Wróg - ebook
Wróg - ebook
I wojna światowa w opowiadaniach.
Wspólnym motywem dziesięciu opowiadań składających się na ten zbiór jest piętno, jakie odciska na ludziach wojna. Można je odczytywać jako uzupełnienie powieści Na Zachodzie bez zmian, Droga powrotna, a nawet Trzej towarzysze – ci, którzy przeżyli piekło walki, muszą się odnaleźć w powojennej rzeczywistości. Nigdy jednak nie uwolnią się od zakodowanych w pamięci obrazów i odgłosów pola bitwy, myśli o poległych towarzyszach broni… ale też o tych, którzy walczyli po drugiej stronie – zwłaszcza jeśli mieli odwagę odkryć we wrogu człowieka.
Pacyfistyczne przesłanie Remarque’a wciąż pozostaje aktualne: w wojnie nie ma nic romantycznego, wojna to machina okrucieństwa, którą uruchamiają stojący na szczytach władzy, a jednostki są w niej wyłącznie trybikami.
Niektóre opowiadania wchodzące w skład tego tomu ukazały się w zbiorach Wróg (Czytelnik 1995) oraz Hymn na cześć koktajlu (REBIS 2006).
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-801-4 |
Rozmiar pliku: | 717 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Huraganowy ogień znowu się nasilił. Ziemianka aż się zatrzęsła. W ciszy między uderzeniami pocisków posypał się drobny pył. A potem znów głuche, szarpiące nerwy dudnienie. Nagle w wejściu zrobiło się ciemno. Prowiantowi! I podczas gdy my, zadowoleni, że możemy robić coś innego, a nie musimy słuchać tych odgłosów, od których można zwariować, zabraliśmy się do pałaszowania zupy z makaronem, tamci opowiadali, co się dzieje na zewnątrz. Wtem mój sąsiad uniósł głowę. Jeden z prowiantowych opowiadał akurat dosyć głośno:
– Tak ze sto metrów stąd leżał jeden kundel, co też oberwał. Skomlił żałośliwie i chciał biec za nami. Ale przewrócił się znowu. Krwawił. Diabli wiedzą, skąd nieborak się tam wziął. Pewnie wyrwał do przodu przy ogniu nawałowym. Tuż przed ziemianką w ostatniej chwili dostałem w kociołek takim małym odłamkiem, no to musiałem przyhamować. Piękna zupa zaczęła wyciekać…
Wtedy mój sąsiad wstał. Kanciasty i niezdarny.
– Gdzie leży ten pies? – zapytał ochrypłym głosem, zwracając się do obrotnego berlińczyka, który już plastycznie opisywał okropny widok ludzkiego ciała rozerwanego przez pocisk. Ten podniósł na niego wzrok, zdziwiony i zdezorientowany.
– Jaki znowu pies?
– Ten, co krwawił…
– Ach, ten! Tak, no to obejdziesz przedpiersie z prawej, potem okopem łączącym do miejsca, gdzie uderzyła trzysta piątka. Musi leżeć trochę dalej w tamtą stronę.
Jürgen Tamen bez słowa wyczołgał się z ziemianki. Berlińczyk, nie kryjąc zdumienia, patrzył za nim jeszcze przez chwilę.
– Wariat – mruknął w końcu i wrócił do opisu rozerwanych zwłok.
To wtedy Jürgen Tamen przyciągnął moją uwagę po raz pierwszy. Do kompanii trafiliśmy dopiero dwa tygodnie wcześniej i jeszcze nie za bardzo interesowałem się tym długim, milczącym Wschodniofryzyjczykiem. Zawsze siedział cicho w swoim kącie i nie brał udziału w ogólnych rozmowach.
Po półgodzinie wrócił, niosąc na rękach psa. Nie dbał o śmiechy pozostałych, zaszył się w swoim kącie i zajął znalezionym zwierzęciem. Tylko kiedy berlińczyk przesadził raz i drugi, powiedział do niego krótko i twardo:
– Stul pysk!
I popatrzył przy tym na niego tak, że tamtego zatkało. Przyglądałem się tej scenie bez słowa. Teraz podczołgałem się do niego i podałem mu opatrunek osobisty, żeby mógł opatrzyć broczącego krwią psa. Przez chwilę przypatrywał mi się podejrzliwie, w końcu rzekł krótko:
– Mocno biedak oberwał.
Pomagałem mu w bandażowaniu. Powoli zaczął tajać.
– W gospodarstwie mam podobnego zwierzaka – wtrącił w trakcie – pilnuje dobytku bez zarzutu. Dwa lata miał wtedy. A teraz… tak, teraz ma cztery. Ciekawe, czy urósł. Ech… – Całkiem się pogrążył we wspominkach, jego kanciasta twarz wydawała się przez chwilę miękka i młoda. – Bardzo lubi moją żonę. Nie odstępuje jej na krok. Słuchał jej bardziej niż mnie…
– Jak długo byliście po ślubie? – zapytałem.
Jakby oprzytomniał i prawie opryskliwie z twardym wyrazem twarzy odpowiedział:
– Pół roku.
Po czym dotknął kołnierza munduru, pochylił czoło i w milczeniu bandażował dalej.
Parę dni później zostaliśmy zmienieni. Za pozycją, mniej więcej cztery kilometry od linii frontu, stały nasze baraki. Kiedy wieczorem siedzieliśmy w półmroku, fasowaliśmy prowiant i odebraliśmy pocztę, pojawił się przyjemny nastrój. Leżeliśmy na słomianych siennikach, jedliśmy, palili, czytali i opowiadali. Na środku baraku wokół beczki siedziało trzech karciarzy i młóciło w skata. Ja akurat czytałem fiołkowo tęskny list mojej najmilszej, kiedy na kartkę padł cień. Podniosłem wzrok. Przede mną stał Jürgen Tamen. W ręku trzymał list. W ostatnich dniach zawiązała się między nami swego rodzaju wspólnota. Razem chodziliśmy po jedzenie i chleb.
– Ty, student – zaczął, jąkając się – a wiesz…
– Czy co wiem, Jürgen? – odpowiedziałem zachęcająco.
– No… – Nie bardzo wiedział, jak dokończyć; wreszcie wydusił: – Gdzie leżą Niemcy?
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co mu chodzi.
– No, w którą stronę, jak się stąd patrzy? – wyrzucał z siebie słowa jak nakręcony. – W tą czy w tamtą? Czy w którą?
Teraz już wiedziałem, czego chce, wziąłem kompas, sprawdziłem, a następnie pokazałem ręką.
– Tam, Jürgen, leży nasza ojczyzna.
W jego oczach pojawiło się zdziwienie i jakby brak zrozumienia. A potem szybko przejechał grzbietem dłoni po czole i powiedział powoli i z naciskiem:
– Dzisiaj jest rocznica moich zaręczyn. Trzecia…
Odwrócił się i rozerwał kopertę, a potem stał długo bez ruchu.
Z twarzą zwróconą tak, że mógł patrzeć w stronę Niemiec.
W końcu otrząsnął się z odrętwienia i ciężkim krokiem wyszedł z baraku.
W nocy obudził mnie nagle dziwny odgłos. Otworzyłem oczy, ale poza tym nadal leżałem spokojnie. Wtem zobaczyłem, że Jürgen Tamen podniósł się na łokciu, oczy ma szeroko otwarte, twarz wykrzywioną. Słabe światło księżyca przeciskało się przez okienka i padało akurat na jego łóżko i jego twarz. Zajmował górną pryczę standardowego drewnianego łóżka, dzięki czemu mogłem go dokładnie obserwować, samemu pozostając w ciemności. Chwycił za klamry stelaża i zaczął nim potrząsać. Nagle wystraszony przerwał i nasłuchiwał. Następnie znowu skrzywił się boleśnie. Na chwilę usiadł, ale zmożony bólem rzucił się na siennik. Wydawało mi się, że słyszę szloch, ale równie dobrze mógł to być wiatr śpiewający na zewnątrz naszego baraku.
W końcu podniósł się znowu na łokciu i przełożył siennik: poduszka znalazła się w nogach, a on sam powoli położył się z powrotem. I wtedy nagle zrozumiałem, dlaczego to zrobił, i fala głębokiego wzruszenia ogarnęła moje serce. Położył się tak, żeby patrzeć w stronę ojczyzny…
Twarzą w kierunku Niemiec…
Tej nocy ja też czułem tęsknotę, tęsknotę za domem. Zacisnąłem zęby, tak bardzo mną trzęsła. Potem jednak podniosłem wzrok na tego, który spał nade mną po prawej stronie. Tam się uciszyło.
Sądzę, że też płakałem. Tak dokładnie już nie pamiętam. Później nieraz musiałem.
Tej nocy śniła mi się moja najmilsza o kasztanowych włosach…
Przez cztery tygodnie mieliśmy spokój. Jürgen Tamen czasem opowiadał o swoim gospodarstwie i żonce. Kiedy w trakcie takiej opowieści huknął głucho gdzieś w pobliżu zabłąkany granat, potrafił nagle podnieść głowę i patrzył przed siebie zupełnie zmieszanym, nierozumiejącym wzrokiem. Dzięki spojrzeniu tych oczu zacząłem wtedy stopniowo myśleć inaczej i inaczej widzieć wojnę, a nie tylko dostrzegać w niej ujście młodzieńczości i żądzy przygód. Gdy później leżałem w lazarecie, te oczy często prześladowały mnie w gorączce. Przywodziły na myśl nierozumiejące spojrzenie udręczonego zwierzęcia.
Wieczorem późno wróciłem z kantyny. Wcześniej przy kopcącej lampie oliwnej i pokrzykiwaniach grających w skata napisałem długi list do swojej najmilszej; uszczęśliwiony nosiłem go w kieszeni. Przed naszym barakiem stał Jürgen Tamen. Wyglądał na bardzo poruszonego. Nie chciałem go zawstydzać, pojawiając się nagle z zaskoczenia, gdyż tacy ludzie w stanie rozhuśtanych uczuć bywają bardzo płochliwi. Wtem usłyszałem jego głos. Brzmiał zupełnie inaczej niż zwykle, wydawał się całkiem złamany.
– Kwiatuszku ze stron ojczystych – powtarzał raz za razem – fiołeczku miły.
Znalazł gdzieś fiołka i trzymał go w swoich wielkich, twardych dłoniach niczym koronę. Nagle się odwrócił, uznałem więc, że musiał usłyszeć, jak się zbliżam. Ale tak nie było. Trzymał fiołka w dłoniach wzniesionych niczym do modlitwy i osobliwie cicho dziwnym głosem śpiewał jakąś starą piosenkę, której pewnie nauczył się w wiejskiej szkole w dawno minionych latach młodości:
– Do ojczyzny wrócić pragnę…
Zorientowałem się też, dlaczego się do mnie odwrócił. To był ten kierunek, który mu wtedy pokazałem.
Śpiewał swoją piosenkę w ciemny, wilgotny marcowy wieczór z twarzą zwróconą w stronę Niemiec.
Nagle urwał i zaczerwienił się, chociaż był całkiem sam. Zrobił parę dużych kroków, po czym ruszył powoli w kierunku wejścia do baraku. Kiedy później podszedłem do niego, był bardzo zamknięty w sobie i odpowiadał tylko półsłówkami. Mimo to miał w oczach dziwny blask. Grzebał w swoich rzeczach i nic nie mówił. Dużo później przyszedł jednak jeszcze do mnie po cichutku, w samych skarpetach. Już prawie spałem.
– Masz, spróbuj kiełbasy… to z domu – wyszeptał.
Zaspany mruknąłem tylko parę słów w odpowiedzi.
Chciałem otworzyć oczy – ale myślałem akurat o swojej najmilszej o kasztanowych włosach, więc się nie podniosłem.
W nocy wokół naszego baraku rozszalała się potężna wiosenna burza. Okiennice stukały i szumiały drzewa.
Następnego ranka Jürgen Tamen zniknął. Na szafce obok mojego łóżka leżało duże pęto metki. Jürgen dostał ją poprzedniego dnia. Obok kiełbasy wiadomość napisana jego ręką. „Muszę jechać do domu. Bywaj zdrów i trzymaj się”, widniało na kartce. Szybko ją schowałem, bo nie chciałem, żeby odkryto zniknięcie Jürgena. Kiedy przyszedł feldfebel i zapytał mnie o niego, udałem, że o niczym nie wiem. Ale wieczorem wszyscy już wiedzieli, że Jürgen zbiegł.
Trzy dni później przywieźli go z powrotem. Był blady i z żadnym z nas nie rozmawiał. Musieliśmy stanąć w szeregu i kapitan odczytał, że Jürgen zostanie ukarany aresztem za próbę dezercji. Jednak jeszcze tego samego wieczoru musieliśmy niespodziewanie wyruszyć na pozycję i obeszło się bez kary.
W naszej ziemiance Jürgen trzymał się z początku na uboczu. Ale gdy całkiem niewinnie o coś go poprosiłem, znowu powoli się otworzył. I wtedy usłyszałem, że nie wiedział, co zrobił tamtej nocy. Przez cały czas myślał, że teraz pora wiosennych prac polowych. To dlatego nie mógł tu wytrzymać i ruszył w drogę do domu. I szedł, szedł przez cały czas, bez jedzenia i picia…
Pies, który zdążył wyzdrowieć, szedł razem z nim. Po nim go poznali. Nie żałował swojego czynu. Ale też go nie pochwalał. W ogóle nie wiedział, co zrobił. Działał przecież pod presją.
Jeszcze nieraz rozmawialiśmy o ojczyźnie. Z czasem zbliżyliśmy się znowu do siebie. Często opowiadał o żonie, którą bardzo kochał.
Pewnego wieczoru stał na warcie. Wokół panował spokój. Ale wieczorna cisza ożywiła się stopniowo i zaczęła grzmieć. Ja przez jakiś czas czytałem. Nagle aż mnie poderwało. Potężna detonacja! Ziemiankę wypełniły gruz i odłamki! Pocisk musiał uderzyć bardzo blisko. Kiedy się uspokoiło, wyczołgaliśmy się na zewnątrz. Wokół leżał gruz i porwane druciane siatki. Pies Jürgena wybiegł razem z nami i węszył. Wtem zaczął wyć. Wciśnięty między dwie belki i tylną ścianę okopu wisiał Jürgen Tamen. Krew na jego mundurze już skrzepła i pociemniała. Odłamek rozszarpał mu całą lewą pierś.
Powoli go zdjąłem i przez całą noc czuwałem przy zwłokach. Pies siedział u jego stóp…
Pochowaliśmy go następnego ranka. Było mgliście i wilgotno. Złożyliśmy go w grobie tak, że oczy miał zwrócone w kierunku ojczyzny.
Twarzą w stronę Niemiec.
Potem zapakowałem jego zegarek i portfel i napisałem trudny list do jego żony.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki