski głos obok niego skomentował:
– Kłopoty z prądem. Pewnie musieli przerwać druk w połowie.
Kobieta za nami dodała:
– Przynajmniej gazownicy mimo braków kadrowych robią, co mogą, żeby zakłady działały.
Mój sąsiad przewrócił gazetę na ostatnią stronę. Starałam się nie zauważać nagłówków ukazujących się w chybotliwym świetle latarki: „Bunt marynarzy przeciw cesarzowi”, „Rozmowy dyplomatyczne na najwyższym szczeblu”. Ludzie byli zdania, że państwa centralne już długo nie zdołają opierać się aliantom. Ale twierdzili tak już lata temu.
Musiałam sobie przypomnieć, że połowa z tych wiadomości jest zmyślona albo zniekształcona, aby podnieść morale ludności. A przynajmniej ocenzurowana, żeby nie upadło jeszcze bardziej. Nasze gazety przestały na przykład publikować Listę Zasłużonych, czyli nazwiska żołnierzy poległych w różnych kampaniach wojny. Irlandczyków, którzy wstąpili do armii, by walczyć w imię króla i imperium z chęci wsparcia słusznej sprawy obrony małych narodów, dla zarobku, dla przygody lub – jak mój brat – ponieważ kolega się zaciągnął. Codziennie przez prawie trzy lata, kiedy Tim stacjonował za granicą, studiowałam tę listę, szukając jakiejkolwiek wzmianki o nim. (Gallipoli, Saloniki, Palestyna – wciąż drżałam na dźwięk tych nazw). Co tydzień rubryki wydłużały się o kolejne centymetry, a opatrywano je nagłówkami jak z makabrycznej gry towarzyskiej: „Zaginieni”, „W rękach nieprzyjaciela”, „Ranni”, „Ranni – nerwica frontowa”, „Zmarli z ran”, „Polegli na polu walki”. Czasem dołączano zdjęcia, dane identyfikujące lub apele o przekazywanie informacji. Ale w zeszłym roku liczba ofiar znacząco wzrosła, a dostawy papieru bardzo ograniczono, w związku z czym podjęto decyzję o publikowaniu listy jedynie dla chętnych, którzy będą w stanie zapłacić za to trzy pensy tygodniowo.
W dzisiejszej gazecie zauważyłam tylko jeden nagłówek dotyczący obecnej sytuacji epidemiologicznej, na samym dole z prawej strony: „Coraz więcej doniesień o przypadkach influency”. Mistrzostwo niedopowiedzenia. Zupełnie jakby problem stanowiło samo informowanie o pandemii albo była ona tylko wytworem zbiorowej wyobraźni. Ciekawe, czy bagatelizowanie zagrożenia to samodzielna decyzja naczelnego gazety, czy też dostał jakieś polecenia z góry.
Przed nami na tle bladego nieba ukazała się wreszcie majestatyczna staroświecka sylwetka gmachu szpitala. Ścisnęło mnie w żołądku. Podniecenie czy nerwy? W tych czasach trudno było je rozróżnić. Dopchałam się do schodków i przy wsparciu grawitacji znalazłam się na dolnym pokładzie.
Jakiś człowiek chrząknął i splunął na podłogę. Ludzie błyskawicznie się cofnęli, odsuwając nogi i poły płaszczy.
– Równie dobrze mógł nas pan ostrzelać pociskami! – poskarżyła się jedna z pasażerek.
Wychodząc z tramwaju, zobaczyłam najnowszy komunikat urzędowy wydrukowany wielkimi literami i rozklejony co kilka metrów:
WŚRÓD NAS POJAWIŁ SIĘ NOWY WRÓG: PANIKA.
POWSZECHNE OSŁABIENIE SIŁ PSYCHICZNYCH
ZNANE JAKO „ZMĘCZENIE WOJENNE”
OTWORZYŁO DRZWI ZARAZIE.
DEFETYŚCI TO SPRZYMIERZEŃCY CHOROBY.
Przypuszczam, że władze tym histerycznym stylem próbowały nas nieco pokrzepić, lecz oskarżanie chorych o defetyzm nie wydało mi się w porządku.
Na szczycie szpitalnej bramy widniały wielkie złocone litery z kutego żelaza odbijające resztki blasku latarni ulicznych: Vita gloriosa vita. Życie, wspaniałe życie.
Gdy pierwszy raz zobaczyłam to motto w wieku zaledwie dwudziestu jeden lat, poczułam ciarki na całym ciele. Ojciec wyłożył pieniądze na opłacenie mi trzyletniego kursu w technikum pielęgniarskim i trzy razy w tygodniu przysyłano mnie tutaj na praktyki. Właśnie w tym czteropiętrowym gmachu o posępnym wiktoriańskim uroku nauczyłam się wszystkiego, co najważniejsze w moim zawodzie.
Vita gloriosa vita. Teraz spostrzegłam, że szczyty liter są osmolone sadzą.
Przemierzyłam dziedziniec za dwiema zakonnicami w białych nakryciach głowy i weszłam do budynku. Siostry zakonne uchodzą za najbardziej oddane i ofiarne pielęgniarki. No, nie wiem, ale na pewno kilka z tych, z którymi przez lata tu się zetknęłam, nieraz dało mi odczuć, że jestem gorsza. Jak większość szpitali, szkół czy sierocińców w Irlandii, i ta placówka nie dałaby rady funkcjonować bez wiedzy i pomocy zakonnic z różnych zgromadzeń. Większość personelu stanowili katolicy, lecz szpital był otwarty dla wszystkich mieszkańców stolicy, którzy wymagali opieki (chociaż protestanci zwykle korzystali z własnych klinik lub wynajmowali prywatne pielęgniarki).
Powinnam być teraz na wsi. Mając pełne trzy dni zaległego urlopu, zamierzałam odpocząć i pooddychać świeżym powietrzem na farmie mojego taty, lecz w ostatniej chwili musiałam mu wysłać telegram z wyjaśnieniem, że urlop odwołano. Nie mogli się beze mnie obejść, gdy tyle pielęgniarek, w tym nasza przełożona, zachorowało na grypę.
Mówiąc dokładnie, farma należała do taty i jego żony. Tim i ja odnosiliśmy się do naszej macochy z całą uprzejmością i vice versa. Choć nie miała własnych dzieci, nas zawsze trzymała trochę na dystans i my ją chyba też. Przynajmniej nie miała powodów, by żywić do nas jakieś żale, teraz gdy byliśmy dorośli i niezależni. Powszechnie wiadomo, że pielęgniarki są nisko opłacane, lecz ja i brat zdołaliśmy wynająć niewielki domek w Dublinie, głównie dzięki rencie wojskowej Tima.
Zaczęłam się śpieszyć. Eileen Devine, Ita Noonan, Delia Garrett – jak sobie radzą beze mnie moje pacjentki?
O tej porze roku w budynku szpitala panował większy chłód niż na zewnątrz. Światła przez większość czasu były przygaszone, węgla do pieców dorzucano niewiele. Co tydzień na nasze oddziały przywożono coraz więcej chorych na grypę, musiano dostawiać łóżka polowe. Panujący tu zwykle rygorystyczny porządek – który przetrwał cztery lata wojennych zawirowań i ograniczeń, a nawet sześć dni ostrzału w trakcie powstania – w końcu zaczynał się kruszyć pod tym ciężarem. Zakażony personel znikał jak pionki z szachownicy. Pozostali musieli łatać dziury, pracując więcej, szybciej i ciężej, lecz to nie wystarczało. Ta epidemia paraliżowała cały organizm szpitala.
Nie tylko szpitala – całego Dublina i kraju. Z tego, co słyszałam, cały świat przypominał zacinającą się machinę. W każdym zakątku Ziemi w tysiącu językach wywieszano tablice nakłaniające obywateli do zakrywania ust podczas kaszlu. U nas wcale nie było gorzej niż gdzie indziej, nie miało więc sensu użalanie się nad sobą czy panika.
Nigdzie nie zauważyłam portiera, oby nie zachorował jak inni. Tylko sprzątaczka przemywała karbolem marmurową posadzkę u podstawy figury Matki Boskiej w niebieskiej szacie.
Kiedy mijałam izbę przyjęć, śpiesząc na salę zakaźną oddziału położniczego, rozpoznałam pod maską jedną z naszych młodszych pielęgniarek. Była po szyję schlapana krwią, jakby wyszła z rzeźni. Standardy naprawdę zaczynały kuleć.
– Siostro Cavanagh, wraca pani z operacji?
Potrząsnęła głową i zdyszana odparła:
– Siostro Power, dosłownie przed chwilą jakaś kobieta mnie zaczepiła i nalegała, żebym poszła obejrzeć mężczyznę, który upadł na ulicy. Był czarny na twarzy i łapał się za kołnierz…
Położyłam dłoń na nadgarstku dziewczyny, żeby ją uspokoić.
Mówiła dalej urywanym głosem:
– Próbowałam… go posadzić na ziemi i… rozpiąć kołnierz, żeby łatwiej oddychał, ale…
– Bardzo dobrze.
– …ale on tylko mocno kaszlnął i… – Rozpostartą dłonią pokazała na swój poplamiony krwią fartuch.
Poczułam ten surowy metaliczny zapach.
– O Boże… Ktoś już go badał?
Ale podążając za jej wzrokiem, zobaczyłam na podłodze nosze przykryte prześcieradłem i zrozumiałam, że jest za późno. Ktokolwiek wyniósł nosze na ulicę i pomógł siostrze Cavanagh wtaszczyć tego mężczyznę do budynku, zostawił ich tutaj samym sobie.
Kucnęłam i wsunęłam rękę pod prześcieradło, żeby zbadać puls na szyi. Nic.
Dziwna to choroba. W niektórych przypadkach potrzebowała miesięcy, żeby pokonać organizm pacjenta, zasadzając się na niego pod postacią powikłań po zapaleniu płuc, walcząc o każdy centymetr ciała. Inni ulegali jej zaledwie w kilka godzin. Nie wiadomo, czy ten nieszczęśnik ze stoickim spokojem ignorował łamanie w kościach, gorączkę i kaszel aż do chwili, gdy na środku ulicy nagle odkrył, że nie może chodzić ani mówić, co najwyżej wykaszleć całą krew na siostrę Cavanagh. A może jeszcze rano czuł się dobrze, choć w jego organizmie już wzbierała burza?
Któregoś dnia kierowca ambulansu opowiedział mi straszną historię: Wyjechali z załogą do pewnej młodej kobiety (która, jak zgłosiła przez telefon, sama była w doskonałym zdrowiu, lecz jedna z jej współlokatorek wydawała się bardzo chora, a dwie pozostałe źle się czuły). Kiedy dotarli na miejsce, znaleźli cztery ciała.
Zdałam sobie sprawę, że siostra Cavanagh nie ruszy się z tego miejsca przy izbie przyjęć, choćby po to, żeby sprowadzić pomoc, ponieważ się boi, że ktoś się potknie o ciało. Przypomniały mi się moje własne początki, ten paraliżujący strach, że stosując jeden przepis, złamię inny.
Obiecałam, że znajdę sanitariuszy, którzy zniosą ciało do kostnicy, i poradziłam, aby poszła ochłonąć i napić się herbaty.
Dziewczyna zdołała skinąć głową.
– Nie powinna pani mieć maseczki? – spytała.
– Przeszłam grypę w zeszłym miesiącu.
– Ja też, ale…
– No to świetnie. – (Starałam się być uprzejma, nie okazać irytacji). – Nie można zachorować dwa razy.
Siostra Cavanagh tylko zamrugała niepewnie jak sparaliżowany strachem królik na torach.
Poszłam w głąb korytarza i wetknęłam głowę do pokoju sanitariuszy.
Trzech mężczyzn w pomiętych okrągłych czepkach, ubranych do kolan na biało jak rzeźnicy, stało i paliło papierosy. Zapach tytoniu sprawił, że zamarzyłam o zaciągnięciu się woodbine’em. (Siostra przełożona wymogła na nas porzucenie tego wstrętnego nałogu, lecz ja wciąż czasami mu ulegałam).
– Bardzo przepraszam, panowie, ale koło izby przyjęć leży martwy człowiek.
Ten z protezą na twarzy parsknął śmiechem.
– No to chyba pomylił miejsca, nie?
Nichols, tak się nazywał. Beznosy Nichols. (Wiem, to okropne, ale przezwiska pomagały mi zapamiętać, kto jest kim). Miejsce, gdzie kiedyś miał nos i lewy policzek, okrywała cienka, emaliowana miedziana maska. Była niepokojąco realistyczna, z sinawym cieniem zarostu i przymocowanym prawdziwym wąsem.
Mężczyzna stojący za nim, ten, któremu ciągle drżały ręce, nazywał się O’Shea – O’Shea Trzęsirączka.
Ostatni z mężczyzn, Groyne, westchnął.
– Kolejna duszyczka odeszła do wieczności!
Wszyscy trzej pracowali jako noszowi. Mówiło się, że razem wstąpili do wojska, lecz tylko O’Shea i Nichols zostali wysłani na front. Niedobory w wyposażeniu były tam takie, że gdy zabrakło noszy, musieli taszczyć rannych na płaszczach, a nawet na siatkach uplecionych z drutu. Groyne miał szczęście, bo przydzielono go do szpitala wojskowego i nigdy nie powąchał prochu; wrócił z wojny w zasadzie nietknięty, jak list odesłany do nadawcy. On, Nichols i O’Shea pozostali kolegami, lecz tylko jego z jakichś powodów nie lubiłam.
– Martwy w chwili przyjęcia – rzucił. – Przeniósł się do lepszego świata. Dołączył do milczącej większości.
Sanitariusze dysponowali niewyczerpanym zbiorem zmyślnych eufemizmów na określenie śmierci. „Wyszła nogami do przodu”, mógł stwierdzić Groyne po śmierci pacjentki. Albo „kopnęła w kalendarz”. Albo „wącha kwiatki od spodu”.
Miał jeszcze jedną denerwującą cechę: wyobrażał sobie, że umie śpiewać. Goodbye-ee, goodbye-ee, zanucił teraz smętnie, goodbye-ee…
Zawtórował mu nosowy, rezonujący głos Nicholsa: Wipe the tear, baby dear, from your eye-ee¹.
Zacisnęłam zęby. My, pielęgniarki, miałyśmy za sobą lata nauki – dyplom teoretyczny z technikum, praktyczny uzyskany w szpitalu oraz trzeci z wybranej specjalizacji – a mimo to sanitariusze lubili na nas patrzeć z góry jak na słabe kobietki wymagające ich pomocy. Zawsze jednak opłaca się być kulturalnym, więc grzecznie spytałam:
– Czy moglibyście w wolnej chwili znieść na dół naszego pana N.N.?
– Dla pani wszystko, siostro Power – odparł O’Shea.
Groyne zgasił niedopałek w przepełnionej mosiężnej popielnicy i schował go sobie na później do kieszeni fartucha. W dalszym ciągu podśpiewywał:
Don’t cry-ee, don’t sigh-ee,
There’s a silver lining in the sky-ee.
Bonsoir, old thing, cheerio, chin chin,
Napoo, toodle-oo, goodbye-ee².
– Bardzo dziękuję, panowie – powiedziałam.
Idąc w stronę schodów, poczułam lekki zawrót głowy. Nic jeszcze dzisiaj nie jadłam.
Zeszłam więc do podziemi budynku. Na prawo znajdowała się kostnica, lecz ja skręciłam w lewo, do tymczasowej stołówki zorganizowanej obok kuchni. Nasze jadalnie na parterze zarekwirowano i przekształcono w oddziały grypowe, dlatego teraz posiłki dla personelu wydawano w kwadratowym pomieszczeniu bez okien, w którym pachniało pastą do drewna, owsianką i lękiem.
Choć lekarze i pielęgniarki z konieczności wspólnie korzystali z tej prowizorycznej stołówki, kolejka po śniadanie była krótka, tak mało z nas wciąż było na posterunku, zdolnych do pracy. Ludzie opierali się o ściany, pośpiesznie pochłaniając coś w kolorze jajecznicy z podejrzanie wyglądającą kiełbasą. Zauważyłam, że mniej więcej połowa ma na sobie maseczki. To ci, którzy jeszcze nie przeszli grypy lub, jak siostra Cavanagh, nie zaznaliby spokoju bez poczucia ochrony, jakie daje ta delikatna warstwa gazy.
– Dwadzieścia godzin pracy po czterech godzinach snu!
To dziewczęcy głos za moimi plecami. Rozpoznałam jedną z tegorocznych stażystek. Nienawykłe do pełnowymiarowej pracy na oddziale, nie miały naszej wytrzymałości.
– Kładą teraz pacjentów na podłodze – mruknął któryś z lekarzy. – Moim zdaniem to niehigieniczne.
– Chyba lepsze niż odsyłanie ich do domu – odparł jego kolega.
Rozejrzałam się i stwierdziłam, że wyglądamy jak banda niedobitków. Niektórzy z tych lekarzy to były osoby wyraźnie starsze, ale szpital ich potrzebował, więc musieli zostać do końca wojny, aby zastąpić młodszych, pełniących służbę w wojsku. Zobaczyłam też lekarzy i pielęgniarki, którzy wrócili z frontu z pewnym uszczerbkiem na zdrowiu, lecz nie na tyle poważnym, by dawał prawo do pełnej renty, więc stawiali się znów w pracy mimo swych kalectw i blizn, astm i migren, zapaleń jelit i epizodów malarycznych, a nawet gruźlicy. Pewna pielęgniarka z oddziału chirurgii dziecięcej cierpiała na chroniczne przekonanie, że obłażą ją owady.
Byłam teraz druga w kolejce. W brzuchu mi burczało.
– Julio!
Uśmiechnęłam się do Gladys Horgan, która przeciskała się w moim kierunku przez grupkę stłoczoną przy bufecie. Przyjaźniłyśmy się w czasie szkolenia prawie dekadę temu, choć potem widywałyśmy się rzadziej: ja poszłam na położnictwo, ona wybrała okulistykę i laryngologię. Część naszej klasy trafiła do prywatnych szpitali lub domów opieki, a z tymi, które powychodziły za mąż lub rzuciły pracę z powodu bólu nóg albo za dużej presji, raczej nie miałyśmy kontaktu. Gladys kwaterowała w szpitalu razem z innymi pielęgniarkami, ja natomiast mieszkałam z Timem, co chyba też nas od siebie oddalało. Ilekroć schodziłam z dyżuru, pierwsze myśli kierowałam ku bratu.
– Nie powinnaś być na urlopie? – zbeształa mnie Gladys.
– W ostatniej chwili odwołali.
– Czemu mnie to nie dziwi. Cóż, trzymaj się dzielnie.
– Ty też, Gladys.
– Muszę pędzić. O, jest kawa rozpuszczalna!
Skrzywiłam się.
– Kosztowałaś? – spytała.
– Raz, z ciekawości, ale to świństwo.
– Wszystko jedno, byle stanąć na nogi… – Gladys wypiła kawę duszkiem, oblizała usta i odstawiła kubek na stolik z brudnymi naczyniami.
Nie chciałam tam zostawać, nie mając z kim pogadać, więc wzięłam sobie rozwodnione kakao i kromkę wojennego chleba. Zawsze był ciemny, lecz różnił się wypełniaczami: jęczmień, owies i żyto – to na pewno, ale można było w nim znaleźć także soję, fasolę, sago, a bywało, że nawet trociny.
Chciałam nadrobić czas stracony u sanitariuszy, więc jadłam i piłam, idąc po schodach. Siostra przełożona byłaby zgorszona takimi manierami, lecz jak powiedziałby Tim – gdyby mógł powiedzieć cokolwiek – czasy są teraz popieprzone. Wstał dzień, a ja nawet tego nie zauważyłam. Promienie październikowego słońca wpadały przez wschodnie okna.
Włożyłam do ust ostatni kęs chleba i pchnęłam drzwi z ręcznie wypisaną tabliczką „Oddział położniczy/ Sala zakaźna”. To nie był prawdziwy oddział, lecz ciasne pomieszczenie magazynowe, które zaadaptowano w zeszłym miesiącu, gdy do naszych przełożonych dotarło, że nie tylko rośnie liczba ciężarnych zapadających na grypę, ale że dla nich i dla ich dzieci jest ona szczególnie niebezpieczna.
Oddziałową była świecka pielęgniarka, tak jak ja. Siostra Finnigan nadzorowała mój egzamin z położnictwa, więc w zeszłym tygodniu poczułam się zaszczycona, kiedy wybrała mnie do obsługiwania razem z nią tej małej salki. Trafiały tu prosto z izby przyjęć kobiety z grypą będące jednocześnie w zaawansowanej ciąży oraz wszystkie pacjentki mieszczącego się na drugim piętrze właściwego oddziału położniczego, u których pojawiły się gorączka, bóle mięśni lub kaszel.
Dotąd nie zdarzył się nam tutaj jeszcze poród. Siostra Finnigan uznała to za oznakę boskiego miłosierdzia, biorąc pod uwagę prymitywne warunki. Zapadło mi w pamięć pewne zdanie z podręcznika szkoleniowego: „Otoczenie ciężarnej winno zapewniać ciszę i spokój”. Cóż, ten prowizoryczny oddział sprzyjał raczej rozdrażnieniu. Był przepełniony, a na szafkach przy łóżkach zamiast elektrycznych lampek nocnych stały lampy na baterie. Przynajmniej miałyśmy umywalkę i okno, które zapewniało dopływ świeżego powietrza, ale z kolei nie było kominka, więc pacjentki trzeba było grubo ubierać, żeby nie marzły.
Na początku sala miała tylko dwa składane metalowe łóżka, ale wstawiłyśmy trzecie, żeby nie trzeba było odprawiać Eileen Devine. Od razu poszukałam jej wzrokiem. Po lewej stronie spała, chrapiąc, Ita Noonan, po prawej, opatulona w szlafrok, chustę i szalik, Delia Garrett czytała czasopismo. Łóżko pomiędzy nimi było puste, a na nim leżała świeża pościel.
Okruszek chleba zmienił mi się w gardle w kamień. Straganiarka była przecież zbyt chora, żeby ją wypisywać.
Pani Garrett rzuciła mi gniewne spojrzenie znad gazety.
Pielęgniarka z nocnej zmiany dźwignęła się z krzesła.
– Siostro Power – przywitała się.
– Siostro Łucjo.
Kościół uważał za nieprzyzwoite sprawowanie przez zakonnice posługi na porodówkach, lecz z uwagi na niedobór akuszerek nasza przełożona, przypadkiem należąca do tego samego zgromadzenia co siostra Łucja, zdołała przekonać wyższe instancje, żeby użyczyły naszemu oddziałowi tej doświadczonej pielęgniarki. „Tylko tymczasowo”, jak zastrzeżono.
Nie byłam w stanie zapanować nad głosem na tyle, żeby zapytać o Eileen Devine. Dopiłam kakao, które w tej chwili smakowało żółcią, i opłukałam kubek pod kranem.
– Nie ma jeszcze siostry Finnigan?
Zakonnica pokazała palcem na sufit.
– Wezwali ją na górę.
Zabrzmiało złowrogo, jak jeden z eufemizmów Groyne’a.
Siostra Łucja poprawiła gumkę w opasce na oku, niczym marionetka pociągająca za własne sznurki. Podobnie jak wiele zakonnic zgłosiła się na ochotnika na front, ale wróciła z niego pozbawiona oka w wyniku wybuchu szrapnela. Jedynym widocznym fragmentem jej twarzy między welonem a białą maską był obszar wokół oka, które pozostało.
Podeszła do mnie, pokazując puste łóżko.
– Biedna pani Devine zapadła w śpiączkę około drugiej w nocy, a o wpół do szóstej wyzionęła ducha, requiescat in pace.
Nakreśliła ręką znak krzyża na wykrochmalonym śnieżnobiałym kołnierzu, który okrywał jej szeroką pierś.
Serce mi się ścisnęło. Kostucha śmiała się nam w twarz.
Bez słowa odwiesiłam pelerynę i płaszcz, a przemoknięty słomkowy kapelusz zamieniłam na biały czepek. Wyjęłam z torby fartuch i nałożyłam go na zielony uniform.
– Obudziłam się i patrzę, a tu jacyś ludzie nakrywają jej głowę prześcieradłem i wynoszą z sali! – wybuchła nagle Delia Garrett.
Podeszłam do niej.
– Współczuję, pani Garrett, to na pewno był przykry widok. Zapewniam, że zrobiłyśmy dla pani Devine wszystko, co w naszej mocy, ale grypa zalęgła się w jej płucach i serce w końcu nie wytrzymało.
Delia Garrett pociągnęła niepewnie nosem i odgarnęła pukiel włosów z twarzy.
– Ja w ogóle nie powinnam leżeć w szpitalu, mój lekarz powiedział, że to łagodny przypadek.
Powtarzała to od wczoraj, odkąd przewieziono ją do nas z eleganckiej protestanckiej kliniki, w której obie zatrudnione położne zmogła grypa. Weszła w kapeluszu ze wstążką i rękawiczkach, a nie opatulona w starą chustę jak zwykle nasze pacjentki. Miała dwadzieścia lat i dystyngowany akcent z południowego Dublina. Otaczała ją aura elegancji i dobrobytu.
Siostra Łucja obciągnęła rękawy prochowca i zdjęła z kołka swą obszerną czarną pelerynę.
– Pani Garrett miała dobrą noc – poinformowała mnie.
– Dobrą?! – oburzyła się Delia Garrett, co wywołało u niej atak kaszlu. – Jak tu spać w tej norze, na składanym łóżku, gdzie ludzie umierają na prawo i lewo?
– Siostra tylko chciała powiedzieć, że objawy grypy się nie pogorszyły.
Do kieszeni na piersi fartucha wsunęłam termometr oraz mój osobisty srebrny zegarek na łańcuszku. Sprawdziłam pasek i guziki. Wszystko musiało być zapięte z boku, żeby przypadkiem nie podrapać pacjenta.
– To czemu nie odeślecie mnie do domu?
Zakonnica mnie ostrzegła, że tętno pani Garrett – wskaźnik ciśnienia krwi – jest wciąż bardzo wysokie.
Ani ja, ani siostra Finnigan nie umiałyśmy ustalić, czy to nadciśnienie jest spowodowane grypą; często obserwowałyśmy wzrost siły pulsu powyżej piątego miesiąca ciąży. Tak czy inaczej, jedynym lekarstwem w takim wypadku są spokój i odpoczynek.
– Naprawdę panią rozumiem – powiedziałam – ale lepiej, żeby została pani pod naszą obserwacją, dopóki całkiem nie wydobrzeje.
Wyszorowałam dłonie nad umywalką, niemal rozkoszując się piekącym dotykiem mydła karbolowego. Gdybym nic nie czuła, nie wierzyłabym w jego skuteczność.
Spojrzałam na śpiącą pacjentkę na łóżku po lewej stronie.
– Siostro, a jak się miewa pani Noonan?
– W zasadzie bez zmian.
To znaczyło, że Ita Noonan wciąż nie ma kontaktu z rzeczywistością. Od wczoraj była tak zamroczona, że nie zauważyłaby, gdyby sam papież przyjechał do niej z wizytą. Tyle dobrze, że jej delirium towarzyszyły apatia i senność. Nie goniła nas, nie biła i nie opluwała, jak czasami inni chorzy.
– Nałożyłam jej okład tuż przed tym, jak zasnęła – dodała siostra Łucja. – Około jedenastej trzeba go będzie zmienić.
Przytaknęłam niechętnie. Cała ta papranina z przygotowywaniem gorącej mazi z siemienia lnianego i przykładaniem jej do piersi pacjentów z zajętymi płucami to prawdziwa udręka. Najstarsze pielęgniarki święcie wierzyły w tę metodę, lecz ja nie zauważyłam, by była skuteczniejsza niż termofor.
– Kiedy wróci siostra Finnigan? – zapytałam.
– Och, obawiam się, że jest pani zdana na siebie. Ona dzisiaj ma dyżur na położniczym. Trwają tam teraz cztery porody, a został tylko doktor Prendergast.
Lekarze stanowili taką rzadkość jak czterolistna koniczyna. Pięciu z naszych poszło do wojska i służyło w Belgii oraz Francji, jeden, mocno zaangażowany w ruch niepodległościowy, siedział w więzieniu w Belfaście, a sześciu przebywało na chorobowym.
Zaschło mi w ustach.
– To znaczy, że pełnię dziś obowiązki oddziałowej?
Siostra Łucja wzruszyła ramionami.
– W takich okolicznościach nie stawia się zbędnych pytań – rzekła.
Co to miało znaczyć? Że nasi przełożeni niekoniecznie podejmują mądre decyzje? Czy że powinnam z pokorą przyjmować każdy kolejny ciężar, który na mnie spada?
– Siostra Geoghan też jest poza służbą – dodała.
Szkoda. Marie-Louise Geoghan bardzo by tu pomogła. Choć jeszcze mało znała się na położnictwie, była świetna w opiece nad pacjentami. W obecnym kryzysie pozwolono jej wcześniej uzyskać uprawnienia.
– Zakładam, że przyślą mi kogoś do pomocy, choćby praktykantkę?
– Niczego bym nie zakładała, siostro Power.
Gotowa do wyjścia zakonnica poprawiła welon i zapięła pod szyją czarną pelerynę.
– To może wolontariuszkę? Jakąś dodatkową parę rąk?
– Zajrzę po drodze do kadr, zobaczę, co da się zrobić.
Zdobyłam się na podziękowanie.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, już podwijałam rękawy do łokci mimo panującego w sali chłodu. Potem nałożyłam długie zapinane mankiety. „A więc sama na placu boju – powiedziałam do siebie. – Mus to mus. Nie czas na narzekania”.
Przede wszystkim – więcej światła. Podeszłam do niewielkiego, wysoko położnego okna i przekręciłam zielone żaluzje. Zobaczyłam sterowiec zawieszony nad dublińskim portem. Wypatrywał niemieckich łodzi podwodnych.
Uczono mnie, że na każdego pacjenta powinno przypadać dwadzieścia osiem metrów sześciennych przestrzeni, co daje jakieś trzy na trzy metry powierzchni na jedno łóżko. Na naszym prowizorycznym oddziale to było bardziej trzy na metr. Uchyliłam okno, żeby wpuścić więcej świeżego powietrza.
– Jakby był za mały przeciąg – poskarżyła się Delia Garrett.
– Wentylacja jest ważna dla wyzdrowienia, proszę pani. Podać dodatkowy koc?
– Nie trzeba.
I wróciła do swego czasopisma.
Puste, świeżo posłane łóżko między nią a Itą Noonan było jak wyrzut sumienia, jak grób stojący mi na drodze. Przywołałam w pamięci zapadniętą twarz Eileen Devine, sztuczną szczękę, którą trzymała w szklance przy łóżku. (Zdaje się, że każde dziecko kosztowało tutejsze kobiety z ubogich dzielnic kilka zębów). Ależ była zachwycona gorącą kąpielą, którą jej urządziłam dwa dni temu – pierwszą w życiu, jak zwierzyła mi się szeptem. „Luksus!”
Chętnie wyniosłabym to łóżko na korytarz, żeby zwolnić trochę miejsca, ale ludzie by się o nie potykali. Poza tym nie miałam wątpliwości, że wkrótce będzie potrzebne dla kolejnej pacjentki.
Kartę pacjenta Eileen Devine już zdjęto ze ściany i zapewne schowano do narożnej szafki pod datą „31 października”. (Sortowałyśmy je według dat wypisu, które czasem odpowiadały dacie zgonu). Gdyby do mnie należało sformułowanie zdania podsumowującego na koniec dwóch stron wypełnionych regulaminowym maczkiem, kusiłoby mnie, żeby wpisać „Zużyta do cna”. Dwudziestoczteroletnia matka pięciorga dzieci, niedożywiona potomkini niedożywionych pokoleń, blada jak trup, podkrążone oczy, zapadnięta klatka piersiowa, szczątkowy biust, płaskostopie, patykowate nogi z żyłami jak plątanina sinych powrozów. Eileen Devine przez całe dorosłe życie szła skrajem przepaści, a ta grypa była tylko prztyczkiem, który zepchnął ją w dół.
Dublińskie matki, wiecznie zapracowane, ściubiące każdy grosz, żeby nakarmić mężów i dzieci, żywiące się resztkami z talerza i litrami cienkiej czarnej herbaty. Slumsy, w których jakimś cudem udawało im się przetrwać, były moim zdaniem równie znaczącą informacją jak tętno czy częstość oddechów, ale do karty wolno wpisywać tylko obserwacje medyczne. Zamiast „ubóstwo” pisałam więc „niedożywienie” lub „skrajne osłabienie”. Zamiast „za dużo porodów” – „anemia”, „przeciążenie serca”, „zwyrodnienie kręgosłupa”, „łamliwość kości”, „żylaki”, „depresja”, „nietrzymanie moczu”, „przetoka”, „pęknięcie szyjki macicy” lub „wypadanie macicy”. Z ust kilku pacjentek słyszałam powiedzenie, które mnie zmroziło: „Kobieta nie kocha swego męża, jeśli nie urodzi mu dwunastki dzieci”. W innych krajach panie mogły podejmować dyskretne działania, by tego uniknąć, lecz w Irlandii te rzeczy nie tylko były nielegalne, ale stanowiły temat tabu.
„Skup się, Julio – powtórzyłam sobie w myślach te słowa, żeby się odpowiednio przestraszyć. – Pełnisz obowiązki siostry oddziałowej”.
Trzeba zapomnieć o Eileen Devine i wszystkie siły przeznaczyć dla żywych.
Pierwszą rzeczą jest sprawdzenie stanu najciężej chorego pacjenta. Obeszłam więc cienką ramę pustego łóżka i zdjęłam ze ściany kartę wiszącą po lewej stronie.
– Dzień dobry, pani Noonan.
Matka siedmiorga dzieci nawet nie drgnęła. Itę Noonan przywieziono tu sześć dni temu bez charakterystycznego dla grypy kaszlu, ale z gorączką. Mówiła, że głowę, plecy i stawy ma tak obolałe, jakby ją potrącił autobus. To było wtedy, gdy jeszcze potrafiła składnie mówić.
Opowiedziała nam o swojej pracy w fabryce amunicji, gdzie od kontaktu z trotylem pożółkły jej palce. Planowała tam wrócić zaraz po wyzdrowieniu, mimo niesprawnej nogi. (Prawa po ostatnim porodzie spuchła i była dwa razy grubsza od lewej, zimna i twarda w dotyku, a skóra na niej blada i napięta. Ita Noonan miała ją oszczędzać, najlepiej trzymać w górze, lecz jak to zrobić, kiedy cały dzień się pracuje?) Gdy tylko urodzi w styczniu, znowu wróci do fabryki ze względu na świetną płacę i tanie posiłki. Zapewniła nas, że najstarsza córka będzie jej przynosić dziecko do karmienia. Pan Noonan pozostawał bezrobotny od wielkiego strajku w 1913 roku, kiedy to kapitaliści zlikwidowali związek zawodowy. Próbował wstąpić do armii brytyjskiej, ale mu odmówiono z powodu przepukliny (jego kolegę z niewładną ręką przyjęto, bo ani na chwilę nie zdjął marynarki), więc teraz zarabiał na mieście jako kataryniarz. Ita Noonan bardzo się niepokoiła, co u dzieci, ale odwiedzin w szpitalu zakazano z uwagi na grypę, a mąż nie był skory do pisania listów. Och, jaka była rozgadana, sypała żartami, okazało się też, że ma wyraziste poglądy: zaczęła złorzeczyć na powstanie z 1916 roku, chwaląc się, że jej koleżanki z fabryki – wszystkie lojalne poddane Jego Wysokości – nie opuściły w tamtym tygodniu ani jednego dnia pracy i napełniły materiałem wybuchowym osiemset pocisków.
Wczoraj jednak jej oddech stał się głośniejszy, a temperatura nagle wzrosła, mieszając jej w głowie. Chociaż siostra Łucja podawała kobiecie duże dawki aspiryny, z karty wynikało, że gorączka w ciągu nocy dwukrotnie skakała w górę, sięgając 39,8 stopnia Celsjusza, a potem 40,5 stopnia Celsjusza.
Próbowałam, nie budząc pacjentki, wsunąć jej termometr pod język, ale się ocknęła, więc szybko go cofnęłam, żeby zęby, które jej jeszcze pozostały, nie zacisnęły się na nim. Każda pielęgniarka przynajmniej raz w życiu popełniła ten błąd i skończyło się tak, że pacjent pluł szkłem i rtęcią.
Kobieta otwarła bladoniebieskie oczy, zamrugała, jakby nie wiedziała, gdzie jest, i poruszyła się pod taśmami mocującymi okład na piersiach. Chusta zsunęła się jej z głowy, odsłaniając krótko ostrzyżone cienkie włosy, nastroszone jak kolce jeża.
– Pani Noonan, to ja, siostra Power. Widzę, że ma pani nową fryzurę.