- W empik go
Wróg wojny - ebook
Wróg wojny - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 322 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Wiśniakowski stał przy łóżku, na którem leżał Malicki, ręce trzymał w kieszeniach od spodni i mówił, kołysząc się zlekka na nogach:
– Moja żona ma z natury charakter przykry, a przytem obecne wypadki denerwują ją w najwyższym stopniu. Dlatego ciężko z nią w pożyciu domowem wytrzymać, ciężko…
Malicki nic nie odpowiedział. Pan Wiśniakowski wykonał jeszcze parę wahadłowych ruchów, poczem nagle machnął ręką, jakby odpędzając od siebie przykre myśli, i odezwał się wesoło:
– No, ale wszystko mógł pan chyba przewidzieć, tylko nie to, że pan znów u nas zamieszka w swoim dawnym kawalerskim pokoju. Gdyby tak rok temu kto to panu był przepowiedział, napewno wzruszyłby pan tylko ramionami i pomyślał: "Waryat".
Malicki, mimo że był stroskany, nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Od dwóch tygodni, jak mieszkał u Wiśniakowskich po ucieczce z Sosnowca do Warszawy, pan Wiśniakowski codziennie występował przed nim z tą refleksyą.
– Co to rok temu… W początkach lipca jeszczeby nikomu na myśl nawet nie przyszło, na jaką się awanturę zanosi.
Wiśniakowski zaprzeczył szybkim ruchem głowy.
– Ja przeczuwałem. Przeczuwałem! Jak tylko zabili w Serajewie arcyksięcia, wiedziałem odrazu, że to się wojną skończy.
Malicki, który znał pana Wiśniakowski ego dobrze i dawno, miał wszelkie prawo nie przejmować się tem zapewnieniem. Większość rzeczy, jakie się wydarzały na świecie, pan Wiśniakowski przeczuwał zawsze zgóry. Ale mimo to jego słowa wywarły na Malickim przykre wrażenie. Wciąż dookoła słyszał od różnych ludzi, że wszyscy przeczuwali wybuch wojny, i w końcu tak go to zasugestyonowało, że zaczął odczuwać do siebie rodzaj pogardliwego żalu, że on sam tego nie przeczuł.
– Doskonale ten moment pamiętam – zaczął, ożywiając się, Wiśniakowski. – Była niedziela. Jakoś mnie głowa trochę bolała i postanowiłem przespać się po obiedzie…
– Wiem, wiem… już mi pan opowiadał – przerwał mu niecierpliwie Malicki, który w ciągu tych dwu tygodni już z dziesięć razy słyszał opowiadanie o tem, jak pana Wiśniakowskiego obudziły ze snu krzyki chłopców, sprzedających nadzwyczajne dodatki na ulicach, jak się ubrał, zbiegł na dół i, wyczytawszy sensacyjną wiadomość polityczną, odrazu powiedział sobie w duchu: "Wojna!"
Pan Wiśniakowski umilkł, ale w oczach odmalowało mu się trochę urazy. Uważał, że opowiadania o tak doniosłym momencie w dziejach świata można było kilka razy wysłuchać.
– Szkoda, że ja wybuchu wojny nie przeczułem – westchnął po chwili Malicki. – Byłbym żony za granicę nie puszczał.
– Niepotrzebnie się pan taktem przejmuje. Czy pańskiej żonie tam źle? Żeby była sama, no to jeszcze, ale z ojcem, pod opieką. Ja na pańskiem miejscu nietylkobym jej nie sprowadzał, ale, przeciwnie, nalegałbym, żeby całą wojnę we Włoszech przesiedziała.
– Zapewne – mruknął Malicki. Teoretycznie uważał to za bardzo dobre, aby żona i teść, których wojna zaskoczyła we Włoszech, pozostali tam aż do zawarcia pokoju.
– Ile czasu ta wojna potrwa? – odezwał się po chwili, spoglądając ze smętnym uśmiechem na pana Wiśniakowskiego.
– Do Bożego Narodzenia.
– Ej!
– Załóżmy się.
Pan Wiśniakowski był tak pewny siebie, że na chwilę udało mu się zapanować nad sceptycyzmem Malickiego.
– Ale na czem pan swoje rachuby opiera?
– Jest fizyczne niepodobieństwo, żeby wojna trwała dłużej. Niech się pan zastanowi. To jest taki zamęt wprowadzony we wszystko, że dłużej Europa by nie wytrzymała.
Argument ten Malicki słyszał już od pana Wiśniakowski ego kilkakrotnie. Jak się miał ten brak odporności Europy na wojnę przejawiać, tego pan Wiśniakowski nie mówił, Malicki także nie umiał sobie dobrze tego wyobrazić, ale na razie wystarczała mu pociecha.
– Dobrzeby było, żeby się pańskie słowa sprawdziły.
– Sprawdzą się, napewno się sprawdzą. Przypomnę je panu na przyszłe lato w Gdańsku. Bo przecież chyba na przyszłe lato wszyscy się nad morzem spotkamy. A wie pan, jaki ja mam zamiar?
– No?
– Przenieść się na stałe do Gdańska.
– Panie drogi, chyba jeszcze czas na ot mamy!
Wiśniakowski zerwał się niecierpliwie z krzesła.
– A niechże się pan Otrząśnie z tego sceptycyzmu. Doprawdy, nie poznaję pana. Rozumiem, że moja żona jęczy i wzdycha: "Co to będzie, co to będzie", ale żeby pan w taki sam ton wpadał… Nie, to nie do darowania. Otóż raz jeszcze panu powtarzam i niech pan sobie moje słowa zapamięta: "Od dziś za rok, a nawet już nie za rok, za jakie dziesięć miesięcy w lecie, będziemy sobie jeździli na niedzielę nad morze. Wyobraża pan to sobie? W sobotę po południu siada człowiek w pociąg i na wieczór jest w Gdańsku, na drugi dzień rano kąpiel, potem śniadanko, potem jakaś muzyczka, posiedzi się w ogrodzie nad morzem, pooddycha tem cudownem powietrzem i na wieczór do Warszawy. Jak się będzie spało po takiem przewietrzeniu! I to będzie niedziela, naprawdę wypoczynek, a nie jakieś tam Konstanciny i Milanówki.
Malicki roześmiał się wesoło.
– Bardzo miło się panu przyszłość przedstawia.
– Bo tak będzie.
– No, ale może w tych zmianach, jakie zajdą na świecie, niedzielne majówki nie są jeszcze rzeczą najdonioślejszą.
– Jedno z drugiem – odparł chłodno Wi – śniakowski, urażony trochę tą ironiczną uwagą.
– Ja w tym roku miałem się z żoną nad morzem spotkać – odezwał się po chwilowem milczeniu Malicki. Wyjechała z ojcem w połowie czerwca, jeszcze się nikomu nie śniło nawet o wojnie. Miałem przyjechać do nich w połowie sierpnia do Rimini i było w projekcie, żeby się powłóczyć trochę po Włoszech.
Podobnie jak Malicki umiał już na pamięć opowiadanie pana Wiśniakowskiego o nadzwyczajnych dodatkach, tak Wiśniakowki z dziesięć razy już tę historyę słyszał. Ale był dyskretniejszy od Malickiego i udawał, że jej słucha z zaciekawieniem.
– A w tej chwili gdzie się znajduje pańska żona i pan Ciechowski?
– We Florencyi.
– Prześliczne miasto.
– Podobno.
– Jeśli pana Florencya tak zaciekawia, to zaprowadzę pana do jednego kinematografu, gdzie pokazują widoki Florencyi.
– Nie może być!
Malicki wykrzyknął to z prawdziwą radością w głosie. Pan Wiśniakowski roześmiał się wesoło.
– Ale też pan stęskniony do żony! Znać, że dopiero dwa lata z sobą żyjecie. Żartuję, żartuję – wtrącił szybko. – Pańska żona jest taka urocza i miła, że wcale się temu nie dziwię. Powiem panu….
Ale pan Wisniakowski nie mógł dokończyć zdania, bo w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi i zbolały głos Wiśniakowskiej:
– Ludwiku!
– Muszę uciekać, żona mię woła.
– A ja wstaję.
– Jeśli wolno mi zrobić uwagę, to pan wogóle powinienby wcześniej wstawać. Teraz ranki są jeszcze ładne i mógłby pan używać przechadzek. Dla hygieny. Muszę panu powiedzieć, że i ja przeżywałem w swojem życiu pewien okres przygnębienia i apatyi…
Przeżycia pana Wiśniakowskiego dostarczały mu tematów do opowiadań, które się mogły ciągnąć godzinami. I teraz wpadał już w zapał, ale znów rozległo się pukanie do drzwi i głos małżonki już zniecierpliwiony:
– Ludwiku!
– Idę… Idę…
Pan Wisniakowski znikł za drzwiami, żegnając swego lokatora bolesnym uśmiechem.
Malickiego łączyły z Wiśniakowskimi stosunki dawne i dość zażyłe. Za kawalerskich czasów odnajmował od nich pokój. I w owym okresie przeżył romantyczną przygodę, która uczyniła go nawet dość głośnym w Warszawie. Mianowicie miał romans z kabaretową śpiewaczką Darską, która porzuciła dla niego bogatego bankiera Broniewicza. Ale i Malicki sam stał się niespodziewanie bogatym człowiekiem. Otrzymał spadek czterdzieści tysięcy rubli.
Za te pieniądze postanowił założyć dla Darskiej teatr. Otoczenie, w którem żyła Darska, pełne kultu dla jej talentu, wciąż agitowało zatem, aby porzuciła kabaret i rozpoczęła karyerę artystyczną w operze.
Na te przyjacielskie zachęty śpiewaczka zawsze miała w odpowiedzi melancholijną skargę, że zawiść i intrygi koleżeńskie uniemożliwiają jej dostanie się na poważną scenę. Malicki zapragnął więc stworzyć jej takie warunki, w których talent jej mógłby się rozwinąć i zabłysnąć. I szerokim gestem przeznaczył na to cały spadek.
Ale nie sądzono mu było oglądać dzieła, pod które położył podwaliny. Przed puszczeniem teatru w ruch nastąpiło zerwanie. Śpiewaczka porzuciła go dla reżysera Marchettiego, którego zresztą bardzo prędko porzuciła również, aby wrócić w stęsknione i wierne objęcia bankiera Broniewicza. Dla Malickiego ten zawód miłosny był tem boleśniejszy, że się zbiegł ze stratą majątku. Parę miesięcy kosztownego życia z Darską pochłonęło jego spadek nieomal doszczętnie.
Los jednak czuwał nad nim i zesłał mu ratunek z tej strony właśnie, skądby się Malicki nigdy go nie spodziewał. Darską Malicki poznał przez niejaką pannę Stanisławę Marewiczównę, kuzynkę Wiśniakowskich, która mieszkała u nich w tym samym czasie, gdy i on odnajmował pokój. Panna Stanisława studyowała medycynę w Paryżu, a ponieważ i Darska spędziła rok w Paryżu na jakichś studyach, więc stąd się znały. Otóż następnie ta sama panna Stanisława zapoznała Malickiego z przyjaciółką swej młodszej siostry, panną Zofią Ciechowską, córką obywatela ziemskiego z pod Sosnowca. Panna Ciechowska zgłaszała się do Malickiego, jako do dyrektora teatru, z prośbą, aby ją zaangażował na scenę – w tajemnicy przed ojcem. Chodziło jej tylko o wystąpienie, pewna była tryumfu i dalsze swoje plany opierała na wyrachowaniu, że ten tryumf przełamie uprzedzenia ojca do jej karyery scenicznej. Ale na protekcyę i zapoznanie przyszłego dyrektora z przyszłą artystką panna Stanisława wybrała moment jak najgorszy, bo ów wieczór właśnie, w którym Malicki wyśledził zdradę kochanki.
Malicki przyjął więc prośbę panny Ciechowskiej bardzo niechętnie. Ale sama panna wywarła na nim niesłychanie sympatyczne wrażenie. Może mało: sympatyczne, było w tem coś kojącego, słodkiego. I po kilku dniach mógł się przekonać, że nic mu tak nie osładzało moralnych cierpień z powodu przejść z Darską, jak myśl o tej "kandydatce na śpiewaczkę".
W jakieś trzy tygodnie, czy miesiąc potem, jak Malicki poznał pannę Zofię Ciechowską, pewnego wieczoru wpadł do niego z pretensyami jej ojciec, któremu się udało wykryć intrygę. Ale zamiast dyrektora broniącego praw teatru znalazł człowieka, który był jeszcze bardziej do teatru uprzedzony, niż on sam. I co więcej, człowiek ten zapewnił go uroczyście, że nigdyby do tego nie dopuścił, aby pana Ciechowska dostała się na scenę. Natem tle wspólnej niechęci do teatru wywiązała się odrazu między nimi sympatya.
W cztery miesiące potem Malicki ożenił się z panną Ciechowska i przeniósł do Sosnowca, gdzie Ciechowski wyrobił mu posadę w biurach Zarządu jednej z fabryk miejscowych.
Zestawiając te fakty, Malicki nie mógł się oprzeć wrażeniu, że rodzina państwa Wiśniakowskich wywierała jakiś mistyczny wpływ na jego życie. Gdyby nie zamieszkał był niegdyś u nich, nie poznałby ani Darskiej, ani panny Ciechowskiej. I sądzono mu było znów się tu znaleźć. Gdy po wymknięciu się z Sosnowca, zajętego już przez wojska prusko-austryackie, przybył do Warszawy, pierwszym człowiekiem, którego spotkał, wyszedłszy z dworca kolejowego na ulicę, był pan Wiśniakowski. Rzucili się sobie serdecznie w objęcia i Wiśniakowski, dowiedziawszy się, że Malicki był bezdomnym, odrazu zaproponował mu mieszkanie.
– Jest pański pokój, taki sam, jak dawniej… nic się nie zmieniło.
Rzeczywiście zmieniło się niewiele. Ubyła tylko kanapa, szafka i stolik do pisania, tak że umeblowanie ograniczało się obecnie do łóżka, umywalni i dwóch krzeseł. Malickiego, który po dwóch latach małżeńskiego pożycia zdążył odwyknąć od prymitywnej prostoty pokojów kawalerskich przy rodzinach, trochę to raziło. Zresztą sam pan Wiśniakowski, uprzedzając jego możliwe zastrzeżenie, przyznał, że pokój wyglądał "nieco pusto". Ale zarazem zapewnił Malickiego, że zaraz nazajutrz powstawia mu potrzebne rzeczy z innych pokojów.
Jakoż nazajutrz Malicki spał jeszcze, gdy go zbudziło pukanie do drzwi. I pan Wiśniakowski zjawił się z młotkiem i zwojem najrozmaitszych map pod pachą.
– Porozwieszam tu panu mapy terenów wojny. Zaraz się pokój ożywi. A zresztą bez wszystkiego może się teraz człowiek obejść, tylko nie bez map.
I natem zakończyło się na razie kompletowanie umeblowania.
Malicki nie domagał się zresztą, aby pan Wisniakowski dotrzymał obietnicy. Gdy pierwsze wrażenie przeszło, było mu już najzupełniej obojętne jak mieszka. I niewygód z nieurządzenia pokoju nie odczuwał zbytnio, gdyż całe dni spędzał na mieście, włócząc się po ulicach, albo wysiadując w kawiarniach. Ogarnęła go chorobliwa apatya. Przez te dwa tygodnie żył zupełnie samotnie, jedynymi ludźmi, z którymi się komunikował, byli państwo Wiśniakowscy.
Za czasów "dyrektorstwa" Malickiego pan Wisniakowski pełnił przez pewien czas funkcyę sekretarza teatru. Polegały one przeważnie natem, że brał dość wysoką pensyę. Ale Malicki czuł do niego słabość. Wisniakowski był szczerze przywiązany do swego eksdyrektora. Nie urządził mu pokoju, ale w miarę możności starał mu się osłodzić jego wykolejeniei osamotnienie. Codziennie rano zjawiał się w pokoju Malickiego na polityczne pogawędki. Z bezmiernej ilości czasu, jaką rozporządzał, widać było, że na razie nie miał żadnych określonych zajęć. Chwilami Malickiego zastanawiało to, z czego Wiśniakowscy żyli, ale dyskretnie nie chciał się dopytywać.
Od dawnej znajomości z przed dwóch lat Malicki zauważył w panu Wiśniakowskim pewną zmianę. Mianowicie bardzo silnie zaakcentowane rozgoryczenie do żony. Może i dawniej pan Wiśniakowski nie czuł się w małżeństwie szczęśliwym, głośno jednak tego nie wypowiadał. A obecnie, nieraz w chwilach, gdy mogło się zdawać, że jego umysł był zajęty wyłącznie polityką, milkł nagle, oczy mu przygasały i, przechodząc od entuzyazmu do minorowych tonów skargi, mruczał:
– Mało jest kobiet, któreby miały tak przykry charakter, jak moja żona… Mało.II.
W rok mniej więcej po ślubie, powróciwszy raz z biura do domu, Malicki zastał żonę niesłychanie podnieconą.
– Wiesz, co za nowina?
– No?
– Fela wychodzi za mąż.
Fela była to stryjeczna siostra Malickiej. Malicki znal ją tylko ze słyszenia, z pełnych entuzyazmu opowiadań żony. I nie żywił ku niej sympatyi. Byl czas, że Fela i Zosia stanowiły parę nierozłącznych przyjaciółek. Malicki uważał, że na żonę jego przyjaźń ta wywarła wpływ jak najgorszy, którego ślady jeszcze trwały. Tę opinię podzielał i teść Malickiego, który nie lubił rodziny brata. Warszawscy Ciechowscy reprezentowali snobizm w jak najtrywialniejszym gatunku. Malicki przyjął więc nowinę dość obojętnie. Machinalnie zapytał:
– Za kogo?
– Za bankiera Broniewicza.
Dopiero wówczas jakby grom w niego uderzył. Za Broniewicza! Ironia losu chciała, żeby został kuzynem swego współzawodnika.
– Na ich ślub musimy się już wybrać koniecznie! – postanowiła odrazu rozentuzyazmowana pani Zosia.
– Ależ ja urlopu nie dostanę.
– Musisz.
Rozkaz był kategoryczny. Chodziło zresztą o parę dni tylko, więc taki urlop Malicki zawsze mógł dostać. Ale nie bardzo mu się uśmiechała perspektywa spotkania z Broniewiczem. Ojciec Zosi także niezbyt chętnie na ten ślub się wybierał, obaj mężczyźni ulegliby jednak teroryzującej ich istocie, gdyby na pomoc nie przyszła influenza. Pani Zosia położyła się na parę tygodni do łóżka i to przeszkodziło Małickiemu wybrać się na ślub Feli.
Potem tak się składało, że ani razu nie spotkali się z Broniewiczami. Pani Zosia, która miała usposobienie dość kapryśne, nagle, bez powodu ochłodła w swoich uczuciach dla kuzynki. Ale w Warszawie wypadało Malickiemu złożyć Broniewiczom wizytę. Od czasu przyjazdu do Warszawy miał tylko jedną wiadomość telegraficzną z Włoch i w telegramie Zosia przypominała mu o tem. Malickiego trochę to rozdrażniło.
– Ma też co telegrafować.
Z zasadzie miał zamiar pójść do Broniewiczów, ale uważał to tylko za nudny obowiązek do spełnienia i odkładał z dnia na dzień.
Tego dnia tak samo, ubierając się, postanowił, że dziś jeszcze do nich nie pójdzie. Zbliżała się druga i głód wypędzał go z domu na obiad.
Gdy już był ubrany, uchylił machinalnie drzwi i spostrzegł, że drzwi przeciwległe, wiodące z przedpokoju do salonu, były otwarte. Zwykle zamykano je, aby nie krępować lokatorów, jak to pan Wiśniakowski uroczyście zaznaczał. Malicki poznał potem, że pani Wiśniakowska czatowała w salonie, aby go zobaczyć, jak będzie wychodził, i porozmawiać. Obrała go obecnie za powiernika swoich obaw i gorzkich refleksyi. Z początku żal mu było Wiśniakowskiej i wysłuchiwał jej ze współczuciem, ale teraz zaczęła go już nudzić, tembardziej że w ciągu kilku ostatnich dni rozmowy te weszły w stałą regułę. Niesposób jednak było rozmowy z nią uniknąć, chyba żeby cały dzień w pokoju przesiedzieć, chociaż i w takim razie pani Wiśniakowska zapukałaby do drzwi. Ruszył więc z rezygnacyą na spotkanie strapionej małżonki.
– Dzień dobry panu. Znów Ludwik przez całe rano pana zanudzał. Doprawdy, że to już jest niedelikatnie z jego strony. Przecież pan po to u nas zamieszkał, żeby mieć spokój – poczęła wzdychać Wiśniakowska mocno, z kon – dolencyjnem współczuciem, ściskając Malickiego za rękę.
– Ależ proszę pani, bardzo miło sobie z panem Wiśniakowskim rozmawiamy.
W odpowiedzi Wiśniakowska skinęła głową z nieokreślonym uśmiechem. Można to było sobie tłómaczyć jako podziękowanie, że ktoś nie chce źle mówić o jej mężu.
– Ludwik był zawsze narwany, zna go pan przecież, ale ta wojna już mu zupełnie przewróciła w głowie. Niech pan sam powie.
W gruncie rzeczy Malicki nie bardzo był od tego poglądu daleki, odparł jednak wymijająco:
– Czy pani nie zbyt surowo sądzi męża? Wszyscy są teraz trochę podnieceni.
– On sobie jakąś kompanię dobrał, cały Boży dzień po kawiarniach przesiadują i najśmieszniejsze, że mu się zdaje, że z tego gadania coś będzie. Niech się pan nie gniewa, że tak mówię, ale już jak się mężczyzna głupi trafi, to przecież żadna baba mu nie dorówna.
Malicki parsknął na ten aforyzm śmiechem. Pani Wiśniakowska roześmiała się również, ale zaraz opanowała swoją wesołość i to z taką miną, jak gdyby to był pewnego rodzaju nietakt.
– Śmieje się, a wcale mi nie do śmiechu.
– Mniejsza o niego zresztą – dorzu – ciła po chwili – ale niech mi pan powie, co z tego wszystkiego będzie.
– Z czego?
– Ano ze wszystkiego: z tej wojny, z tej drożyzny.
– Czy ja wiem, proszę pani.
– To wszyscy to mówią! – wybuchnęła Wiśniakowska z takim akcentem rozczarowania w głosie, jak gdyby właśnie Malicki był powinien dać jej jasną i wyraźną odpowiedź na dręczące ją pytania.
Malicki z rezygnacją rozłożył ręce.
– A któż to może wiedzieć, co będzie?
– To prawda. Ja wiem tylko, że jest głupio. Mogli już byli do mojej śmierci z temi wszystkiemi awanturami poczekać.
Malicki chciał się już pożegnać, ale Wiśniakowska przytrzymała go za rękę i, zmieniając ton, odezwała się szybko:
– Nie mówmy już o tem: Człowiek się tylko denerwuje niepotrzebnie, a nic nie poradzi. Jakże się panu po dwóch latach wydaje Warszawa?
– Niewiele się zmieniła.
– Dawnych znajomych musi pan wciąż spotykać?
Malicki spodziewał się tego pytania, ponieważ powtarzało się ono za każdym razem. I czuł dobrze, że Wiśniakowskiej chodziło o
Darską. Wciąż starała się tak nakręcić do wspomnień rozmowę, aby zatrącić o śpiewaczkę. Dla Malickiego był to już temat najzupełniej obojętny. Dawna kochanka przestała dla niego istnieć. Wiedział, że porzuciła karyerę sceniczną i wyszła za mąż za właściciela sklepu kolonialnego, Widulskiego. Raz widział ją w dorożce, zprzepaską Czerwonego Krzyża na ramieniu i spotkanie to nie wywarło na nim najmniejszego wrażenia. Ale na wszelkie alu-zye Wiśni akowski ej pozostawał głuchy. I naraz przyszło mu na myśl, że trzeba już raz babie kilka słów o Darskiej powiedzieć, bo inaczej będzie go wiecznie zanudzała. Odezwał się więc:
– Przedwczoraj spotkałem na ulicy moją dawną znajomą pannę Darską, to jest obecnie panią Widulską.
– Aa!…
Na twarzy pani Wiśni akowski ej odmalował się wyraz gorączkowego zaciekawienia. Wpiła się oczyma w Malickiego, jak gdyby chcąc mu z miny wyczytać to, co zostało niedopowiedziane. Ale Malicki ciągnął najobojętniejszym w świecie tonem:
– Musi w jakimś szpitalu pracować, bo miała na ręce przepaskę.
– To teraz w modzie – odparła pani Wiśniakowska zgryźliwie. Sanitaryuszki nie cieszyły się jej względami. – To pan wie, że ona za mąż wyszła?
– Czytałem w Kuryerze.
– Świetną partyę zrobiła. Ten Widulski to bardzo zamożny człowiek. Takie kobiety…
I naraz umilkła trochę zmieszana. Malicki nie uczuł się dotkniętym, ale w tej chwili wydało mu się, że wogóle cała ta rozmowa z panią Wiśniakowską o Darskiej była najzupełniej niepotrzebna. Sobie mógł zresztą tylko winę przypisywać. Ogarnęło go uczucie nagłej nudy i niesmaku.
– No, ja muszę uciekać.
– Przepraszam pana, że go tak nudziłam. Ale ja jak kogo znajomego zobaczę, to się zaraz na niego rzucam, żeby choć chwilę po ludzku porozmawiać. Z Ludwikiem oszaleć można.
– Uf! – odetchnął, znalazłszy się za drzwiami. Mimo całą sympatyę i pobłażliwość, jaką miał dla Wiśniakowskich, chwilami zaczynali go już za bardzo nudzić. Miał dość ciągłych utyskiwań męża na żonę i żony na męża.
Na ulicy ogarnęło go wrażenie chłodu. Dzień byl pogodny, słoneczny, ale już zimny. Malicki zawahał się, czyby nie wrócić na górę po paltot. Z okna wydawało mu się, że było ciepło, co prawda okno wychodziło na słoneczną stronę. I nad tą kwestyą – czy wrócić na górę czy nie – rozmyślał w bramie z pięć minut, aż póki wreszcie nie zdał sobie nagle sprawy z chorobliwości tego rodzaju wahań.
– Ja już naprawdę jestem na drodze do dostania bzika.
I ruszył szybko naprzód. Nie miał stałej restauracyi i codziennie jadał obiady gdzieindziej. Dziś przyszła mu ochota pójść do jednej z restauracyi na Placu Teatralnym. Aby się dostać z Kruczej na Marszałkowską, skręcił w Hożą i nagle ujrzał rzecz, jak na miasto groteskowo niezwykłą. Przed jednym z domów na chodniku najspokojniej leżała krowa. Mimowoli nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Mijając bramę, zobaczył w głębi podwórza parę koni, wóz wysoko wyładowany pościelą i jakimiś domowymi gratami, całe koczownicze gospodarstwo. Jacyś chłopi ze wsi, niszczonych już przez wojnę, znaleźli tam sobie chwilowy przytułek. Malicki miał już czas się przyzwyczaić do tego rodzaju scen rodzajowych, mimo to, za każdym razem budziło się w nim nieokreślone zdumienie.
– Po co to wszystko?
Na Marszałkowskiej, przed dworcem wiedeńskim gęsty tłum, zająwszy oba chodniki, wyczekiwał przewozu rannych. Malicki zeszedł na środek ulicy, aby jak najprędzej wyminąć zbiegowisko. Rannych nie chciał oglądać; nastroje wojenne drażniły go i przygnębiały w najwyższym stopniu. Nagle usłyszał, że ktoś woła za nim po nazwisku.
Odwrócił się i ujrzał młodego człowieka, o wiejskiej minie, eleganckiego. Oczywiście był to ktoś znajomy, ale kto, tego – bij zabij – nie mógł sobie w pierwszej chwili przypomnieć.
– Nie poznaje mię pan? Malwicz.
Malwicz! Młody obywatel ziemski z pod Warszawy, znajomy Darskiej. Malicki z uciechą uścisnął go za rękę. Malwicz był jedynym znajomym z całego tego okresu jego życia, po którym zostało mu sympatyczne wspomnienie.
– Zmienił się pan. Wąsy pan ogolił.
– A pan brodę. Właściwie pan się więcej zmienił, ale ja pana odrazu poznałem – śmiał się Malwicz. – Czy pan także dla oszczędności się goli?
– Jakto dla oszczędności?
– Ja dla oszczędności. Mam kosztowną maszynkę, więc chcę ją teraz jak najbardziej wyzyskać.
– Dobry sposób.
– Życie uczy pomysłowości. Ale mniejsza o to. Co pan w Warszawie porabia?
Malicki chwilę myślał, jak gdyby chcąc sobie samemu przedewszystkiem zdać z tego sprawę.
– Nic – mruknął zniechęconym tonem.
– Bezdomny?
– Tak.
– To tak samo, jak i ja.
– Są u pana Prusacy?
– I tak ślicznie się zagospodarowali, że potem, co się nazywało "u mnie", ani śladu już niema.
Malicki trochę podejrzliwie spojrzał na Malwicza. Pamiętał dobrze, że Malwicz miał majątek pod samą Warszawą, wydało mu się więc mało prawdopodobnem, aby Prusacy mogli już tam być. Malwicz pochwycił i zrozumiał jego spojrzenie.
– Ja już nie mieszkam tam, gdzie mieszkałem. Przed rokiem zrobiłem taki interes, żem się zamienił na majątek. I usadowiłem się nad granicą. W Mławskiem. Miałem tam różne kombinacye finansowe, które mię do tego skłoniły, ale chodziło mi także i o to, żeby być trochę dalej od Warszawy. Miałem zamiar rozpocząć solidne życie. Ale ja się widocznie urodziłem pod jakąś niecnotliwą gwiazdą. Bo, o zakład, od dzieciństwa, ile razy uczyniłem jakieś cnotliwe postanowienie, zawsze mi to wychodziło na złe.
– Bitwa, u pana była?
– Dziewięć dni przesiedziałem w piwnicy. Po czterech dniach tak się przyzwyczaiłem, jakgdybym się od dziecka wychowywał w piwnicach podczas bitew.
– Pan żartuje, ale to przecież straszne.
– Ja mam tę dobrą zaletę, że wszelkie przeciwności losu znoszę z filozoficznym spokojem. Dokąd pan idzie?
– Na obiad.
– Do restauracyi?
– Tak.
– To pójdziemy razem. Pamięta pan, jakeśmy się stołowali u "Zjednoczonych Ziemianek"?
– Aha!…
Malicki czuł, że, skoro poruszyli te wspomnienia, rozmowa bardzo łatwo mogła zejść na Darską. I aby do tego nie dopuścić, szybko zmienił temat.
– Jak pan myśli, ta wojna z kilka miesięcy potrwa jeszcze?
Malwicz zmrużył ironicznie oczy.
– Ile?
– Kilka miesięcy.
– Szybko pan wojuje.
– No, a według pana ileż czasu to może potrwać?
– Dwa, trzy lata.
– Naprawdę pan tak myśli? – wykrzyknął Malicki, ale momentalnie przyszło mu na myśl, że młody obywatel, wyczuwszy w nim pewną trwogę, poprostu go "nabiera". Odrazu więc zmienił ton i odezwał się z udanym humorem:
– W takim razie będziemy się musieli przyzwyczaić do chodzenia po mrozie nago.
– Przyzwyczaimy się do wielu rzeczy.
– Tak – mruknął Malicki. Chciał odpowiedzieć jakimś żartem Malwiczowi, ale już mu nie starczyło pomysłu. Humor jego wyczerpał się odrazu.
We drzwiach restauracyi Malwicz przytrzymał nagle Malicki ego za rękę.
– Panie, jedna rzecz…
– Słucham.
– Nie będziemy wcale mówili o wojnie, ani o polityce.
– Ależ doskonale.
– Kto się pierwszy odezwie, stawia butelkę wina.
– No, to wcale nie będziemy pili, bo skoro pan proponuje zakład, to się pan będzie pilnował, a ja się nie odezwę napewno.
– W każdym razie zgadza się pan na ten warunek?
– Zgadzam.
– A teraz napijmy się wódki. Widzę, że pan markotny, i to panu napewno dobrze zrobi.
– Może.
Malicki od przyjazdu do Warszawy nic nie pił i nagle przyszedł mu ogromny apetyt na wódkę.
– Potem napijemy się wina – poza zakładem.
– Ciężkie czasy.
– Wyjątkowo, aby oblać spotkanie.
Wypili przy bufecie po trzy kieliszki wódki. Kiedy powrócili do stolika, Malwicz, zapalając papierosa, odezwał się z uśmiechem:
– Rozmawiałem niedawno o panu.
– O mnie? Z kim?
– Z Darską.
– Aa!…
Malicki chciał uniknąć rozmowy o Darskiej, ale ostatecznie przyszło mu na myśl, że to nie miało sensu.
– Kiedy ją pan widział?
– Kilka dni temu. Bardzo sympatycznie pana wspominała.
– Spodziewam się – pomyślał Malicki cynicznie.
– W ostatnich czasach ona ogromnie się zmieniła – ciągnął Malwicz.
– Pod jakim względem?
– Spoważniała. Wie pan, że w szpitalu pracuje.
– To teraz modne.
– Nie, ona naprawdę pracuje, z wielkiem przejęciem. Żołnierze bardzo ją lubią.
Malickiego zadziwiło uznanie, z jakiem Malwicz mówił o Darskiej. I to nasunęło mu nagle przypuszczenie, że może Malwicz romansował teraz z Darską. Spojrzał na niego badawczo. Nie umiał sobie wyobrazić Darskiej w roli samarytanki.
– A jej mąż? – odezwał się po chwili, przypatrując się wciąż pilnie Malwiczowi. Ciekaw był, jakim tonem młody obywatel będzie mówił o mężu Darskiej. Miał nadzieję, że z tego uda mu się coś wywnioskować.
Malwicz odparł spokojnie:
– Jej mąż? Taki sobie… kupiec, ale zdaje się, że bardzo poczciwy i przyzwoity człowiek.
– Bogaty?
– Dość.
– Ach! więc poprostu dla majątku wyszła za niego.
– Otóż… nie… Podobno bardzo się kochają.
Malicki roześmiał się ironicznie.
– Ach tak!
I ów pan Widulski, którego nigdy w życiu na oczy nie widział, wydał mu się nagle bardzo sympatycznym człowiekiem, zasługującym na duże współczucie. Wyobrażał go sobie jako prostego i dzielnego człowieka, który się nie znał oczywiście na wyrafinowanych [podstępach kokieteryi i dał się opętać przewrotnej awanturnicy.
– Więc się kochają… No… no… Ona go kocha?
– Pan jest do niej uprzedzony – odparł spokojnie Malwicz.
– Znam ją.
– Wojna pozmieniała ludzi.
– Przegrał pan, przegrał pan! – krzyknął ze złośliwą uciechą Malicki. – Mieliśmy o wojnie nie wspominać
Malwicz uśmiechnął się zagadkowo.
– Dobrze się stało. Mamy okazyę do wypicia butelki.III.
Malicki pod koniec obiadu tak się rozochocił, że, kiedy Malwicz koło piątej wstał i oświadczył, że musi uciekać, za nic w świecie nie chciał go puścić. Ale Malwicz miał jakiś pilny interes na mieście i nie dał się skusić brawurowym zapewnieniom Malicki ego, że każdy interes można odłożyć. Umówili się więc tylko, że się jeszcze spotkają wieczorem w teatrze na operetce. To powtórne spotkanie było nawet poniekąd konieczne, gdyż w zapale rozmowy jeden i drugi tak często wykraczali przeciwko wspólnemu zastrzeżeniu, aby nie wspominać o wojnie, że nawzajem pozostali sobie winni po kilka butelek wina.
Ale Malicki pierwszy raz od przyjazdu do Warszawy mógł się szczerze rozgadać. Zwierzył się Malwiczowi ze wszystkich trosk, jakie go dręczyły, no i musiał się z nim zgodzić, że poza wszystkiem jedną z głównych przyczyn jego neurastenicznego przygnębienia było osamotnienie, w jakiem żył. To też postanowił tryb życia zmienić, zbliżyć się do ludzi, szukać towarzystwa i rozrywki.
I aby tę reformę odrazu w życie wprowadzić, postanowił zacząć od złożenia wizyty Broniewiczom. Ostatecznie – raz należało się zdecydować. Nie był wprawdzie odpowiednio na wizytę ubrany, no, ale w charakterze bezdomnego zbiega mógł mieć prawo do pewnej wyrozumiałości. Jednakże przyszło mu namyśl, że w drobiazgach należało wygląd swój odświeżyć. Kołnierzyk miał już brudny, krawat pomięty, mankiety od koszuli postrzępione. Musiał więc pozałatwiać odpowiednie sprawunki. Mimo pośpiechu zajęło mu to prawie godzinę czasu.
W salonie u Broniewiczów Malicki czekał, dość długo. Wreszcie ukazała się pani. Wysoka, smagła brunetka, bardzo elegancka, ale raczej brzydka, niż przystojna. Takie odniósł pierwsze wrażenie.
Znał już Broniewiczową z fotografii, których całą kolekcyę posiadała jego żona. W naturze kuzynka Fela wydała mu się znacznie mniej przystojną, niż na fotografiach. Zresztą były to przeważnie zdjęcia amatorskie, niewielkie i twarzy nie można było dobrze rozróżnić.
– Miło mi kuzyna powitać. Słyszałam o panu bardzo wiele od Zosi, to jest nie słyszałam, lecz pisała mi, bośmy już się po waszym ślubie nie widziały. Domyślam się, że i panu ona o mnie musiała opowiadać.
– Nawet bardzo dużo.
– To nam ułatwia znajomość.
Malicki skłonił się z uśmiechem.
– Jakież z tych opowiadań odniósł pan o mnie wrażenie?
Malickiego zaskoczyło trochę znienacka to szczere pytanie i po chwili dopiero wykrztusił:
– Bardzo dodatnie.
Służący wniósł tacę z przyborami do herbaty i to przerwało na chwilę rozmowę. W ciągu tej chwili milczenia Malicki pochwycił na sobie badawcze i jakby zlekka ironiczne spojrzenie Broniewiczowej. I teraz dopiero przyszło mu na myśl, że może znać było po nim, że trochę za dużo wypił.
– Panu mocnej, czy słabej? A może pan z cytryną pija? – odezwała się Broniewiczowa, zabierając się do nalewania herbaty.
Malicki się zaczerwienił. – "Częstuje mię cytryną, bo spostrzegła, że jestem pijany".
Tak go to zmieszało, że omało nie upuścił filiżanki, którą mu podawała Broniewiczowa.
– Nie, nie, nie, dziękuję.
– Ładnie się im zaprezentuję – myślał z przerażeniem.
I nerwowo wyczekiwał ukazania się Broniewicza.
– Ale, miałam parę dni temu od Zosi kartę – odezwała się nagle Broniewiczowa.
– Miała pani?
Broniewiczowa roześmiała się wesoło.
– Zelektryzowała pana ta wiadomość. To jest zakochany mąż.
– Bo ja już dość dawno listu nie miałem.
– Zaraz panu pokażę. Broniewiczowa wyszła z salonu, a Malicki skorzystał z tej chwili, aby skoczyć do lustra i sprawdzić swój wygląd. Miał trochę oczy zaczerwienione. Zdziwiło go to, bo ostatecznie tak wiele znów nie wypił, zdarzało mu się trzy razy więcej wypijać i trzymał się dobrze. Tłómaczył to sobie tem, że na jego przedenerwowane usposobienie alkohol podziałał silniej, niż zwykle. Ale trudno było wykładać to Broniewiczom.
Wrócił na miejsce, bojąc się, żeby go Broniewiczowa nie zastała przed lustrem. Ale Broniewiczowa zasiadywała się w sąsiednich pokojach. Najwidoczniej szukała karty, którą musiała zarzucić. Malicki począł się rozglądać po salonie i naraz o mało nie krzyknął. Zobaczył obraz, który znał doskonale. Był to zimowy pejzaż Fałata, który wisiał u Darskiej.
– Nie!
Tak mu się to wydało niemożliwem i nieprawdopodobnem, że aż wstał i podszedł, żeby sprawdzić. I nie mógł mieć najmniejszej wątpliści. To samo. Obraz był zawieszony w kącie w niekorzystnem miejscu, tak że można było go odrazu nie spostrzedz. Ale nie trudno było domyślić się drogi, jaką się tu dostał. Oczywiście po ostatecznem zerwaniu z Darską Broniewicz poodbierał jej obrazy i pozawieszał je we własnym salonie. Malickiego ogarnęło uczucie pogardliwego niesmaku.
– A to bałwan!…
Najlepiej byłby wolał, aby Broniewicz wyszedł do salonu teraz właśnie, póki nie było żony. Sam zresztą nie potrafiłby sobie zdać sprawy – dlaczego. Wyobrażał sobie, że to spotkanie będzie bardzo głupie. I drażniło go wyczekiwanie tego momentu.
Minęło dziesięć minut, kwadrans, Broniewiczowa się nie pokazywała. Malicki wypił powoli herbatę i myślał o tem, że go intuicyą nie omyliła. Fela nie była sympatyczna. Przyzwyczaił się nazywać ją w myślach "Felą", bo tak wciąż słyszał od żony. Ale już w opowiadaniach żony Fela nie przedstawiała mu się sympatycznie.
Broniewiczowa ukazała się wreszcie z powrotem.
– Przepraszam pana, że tak długo kazałam na siebie czekać, ale wobec takiej nagrody…
I z uśmiechem podała Malickiemu kartę, którą on gorączkowo pochwycił. Ale zaraz doznał uczucia rozczarowania. Była to ilustrowana pocztówka z widokiem jakiegoś weneckiego pałacu. Reprodukcya zajmowała całą kartę, tak że na pisanie pozostawał zaledwie wąziuteńki skrawek. I natem było kilka słów najbanalniejszych, jakie sobie wyobrazić można: "Pogoda cudowna, bawię się doskonale". Zwłaszcza to "bawię się doskonale" przykro dotknęło Malickiego.
– Winszuję – pomyślał ironicznie.
I nie umiał nawet zamaskować tego wrażenia, bo Broniewiczowa odezwała się takim tonem, jakby wyczuła to, co myślał:
– Powinien się pan cieszyć, że Zosia jest przynajmniej zdaleka od tego wszystkiego.
– Ależ ma się rozumieć.
– Patrzę, kiedy wysłane – dorzucił po chwili, oglądając kartę na wszystkie strony.
– I ja to już starałam się zbadać, ale Zosia dat nie pisze nigdy a stemple pozamazywane. Z Włoch, przypuszczam, że ze dwa tygodnie musiało wędrować. Ja od męża dostaję listy po trzech tygodniach.
– To męża pani niema w Warszawie?
– Mój mąż jest w Szwajcaryi.
– Aa!…
Malicki przybrał stroskany wyraz twarzy, jak wypadało na rozmowę z żoną, którą wypadki wojenne rozdzieliły z mężem. Ale Broniewiczowa nie bardzo była tą rozłąką przejęta. I spojrzawszy na Malickiego, parsknęła śmiechem.
– Widzę, że pan ma zamiar składać mi kondolencyę. Nie, to niepotrzebne. Ja dość mężnie swoją samotność znoszę. Zresztą mój mąż, gdyby chciał, każdej chwili mógłby powrócić.
– A dlaczego nie wraca?
– Bo się boi.
Szczerość tej odpowiedzi rozśmieszyła Malickiego.
– Niech się pan nie śmieje. Pisze mi, że jest chory, że lekarze absolutnie nie chcą mu teraz pozwolić na tak długą podróż, ale ja wiem co o tem sądzić.
– Może jednak naprawdę mąż pani jest nie zdrów.
– Ależ, panie, niema zdrowszego człowieka od mojego męża, Pan go zna przecież.
– Bardzo mało. Raz, czy dwa spotykaliśmy się…