Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wrócę przed nocą. Reportaż o przemilczanym - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Wrócę przed nocą. Reportaż o przemilczanym - ebook

Reporter wraca, by odkryć prawdę o losie zaginionej matki

Są takie książki, przy których inne milkną. To jest właśnie jedna z nich.

Marcin Wicha

Trudno opanować wzruszenie podczas lektury tej książki. Autor w mistrzowski sposób prowadzi czytelnika w mrok swojego dzieciństwa, tam gdzie na zawsze pozostali jego rodzice. Ponad pół wieku po ich śmierci wraca na Białoruś, żeby skonfrontować się z oprawcami matki i ojca. Nie osądza ich jednak, lecz stara się zrozumieć co wyzwoliło w nich "furię zadawania krzywdy". Jerzy Szperkowicz w swoim znakomitym reportażu udowadnia, że rany zadane dzieciom przez wojnę nigdy się nie goją.

Magdalena Grzebałkowska

Październikowy świt 1943 roku. Dom jeszcze śpi. Mama, już ubrana, karmi trzymiesięczną Irenkę. Za chwilę wychodzi, przed nią osiemnaście kilometrów. Chce odebrać ubranka córeczki oddane na przechowanie znajomej w sąsiedniej wsi. Załatwi to szybko, wróci przed nocą. O swojej wyprawie nie mówi mężowi, nie puściłby jej samej.

Ponad pięćdziesiąt lat po wojnie dorosły syn wraca na Białoruś, do krainy dzieciństwa. Rozpoczyna reporterskie śledztwo – chce odkryć prawdę o losie zaginionej matki, którą w tamten październikowy poranek widział po raz ostatni.

Są historie, które decydują o całym życiu i które przez całe życie chce się zapomnieć, ale one upominają się, by zostać opowiedziane. Jerzy Szperkowicz, dziennikarz i reporter, w przygotowywanym wiele lat reportażu włamuje się do własnej pamięci, ale i pamięci świadków tamtych wydarzeń, by odsłonić straszną tajemnicę i zrozumieć relacje między sąsiadami z jednej wsi. Prawda, którą odkrywa, okazuje się gorsza niż wszystkie przypuszczenia.

Emocjonalne literackie świadectwo za sprawą unikalnego stylu i wrażliwości autora zmienia się w uniwersalną opowieść o człowieczeństwie i próbie pogodzenia się z tym, z czym pogodzić się nie sposób.

To jest książka szamańska, zaklinająca rzeczywistość, opowiadająca zupełnie inaczej o przeszłości: są tu wojenna partyzantka i bieda, są chłopi z chutorów i dwór rodziców. Ale choć Szperkowicz śledztwu w sprawie śmierci matki i ojca poświęca większą część życia, w równym stopniu karczuje sobie drogę przez historię, jak i przez opowieść o niej. Zaklina swoich rozmówców, wyciąga ich wspomnienia, ale nie destyluje ich, nie stara się oczyścić. Przeciwnie – właśnie w bogactwie życia, w jego skomplikowaniu, pomnożeniu i poplątaniu ścieżek szuka prawdy.

Paulina Małochleb, krytyczka literacka, autorka bloga „Książki na ostro”

Jerzy Szperkowicz – ur. 1933 w Wilnie. Autor wielu reportaży, publicysta. Narciarz i miłośnik winorośli. Mieszka w Warszawie (a czasami nad Narwią) z żoną, Hanną Krall.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8292-6
Rozmiar pliku: 933 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Trudno opanować wzruszenie podczas lektury tej książki. Autor w mistrzowski sposób prowadzi czytelnika w mrok swojego dzieciństwa, tam gdzie na zawsze pozostali jego rodzice. Ponad pół wieku po ich śmierci wraca na Białoruś, żeby skonfrontować się z oprawcami matki i ojca. Nie osądza ich jednak, lecz stara się zrozumieć, co wyzwoliło w nich „furię zadawania krzywdy”. Jerzy Szperkowicz w swoim znakomitym reportażu udowadnia, że rany zadane dzieciom przez wojnę nigdy się nie goją.

MAGDALENA GRZEBAŁKOWSKA

To jest książka szamańska, zaklinająca rzeczywistość, opowiadająca zupełnie inaczej o przeszłości: są tu wojenna partyzantka i bieda, są chłopi z chutorów i dwór rodziców. Ale choć Szperkowicz śledztwu w sprawie śmierci matki i ojca poświęca większą część życia, w równym stopniu karczuje sobie drogę przez historię, jak i przez opowieść o niej. Zaklina swoich rozmówców, wyciąga ich wspomnienia, ale nie destyluje ich, nie stara się oczyścić. Przeciwnie – właśnie w bogactwie życia, w jego skomplikowaniu, pomnożeniu i poplątaniu ścieżek szuka prawdy.

PAULINA MAŁOCHLEB
krytyczka literacka, autorka bloga „Książki na ostro”

Są takie książki, przy których inne milkną. To jest właśnie jedna z nich.

MARCIN WICHAOcalenie z poświatą

Prawie się upiekło, jak tyle razy wcześniej. Walnęło w nadrzeczne olszyny, w sosny na piaszczystych łachach, w dęby u podnóża skarpy oraz – jak zawsze obowiązkowo – w stodołę lub oborę w Dzbędzu; do wznieconego tam pożaru przemknęły na sygnale wozy straży pożarnej z Różana i Dyszobaby. W naszym domu z sosnowych bali wrócił obraz telewizyjny, zaświergotało radio. I wtedy ostatni gong lipcowej burzy grzmotnął tak, że budynek aż podskoczył; osiadał stopniowo, jak po nalocie bombowym. Zapaliła się druciana siatka otaczająca ogródek z ziołami i sadzonkami winorośli. Tak płonie proch taśmowy, skwiercząc, żwawo. Amarantowa płachta ognia sunęła od skarpy ku domowi, szatkując drut siatki na gwoździe, po cztery z każdego oczka. Wyczuła w powietrzu przewód pod napięciem, doskoczyła do niego na wysokość rynien. Zamiast z okna pokoiku na poddaszu kręcić telefonem wideo albo przynajmniej robić zdjęcia, rzuciłem się do zamykania laptopa. Przy tym zajęciu opadł na mnie świetlisty kaptur, regularny, ustępliwy jak bania mydlana, ale nie do przegnania. Siedzącego przed popiskującym laptopem ogarnął od czubka głowy do pasa. Blady płomyk zachybotał się nad termostatem bliższego z kaloryferów. Cieczą roboczą w centralnym jest antyfryz, złożony w znacznym stopniu z alkoholu, który pali się grzecznie, dopóki nie przegrzeje się pod ciśnieniem. Wtedy wybucha.

Nie było na co czekać. Szarpnąłem firankę, żeby zdusić nią płomyk nad zaworem grzejnika, od tego kaptur prysnął. I to właściwie wszystko, co się wydarzyło. Bez porównania bardziej efektownie wypadły skutki.

Ze schodów na poddasze dało się słyszeć moje imię. To małżonka ustalała swój aktualny stan cywilny. Emocje rozścieliły ją na kolejnych stopniach, przysłabła. Po chwili oboje wybiegliśmy spojrzeć na szczyty budynku; gdyby zaczął się pożar, to właśnie od szczytów. Nigdzie się nie paliło. Energia chmury dokonała tylko spustoszeń wewnętrznych. Instalacje elektryczne zostały stopione. Wszystkie gniazdka wraz z wtyczkami pod napięciem, tablice bezpieczników, przyłącze do sieci. Ale laptop ocalał.

Znaczniejsze szkody energia gromienista uczyniła, spływając do ziemi. W piwnicy porwała na kawałki metalowe i plastikowe rury wodociągowe, usiłowała wysadzić w powietrze wyniosły trójkanałowy komin, dzieło miejscowej „diamentowej rączki” Mietka L.; napotkanej wilgoci wystarczyło na rozszczelnienie paleniska kominka autorstwa tegoż fachowca.

Proceder zadziałał wzorowo przy uziemieniach rynien. Energia, wchodząc do ziemi, zmieniła obfitą wilgoć w parę wodną. Wybuch przerzucił głaz wielkości dorodnej jałówki przez dwumetrowy płot do sąsiadów. Rozbiegły się po skarpie betonowe płyty schodków, ugotowały się korzenie masztowej sosny na grzbiecie skarpy. Był to pierwszy cel ataku pioruna. Pod tą sosną gospodyni poczęła swoje znane książki. Widząc, że przeżyliśmy, sąsiedzi ruszyli zgodnie z pomocą. Najbliższa sąsiadka, niestrudzona w podnoszeniu problemów granicznych, pierwsza przyciągnęła bezcenny kabel pod prądem. Bywalczyni sąsiedniej działki, specjalistka od hodowli owiec, pośpieszyła z wiadrem wody. Przyniesiono świece i żywność, święty obrazek i żołądkową gorzką. Survival nie był tu pustym pojęciem. Przez następne tygodnie gospodarzom rażonego domu przybyło zajęcie dodatkowe: pomiędzy montowaniem piorunochronu i naprawą instalacji oprowadzali wycieczki. Zwiedzający zabierali sobie na pamiątkę gwóźdź z pasemka, które się z nich usypało między słupkami spalonego ogrodzenia.

W dwa lata po tym wydarzeniu, w 2012 roku, stwierdzono u mnie myelomę multiplex (szpiczaka mnogiego).

Badania naukowe nie lokują wyładowań burzowych wśród przyczyn tej formy raka krwi.

Może zawiniła inwazja os? Tamtej jesieni przestrzeń między dachem a podsufitką poddasza stała się siedliskiem osy pospolitej (_Vespula germanica_). Przed zimą osy zaczęły się przenosić do swoich nor na skarpie. Każda z nich mogła się przedzierzg­nąć w królową i założyć nowy rój. Na wiosnę cała winnica stałaby się jednym wielkim żółtym brzęczyskiem. Więc przecinałem owadom drogę wyprowadzki, używając znanego repelentu.

Osy, szczodrze nim traktowane, markotniały, na jakiś czas nieruchomiały, by w nocy odzyskać wigor. Upodobały sobie do spacerów ciepło nieprzykrytej twarzy.

Nie było innego wyjścia jak rozgniatać owady ręcznie. W ten sposób zginęły dziewięćset sześćdziesiąt dwie potencjalne królo­we. Ale wcześniej – przez parę dni – było wdychanie nieskutecznego sprayu. Szpiczak mnogi jest chorobą zawodową pracowników ochrony chemicznej roślin na bezkresnych mono­kulturach Stanów Zjednoczonych i Kanady.

Podejrzenie trzecie: usuwanie tytanowych klinów, które połączyły przezkrętarzowe złamanie kości udowej oraz pęknięcie biodrowej. Złamania zrosły się wspaniale, tkanka kostna zalała dostęp do klinów tak mocno, że przy usuwaniu przebijano się do nich przy pomocy piły tarczowej i kowalskiego przecinaka. Ułamał się koniec klina w kości biodrowej. Czy bez elektromagnesu udało się wszystko usunąć?

Łączenie złamań przezkrętarzowych klinami metalowymi w opróżnionych kanałach szpikowych praktykowano już w pruskich lazaretach w czasie pierwszej wojny światowej. Szpiczak się z tego nie wywiązuje.

Tak czy inaczej wywiązał się.

W czterdziestym roku „unarwienia”, jak nazywamy naszą metę nad Narwią, przeżyłem zamach kapturowy pioruna. Przeżyłem, żeby zachorować. Zachorowałem, żeby – dzięki nowym lekom – pożyć. Po coś.Lusterkiem wstecznym w dzieciństwo

Ciągle mam dziewięć lat i osiem miesięcy, z tym że upływ czasu podniósł je prawie do kwadratu. Na siódmym piętrze szpitala przy Wołoskiej w Warszawie czekam na Velcade. Mamy pierwsze dni lata 2015 roku. Minął dopiero drugi rok, jak amerykańska Food and Drug Administration dopuściła podawanie ludziom tej pochodnej talidomidu. Wykaz skutków ubocznych, niekiedy dotkliwych, zajmuje całe strony drobnego druku. Pacjenci z siódmego piętra podpisali zgodę na ryzyko i pragną jak najszybciej je ponieść. Smagany dotychczas sterydem Deksametazon szpiczak mnogi pozwalał przeżyć trzy lata od wczesnego wykrycia.

Tłoczno, ale bez nerwówki. „Tirare!” – Weź numerek! – wzywa włoski automat przy wejściu. Nie ma ludzi z ulicy, sami bywalcy i paru nowicjuszy ze skierowaniami. Krzesła zajęte przez pacjentów lub ich okrycia (szatnia sześć pięter niżej, przy dawnej auli, w której studenci kiedyś przedstawiali swoje pomysły diagnostyczne i terapeutyczne). Przyjezdni uwiązani do bagaży – toreb i waliz na kółkach. Miejscowi meldują głośno przez smartfony, jak idzie.

Stroje „sprzed”. Jak w turystyce międzynarodowej: przeważa kategoria wiekowa _salt and pepper_, czyli przyprószonych skroni. Sporo osób koło trzydziestki. Przeważnie towarzyszą rodzicom, dziadkom, starszemu rodzeństwu. Niektórzy są pacjentami. Starszych wspomagają kule, najmłodsi, pilotowani przez rówieśników, częściej potrzebują wózka.

Starszym, którzy sobie pożyli i przyszli prosić o prolongatę, łatwo radzić młodszym: „Próżno się gnębisz. To nie pomaga”. Albo: „Pomyliłaś, skarbie, piętra”. Nie usłyszą pochłonięci dociekaniem jednego: dlaczego ja?

Na wyświetlaczu zastygł numer 48: ktoś marudzi z trzema podpisami zgody na warunki leczenia albo znowu słabuje sieć. Czekanie. Na rejestrację, na założenie wenflonu, na wyniki z pracowni analitycznej, na lekarza, zabieg i wypis. Zajmuje to dzień roboczy, ale liczy się jako doba szpitalna (bez posiłków).

Postawy. Nie pozwalamy się zepchnąć jedynie do roli pacjentów. Szatynka w plecionym kapeluszu, najwidoczniej prowadząca dom, skraca listę spraw do załatwienia, ze wszystkim się dzisiaj nie wyrobi. Masywny w dżinsowym komplecie odkrywa albo odświeża sobie _Pięknych dwudziestoletnich_. Ten w typie leśnika kartkuje pęk metek ze szwu kurtki, nie trawi tak licznego towarzystwa przez tyle godzin. Puszysta w koronkowej bluzce trzyma pudełko ołówków nad otwartą „Rozrywką”, może coś rozwiązuje, może obmyśla własne jolki. Wielu wertuje prasę. Przeważnie tabloidy. Widzę też magazyn przedruków prasowych. Na wolnym krześle jedna z dużych gazet chętnie trafi w dobre ręce.

Przez poczekalnię przemykają lekarze o zgaszonych twarzach. Unikają utraty energii w kontakcie wzrokowym i słownym. Ale są wyjątki.

– Uśmiech pani doktor powinniśmy dostawać na receptę – docenia ktoś bladą, szczupłą blondynkę.

– Oby na refundowaną! – Adresatka cofa się z drzwi kontroli przedzabiegowej, żeby podtrzymać nastrój. Nie jest blondynką i chyba nigdy nie była. To ten uśmiech rozjaśnia jej włosy. Inny z lekarzy obdarowuje każdego ze „swoich” wrażeniem, że trafił w jego osobie na znaczący przypadek.

Ten lekarz zadzwonił w sobotę wieczorem do domu. Nadeszły wyniki trepanobiopsji szpiku z kości biodrowej. Ani chwili do stracenia. Od poniedziałku – Velcade.

Dosadziłem właśnie egzemplarz winorośli Agat Doński (dobry na wino) i kilka krzewów Isabelli Komandorskiej o silnym aromacie poziomek; łaziłem po stromej skarpie z wiadrami kompostu i ziemi ogrodniczej, z konewkami wody, i nic. Żadnych sygnałów ostrzegawczych. Od codziennych wypadów rowerowych do miasteczka – przybór mocy. Ale nieśmiertelny plazmocyt myelomy tylko się przyczaił.

Lekarka o spadających na ramiona ciemnych włosach usiłuje zapudrować wypieki na mydlanych policzkach. Dzieliła dawki Velcade’u między zakwalifikowanych. Miligram więcej dla jednego, mniej dla pozostałych. „Pamiętaj, nie przestajesz być sobą” – zaklinała zbawcze drobiny, poprawiając sobie ostrość widzenia wierzchem nadgarstka.

Nareszcie w fotelu zabiegowym. Po półgodzinie wyrok. Krop­lówki nie będzie. Nie starczyło Velcade’u. Została jedna trzecia dawki, a otwieranie nowego opakowania dla jednej osoby byłoby marnotrawstwem.

– Strasznie się denerwowałam, jak to panu powiem. – Pielęgniarka Edyta, rzeczywiście poruszona, obiecuje, że przy następnym podaniu – za miesiąc – to się nie powtórzy; jej postawa osobistego zaangażowania w leczenie udziela się – kropelkowo – koleżankom.

– Zawsze może być gorzej. – Rewanżuję się dzielnością pacjenta. Szkoda sił na żale, nie może mi teraz ich zabraknąć. Zamiast jechać windą, zbiegam po schodach. W mijanym sklepie rowerowym kupuję lusterko wsteczne.

Przed laty w austriackim Kitzbühel, ówczesnej mekce narciarzy celebrytów, Irenka, moja siostra, pożyczając mi swojego „garbusa”, zaleciła, ażeby na autostradzie tyleż patrzeć przed siebie, co za siebie; miała powody, żeby tak zalecić. Czy to, po czym za miesiąc poniesie mnie Velcade, nie będzie autostradą bez zjazdów, bramek, estakad – aż do mety?

Ostatni moment, by lusterkiem wstecznym przywołać kresowy gościniec z tropami dzieciństwa, spiąć podróże „sentymentalne” w poszukiwaniu miejsca kaźni rodziców, prześledzić, jak dojrzewałem do swojej gorzkiej misji, a na koniec zadbać o lokum na przyszłość.

Niech starczy tchu.Gościniec

Pasąc krowy nad gościńcem Miadzioł-Wołkołata, nie spuszczało się z oka historii. Najpierw w czterdziestym pierwszym swoi postrzelili lejtnanta Szworonowa. Oddział, na którego czele kroczył z zadartym rewolwerem, dopędzała ciężarówka. Myśląc, że to już Germańcy, wypalił do nich. Nad stawem, dokąd wyganiano chłopców myć nogi przed snem, słychać było buczenie motoru i dwa wystrzały: wysoki rewolwerowy i głuchą odpowiedź z wintówki1. Szworonow dostał w udo i zanurkował w Czyżowe żyto. Żyto stało jeszcze zielonkawe, a już przestały grać żaby, więc kończył się czerwiec.

Nie pobiegliśmy z bratem stryjecznym na gościniec zaciąg­nąć się jak zwykle aromatem spalin i obejrzeć wzorzysty ślad opon każdego usłyszanego samochodu; było już ciemno i wiało od tego absurdem. Dowódcy następnych cofających się oddziałów wiedzieli skądś o incydencie, ale wzruszali ramionami nad losem rannego: _Pust’ dochniet!_2. Na drugi raz popamięta. Dorośli nie nalegali, ponieważ nie należy mieszać się w nie swoje sprawy. Zwłaszcza że te strzały i krew na gościńcu w sposób niepojęty przybliżały jakby powrót Polski.

Szworonow całą noc jęczał i wołał pić. Dopiero w południe nasz deputat, czyli bolszewicki sołtys, kazał załadować go nieprzytomnego na furmankę i wieźć do Miadzioła. Daleko nie ujechali. Od Miadzioła z krzyżami na hełmach walili już Niemcy.

Zakotłowało się od pojazdów, spalin, ładunków, łoskotu i kurzu. Jak gościniec gościńcem, nigdy tyle tego nie nosił. Otwarte tęponose ciężarówki z wojskiem gnały na wschód bez zmiany tonu silnika i oglądania się na publiczność z kwiatami – dzieci i wyrostków na poboczach.

Ulga po odejściu bolszewików była głęboka i powszechna. Przez niespełna dwa lata panowania dokuczyli prawie wszystkim. Polakom, których wywozili na Syberię, miejscowym, bo zapędzali do kołchozu, wiernym, którym zamykali kościoły i cerkwie, wozakom z powodu kubometrów, czyli kontyngentu drewna ściętego na eksport, a nawet babciom w całonocnych kolejkach po sól i zapałki. Niemcy przynajmniej nie chodzili w nieobrębionych szynelach, jak krasnoarmiści, nie palili duszącej machorki, a na klamrach pasów wojskowych mieli wytłoczone: _Gott mit uns_. Kogo zacznie krzywdzić wojsko wzywające imienia Bożego? – łudziła się kuzynka Michniewiczowa z Bokacz. Kopia obrazu Serca Jezusowego jej autorstwa zyskała uznanie dwóch podoficerów Bawarczyków, którzy stanęli u Michniewiczów na kwaterze.

Bukiety z koronkowych jaskrów, ciężkich rumianków i smukłonogich chabrów przeważnie chybiały celu; zagniatały je ze żwirem ostre protektory opon. Tym bardziej tryumfował oddawca celnego rzutu: _Us’miachnuusia! Chapiu, jak swajo. Znowu ad mianie_3. U mnie, kurczaki pieczone, jedzą z ręki.

Kiedy ojciec ucieknie z niewoli i dowie się o tych kwiatach, popatrzy na mnie nie tak, jak lubiłem. „Noga polskiego dziecka – powie – nie powinna tam była postać”. Zastanowi mnie użycie czasu – jak się okazało – zaprzeszłego.

Dla nas, chłopców z pobocza, nie było w tych kwiatach niczego poza współzawodnictwem. W żadnym razie nie były wyrazem uległości, raczej bezkarnym wyzwaniem: celny rzut zmuszał do chwytu, sprowadzając ważnych blondasów w mundurach na wspólną z nami płaszczyznę zręczności. Znacznie później zrozumiem, że nie wolno dawać wrogowi fałszywych sygnałów, bo zanim wyprowadzą go w pole, rozzuchwalają.

Tamci mieli głupie miny; wszystkiego się spodziewali, tylko nie kwiatów. Opowiadano, że zwiad motocyklowy w hełmach z nierdzewnej stali ostrzelał gdzieś witających, nie sprawdziwszy, że w ciężkich wiechciach rumianku nie ukryto kamieni. Ostrzelał, bo kwiaty psuły Niemcom mit bohaterskiej kampanii wschodniej, a może była to pogłoska rozpuszczona przez sympatyków Rosji, żeby oczyścić pobocza z publiczności?

Po tylu latach wciąż nie wiem, skąd brały się te dzieci z kwiatami. Gdyby przychodziły tylko z przydrożnych wiosek, byłoby jasne: zabiegają o lepsze traktowanie przez najeźdźcę. Nad gościniec ciągnęła jednak także odświętnie ubrana białoruska młodzież z zagubionych w lasach chutorów. Ci pozostawali bezimienni dla obcych, a wystawiali się po drodze na pobicie przez rówieśników z czupurnych wsi. Dorośli zza wzgórz, zza krzaków przyglądali się grzechoczącym w obłokach kurzu łodziom desantowym i rozsuwanym mostom: _Technika jak u bajcy. Kudy im!_4 Bez porównania z chudymi szkapami i karabinami na sznurku, z którymi w trzydziestym dziewiątym wtargnęli bolszewicy. To przyznawano, ale dzieci nad gościniec nikt nie posyłał. Z wyjątkiem może syna i córki naszego deputata, który po zmianie władzy mógł się obawiać złych języków.

Moja teoria: kresowy narybek, obowiązany przede wszystkim przetrwać, szukał na własną rękę kontaktu z zapamiętałym potokiem żelastwa, wymuszając na nim kwiatami ludzkie odruchy, osłabiał go i spowalniał; szukałby kontaktu z Marsjanami, gdyby zaroili się na gościńcu.

Zmieniały się imiona władzy i języki urzędowe, upadały godła i flagi, jedynie trójpolówka – niewzruszona – zmieniając co roku rżysko w ugór, ugór w grochowisko, grochowisko w kartoflisko i kartoflisko w rżysko, to przypuszczała moje stada, a z nimi i mnie do gościńca, to odsuwała od niego poza pole widzenia, choć w zasięgu odgłosów.

W czterdziestym trzecim ugory i pastwiska przewędrowały za pasmo wzgórz, ale nie było czego żałować. Gościniec był jak marznąca rzeka. Mijały tygodnie i nie pokazywał się na nim żaden samochód. Pontony i wspaniałe rozsuwane mosty utknęły gdzieś marnie, bo ani jechały nowe, ani wracały tamte. Żwir jak martwa fala wypluwał niedopałki z jasnym tytoniem i guziki od obcych mundurów.

Życie przeniosło się na drogi gruntowe i polne. Przemykał nimi drapieżny okupacyjny handel, w nagłej potrzebie wiodły do księdza i felczera, pod osłoną nocy sprowadzały przyjaciół i katów. Jedną z takich dróg październikowym świtem ruszyła nasza mama. Pobiegła odebrać od znajomej oddaną na przechowanie wyprawkę dla naszej nowo narodzonej siostrzyczki Irenki. Mama mogła pomyśleć, że w razie czego osłoni ją powołanie się na związki ojca z polską partyzantką, jak to się w naszych stronach mówiło. W czterdziestym trzecim był to już jednak argument zdradliwy. Moskwa wydała swojej partyzantce rozkaz likwidowania polskich formacji zbrojnych w ich polu działania. W sierpniu oddział Fiodora Markowa podstępnie otoczył i wymordował trzon polskiego zgrupowania nad jeziorem Narocz. To ledwie dwadzieścia kilometrów od nas.

Był to czas wymarzony na wpisanie wszelkich porachunków w nurt dziejowych racji. Latem od zbaczania z drogi w las odstręczał fetor nie do pomylenia z żadnym innym. Kiedyś w okropne upały wyorano w sąsiedztwie dwóch braci Dragunów, przysypanych jednej nocy, podobno za sprawą sąsiada, któremu naprzykrzyli się przed wojną ciągłymi swarami – między sobą – o miedzę. Wyobraziłem ich sobie takich, jakich widzia­łem za życia: dwumetrowych opalonych wesołków, tyle że nagich. Inaczej byli nie do pojęcia.

Jesienią czterdziestego trzeciego gościńcem przejechał konwój złożony z tankietki i ciężarówki z żandarmami ze Słobody. Na szczycie pagórka spiczastego jak wrzód, zwanego przez to po białorusku Skułą, zalegli dwaj partyzanci rosyjscy z zamiarem ostrzelania nieprzyjaciela. O godzinie i trasie przejazdu uprzedziła partyzantów sprzątaczka z posterunku. Konwój nadjechał punktualnie i przypadkiem zatrzymał się dokładnie naprzeciwko Skuły; żandarmi i ci z tankietki wysiedli za potrzebą. Po dziesięciu minutach odjechali nie niepokojeni. Na tym samym polu, na którym dwa lata wcześniej krwawił Szworonow, zostawili ekskrementy, strzępy obcojęzycznych gazet i kilka puszek po konserwach, dobrych na fanary5.

Na szczycie Skuły znaleźliśmy z bratem stryjecznym Olkiem łuskę od pepeszy. Czy partyzantów zmyliło wysiadanie konwojentów, czy też nie zdecydowali się strzelać w plecy kucających, a ten jeden wystrzał przebrzmiał niezauważony? W każdym razie dzięki poniechaniu zasadzki nasza okolica jako teren spokojny uniknęła losu dziesiątków wsi wokół. Naszą okolicą nazywam tu folwark Góry i dom stryjostwa, którym rodzice, moja siostra Danusia i ja zwaliliśmy się na głowę; nasz własny dom w Dubowem nad Uźlanką spaliły tego lata Trupie Głowy sprowadzone donosami, że nocujemy rosyjskich partyzantów i dożywiamy Żydów z leśnych ziemianek. W gorącym popielisku ktoś zahaczył prętem o sentymentalny skarb – studencką szablę ojca, ukrywaną pod gontami dachu.

Przez całe tygodnie przed zimą czterdziestego trzeciego słońce zachodziło na pogodę, a zorza, zamiast znikać, rozlewała się coraz soczystsza. Z wieczora paliło się zwykle tak blisko, że widoczne były języki płomieni i słychać było klekot cekaemu. Stopniowo z mroku wyłaziły w różnych miejscach blade wypieki łun, spływały z nich ogniste frędzle, aż wreszcie rozjarzał się cały widnokrąg. Mimo woli nasuwały się porównania z tymi widzianymi poprzedniego wieczoru; czekało się podświadomie, kiedy ten pierścień się domknie. Po wpół do ósmej nowych łun już nie przybywało, podpalaczom należała się kolacja. Prawdę mówiąc, obręcz pożarów nigdy nie była kompletna, zawsze czerniały w niej szczerby nieprzebytych lasów i bagien, a także wsi spacyfikowanych wcześniej.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: