- promocja
- W empik go
Wrócimy po was. Historie alpejskie - ebook
Wrócimy po was. Historie alpejskie - ebook
Sześć dramatycznych historii, które w swoim czasie nie schodziły z pierwszych stron gazet we Francji, w Szwajcarii i we Włoszech. Wszystkie wydarzyły się w Alpach, każda odcisnęła swój ślad w świadomości społecznej. Łączy je jedno: tajemnica. Co zachwiało legendą psów-ratowników z Wielkiej Przełęczy Świętego Bernarda? Czy wspinający się na szczyt Mont Blanc wiedzą, że stąpają po cmentarzysku, i czy Homi Bhabha – twórca indyjskiej atomistyki – musiał zginąć w katastrofie samolotowej pod szczytem tej góry? Czy można przetrwać noc na wysokości 3500 metrów nad poziomem morza w sari i w pantofelkach? Co skłoniło Henryka Mückenbrunna, jednego z „tatrzańskich diabłów”, do wyprawy przez Alpy w śnieżną zawieruchę? Czy wola życia może wygrać z administracyjnym bezwładem, ludzką obojętnością i głęboko zakorzenioną tradycją?
By odpowiedzieć na te pytania, Elżbieta Sieradzińska, autorka biografii Wandy Rutkiewicz, odtwarza losy bohaterów historii, które rozegrały się w alpejskim krajobrazie. Ich scenariusz napisały życie i góry. Epilogu być może nie poznamy nigdy.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67510-26-4 |
Rozmiar pliku: | 9,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LINA
Pojawił się nagle jak błyskawica. Błyszczący w słońcu srebrzysty ptak, ze skrzydłami jak sztylety, wystrzelił naraz znad przełęczy. Niektórzy wpierw go usłyszeli, a już chwilę później patrzyli oniemiali, jak rośnie w oczach, ogromnieje, by w ułamkach sekund z ogłuszającym hukiem przelecieć tuż nad pełznącymi ku górze metalowymi klockami wagoników kolejki, wzbić się w niebo i zniknąć nad granią Aiguille Verte.
Wtorek, 29 sierpnia 1961, 13.00
Chamonix, dolna stacja kolejki górskiej na Aiguille du Midi
Niebo wysokie, przejrzyste, błękitne. Słońce, ani jednej chmurki, najlżejszego podmuchu wiatru. Z autokarów wylewa się nieprzerwany strumień wakacjuszy. Narty, plecaki i czekany, wełniane swetry i kraciaste koszule, ale też krótkie spodenki, bluzki, sukienki i koszulki z krótkim rękawem. Pantofelki, półbuty i sandały wraz z podbitymi ćwiekami górskimi buciorami zgodnie przedeptują uliczki słynnego sabaudzkiego miasteczka. Aparaty fotograficzne i kamery rytmicznie dyndają na szyjach. Gwar, śmiech, rozmowy. Może jednak kolejką, najlepiej tą poczciwą, zębatą na Montenvers? Zapomnij. Bilety wyprzedane, na Les Houches też, i na Brévent. A widzisz ten ogonek, o tam? To do tej najsłynniejszej kolejki, na Aiguille du Midi. Jasne, kto by nie chciał przy takiej pogodzie pofrunąć sobie ot tak, nad tym światem niedostępnym dla przeciętnego śmiertelnika? Choćby takiego jak pan Perrichon z rodziną.
Chamonix, lata 50.
Właściwie mogliby wybrać się pieszo na lodowiec Mer de Glace trasą lokalnego pociągu odjeżdżającego z górnej stacji Montenvers, lecz tym razem skusiła ich napowietrzna podróż i ta wysokość – 3842 metry. Imponujące!
Dwie Angielki trzymają się w pewnej odległości od rozgadanych Włochów. Byłoby zabawnie, gdyby ta czwórka trafiła przypadkiem do tego samego wagonika. Angielki nie znoszą dymu tytoniowego, a ci Włosi? Te ich kopcące cygara! No i są tacy głośni! Ciekawe, czy poskutkowałyby groźne spojrzenia pań i pełne oburzenia Don’t smoke, please!
Francuzi, Włosi, Niemcy... Towarzystwo międzynarodowe, mikrotygiel wieku, języków, ubiorów. Większość tych od wspinaczki czy szusowania wjechała na górę już dawno, pierwszą kolejką. Klik, klik, strzelają migawki leiki, szumią kamery. Ależ pięknie! Jeśli widok będzie taki jak na tych pocztówkach, które widzieli w sklepach z pamiątkami, to zapowiada się piękna wycieczka. I dla tej pani w białej chustce na głowie, i dla tej w kwiecistej szerokiej spódnicy. I dla tamtego mężczyzny w średnim wieku w swetrze czy może marynarce. Siwe wąsy, szczery uśmiech, pogodne spojrzenie. Ciasno zapięta pod szyją jasna koszula z podwiniętym kołnierzykiem. Co go tu przygnało? Raczej nie tylko upór małżonki, bo w oczach błyska iskierka ciekawości. A najpewniej oboje od dawna o tym marzyli.
Bilet na kolejkę linową Aiguille du Midi
Obok nich w kolejce do wagonika stoi młody człowiek z bujną czupryną. Sprężysty krok, pewność siebie. Wszyscy mają jeden cel: zobaczyć ten cud natury! To przecież główna atrakcja Chamonix, prawda? Można popatrzeć na jakże dziś spokojny, uśpiony i choć nie tak malowniczy jak słynne Igły, ale bądź co bądź najwyższy w Europie Mont Blanc.
O, już można wsiadać. Szkoda tylko tych dzieciaków z francuskiej szkoły w Bernie, mają po dwanaście, może piętnaście lat. Opiekunowie chcieli przewieźć je kolejką na włoską stronę, jednak około 12.30 trzeba było zjeść posiłek, więc nie zdążyli kupić biletów, a teraz jest już trochę za późno. Cóż, następnym razem.
Gwar, śmiech, wesołe pokrzykiwania. Pan jest z tą panią? Tak? Aha! Gdzie masz ten bilet? Pospiesz się. Zdjęcie zrobimy potem. No co ty robisz, wyrzuć już tego loda! Ależ piękne jest to sierpniowe popołudnie, prawda?
Górna stacja kolejki na Aiguille du Midi
Dla wielu to stacja docelowa. Niczym solidna niewzruszona twierdza na niedostępnej stromiźnie zdaje się sięgać nieba. Rywalizując ze znacznie wyższym, lecz mniej strzelistym Mont Blanc, Aiguille dumnie góruje nad doliną z wysokości swych 3842 metrów nad poziomem morza. Słońce też ją faworyzuje: gdy przyjrzeć się jej w południe z Chamonix, złote promienie zatrzymują się dokładnie nad jej szczytem. Czyż więc mogłaby nazywać się inaczej niż Igła Południa?
Wydaje się dostępna tylko dla orłów, ale nie, wewnątrz skały wydrążonej ludzkimi rękami bije serce całego mechanizmu kolejki, a kolejka jest przecież dla ludzi. Dla tych, którzy mieli szczęście i za parę minut z biletem w ręce wejdą do długiego korytarza wykutego w skale, by u jego wylotu wsiąść do jednego z wagoników. Przy tej pogodzie będą napawać oczy widokiem tego, czego pewnie nigdy więcej nie zobaczą. A jest się czym zachwycać! Dziś góry wyglądają olśniewająco! Słońce wysoko, a przelatujące odrzutowce znaczą błękit nieba długimi, białymi, wacianymi smugami. Najmniejsza chmurka nie rzuca cienia na surowe, skrzące się w pełnym słońcu, pokryte lodem i śniegiem skały, rynny, granie, kuluary. Nawet lodowiec ze zdradliwymi szczelinami jest jakby mniej groźny.
Aiguille du Midi i kolejka linowa
Ci tam, na dole, narciarze czy alpiniści, to co innego. Swetry w jaskrawych kolorach, narty, gogle, getry, plecaki, czerwone liny, raki i plecaki wypełnione sprzętem. Swoją radość i satysfakcję muszą wydrzeć naturze czekanem, zapłacić za nie niedospaniem, bólem nóg i dłoni kąsanych mrozem, urywanym oddechem i zmęczeniem. Za to mogą cieszyć się górami na co dzień, latem i zimą. O, właśnie widać kilku, tam niżej, na nawisie.
Na stacji, przy barierkach ograniczających wejście do wagoników, stoi dwóch pracowników kolejki. Pozornie rozluźnieni, uważnie śledzą malejące w oczach wagoniki i te, które dojeżdżają do stacji, pokonując ostatni, najbardziej stromy odcinek od Gros Rognon. Od tej tonącej często w białej gęstej mgle skalistej wysepki, z jedyną podporą na tym odcinku trasy, stację dzieli niespełna 300 metrów. Mężczyźni przy barierkach to z dziada pradziada ludzie gór, a niektórzy to ci sławni „technicy-linoskoczkowie” z dolin Chamonix i Aosty, których skrzyknął i zatrudnił przy budowie kolejki hrabia Dino Lora Totino.
Choćby trzydziestoczteroletni Eduardo Rey, wnuk słynnego alpinisty Guida Reya – oparty o poręcz spokojnie obserwuje sunące trójkami lub dwójkami aluminiowe srebrzyste pudełka z czerwonymi dachami. Jest ich trzydzieści sześć. W ciągu trzech kwadransów każde pokonuje trasę o długości 5100 metrów, by ostatecznie wspiąć się na wysokość 3463 metrów na Punta Helbronner, jeden ze szczytów ograniczających Col du Midi.
Wagoniki przesuwają się po dwóch stalowych linach o średnicy 32 milimetrów: nieruchomej linie nośnej i linie napędowej, do której przymocowane są na stałe. Pasażerowie siedzą twarzami do siebie w czteroosobowych wagonikach, co oznacza, że podniebną przygodę przeżywa jednocześnie ponad setka chętnych. W ciągu tych czterdziestu kilku minut kolejka osiem razy wstrzymuje bieg: to tylko parę chwil, ale można wsiąść czy wysiąść na stacji, nabrać w płuca mroźnego zdrowego powietrza, zrobić zdjęcia, które wyjdą nierozmazane, i choć przez chwilę nie trzeba będzie słuchać szczęku przesuwających się wagoników, mącącego niemy zachwyt nad rozciągającą się wokół panoramą. Potem lekkie szarpnięcie i kabiny ruszają w dalszą drogę. Niekiedy podmuchy wiatru sprawiają, że co bardziej wrażliwym pasażerom serce podchodzi do gardła, ale co tam, raz się żyje!
Z tarasów na Aiguille du Midi roztacza się niepowtarzalny widok na całe Alpy, Combe Maudit czy Aiguilles du Diable. A potem ukazuje się jedna z najpiękniejszych panoram w Europie. Pysznią się w słońcu alpejskie giganty: Grandes Jorasses, Igły Chamonix, Drus i oczywiście Mont Blanc. A jeśli wytęży się wzrok, można dojrzeć kawałeczek charakterystycznej sylwetki mitycznego Matterhornu. Wszystko to na wyciągnięcie ręki, a potem kolejka płynie nad Vallée Blanche, nad Gros Rognon, nad serakami i szczelinami lodowca Géant i przełęczą Flambeaux. Pięć kilometrów otchłani i cudownych widoków, by dotrzeć wreszcie do Punta Helbronner. Tu przebiega granica między Sabaudią i Doliną Aosty, Francją i Italią.
Co, wysoko? No ale przecież właśnie o to chodziło, proszę pana! Proszę mi wierzyć, to najwyżej położona i najszybsza kolejka na świecie! Żona trochę się niepokoi? Nic dziwnego, ale cóż może się wydarzyć? Lina zerwie się pod ciężarem kabin? E tam, spokojnie argumentuje głowa stojącej obok czteroosobowej rodziny, cierpliwie czekającej w kolejce po bilety. Lina ma atest, może unieść ciężar dziesięciokrotnie większy od zakładanego, słonia by udźwignęła. A gdyby doszło do jakiejś awarii? Są przecież telefony, jakieś plany ewakuacji... A gdyby rozpętała się burza? Wiadomo, że w górach pogoda może się gwałtownie zmienić. Owszem, ale nie dziś. Wszystkie prognozy i serwisy francuskie, włoskie i szwajcarskie zgodnie zapowiedziały piękną pogodę. A jeśli nagle się ochłodzi? No chyba zabrali państwo na wszelki wypadek jakieś ciepłe okrycia?
Owszem, ci bardziej obyci z górami tak, ale większość nie. Tylko... co właściwie miałoby się zdarzyć?
Punta Helbronner
Trochę ludzi, ale tłumów nie ma. Rolando Marchi, włoski dziennikarz, staje w kolejce do wagonika. Już ma wsiadać, gdy... Czy to nie... Tak, to ona! Witaj! Dawno niewidziana znajoma przepycha się w stronę Rolanda. Czy ma chwilę? Tak! Co tu robi? Był na Col du Géant, Przełęczy Giganta. Śledził przez lornetkę wspinających się filarem Frêney, dzisiaj to temat numer jeden! A teraz czeka na kolejkę, może zdąży wrócić na Aiguille du Midi przed zwycięskim zespołem i zrobić parę zdjęć.
* * *
Oczu od lornetki nie odrywa także Christian Mollier, młody przewodnik aspirant z Chamonix. On też stoi w kolejce do wagonika, jednak z pewnością nie zaprząta sobie głowy kwestiami bezpieczeństwa czy ryzyka. Za to pogodą – owszem! Dużo od niej zależy.
Filar Frêney! Największe alpinistyczne wyzwanie, ostatni nierozwiązany „problem alpejski” i najbardziej gorący temat nie od wczoraj rozpalał wyobraźnię wspinaczy. Filar kusił: piękny, piekielnie trudny i wciąż niezdobyty. Nie dalej jak kilka tygodni wcześniej od włoskiej strony Mont Blanc zaatakowały go dwa znakomite zespoły: Francuzi z Pierre’em Mazeaudem i Włosi z legendą alpinizmu i przewodnikiem Walterem Bonattim.
W końcowej fazie wspinaczki połączyli siły, ale i tak atak skończył się niepowodzeniem, a podczas próby odwrotu w szalejącej burzy śnieżnej rozegrał się dramat: czterech alpinistów zmarło z zimna i z wycieńczenia, w tym wspinaczkowy partner i przyjaciel Bonattiego Andrea Oggioni. Po trzech dniach gehenny z życiem udaje się ujść jedynie Bonattiemu, jego klientowi Robertowi Gallieniemu i Pierre’owi Mazeaudowi.
Tragiczna wyprawa i śmierć przyjaciół wstrząsają całym górskim światkiem. Życie jednak nie uznaje pustki, a filar, wciąż niezdobyty, przyzywa. Pod koniec sierpnia, by zdobyć palmę pierwszeństwa, ruszają jednocześnie kolejne zespoły: Amerykanie, którzy szybko rezygnują, i Francuzi – René Desmaison, Yves Pollet-Villard i Pierre Julien. Ci tak łatwo się nie poddadzą, ale mają niezwykle mocnych rywali, Anglików Dona Whillansa, Iana Clougha, samego Chrisa Boningtona i Polaka Jana Długosza. I to pewnie te nazwiska pojawią się na pierwszych stronach jutrzejszych gazet. To dopiero będzie news! Walka jednak jeszcze trwa i na razie w dolinach Chamonix i Courmayeur nie mówi się o niczym innym, a wszystko rozgrywa się właśnie teraz.
Przy tak dobrej pogodzie filar widać jak na dłoni. Stojąc na szczycie Tour Ronde na granicy francusko-włoskiej, Christian prawie nie wypuszcza lornetki z rąk, zachłannie przepatrując południową ścianę Mont Blanc. Wydaje mu się nawet... tak, chyba się nie myli, że w kluczowym miejscu drogi, na ośnieżonej grani powyżej Świecznika – ostatniej, najtrudniejszej turni filara – dostrzega dwie mikroskopijne ruchome plamki. Czyżby już było po? Jest strasznie ciekaw, dlatego tak mu spieszno zjechać z powrotem do Doliny. Ale i tak jest zadowolony. On i jego klientka, Irene Caramella, młoda nauczycielka z Włoch, mają za sobą naprawdę udany dzień. Ranek był piękny, wprost idealny na taką wycieczkę. Poprowadził Irene normalną drogą, zwieńczoną przepięknym punktem widokowym w samym sercu masywu na szczycie Tour Ronde. To łatwa wspinaczka, głównie w śniegu, w rakach, ale Irene właśnie taką lubi, za skałą nie przepada. No i teraz wracają.
Christian Mollier ma dwadzieścia jeden lat i zaczesane do góry lekko falujące włosy. Jest stąd, z Doliny, z wioski Montquarts. W góry od małego zabierał go ojciec Firmin, który teraz prowadzi barek na lodowcu Bossons. To on nauczył go wszystkiego, co przewodnik powinien wiedzieć: czym jest ryzyko, które miejsca trzeba omijać i jak. Firmin rozwija w chłopcu specyficzną umiejętność wyczuwania niebezpieczeństwa, przewidywania, że coś jest nie tak! No i te jego opowieści o górach... Christian chłonie je jak gąbka. W szkole w Bossons spotyka Gérarda Devouassoux. Będą się przyjaźnić całe życie, póki na Evereście namiotu Gérarda nie zasypie lawina.
Zizi, jak nazywa go Devouassoux, to spokojny chłopak, opanowany, zrównoważony. I ciągnie go w góry. Bez przerwy buszuje u stóp lodowca Bossons w poszukiwaniu minerałów. Żeby je znaleźć i zbierać, trzeba się dobrze wspinać, a Christian jest w tym naprawdę świetny. W szkole radzi sobie doskonale, więc bez trudu zdaje na studia do Grenoble, po których staje przed poważnym dylematem: co chciałby robić? Uczyć języka francuskiego czy gimnastyki? Problemem staje się egzamin z pływania, przez który Christianowi jakoś udaje się przebrnąć, ale jak? Trudno powiedzieć, bo cóż, nie da się ukryć, że on, chłopak z gór, pływać nie umie. W ciągu roku pracuje, uczy gimnastyki (jednak!), a na wakacje wraca do domu, w Alpy, i zakłada ukochaną czapkę przewodnika. Bo i tak najważniejsze są góry! Będzie prowadził w nie ludzi, jak ojciec, nie może być inaczej.
W wieku osiemnastu lat jest już oficjalnie przewodnikiem aspirantem i instruktorem narciarstwa. Oczywiście się wspina, tyle że już nie po minerały. I wciąż się górami zachwyca, wciąż jest ich ciekaw. No i ma szczęście! Nie żeby był bardziej ostrożny od innych, nie, jest jednak uważny, ma w sobie tę tak bardzo potrzebną pokorę wobec gór, ten szczególny do nich szacunek. Wie, co to ryzyko. Choćby teraz, gdy wracają z Irene z Tour Ronde. Jest gorąco i rozmiękczony śnieg oblepia raki, utrudnia marsz. Nie ma co ryzykować, lepiej wrócić na Aiguille du Midi kolejką.
* * *
Luxeuil-Saint-Sauveur, 116 baza 4. Eskadry Lotnictwa Myśliwskiego, ok. 300 kilometrów w linii prostej od Chamonix
Na pasie startowym stoją dwie gotowe do startu maszyny Republic F-84F Thunderstreak. To jednomiejscowy, jednosilnikowy amerykański samolot myśliwsko-bombowy napędzany turbinowym silnikiem odrzutowym, z dodatkowymi zbiornikami paliwa zamiast bomb, podwieszonymi na węzłach podskrzydłowych. Do myśliwców zdecydowanym sprężystym krokiem zbliża się dwóch pilotów, są młodzi, wysportowani, przystojni. Wszystko idzie doskonale. Pogoda na lot wymarzona, ani jednej chmurki. Wskakują do maszyn, wkładają hełmy, sprawdzają łączność i odpalają silniki lśniących w słońcu podniebnych rumaków.
Francuski myśliwiec wojskowy Republic F-84F Thunderstreak
* * *
Punta Helbronner. Wagoniki są tuż-tuż. Pierwsza w kolejce stoi czteroosobowa rodzina z Niemiec, za nią dwaj Włosi, ojciec i syn. Potem samotny turysta z Francji, Irene i Christian. Lekki zgrzyt i wagoniki hamują. Niemcy i Włosi już mają wsiadać, lecz nagle zmieniają zdanie: wolą być sami, więc proszę, może państwo wsiądą teraz, a my zaczekamy na następną grupę wagoników? Oczywiście, proszę bardzo. Uśmiechy, uprzejmości. To żaden problem, przecież kolejne wagoniki już podjeżdżają. Koniec końców samotny Francuz wsiada do pierwszego wagonika, a Christian i Irene do drugiego. Trzeci wagonik pozostaje pusty. Niemcy i Włosi machają im przyjaźnie i zajmują pierwszy i drugi wagonik z kolejnej grupy. Lekkie szarpnięcie i ruszają. Wreszcie! O tak, ta kolejka to prawdziwy cud techniki. I pomyśleć, że tak ją krytykowano!
* * *
Pomysł zbudowania kolejki linowej łączącej doliny Aosty i Chamonix drążył umysł Dina Lory Totina od dawna, a gdy inżynier ujawnił go opinii publicznej, po francuskiej stronie granicy zawrzało. Kolejka Glaciers, zasłużona, przestarzała i stale przepełniona, funkcjonowała na granicy wydolności. Na dodatek sabaudzka stolica gór coraz wyraźniej czuła na plecach oddech tradycyjnego rywala, ościennej gminy Saint-Gervais, skąd ruszała ciesząca się dużym powodzeniem kolejka TMB – Tramway du Mont Blanc – doskonały środek transportu dla wszystkich marzących o zmierzeniu się z najwyższym szczytem Alp.
Rękawica została więc rzucona i chcąc nie chcąc, Chamonix zmuszone było ją podjąć: musiało mieć s w o j ą kolejkę, własny mechaniczny środek komunikacji docierający jak najbliżej wierzchołka Białej Góry, czyli jak zakładano początkowo, na Col du Midi. Najprostszym sposobem jego realizacji wydawało się rozbudowanie tego, co – mimo niedostatków i wad – już istniało. A kto niby miałby to zrobić, jeśli nie Totino? Ten genialny Totino!
Dino Lora Totino, urodzony w rodzinie wielkich piemonckich przemysłowców, Europejczyk z ducha, inżynier, konstruktor i wizjoner, chętnie sięgał po niemożliwe. Specjalista w zakresie transportu linowego wiedział, jak przekuwać swoje marzenia w czyn, a ponadto miał wyjątkowy dar zjednywania sobie ludzi, zarówno tych na najwyższych stanowiskach, jak i prostych robotników, z którymi pracował. W latach trzydziestych zdołał nakłonić władze szwajcarskie do przesunięcia granicy państwowej przebiegającej obok przełęczy Teodulo – łączącej Zermatt z Breuil-Cervinią, przecinającej granicę między Szwajcarią a Włochami – tak by bez formalnych przeszkód móc poprowadzić kolejkę linową z włoskiego ośrodka narciarskiego Breuil-Cervinia na lodowiec Plateau Rosa. Wsławił się również zbudowaniem kolejki na trasie schronisko Torino – La Palud (kilka kilometrów od Courmayeur) – konstrukcja została uznana za rewolucyjną. Drugi jej odcinek, długi na 2500 metrów i sięgający wysokości 3335 metrów, zbudowano bez żadnych podpór, co na owe czasy było innowacją. I choć osiągnięcia te przyniosły Totinowi tytuł hrabiego Cervinii, w głębi duszy marzył on o czymś znacznie ambitniejszym: o połączeniu linowym dolin Aosty i Chamonix. Już widział swą kolejkę wspinającą się na sam szczyt Mont Blanc. Wprawdzie dla tego projektu poparcia akurat nie znalazł, lecz przecież wciąż nierozwiązany pozostawał problem kolejki w Chamonix i Dino postanowił to wykorzystać.
Wszelkie plany i dyskusje wstrzymuje niestety wybuch II wojny światowej, jednak wiosną 1946 roku temat powraca. Edmond Desailloud, radca kantonu Chamonix-Mont Blanc, forsuje koncepcję przeniesienia stacji początkowej kolejki Glaciers z Pèlerins do centrum miasta, obok avenue du Mont Blanc. Jej napowietrzna trasa wiodłaby niemal idealnie w linii prostej najpierw do stacji przesiadkowej Plan de l’Aiguille, a potem północną ścianą Igły aż do jej szczytu. Taki też projekt Compagnie française des funiculaires de montagne, CFFM , zgłasza Ministerstwu Prac Publicznych i Transportu. Plan jest znakomity, jednak – zdaniem władz Chamonix – niewykonalny, bo niby kto miałby go zrealizować? I w tym momencie do gry wchodzi hrabia Dino Lora Totino! „Nasz ojciec natychmiast pojął – wspominają jego córki – że stację końcową należało umiejscowić nie na Col du Midi, ale na północnej ścianie Aiguille du Midi, bo właśnie tam jest najwspanialszy punkt widokowy, natomiast stacja początkowa powinna znajdować się nie trzy kilometry od Chamonix, ale w samym mieście, by ułatwić do niej dostęp turystom”. Ponadto Totino słusznie sądził, że modernizacja ledwie zipiącej kolejki Glaciers i dostosowanie jej do wymogów projektu byłyby zbyt kosztowne. W głowie miał już inny plan, szalony i, zdawałoby się, nierealny, w którym ujawniły się cały jego konstruktorski geniusz, odważne wizjonerstwo i innowacyjność rozwiązań: trzeba zbudować nową kolejkę od A do Z! Nową, najwyżej położoną i najszybszą na świecie! Czyż Chamonix na to nie zasługuje? Potem wystarczy pociągnąć kabel dalej, do Punta Helbronner na granicy z Włochami, i jego marzenie się spełni: dwie zimowe alpejskie stolice zostaną połączone!
Plany Totina od początku wzbudzały ogromne emocje. Jego kolejka miała poruszać się z rekordową jak na ówczesne czasy prędkością 10,5 metra na sekundę, zabierać jednocześnie osiemdziesięcioro pasażerów i przewozić sześćset pięćdziesiąt osób na godzinę. Już sam wjazd na szczyt Aiguille du Midi i platformę widokową miał być niebywałą atrakcją, a odcinek Aiguille – Punta Helbronner podczas budowy uznano za prawdziwy cud techniki. Po starcie z Igły kolejka miała jechać nad Vallée Blanche, lekko skręcić, minąć stację pośrednią na Gros Rognon i wreszcie ruszyć bez żadnych podpór w pięciokilometrową napowietrzną podróż do granicy z Italią. Pominięcie podpór było niejako koniecznością, ponieważ postawienie ich na ruchomym lodowcu Géant było wykluczone.
Nie zabrakło oczywiście ostrej krytyki, zajadłych polemik i protestów. Przeciwnikami budowy byli zarówno mieszkańcy Doliny Chamonix, jak i znaczna część przewodników górskich, członków klubów alpejskich, stowarzyszeń i oczywiście wspinaczy, jak choćby słynny himalaista Lionel Terray. To, co dla jednych było arcydziełem ludzkiej myśli technicznej, które przybliżało do natury zwykłych ludzi i ułatwiało dostęp do gór wspinaczom i narciarzom, dla innych było zamachem na środowisko, zaburzaniem naturalnej równowagi między obecnością człowieka w górach a naturą, brukaniem jej piękna widokiem wagoników i kabli, profanacją dziewiczego charakteru i majestatu jednego z najpiękniejszych miejsc w Europie, „prawdziwym gwałtem na unikatowym pejzażu lodowcowym i wysokogórskim”. Grzmiano: to krok, którego konsekwencji nie da się cofnąć. A niby dlaczego każdy powinien mieć łatwy dostęp do gór?
Legendarny alpinista Gaston Rébuffat nie podzielał tych obaw: „To oczywiste, że gdy gdzieś w górach buduje się kolejkę, alpinistom ściska się serce. Ale nie znam ani jednego, który by na nią narzekał, kiedy już ruszyła. A poza tym, jeśli na te trzy tysiące ciekawskich, którzy wjadą na Aiguille z aparatem na szyi, znajdą się choćby dwie czy trzy osoby, które góry odkryją i pokochają, to warto tę kolejkę zbudować”. W podobnym tonie wypowiada się przewodniczący Stowarzyszenia Przewodników Chamonix: dlaczego wagoniki kolejki miałyby zakłócać krajobraz Vallée Blanche? Przecież na tle tego ogromnego krajobrazu są prawie niewidoczne. Dlatego trudno zrozumieć obawy i sprzeciw wielu przewodników: dlaczego mieliby stracić część klientów, skoro i tak większość przyszłych pasażerów kolejki, niedzielnych turystów, rodzin z dziećmi, ludzi starszych czy mniej sprawnych, i tak nie wybrałaby się na wycieczkę z przewodnikiem?
Polemiki i kontrowersje Totina nie powstrzymały, podobnie jak brak formalnej zgody władz francuskich, ponieważ rozpoczęcie budowy zatwierdziło oficjalnie jedynie merostwo Chamonix. Teraz genialny inżynier musiał zmierzyć się z najpoważniejszym przeciwnikiem: z górami.
Północny wierzchołek Aiguille du Midi to monolit o podstawie szerokości 50 metrów, nieporównanie potężniejszy niż skały na Col du Midi, ale i tak autor projektu kolejki, profesor Vittorio Zignoli z Instytutu Politechnicznego w Turynie, miał nad czym myśleć. Jak będą wyglądały prace na tak dużej wysokości? Czy kabel z takim obciążeniem da się wystarczająco naciągnąć? Inżynierowie z Conseil général des ponts et chaussées tylko kręcili głowami: nie da się! Pozostawało jedno: należało dokładnie zbadać topografię terenu. Na szczyt Igły wysłano więc geometrę.
* * *
Czarno-białe zdjęcie przyprawia o zimny dreszcz: na niewielkiej drewnianej platformie stoi mężczyzna w roboczym ubraniu. W tle zaskakująco wyraźnie rysują się wierzchołki, granie i pokryte śniegiem stoki. Mężczyzna spokojnie układa worki z ładunkiem, jakby niepomny ziejącej pod nim przepaści. Ta podwieszana prostokątna platforma, pozostałość po kolejce na Col du Midi, ruszyła w czerwcu 1949 roku. Zbita z desek, bez żadnych zabezpieczeń po bokach, zawieszona na potrójnych linach napędowych, cierpliwie windowała w górę kawałki liny, które po połączeniu miały tworzyć jeden kabel o długości 1,8 kilometra i ciężarze 1,2 tony.
Wreszcie pewnego czerwcowego ranka granią wiodącą z przełęczy na północny wierzchołek Aiguille du Midi począł mozolnie podchodzić niekończący się sznur ludzkich mrówek, żołnierzy i przewodników, każdy z dwudziestopięciokilogramowym ładunkiem na plecach. Wspinaczka, a raczej uparte dreptanie śnieżną koleiną, było łatwe technicznie, choć męczące. Na górze kawałki kabla łączono i nawijano na bęben.
Nieporównywalnie trudniejszym i bardziej niebezpiecznym zadaniem było opuszczenie kabla na lodowiec Pèlerins po północnej ścianie Igły, połączenie go z innym kablem, poprowadzenie go do Plan de l’Aiguille i naciągnięcie całości. Wymagało to zjazdu pomiędzy Grand Couloir a filarem Frendo, pod nieustannym obstrzałem spadających kamieni i urywających się seraków. Dlatego ochotników było wielu, rekrutowali się głównie z miejscowych twardych i dumnych górali z dziada pradziada. I nie szło tu o wynagrodzenie – była to zresztą zwykła dzienna stawka przewodnicka – ale o sprawę i o honor. Ostatecznie któregoś ranka zjazd tysiącmetrową północną ścianą rozpoczęło sześciu śmiałków z Chamonix, Courmayeur i Cervinii. Nawinięte na krążki odcinki czteromilimetrowej liny o długości 250 metrów spuszczali w wiaderkach i łączyli ich końce.
Góra zażarcie się broniła. Kamienna lawina nieraz próbowała wymieść ich z kuluaru, a rozwijany kabel zakleszczał się w rysach, więc zapychali je, jak mogli, kawałkami drewna. Nieustannie potrząsali kablem, by nie utknął w lodzie. O 17.30, po dziewięciu godzinach w ścianie, mokrzy, wyczerpani, ale cali i zdrowi, przewodnicy dotknęli butami śniegu na lodowcu Pèlerins.
Kabel pozostawiono w ścianie na rok, by sprawdzić, czy wytrzyma obciążenie i zmienne warunki atmosferyczne. Próbę przeszedł znakomicie i Totino mógł zacierać ręce. Gmina Chamonix oficjalnie zleciła mu budowę kolejki, a z państwowej kiesy spłynęło dwieście trzydzieści milionów franków pożyczki. Budowa ruszyła.
* * *
Trwała cztery lata. Pochłonęła dziesiątki ton żelaza i setki metrów sześciennych betonu, choć Totino był bardzo oszczędny. Drewno i metal pozyskiwano z ponad pięćdziesięciu podpór i maszynerii zdemontowanej kolejki Glaciers, wykorzystywano też części i materiały z poprzednich projektów. Do budowy stacji na Plan de l’Aiguille użyto gruzu wulkanicznego pochodzącego ze zboczy Etny, gdzie Totino również zbudował kolejkę, dźwig z Col du Midi zdemontowano i przeniesiono na szczyt Igły. Doprowadzono też linię elektryczną na 15 000 woltów. W granitowej skale wydrążono tunel łączący wierzchołek północny i główny oraz galerie i platformy na maszynerię stacji, restaurację i tarasy widokowe, a w wierzchołku centralnym głęboką na 60 metrów studnię na przyszłą windę. Nieco „wygładzono” przy tym północny wierzchołek Igły, co niewątpliwie przysporzyło Włochowi kolejnych oponentów.
Wydrążono, przeniesiono, zbudowano... W praktyce oznaczało to, że wszystko trzeba było jakoś przetransportować na wysokość kilku tysięcy metrów. Helikopter? Za wcześnie, nie te czasy. Pomiędzy Col du Midi a szczytem Igły krążył więc nieustannie obładowany, specjalnie skonstruowany niewielki wagonik towarowy zwany czule „mydelniczką”.
Na budowie „najwyższej” kolejki górskiej na świecie najważniejsi byli jednak ludzie: Francuzi, w większości z Chamonix i okolic, Włosi z Piemontu i z frankofońskiej mniejszości w Dolinie Aosty. Ich warunki życia i pracy były ekstremalne, zimą mogły z powodzeniem równać się z realiami bytowania w bazie na Antarktydzie. Trzy tygodnie nieprzerwanej morderczej pracy na wysokości, dotkliwe zimno, brak możliwości umycia się i słabe wyżywienie mogły zniechęcić każdego, lecz nie ich. Twardzi, wytrzymali i odważni, a przy tym pełni entuzjazmu i wiary w sukces, często pełnili podwójną funkcję: robotników i alpinistów. To, że musieli się poświęcać, nie miało dla nich znaczenia, to była sprawa honoru! Wspierali się, zastępowali, gdy było trzeba, pracowali w nocy. Niestraszne były im wiatry dochodzące do 100 kilometrów na godzinę, opady śniegu, nawet w lecie, czy wahania temperatury od minus 30 czy 40 do plus 30 stopni. Wszystko zamarzało, ślizgało się, wymykało z obolałych i skostniałych z zimna rąk. A trzeba było jeszcze podtrzymywać ogień, roztapiać wodę niezbędną do pracy, a rano nierzadko zaczynać od nowa to, co zrobiono poprzedniego dnia. Do tego lawiny, burze, kamienie lecące z otaczających ich kuluarów, ryzyko porażenia prądem, odpadnięcia od ściany, bo o wiązaniu się liną nie było mowy – większości robotników udało się szczęśliwie uniknąć obrażeń, choć wypadki się zdarzały, śmiertelne także.
Realizacja drugiej części wielkiego planu Dina Lory Totina – pociągnięcia kolejki z Aiguille aż do Punta Helbronner – wymagała pokonania ogromnych trudności technicznych. Każdy lodowiec żyje i się zmienia, nie było więc mowy o stawianiu na nim podpór, a jedyną stacją pośrednią na tych ogromnych białych połaciach miała być Gros Rognon, skalna wysepka oddzielająca Vallée Blanche od lodowca Glaciers. Ale i tym razem autor projektu, profesor Vittorio Zignoli, dokonał niemożliwego i w Wigilię 1957 roku w kierunku włoskiej granicy pofrunęły pierwsze wagoniki.
Kolejka na Aiguille du Midi. Koperta okolicznościowa
Dla Chamonix jednak prawdziwe święto odbyło się już dwa lata wcześniej, 25 czerwca 1955 roku, gdy pięćdziesięcioro gości specjalnych w ciągu dwudziestu pięciu minut wjechało na Plan de l’Aiguille, na wysokość 2317 metrów, czyli na pierwszą stację kolejki. Dwa miesiące później zaproszeni oficjele wysiadają z wagoników ponad 1300 metrów wyżej, na samym szczycie Igły. Przecięcie tradycyjnej wstęgi poprzedza niemal happeningowy popis jednego z gości: nie wjeżdża na wierzchołek kolejką, ale wspina się nań razem ze swym przewodnikiem, Louisem Lachenalem, który u boku Maurice’a Herzoga jako pierwszy człowiek na ziemi postawił stopę na szczycie ośmiotysięcznika – Annapurny. Gość ów to nie byle kto: członek francuskiego ruchu oporu w czasie II wojny, absolwent politechniki, były dyrektor generalny Air France i dyrektor gabinetu Édouarda Corniglion-Moliniera, ministra robót publicznych, transportu i turystyki, krótko mówiąc, prawdziwy VIP francuskiego lotnictwa cywilnego. I to on, w obecności Raymonda Jacqueta, prefekta Górnej Sabaudii, uroczyście przecina wstęgę i wygłasza krótką mowę inauguracyjną.
Jest 27 sierpnia 1955 roku, a człowiek, który tak efektownie inauguruje otwarcie nowej kolejki, nazywa się Ziegler. Henri Ziegler.
* * *
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------WYKAZ ŹRÓDEŁ ILUSTRACJI
s. 11, 12, 14: ze zbiorów autorki
Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć opublikowanych w książce.
Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono niektórych autorów zdjęć, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.