Wroclove, Polska - ebook
Wroclove, Polska - ebook
Podstawówka w PRL-u, liceum z orłem w koronie, wyzwolona „Solidarność” i równie wyzwolone pierwsze dorosłe imprezy, odkrywanie swojej tożsamości...
…tak rozpoczyna się fascynująca powieść Pawła Klina, przenosząca nas do Wrocławia z dawnych lat – miasta zbuntowanego i niepokornego, z jego tajemnicami i hipnotycznym życiem.
Wroclove Polska to książka o poznawaniu siebie i drugiego człowieka; książka o marzeniach, planach i upadkach. To zawadiacki, intrygujący styl i sceny niemieszczące się w granicach wyobraźni. To także opowieści o podróżowaniu i poznawaniu świata. Bo Wrocław jest dla autora centrum rzeczywistości, które uwielbia opuszczać, by z przyjemnością do niego wracać.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66616-29-5 |
Rozmiar pliku: | 674 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam cokolwiek krzywe nogi. Gdybym był panienką, dużo bardziej predestynowałyby mnie do pokonania życiowej drogi w habicie i sandałach niż w miniówie na szpilkach. Nie są co prawda aż tak krzywe, żebym w trybie pilnym dostał skierowanie na osteotomię korekcyjną, ale deski do pływania między kolanami nie utrzymam i muszę zsuwać ją do kostek, bo dopiero tutaj nogi mi się schodzą. Gdy pływam, wygląda to komicznie, za to po wyjściu z wody jestem w stanie zamienić rozbawienie w litość. Podsłuchałem raz na basenie na Racławickiej, jak się dziewczynka pytała matki:
– Mamusiu, dlaczego ten chłopiec ma takie wesołe nóżki jak kaczuszka?
– Nie wolno się z tego śmiać, ten chłopiec jest chory.
To brutalna ocena, ale nie odosobniona – miałem w podstawówce nauczyciela WF-u, magistra Palina, który prowadził również przysposobienie obronne i darzył wielkim szacunkiem Ludowe Wojsko Polskie oraz inne służby mundurowe. Ubłagaliśmy go kiedyś, żeby grać w piłkę na boisku, zamiast ćwiczyć na sali gimnastycznej. Zgodził się, pod warunkiem że przed meczem odbędziemy krótką musztrę. Na początku ustawił nas w szeregu i wydał komendę: „baczność!”. Naprężyłem się jak fiut pana młodego w noc poślubną, ale prześwit między kolanami pozostał. Za nieprawidłowe wykonanie postawy zasadniczej dostałem szmatę i zostałem wygnany do szatni. Chłopaki rozegrali mecz beze mnie. Wziąłem za to rewanż na wuefiście podczas akademii z okazji Dnia Nauczyciela, co „serca rozwesela”. Dostaliśmy jako klasa do przygotowania apel z podziałem na role, gdzie każdy z uczniów chwalił swoją kwestią wybrany przedmiot. Mnie przypadła w udziale apologia wychowania fizycznego. Wystąpiłem przed gronem pedagogicznym ubrany w nowy, obcisły i elastyczny dres produkcji wschodnioniemieckiej. Na ramiona pod rękawy włożyłem sobie piłeczki do ping-ponga, a między kolana wcisnąłem piłkę do ręcznej. Przed sobą trzymałem ekspander. Wyrecytowałem:
_Na me bicepsy spójrzcie, panowie!_
_WF nam siłę daje! I zdrowie!_
_Ręce mam silne, nogi mam proste,_
_Potrafię szpagat zrobić. I mostek!_
_I mam w czwórboju świetne wyniki,_
_Bo nie zwalniałem się z gimnastyki._
_W okrzykach każdy z nas rekord bije –_
_Pan nauczyciel WF – niech żyje!_
Po apelu pojawiło się w szkole powiedzenie: „Chodź na WF do Palina, będziesz nogi miał jak Klina”. Rewanż się udał.
Zakup spodni to dla mnie koszmar – nie dość, że odpadają wszystkie „piszczałki”, przez co nie zostałem metalowcem w młodości, ale pięćset jedynki Levi’sa też nie dają rady, co skutecznie utrudniało mi zdobycie uznania u płci przeciwnej w początkach lat dziewięćdziesiątych (były co prawda szersze w udach, za to okrutnie zwężały się w kolanach i nie wyglądałem w nich jak model z reklamy MTV, tylko jak kowboj z plakatu wyborczego „Solidarności” do pierwszych wolnych wyborów). Nawet wybierając spodnie narciarskie, muszę uważać na krój i dlatego najchętniej jeżdżę w snowboardowych. Owe defekty wizualne sylwetki wymagają ode mnie dużej sprawności w ustawianiu się do zdjęć; najgorsze są te robione znienacka – często wyglądam na nich jak krab albo łunochod, zwłaszcza gdy za otoczenie mam plażę, basen albo inne kąpielówkowe tło. Jeśli chcę być pewien, że mi się w kolanach zejdą, to po prostu je krzyżuję. Na własne lustrzane odbicie w domu znalazłem sposób: w łazience lustro wisi na tej ścianie, przed którą nie mogę stanąć wystarczająco daleko, by widzieć się od kolan w dół, a do dużego lustra w przedpokoju najchętniej ustawiam się bokiem. Raz tylko cieszyłem oko zgrabną formą moich kujawiaków, ale to było w gabinecie krzywych luster. Co tu więcej pisać – proste nie są.
Moja mamuśka, aby uczulić mnie na estetykę chodu, mawiała:
– Synku, gdy chodzisz tak szeroko, wyglądasz jak najeźdźca, a ty masz przecież takie dobre serce.
Mieliśmy na parafii kumpla, który wcześnie zaczął łysieć. Jeszcze przed końcem podstawówki imponował czołem jak Mao Tse-tung. Mocno cierpiał z tego powodu i bywał agresywny. Ponieważ w siódmej klasie zapisał się na karate, w ósmej zaczął uzurpować sobie prawa do kontroli rozmów ze słowem „łysy” w temacie. Nawet wzmianki o czarownicach na Łysej Górze były w jego obecności zabronione. Każdy z nas widział _Wejście smoka_ i _Klasztor Shaolin_, wyobraźnia pracowała, nikt nie chciał się narażać i chłop stawiał na swoim, cenzurując nam pogadanki. Aż znalazł się taki jeden, co się kulom nie kłaniał – Jajo. Cechowała go daleko posunięta bezpośredniość w kontaktach z interlokutorem. Był jak głodny zwycięstwa bokser na ringu – od razu skracał dystans. Spotkali się raz na urodzinach i wdali w dyskusję. Jajo nie zgadzał się z argumentami karateki i dał temu wyraz, sprzedając mu prosto w czoło lepę na odmulenie z komentarzem:
– Bo ty, kurde, głupi jesteś, łysolku.
Potrzeba było siły wszystkich pozostałych gości, żeby rozdzielić walczących. Zapamiętałem z tej akcji wielkie zacietrzewienie łysego, który bronił przegranej według mnie sprawy. Po powrocie do domu opowiedziałem, co zaszło. Matka pokiwała głową ze zrozumieniem i rzekła:
– Nie chciał zaakceptować okrutnej prawdy, że ludzie łysi są brzydcy.
Gdy miałem siedemnaście lat i znajdowałem się, jak twierdzą podręczniki pediatrii, w „okresie burzy i naporu”, zacząłem odczuwać silną potrzebę przynależności do jakiejś grupy i odgrywania tam określonej roli. Rozpocząłem poszukiwania. Stanąłem któregoś dnia przed lustrem _en face_ i przybrałem pozę najeźdźcy. Nagle, przez króciutką chwilę przeszyła mnie myśl: „A gdyby tak...?” i z agresją brzydala popędziłem do fryzjera.
Eureka! Znalazłem!Oi! Oi!
Zostałem skinem w pierwszy dzień wiosny. Poświęciłem piękne, słoneczne przedpołudnie na wybranie tak brunatnej świadomości. Długo szykowałem się na ten moment i mój skinowski _coming out_ wyglądał bardzo reprezentacyjnie: czarne lśniące rumuny¹, kupione na Krakowskiej od bezwzględnej handlary, naturalnie z białymi sznurówkami, czarny bomber, czyli flejers z pomarańczową podpinką, czarne nachy² podwijane przed kostkę, czarny t-shirt z symbolem Ku-Klux-Klanu i do tego srebrny krzyż celtycki na szyi. Całość dopełniał oryginalny skórzany pas ze swastyką na klamrze kupiony za flaszkę od rekwizytora Wrocławskiej Wytworni Filmów Fabularnych i srebrny pierścień z trupią czaszką na środkowym palcu prawej ręki. Brzydka łysina i szeroko rozstawiane nogi idealnie dodawały mojemu _emploi_ tak niezbędnej agresywności. Z krzyżem celtyckim rozstałem się pierwszego dnia –„pożyczył” go ode mnie taki pajac, co to stał wyżej w hierarchii. Widziałem go potem na szyi u jednej skinerki – wpadał w oko na czarnym tle, bez dwóch zdań. Chwilę później w szarpaninie z innym łysym kolegą straciłem fingiel, czyli srebrny pierścień. To były koszty wkupu w łaski grupy.
Nie pochwaliłem się dotąd, że noszę okulary. Jako szeregowy skinhead nie mogłem pozwolić sobie na zmiękczanie wizerunku takim atrybutem, nawet gdybym nosił oryginalne bryle Heinricha Himmlera. Miało to poważne konsekwencje dla budowania mojej pozycji w grupie.
Zbieraliśmy się w knajpie o nazwie Musicland, w Rynku, tuż obok pręgierza. Schodziło się do niej po schodach, a wewnątrz panował półmrok nawet za dnia. Zaszedłem raz do Musiclandu pokazać się skinowskiej starszyźnie. Pora była wczesna, ale postanowiłem spróbować – w tym towarzystwie praca albo szkoła nie były obowiązkowe. Od pierwszego kroku na kamiennych schodach narobiłem rumoru, bo miałem podkute glany. Obszedłem cały lokal, ale nikogo nie widziałem. Za to starszyzna widziała mnie – siedzieli przy jednej ławie na końcu sali, ale tam mój wzrok nie dotarł. No cóż, na szacun sobie tą akcją nie zarobiłem i stało się jasne, że w razie draki z punkami mogę iść na zadymę w pierwszym rzędzie jako mięso armatnie, ale na pewno nie jako zwiadowca. Tak czy siak grupa zaczęła mnie rozpoznawać, a taka pozytywna weryfikacja przydawała się, zwłaszcza w weekendy.
Dlaczego?
Konkwista 88, wrocławski i pierwszy polski skinowski zespół muzyczny, miał następujące strofy w swoim repertuarze:
_Sobotni wieczór w mieście, piwo, dziewczyny i śpiew,_
_Sobotni wieczór w mieście, czasami leje się krew…_
Na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy zniknęła Milicja Obywatelska, a policja dopiero walczyła o swoje wpływy, lejąc się z gangsterami w Reducie na Wzgórzu Partyzantów, Rynek dostał się pod naszą kuratelę i w soboty przestawał być turystyczną atrakcją miasta. Kursując między Musiclandem a całodobowym u Pana Jana na Placu Solnym, sialiśmy postrach wśród przechodniów już samym wyglądem. Łysi, w opiętych bomberach ze śliskiego materiału – nie do złapania za włosy ani za chabety. Do tego ciężkie buty – rumuny szybko ustąpiły miejsca martensom i rangerom z blaszanymi wzmocnieniami od przodu. Robiliśmy niedobre wrażenie i nie mieliśmy jako grupa poczucia humoru, a próba dyskusji z nami na ogół boleśnie i krwawo się kończyła.
Pamiętam tylko jedną scenę, gdy na zwróconą nam uwagę wybuchnęliśmy śmiechem. Na pierwszy koncert Konkwisty 88, 20 kwietnia 1991 roku, skinole z Krzyków wyruszali spod Oleńki – szemranego lokalu, gdzie za komuny taksówkarze jeżdżący wołgami bratali się z milicją, która tuż obok miała duży komisariat przy ulicy Jaworowej. W bliskim sąsiedztwie tej knajpy znajdował się również poprawczak, którego wychowanków rozpoznawało się po bardzo krótko ściętych włosach, podobnym do siebie ubiorze i niemiłym wyrazie twarzy. Czyli tak jak nas. Gdy zaczęliśmy dymić w Oleńce, jedna z kelnerek, usiłując przywołać nas do porządku, zagroziła:
– Jak się natychmiast nie uspokoicie, zawołam waszego wychowawcę, już on wam pokaże!
O ile na piwko do miasta śmigałem chętnie, wykorzystując „przynależność klubową”, o tyle w bijatykach nie brałem udziału. Zostało mi to szyderczo wytknięte po jednym wypadzie. Musiałem wykonać jakiś ruch, aby zachować twarz i nie wyjść na mięczaka. Myślałem, myślałem i w końcu wymyśliłem. Postanowiłem zrobić sobie na szyi tatuaż „SS”. Takiego gadżetu nie miał nikt z naszej paki – zdarzały się dziary „skins” na wewnętrznej stronie dolnej wargi, ale ogólnie była to rzadkość. A kolesiowi z Popowic tatuaż z podobizną Hitlera na ramieniu tak się rozciągnął w wyniku ćwiczeń na siłowni, że słynny wąsik zaczął bardziej przypominać atrybut charakterystyczny dla Piłsudskiego i chłopina z neonazisty musiał stać się narodowcem.
Dotychczasowy rozwój mojego skrajnego światopoglądu odbywał się metodą faktów dokonanych: od zgolenia łba i kompletnej zmiany ubioru, przez nowy wystrój pokoju z portretem Hitlera i potężną flagą ze swastyką, aż do wygłaszania antysemickich bzdur na podstawie lektury _Protokołów mędrców Syjonu_; wszystkie te nowości przedstawiałem otoczeniu w gotowej, ostatecznej formie. Tatuaż na szyi wydał mi się jednak krokiem na tyle radykalnym, że postanowiłem uprzedzić o moich planach. Rzuciłem któregoś dnia w domu hasło: „Muszę coś zmienić w swoim życiu”. Nadzieja w oczach matki, która zapaliła się na te słowa, szybko zgasła, gdy wyłuszczyłem sprawę. Babcia, po przeżyciach wojennych najbardziej dotknięta moją postawą, zalała się łzami i od razu dorzuciła dziesiątkę różańca do wieczornego pacierza w intencji pokrzyżowania moich planów przez Siły Wyższe. (Odmawia ją do dziś – w podzięce za moje nawrócenie.) Ojciec, dla którego liczyła się przede wszystkim szkoła i który pobłażliwie traktował dotychczasowe dziwactwa, uznał, że sprawy posuwają się za daleko, i zaproponował dil:
– Synu, tatuaż ciężko będzie usunąć, gdyby zaszła taka potrzeba. Jeśli koniecznie chcesz coś radykalnie zmienić w swoim wyglądzie, proponuję metalową koronę na którymś z przednich zębów. Obgadaj sprawę z ciotką Lucyną, ja pokryję koszty.
Ciocia Lucyna jako doświadczony stomatolog zadała tylko jedno pytanie:
– Jaka ma być: złota czy srebrna?
Nie byłem przygotowany do odpowiedzi i poprosiłem o czas do namysłu. Zbliżała się moja osiemnastka, którą zamierzałem hucznie obchodzić i perspektywa wizyt u dentysty w okresie przygotowań do imprezy nie bardzo mi opowiadała. Postanowiłem wrócić do tematu od razu po zabawie. Sprawę tatuażu również odsunąłem na później.
Pierwsze „dorosłe” urodziny miały być wydarzeniem. Zaklepałem rewelacyjną miejscówkę – klub Pod Jaworami na Borku. Znałem tam wszystkich, wszyscy znali mnie – czułem się jak w domu. Udało mi się nawet zalegalizować alkohol na tę imprezę – niełatwa sprawa jak na klub młodzieżowy. Zaprosiłem masę ludzi. Dla przekonania ładnych dziewczyn zrzuciłem na chwilę agresywną maskę i obiecałem superjubel. Aura niedostępności, która otaczała mnie jako członka omijanej subkultury, nadawała zaproszeniu wrażenie okazji i wyjątkowości – a to była rzadkość przy cotygodniowych balangach. Zebrało się niezłe towarzystwo. Aby skupić uwagę na sobie, pominąłem przy rozdawaniu zaproszeń moich łysych kolegów – ja miałem gościom wystarczyć. Nie doceniłem jednak zasięgu własnej reklamy ani siły przyciągania darmowego alkoholu, zwłaszcza na weekend. Skinheadzi stawili się w najsilniejszym składzie. Zmiany w scenariuszu imprezy były nieuniknione. Mój wymarzony lejtmotyw pod tytułem: „Bibka była super i tak było miło, że się naraz pięć panien do mnie zapaliło”, ustąpił sloganowi: „Jak się bawić, to się bawić – drzwi wyjebać, nowe wstawić!”. Za okrzykami poszły czyny. W efekcie, oprócz totalnej demolki lokalu, kilku moich gości mogło pochwalić się imponującymi siniakami. Traf chciał, że jednym z posiniaczonych był Amerykanin, w ostatniej chwili dokooptowany do listy zaproszonych na gorącą prośbę koleżanki z klasy. Zachował się inaczej, niż znamy to z westernów, i po bójce poszedł na skargę do szeryfa, czyli złożył doniesienie na policję. Ta, o dziwo, szybko przystąpiła do działania i na pierwszej lekcji w poniedziałek wezwano mnie do gabinetu dyrektorki, gdzie w towarzystwie policjanta zostałem przepytany na okoliczność własnej imprezy urodzinowej. Obecność mundurowych w szkole nie przeszła niezauważona, jak i nagła moda na duże okulary przeciwsłoneczne u poszkodowanych.
Moja osiemnastka stała się wydarzeniem.
– Szkoda tylko, że takim drętwym – skomentowała jedna z zaproszonych dziewczyn, której oczy mi się podobały. Ale najbardziej zabolał mnie fakt, że te łyse chuje ukradły mi składkowy prezent urodzinowy – dżinsową jupę³ Wranglera. Zamiast dalej robić dobrą minę do złej gry, popłakałem się.
Chwilę po urodzinach, gdy moją alternatywą dla kolejnego roku szkolnego stawał się roczny pobyt w wojsku, ojciec załatwiał mi korepetycje z fizyki. Trafiliśmy przed oblicze nauczyciela. Przewidując możliwe nieporozumienia, ojciec uczulał belfra słowami:
– Panie profesorze, muszę panu jeszcze coś wyznać: mój syn nie jest zwyczajnym chłopcem. Mój syn jest skinem.
Nauczyciel pokiwał głową ze zrozumieniem. Udało mi się zdać do następnej klasy.
W apogeum mojego buntu odwiedziłem raz Bizona – kolesia z Trójkąta Bermudzkiego⁴, który na Borek przychodził do babci po pieniądze; wódka zabrała go w wieku dwudziestu jeden lat. Celu wizyty nie pamiętam, zresztą Bizona nie było na chacie. Drzwi otworzył mi jego ojciec – prosty, wulgarny typ, który widział świat w kolorach czarno-białych z przewagą czerni. Szybko mnie spławił. Gdy Bizon dotarł do chaty, stary powiedział mu:
– Szukał cię jakiś łysy debil w błyszczących kozakach. Nic mu nie powiedziałem.
Poza umiejętnością pastowania skórzanych butów narodowy socjalizm nie pozostawił trwalszych śladów w moim życiu.
------------------------------------------------------------------------
¹ Rumuny – czarne skórzane buty za kostkę produkcji rumuńskiej; rodzaj glanów.
² Nachy – spodnie.
³ Jupa – kurtka.
⁴ Trójkąt Bermudzki – obszar Wrocka położony między ulicami: Traugutta, Kościuszki i Pułaskiego; por: Toruń-Ohio, Łódź-Bałuty, Dziki Zachód.Shalom!
Jestem lekarzem. Na pierwszą praktykę podyplomową udałem się do Izraela. Po wylądowaniu w autobusie z lotniska do szpitala usiadł koło mnie wojak, który od razu zaczął czyścić swój karabin i co rusz szturchał mnie kolbą. Ledwo wysiadł, napatoczył się kolejny, z bronią przewieszoną przez ramię tak niefortunnie, że lufę miałem skierowaną między oczy. „Jak na kraj, w którym ludzie pozdrawiają się słowem »pokój«, to niezłą słabość do oręża tu mają”, pomyślałem.
Z czasem przyzwyczaiłem się do widoku mundurowych z bronią na ulicy i niektóre żołnierki na służbie bardzo mi się podobały, a pod koniec pobytu odbyłem nawet krótkie przeszkolenie w obsłudze karabinu M16. Jak to się stało? Wracałem do hotelu robotniczego po wypłacie i wesołym czwartkowym wieczorze w ulubionej knajpce, gdy nagle z okna na parterze mijanego domu wychyliła się czyjaś głowa i zagadała do mnie po hebrajsku. Szybko się zorientowała, że w ten sposób nic ze mnie nie wyciśnie, i przeszła na równie popularny w Izraelu język rosyjski. Teraz gadka potoczyła się gładko i zostałem zaproszony na chatę. Byłem na lekkim gazie i poczułem okazję do pogłębienia stanu. Nie myliłem się. W mieszkaniu przy stole w kuchni siedziało dwóch wojaków na przepustce. Umilali sobie czas wspomnieniami o radzieckiej ojczyźnie i butelką Stolicznej w towarzystwie marynowanych pomidorów i suszonych ryb. Gdy wszedłem, postanowili zrobić dla mnie miejsce przy stole. Energicznym ruchem zgarnęli co zbędne do kubła na śmieci, który następnie kopniakiem posłali za drzwi. Okazało się jednak, że miejsce za drzwiami było już zajęte. Kubeł na śmieci wyprosił stamtąd karabin M16, który z hukiem upadł na podłogę. Zrobiłem wielkie oczy, na co bracia Moskale roześmiali się i polali do pełna. Spytali, czy byłem w wojsku. Gdy usłyszeli przeczącą odpowiedź, spojrzeli na mnie z zazdrością i splunęli na swój żołnierski los. Wypiliśmy za ich niedolę, do dna. Widząc moje ciekawskie spojrzenia rzucane na leżący karabin, właściciel podniósł go i wcisnął mi w ręce.
– _Dzierży, mołodiec!_ – rozkazał. Czyli: trzymaj, zuchu!
Dostałem wypieków na twarzy, gdy zacząłem go obmacywać i poczułem się jak Rambo. Chwilę później przyszła pora na trening. Sołdat rozłożył broń na czynniki pierwsze i tłumaczył, co i jak. Po złożeniu wcisnął mi ją ponownie w ręce i zademonstrował pozycję strzelecką. Podeszliśmy do okna. Traf chciał, że na murze po drugiej stronie ulicy na wprost okna był naklejony plakat reklamowy ze zdjęciem rodzinki pałaszującej jogurt. Dostałem rozkaz wziąć na cel ojca. Zgrałem muszkę ze szczerbinką i pociągnąłem za spust. Następna w kolejce była matka. Córkę oszczędziłem. Ruski spojrzał na mnie z uznaniem, poklepał po ramieniu, powiedział: _mołodiec_, i polał do pełna. Wypiliśmy, po czym usłyszałem:
– _Siejczas podożdi, ja priniesu patrony_. – Co po naszemu znaczy: teraz poczekaj, ja przyniosę naboje.
Na te słowa wytrzeźwiałem i tak jak stałem wyskoczyłem przez okno. Karabin udało mi się zostawić. Za to pozycję strzelecką pamiętam do dzisiaj.
Szpital, do którego mnie przydzielono na praktykę, robił imponujące wrażenie – supernowoczesne centrum medyczne, przeznaczone do działania zarówno w warunkach pokoju, jak i wojny, nawet nuklearnej. Caluteńkie wyposażenie ze Stanów Zjednoczonych. Zresztą w Izraelu wszystko jest ze Stanów – od zeszytu w księgarni przez pralkę w hotelu po szlauch paliwowy na stacji benzynowej – wszystko nosi najbardziej popularny napis w alfabecie łacińskim, czyli _Made in USA_. Reszta napisów jest po hebrajsku.
Odrobiłem miesięczną praktykę i musiałem pożegnać się ze szpitalem. Ale do końca ponad półrocznego pobytu korzystałem ze stołówki, bo dostałem cały rulon talonów obiadowych. Bardzo pomogło mi to w poszukiwaniu pracy – zabezpieczało rezerwy energetyczne i oszczędzało skromny budżet. Zacząłem szukać roboty w branży medycznej, ale praca jako lekarz okazała się niemożliwa – za dużo było formalności do pokonania. Postanowiłem spróbować szczęścia jako pielęgniarz. Zaszedłem do biura pośrednictwa pracy naprzeciwko głównego dworca autobusowego w Tel Awiwie i zapytałem o posadę. Mieli jak dla mnie skrojoną. Ale się ucieszyłem! Podpisali umowę, skasowali od razu dwieście pięćdziesiąt dolarów, a po tygodniu i dziesiątej u nich wizycie podarli ją na moich oczach, jasno dając do zrozumienia, że nie jestem tam mile widziany. Duży bilbord tej agencji żegnał mnie w drodze powrotnej z dworca na lotnisko. No cóż, i tak bywa. Tymczasem budżet się kurczył, a roboty nie było. Rozszerzyłem spektrum poszukiwań o gastronomię. Po zwiedzeniu setki knajp, w których mnie nie chcieli, trafiłem do lokalu położonego tuż obok plaży, świecącego pustkami. Wzięli mnie na kelnera za głodową dniówkę. „Dorobię napiwkami”, pomyślałem. Nie dorobiłem, bo do baru Słońce i Księżyc nie przychodził nikt oprócz policji. Szybko odkryłem dwie przyczyny tego stanu rzeczy. Była to narkomania menedżerki i alkoholizm właściciela. Tak jak Słonko i Księżyc idealnie uzupełniają się na nieboskłonie, tak codzienny heroinowy trip Tatiany płynnie zlewał się z wieczorną banią Borysa. W krótkim przebłysku świadomości dali mi namiary na nieoficjalny pośredniak dla takich jak ja „nielegałów”, których wówczas w Izraelu była masa – przeważnie z terenów byłego Związku Radzieckiego. Pośredniak znajdował się w prywatnym mieszkaniu, na szóstym piętrze bloku w niezłej dzielnicy; wchodziło się doń po podaniu hasła – konspira jak za okupacji. Zaproponowali mi robotę opiekuna w domu starców. Wziąłem bez mrugnięcia okiem. Opłatę za pośrednictwo uiścił mój przyszły pracodawca i zarazem szef domu starców – Mosze.
Robota była ciężka i długa. Zasuwaliśmy od skowronka do żaby, czyli od wschodu do zachodu słońca. Polegała na ubieraniu, myciu i karmieniu pensjonariuszy. Moi podopieczni byli Żydami, mniej lub bardziej sprawnymi, którzy starość postanowili spędzić w Ziemi im Obiecanej. Pochodzili z całego świata, najwięcej było z ZSRR i z Polski. Chętnie wracali wspomnieniami do czasów młodości, a ja byłem wdzięcznym słuchaczem. Przedwojenny świat, który przywoływali, daleki był od antysemityzmu. Wojna wszystko zmieniła. Większość miała za sobą doświadczenia Holokaustu, co wykorzystywałem, gdy się za bardzo rozgadywali. Krzyczałem wtedy: _Achtung!_ i od razu zapadała cisza.
Podczas jednego z szabasów Mosze zalecił opiekunom, czyli mnie i reszcie nielegalnie zatrudnionych, motywować podopiecznych do większej samodzielności. W pierwszej kolejności zażyczył sobie poprawy zachowania przy stole. Chciał pokazać krewnym, którzy przychodzili w odwiedziny do swoich rodziców i dziadków, że w ośrodku pod jego kuratelą, nawet u demencyjnych staruszków można jeszcze osiągnąć poprawę stanu klinicznego. Faktem było, że Mosze cieszył się takim mirem wśród personelu i pensjonariuszy, że na jego widok prężyli się nawet tetraplegicy⁵, ale tym razem przeholował. Uzbrojenie chorych na Parkinsona w łyżki i widelce przemieniło stołowe blaty w grządki uprawne zasiane groszkiem, marchewką i ziemniakami, podlane świeżutką kawą i herbatą. Gnój do nawożenia gromadził się obficie pod stołami. Mój ulubiony kuracjusz – Icek z Chełma – absolwent Oświęcimia i Bergen-Belsen, z czterocyfrowym numerem na lewym przedramieniu, uparł się, żeby samemu nalać sobie do kubka herbaty z dużego czajnika. Nie udało mu się – połowę gorącej zawartości wylał prosto na spodnie, informując o tym pozostałych donośnym krzykiem. „No to pięknie, pomyślałem sobie, ściągając mu nachy, jak Mosze zobaczy jego poparzone jaja, wyleje mnie z pracy”. Pogoniłem pielęgniarkę po lód do kuchni, a sam chcąc nie chcąc zacząłem dmuchać chłopu na żydowskie klejnoty, przynosząc mu wyraźną ulgę. Uważam, że tym uczynkiem zmazałem wszystkie moje grzechy neonazistowskiej młodości.
Czasem udawało mi się skrócić czwartkową zmianę i uderzałem wtedy do ulubionej knajpki na obrzeżach Tel Awiwu w sąsiedztwie jednostki wojskowej. Aby przyciągnąć klientów w ten dzień tygodnia, wymyślili bardzo oryginalną promocję: kupowałeś pierwsze piwo, płaciłeś, a każde następne było gratis. W upalny wieczór delektowałem się tą odrobiną swobody oraz widokiem umundurowanych czarnych Żydówek z bronią. I od razu nachodziła mnie ochota na pozycję strzelecką.
------------------------------------------------------------------------
⁵ Tetraplegik – pacjent z niedowładem czterech kończyn.