Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wróg wojny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wróg wojny - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 322 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pan Wi­śnia­kow­ski stał przy łóż­ku, na któ­rem le­żał Ma­lic­ki, ręce trzy­mał w kie­sze­niach od spodni i mó­wił, ko­ły­sząc się zlek­ka na no­gach:

– Moja żona ma z na­tu­ry cha­rak­ter przy­kry, a przy­tem obec­ne wy­pad­ki de­ner­wu­ją ją w naj­wyż­szym stop­niu. Dla­te­go cięż­ko z nią w po­ży­ciu do­mo­wem wy­trzy­mać, cięż­ko…

Ma­lic­ki nic nie od­po­wie­dział. Pan Wi­śnia­kow­ski wy­ko­nał jesz­cze parę wa­ha­dło­wych ru­chów, po­czem na­gle mach­nął ręką, jak­by od­pę­dza­jąc od sie­bie przy­kre my­śli, i ode­zwał się we­so­ło:

– No, ale wszyst­ko mógł pan chy­ba prze­wi­dzieć, tyl­ko nie to, że pan znów u nas za­miesz­ka w swo­im daw­nym ka­wa­ler­skim po­ko­ju. Gdy­by tak rok temu kto to panu był prze­po­wie­dział, na­pew­no wzru­szył­by pan tyl­ko ra­mio­na­mi i po­my­ślał: "Wa­ry­at".

Ma­lic­ki, mimo że był stro­ska­ny, nie mógł się po­wstrzy­mać od uśmie­chu. Od dwóch ty­go­dni, jak miesz­kał u Wi­śnia­kow­skich po uciecz­ce z So­snow­ca do War­sza­wy, pan Wi­śnia­kow­ski co­dzien­nie wy­stę­po­wał przed nim z tą re­flek­syą.

– Co to rok temu… W po­cząt­kach lip­ca jesz­cze­by ni­ko­mu na myśl na­wet nie przy­szło, na jaką się awan­tu­rę za­no­si.

Wi­śnia­kow­ski za­prze­czył szyb­kim ru­chem gło­wy.

– Ja prze­czu­wa­łem. Prze­czu­wa­łem! Jak tyl­ko za­bi­li w Se­ra­je­wie ar­cy­księ­cia, wie­dzia­łem od­ra­zu, że to się woj­ną skoń­czy.

Ma­lic­ki, któ­ry znał pana Wi­śnia­kow­ski ego do­brze i daw­no, miał wszel­kie pra­wo nie przej­mo­wać się tem za­pew­nie­niem. Więk­szość rze­czy, ja­kie się wy­da­rza­ły na świe­cie, pan Wi­śnia­kow­ski prze­czu­wał za­wsze zgó­ry. Ale mimo to jego sło­wa wy­war­ły na Ma­lic­kim przy­kre wra­że­nie. Wciąż do­oko­ła sły­szał od róż­nych lu­dzi, że wszy­scy prze­czu­wa­li wy­buch woj­ny, i w koń­cu tak go to za­su­ge­sty­ono­wa­ło, że za­czął od­czu­wać do sie­bie ro­dzaj po­gar­dli­we­go żalu, że on sam tego nie prze­czuł.

– Do­sko­na­le ten mo­ment pa­mię­tam – za­czął, oży­wia­jąc się, Wi­śnia­kow­ski. – Była nie­dzie­la. Ja­koś mnie gło­wa tro­chę bo­la­ła i po­sta­no­wi­łem prze­spać się po obie­dzie…

– Wiem, wiem… już mi pan opo­wia­dał – prze­rwał mu nie­cier­pli­wie Ma­lic­ki, któ­ry w cią­gu tych dwu ty­go­dni już z dzie­sięć razy sły­szał opo­wia­da­nie o tem, jak pana Wi­śnia­kow­skie­go obu­dzi­ły ze snu krzy­ki chłop­ców, sprze­da­ją­cych nad­zwy­czaj­ne do­dat­ki na uli­cach, jak się ubrał, zbiegł na dół i, wy­czy­taw­szy sen­sa­cyj­ną wia­do­mość po­li­tycz­ną, od­ra­zu po­wie­dział so­bie w du­chu: "Woj­na!"

Pan Wi­śnia­kow­ski umilkł, ale w oczach od­ma­lo­wa­ło mu się tro­chę ura­zy. Uwa­żał, że opo­wia­da­nia o tak do­nio­słym mo­men­cie w dzie­jach świa­ta moż­na było kil­ka razy wy­słu­chać.

– Szko­da, że ja wy­bu­chu woj­ny nie prze­czu­łem – wes­tchnął po chwi­li Ma­lic­ki. – Był­bym żony za gra­ni­cę nie pusz­czał.

– Nie­po­trzeb­nie się pan tak­tem przej­mu­je. Czy pań­skiej żo­nie tam źle? Żeby była sama, no to jesz­cze, ale z oj­cem, pod opie­ką. Ja na pań­skiem miej­scu nie­tyl­ko­bym jej nie spro­wa­dzał, ale, prze­ciw­nie, na­le­gał­bym, żeby całą woj­nę we Wło­szech prze­sie­dzia­ła.

– Za­pew­ne – mruk­nął Ma­lic­ki. Teo­re­tycz­nie uwa­żał to za bar­dzo do­bre, aby żona i teść, któ­rych woj­na za­sko­czy­ła we Wło­szech, po­zo­sta­li tam aż do za­war­cia po­ko­ju.

– Ile cza­su ta woj­na po­trwa? – ode­zwał się po chwi­li, spo­glą­da­jąc ze smęt­nym uśmie­chem na pana Wi­śnia­kow­skie­go.

– Do Bo­że­go Na­ro­dze­nia.

– Ej!

– Za­łóż­my się.

Pan Wi­śnia­kow­ski był tak pew­ny sie­bie, że na chwi­lę uda­ło mu się za­pa­no­wać nad scep­ty­cy­zmem Ma­lic­kie­go.

– Ale na czem pan swo­je ra­chu­by opie­ra?

– Jest fi­zycz­ne nie­po­do­bień­stwo, żeby woj­na trwa­ła dłu­żej. Niech się pan za­sta­no­wi. To jest taki za­męt wpro­wa­dzo­ny we wszyst­ko, że dłu­żej Eu­ro­pa by nie wy­trzy­ma­ła.

Ar­gu­ment ten Ma­lic­ki sły­szał już od pana Wi­śnia­kow­ski ego kil­ka­krot­nie. Jak się miał ten brak od­por­no­ści Eu­ro­py na woj­nę prze­ja­wiać, tego pan Wi­śnia­kow­ski nie mó­wił, Ma­lic­ki tak­że nie umiał so­bie do­brze tego wy­obra­zić, ale na ra­zie wy­star­cza­ła mu po­cie­cha.

– Do­brze­by było, żeby się pań­skie sło­wa spraw­dzi­ły.

– Spraw­dzą się, na­pew­no się spraw­dzą. Przy­po­mnę je panu na przy­szłe lato w Gdań­sku. Bo prze­cież chy­ba na przy­szłe lato wszy­scy się nad mo­rzem spo­tka­my. A wie pan, jaki ja mam za­miar?

– No?

– Prze­nieść się na sta­łe do Gdań­ska.

– Pa­nie dro­gi, chy­ba jesz­cze czas na ot mamy!

Wi­śnia­kow­ski ze­rwał się nie­cier­pli­wie z krze­sła.

– A nie­chże się pan Otrzą­śnie z tego scep­ty­cy­zmu. Do­praw­dy, nie po­zna­ję pana. Ro­zu­miem, że moja żona ję­czy i wzdy­cha: "Co to bę­dzie, co to bę­dzie", ale żeby pan w taki sam ton wpa­dał… Nie, to nie do da­ro­wa­nia. Otóż raz jesz­cze panu po­wta­rzam i niech pan so­bie moje sło­wa za­pa­mię­ta: "Od dziś za rok, a na­wet już nie za rok, za ja­kie dzie­sięć mie­się­cy w le­cie, bę­dzie­my so­bie jeź­dzi­li na nie­dzie­lę nad mo­rze. Wy­obra­ża pan to so­bie? W so­bo­tę po po­łu­dniu sia­da czło­wiek w po­ciąg i na wie­czór jest w Gdań­sku, na dru­gi dzień rano ką­piel, po­tem śnia­dan­ko, po­tem ja­kaś mu­zycz­ka, po­sie­dzi się w ogro­dzie nad mo­rzem, po­od­dy­cha tem cu­dow­nem po­wie­trzem i na wie­czór do War­sza­wy. Jak się bę­dzie spa­ło po ta­kiem prze­wie­trze­niu! I to bę­dzie nie­dzie­la, na­praw­dę wy­po­czy­nek, a nie ja­kieś tam Kon­stan­ci­ny i Mi­la­nów­ki.

Ma­lic­ki ro­ze­śmiał się we­so­ło.

– Bar­dzo miło się panu przy­szłość przed­sta­wia.

– Bo tak bę­dzie.

– No, ale może w tych zmia­nach, ja­kie zaj­dą na świe­cie, nie­dziel­ne ma­jów­ki nie są jesz­cze rze­czą naj­do­nio­ślej­szą.

– Jed­no z dru­giem – od­parł chłod­no Wi – śnia­kow­ski, ura­żo­ny tro­chę tą iro­nicz­ną uwa­gą.

– Ja w tym roku mia­łem się z żoną nad mo­rzem spo­tkać – ode­zwał się po chwi­lo­wem mil­cze­niu Ma­lic­ki. Wy­je­cha­ła z oj­cem w po­ło­wie czerw­ca, jesz­cze się ni­ko­mu nie śni­ło na­wet o woj­nie. Mia­łem przy­je­chać do nich w po­ło­wie sierp­nia do Ri­mi­ni i było w pro­jek­cie, żeby się po­włó­czyć tro­chę po Wło­szech.

Po­dob­nie jak Ma­lic­ki umiał już na pa­mięć opo­wia­da­nie pana Wi­śnia­kow­skie­go o nad­zwy­czaj­nych do­dat­kach, tak Wi­śnia­kow­ki z dzie­sięć razy już tę hi­sto­ryę sły­szał. Ale był dys­kret­niej­szy od Ma­lic­kie­go i uda­wał, że jej słu­cha z za­cie­ka­wie­niem.

– A w tej chwi­li gdzie się znaj­du­je pań­ska żona i pan Cie­chow­ski?

– We Flo­ren­cyi.

– Prze­ślicz­ne mia­sto.

– Po­dob­no.

– Je­śli pana Flo­ren­cya tak za­cie­ka­wia, to za­pro­wa­dzę pana do jed­ne­go ki­ne­ma­to­gra­fu, gdzie po­ka­zu­ją wi­do­ki Flo­ren­cyi.

– Nie może być!

Ma­lic­ki wy­krzyk­nął to z praw­dzi­wą ra­do­ścią w gło­sie. Pan Wi­śnia­kow­ski ro­ze­śmiał się we­so­ło.

– Ale też pan stę­sk­nio­ny do żony! Znać, że do­pie­ro dwa lata z sobą ży­je­cie. Żar­tu­ję, żar­tu­ję – wtrą­cił szyb­ko. – Pań­ska żona jest taka uro­cza i miła, że wca­le się temu nie dzi­wię. Po­wiem panu….

Ale pan Wi­snia­kow­ski nie mógł do­koń­czyć zda­nia, bo w tej sa­mej chwi­li roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi i zbo­la­ły głos Wi­śnia­kow­skiej:

– Lu­dwi­ku!

– Mu­szę ucie­kać, żona mię woła.

– A ja wsta­ję.

– Je­śli wol­no mi zro­bić uwa­gę, to pan wo­gó­le po­wi­nien­by wcze­śniej wsta­wać. Te­raz ran­ki są jesz­cze ład­ne i mógł­by pan uży­wać prze­cha­dzek. Dla hy­gie­ny. Mu­szę panu po­wie­dzieć, że i ja prze­ży­wa­łem w swo­jem ży­ciu pe­wien okres przy­gnę­bie­nia i apa­tyi…

Prze­ży­cia pana Wi­śnia­kow­skie­go do­star­cza­ły mu te­ma­tów do opo­wia­dań, któ­re się mo­gły cią­gnąć go­dzi­na­mi. I te­raz wpa­dał już w za­pał, ale znów roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi i głos mał­żon­ki już znie­cier­pli­wio­ny:

– Lu­dwi­ku!

– Idę… Idę…

Pan Wi­snia­kow­ski znikł za drzwia­mi, że­gna­jąc swe­go lo­ka­to­ra bo­le­snym uśmie­chem.

Ma­lic­kie­go łą­czy­ły z Wi­śnia­kow­ski­mi sto­sun­ki daw­ne i dość za­ży­łe. Za ka­wa­ler­skich cza­sów od­naj­mo­wał od nich po­kój. I w owym okre­sie prze­żył ro­man­tycz­ną przy­go­dę, któ­ra uczy­ni­ła go na­wet dość gło­śnym w War­sza­wie. Mia­no­wi­cie miał ro­mans z ka­ba­re­to­wą śpie­wacz­ką Dar­ską, któ­ra po­rzu­ci­ła dla nie­go bo­ga­te­go ban­kie­ra Bro­nie­wi­cza. Ale i Ma­lic­ki sam stał się nie­spo­dzie­wa­nie bo­ga­tym czło­wie­kiem. Otrzy­mał spa­dek czter­dzie­ści ty­się­cy ru­bli.

Za te pie­nią­dze po­sta­no­wił za­ło­żyć dla Dar­skiej te­atr. Oto­cze­nie, w któ­rem żyła Dar­ska, peł­ne kul­tu dla jej ta­len­tu, wciąż agi­to­wa­ło za­tem, aby po­rzu­ci­ła ka­ba­ret i roz­po­czę­ła ka­ry­erę ar­ty­stycz­ną w ope­rze.

Na te przy­ja­ciel­skie za­chę­ty śpie­wacz­ka za­wsze mia­ła w od­po­wie­dzi me­lan­cho­lij­ną skar­gę, że za­wiść i in­try­gi ko­le­żeń­skie unie­moż­li­wia­ją jej do­sta­nie się na po­waż­ną sce­nę. Ma­lic­ki za­pra­gnął więc stwo­rzyć jej ta­kie wa­run­ki, w któ­rych ta­lent jej mógł­by się roz­wi­nąć i za­bły­snąć. I sze­ro­kim ge­stem prze­zna­czył na to cały spa­dek.

Ale nie są­dzo­no mu było oglą­dać dzie­ła, pod któ­re po­ło­żył pod­wa­li­ny. Przed pusz­cze­niem te­atru w ruch na­stą­pi­ło ze­rwa­nie. Śpie­wacz­ka po­rzu­ci­ła go dla re­ży­se­ra Mar­chet­tie­go, któ­re­go zresz­tą bar­dzo pręd­ko po­rzu­ci­ła rów­nież, aby wró­cić w stę­sk­nio­ne i wier­ne ob­ję­cia ban­kie­ra Bro­nie­wi­cza. Dla Ma­lic­kie­go ten za­wód mi­ło­sny był tem bo­le­śniej­szy, że się zbiegł ze stra­tą ma­jąt­ku. Parę mie­się­cy kosz­tow­ne­go ży­cia z Dar­ską po­chło­nę­ło jego spa­dek nie­omal do­szczęt­nie.

Los jed­nak czu­wał nad nim i ze­słał mu ra­tu­nek z tej stro­ny wła­śnie, skąd­by się Ma­lic­ki nig­dy go nie spo­dzie­wał. Dar­ską Ma­lic­ki po­znał przez nie­ja­ką pan­nę Sta­ni­sła­wę Ma­re­wi­czów­nę, ku­zyn­kę Wi­śnia­kow­skich, któ­ra miesz­ka­ła u nich w tym sa­mym cza­sie, gdy i on od­naj­mo­wał po­kój. Pan­na Sta­ni­sła­wa stu­dy­owa­ła me­dy­cy­nę w Pa­ry­żu, a po­nie­waż i Dar­ska spę­dzi­ła rok w Pa­ry­żu na ja­kichś stu­dy­ach, więc stąd się zna­ły. Otóż na­stęp­nie ta sama pan­na Sta­ni­sła­wa za­po­zna­ła Ma­lic­kie­go z przy­ja­ciół­ką swej młod­szej sio­stry, pan­ną Zo­fią Cie­chow­ską, cór­ką oby­wa­te­la ziem­skie­go z pod So­snow­ca. Pan­na Cie­chow­ska zgła­sza­ła się do Ma­lic­kie­go, jako do dy­rek­to­ra te­atru, z proś­bą, aby ją za­an­ga­żo­wał na sce­nę – w ta­jem­ni­cy przed oj­cem. Cho­dzi­ło jej tyl­ko o wy­stą­pie­nie, pew­na była try­um­fu i dal­sze swo­je pla­ny opie­ra­ła na wy­ra­cho­wa­niu, że ten try­umf prze­ła­mie uprze­dze­nia ojca do jej ka­ry­ery sce­nicz­nej. Ale na pro­tek­cyę i za­po­zna­nie przy­szłe­go dy­rek­to­ra z przy­szłą ar­tyst­ką pan­na Sta­ni­sła­wa wy­bra­ła mo­ment jak naj­gor­szy, bo ów wie­czór wła­śnie, w któ­rym Ma­lic­ki wy­śle­dził zdra­dę ko­chan­ki.

Ma­lic­ki przy­jął więc proś­bę pan­ny Cie­chow­skiej bar­dzo nie­chęt­nie. Ale sama pan­na wy­war­ła na nim nie­sły­cha­nie sym­pa­tycz­ne wra­że­nie. Może mało: sym­pa­tycz­ne, było w tem coś ko­ją­ce­go, słod­kie­go. I po kil­ku dniach mógł się prze­ko­nać, że nic mu tak nie osła­dza­ło mo­ral­nych cier­pień z po­wo­du przejść z Dar­ską, jak myśl o tej "kan­dy­dat­ce na śpie­wacz­kę".

W ja­kieś trzy ty­go­dnie, czy mie­siąc po­tem, jak Ma­lic­ki po­znał pan­nę Zo­fię Cie­chow­ską, pew­ne­go wie­czo­ru wpadł do nie­go z pre­ten­sy­ami jej oj­ciec, któ­re­mu się uda­ło wy­kryć in­try­gę. Ale za­miast dy­rek­to­ra bro­nią­ce­go praw te­atru zna­lazł czło­wie­ka, któ­ry był jesz­cze bar­dziej do te­atru uprze­dzo­ny, niż on sam. I co wię­cej, czło­wiek ten za­pew­nił go uro­czy­ście, że nig­dy­by do tego nie do­pu­ścił, aby pana Cie­chow­ska do­sta­ła się na sce­nę. Na­tem tle wspól­nej nie­chę­ci do te­atru wy­wią­za­ła się od­ra­zu mię­dzy nimi sym­pa­tya.

W czte­ry mie­sią­ce po­tem Ma­lic­ki oże­nił się z pan­ną Cie­chow­ska i prze­niósł do So­snow­ca, gdzie Cie­chow­ski wy­ro­bił mu po­sa­dę w biu­rach Za­rzą­du jed­nej z fa­bryk miej­sco­wych.

Ze­sta­wia­jąc te fak­ty, Ma­lic­ki nie mógł się oprzeć wra­że­niu, że ro­dzi­na pań­stwa Wi­śnia­kow­skich wy­wie­ra­ła ja­kiś mi­stycz­ny wpływ na jego ży­cie. Gdy­by nie za­miesz­kał był nie­gdyś u nich, nie po­znał­by ani Dar­skiej, ani pan­ny Cie­chow­skiej. I są­dzo­no mu było znów się tu zna­leźć. Gdy po wy­mknię­ciu się z So­snow­ca, za­ję­te­go już przez woj­ska pru­sko-au­stry­ac­kie, przy­był do War­sza­wy, pierw­szym czło­wie­kiem, któ­re­go spo­tkał, wy­szedł­szy z dwor­ca ko­le­jo­we­go na uli­cę, był pan Wi­śnia­kow­ski. Rzu­ci­li się so­bie ser­decz­nie w ob­ję­cia i Wi­śnia­kow­ski, do­wie­dziaw­szy się, że Ma­lic­ki był bez­dom­nym, od­ra­zu za­pro­po­no­wał mu miesz­ka­nie.

– Jest pań­ski po­kój, taki sam, jak daw­niej… nic się nie zmie­ni­ło.

Rze­czy­wi­ście zmie­ni­ło się nie­wie­le. Uby­ła tyl­ko ka­na­pa, szaf­ka i sto­lik do pi­sa­nia, tak że ume­blo­wa­nie ogra­ni­cza­ło się obec­nie do łóż­ka, umy­wal­ni i dwóch krze­seł. Ma­lic­kie­go, któ­ry po dwóch la­tach mał­żeń­skie­go po­ży­cia zdą­żył od­wyk­nąć od pry­mi­tyw­nej pro­sto­ty po­ko­jów ka­wa­ler­skich przy ro­dzi­nach, tro­chę to ra­zi­ło. Zresz­tą sam pan Wi­śnia­kow­ski, uprze­dza­jąc jego moż­li­we za­strze­że­nie, przy­znał, że po­kój wy­glą­dał "nie­co pu­sto". Ale za­ra­zem za­pew­nił Ma­lic­kie­go, że za­raz na­za­jutrz po­wsta­wia mu po­trzeb­ne rze­czy z in­nych po­ko­jów.

Ja­koż na­za­jutrz Ma­lic­ki spał jesz­cze, gdy go zbu­dzi­ło pu­ka­nie do drzwi. I pan Wi­śnia­kow­ski zja­wił się z młot­kiem i zwo­jem naj­roz­ma­it­szych map pod pa­chą.

– Po­roz­wie­szam tu panu mapy te­re­nów woj­ny. Za­raz się po­kój oży­wi. A zresz­tą bez wszyst­kie­go może się te­raz czło­wiek obejść, tyl­ko nie bez map.

I na­tem za­koń­czy­ło się na ra­zie kom­ple­to­wa­nie ume­blo­wa­nia.

Ma­lic­ki nie do­ma­gał się zresz­tą, aby pan Wi­snia­kow­ski do­trzy­mał obiet­ni­cy. Gdy pierw­sze wra­że­nie prze­szło, było mu już naj­zu­peł­niej obo­jęt­ne jak miesz­ka. I nie­wy­gód z nie­urzą­dze­nia po­ko­ju nie od­czu­wał zbyt­nio, gdyż całe dni spę­dzał na mie­ście, włó­cząc się po uli­cach, albo wy­sia­du­jąc w ka­wiar­niach. Ogar­nę­ła go cho­ro­bli­wa apa­tya. Przez te dwa ty­go­dnie żył zu­peł­nie sa­mot­nie, je­dy­ny­mi ludź­mi, z któ­ry­mi się ko­mu­ni­ko­wał, byli pań­stwo Wi­śnia­kow­scy.

Za cza­sów "dy­rek­tor­stwa" Ma­lic­kie­go pan Wi­snia­kow­ski peł­nił przez pe­wien czas funk­cyę se­kre­ta­rza te­atru. Po­le­ga­ły one prze­waż­nie na­tem, że brał dość wy­so­ką pen­syę. Ale Ma­lic­ki czuł do nie­go sła­bość. Wi­snia­kow­ski był szcze­rze przy­wią­za­ny do swe­go eks­dy­rek­to­ra. Nie urzą­dził mu po­ko­ju, ale w mia­rę moż­no­ści sta­rał mu się osło­dzić jego wy­ko­le­je­niei osa­mot­nie­nie. Co­dzien­nie rano zja­wiał się w po­ko­ju Ma­lic­kie­go na po­li­tycz­ne po­ga­węd­ki. Z bez­mier­nej ilo­ści cza­su, jaką roz­po­rzą­dzał, wi­dać było, że na ra­zie nie miał żad­nych okre­ślo­nych za­jęć. Chwi­la­mi Ma­lic­kie­go za­sta­na­wia­ło to, z cze­go Wi­śnia­kow­scy żyli, ale dys­kret­nie nie chciał się do­py­ty­wać.

Od daw­nej zna­jo­mo­ści z przed dwóch lat Ma­lic­ki za­uwa­żył w panu Wi­śnia­kow­skim pew­ną zmia­nę. Mia­no­wi­cie bar­dzo sil­nie za­ak­cen­to­wa­ne roz­go­ry­cze­nie do żony. Może i daw­niej pan Wi­śnia­kow­ski nie czuł się w mał­żeń­stwie szczę­śli­wym, gło­śno jed­nak tego nie wy­po­wia­dał. A obec­nie, nie­raz w chwi­lach, gdy mo­gło się zda­wać, że jego umysł był za­ję­ty wy­łącz­nie po­li­ty­ką, milkł na­gle, oczy mu przy­ga­sa­ły i, prze­cho­dząc od en­tu­zy­azmu do mi­no­ro­wych to­nów skar­gi, mru­czał:

– Mało jest ko­biet, któ­re­by mia­ły tak przy­kry cha­rak­ter, jak moja żona… Mało.II.

W rok mniej wię­cej po ślu­bie, po­wró­ciw­szy raz z biu­ra do domu, Ma­lic­ki za­stał żonę nie­sły­cha­nie pod­nie­co­ną.

– Wiesz, co za no­wi­na?

– No?

– Fela wy­cho­dzi za mąż.

Fela była to stry­jecz­na sio­stra Ma­lic­kiej. Ma­lic­ki znal ją tyl­ko ze sły­sze­nia, z peł­nych en­tu­zy­azmu opo­wia­dań żony. I nie ży­wił ku niej sym­pa­tyi. Byl czas, że Fela i Zo­sia sta­no­wi­ły parę nie­roz­łącz­nych przy­ja­ció­łek. Ma­lic­ki uwa­żał, że na żonę jego przy­jaźń ta wy­war­ła wpływ jak naj­gor­szy, któ­re­go śla­dy jesz­cze trwa­ły. Tę opi­nię po­dzie­lał i teść Ma­lic­kie­go, któ­ry nie lu­bił ro­dzi­ny bra­ta. War­szaw­scy Cie­chow­scy re­pre­zen­to­wa­li sno­bizm w jak naj­try­wial­niej­szym ga­tun­ku. Ma­lic­ki przy­jął więc no­wi­nę dość obo­jęt­nie. Ma­chi­nal­nie za­py­tał:

– Za kogo?

– Za ban­kie­ra Bro­nie­wi­cza.

Do­pie­ro wów­czas jak­by grom w nie­go ude­rzył. Za Bro­nie­wi­cza! Iro­nia losu chcia­ła, żeby zo­stał ku­zy­nem swe­go współ­za­wod­ni­ka.

– Na ich ślub mu­si­my się już wy­brać ko­niecz­nie! – po­sta­no­wi­ła od­ra­zu roz­en­tu­zy­azmo­wa­na pani Zo­sia.

– Ależ ja urlo­pu nie do­sta­nę.

– Mu­sisz.

Roz­kaz był ka­te­go­rycz­ny. Cho­dzi­ło zresz­tą o parę dni tyl­ko, więc taki urlop Ma­lic­ki za­wsze mógł do­stać. Ale nie bar­dzo mu się uśmie­cha­ła per­spek­ty­wa spo­tka­nia z Bro­nie­wi­czem. Oj­ciec Zosi tak­że nie­zbyt chęt­nie na ten ślub się wy­bie­rał, obaj męż­czyź­ni ule­gli­by jed­nak te­ro­ry­zu­ją­cej ich isto­cie, gdy­by na po­moc nie przy­szła in­flu­en­za. Pani Zo­sia po­ło­ży­ła się na parę ty­go­dni do łóż­ka i to prze­szko­dzi­ło Ma­łic­kie­mu wy­brać się na ślub Feli.

Po­tem tak się skła­da­ło, że ani razu nie spo­tka­li się z Bro­nie­wi­cza­mi. Pani Zo­sia, któ­ra mia­ła uspo­so­bie­nie dość ka­pry­śne, na­gle, bez po­wo­du ochło­dła w swo­ich uczu­ciach dla ku­zyn­ki. Ale w War­sza­wie wy­pa­da­ło Ma­lic­kie­mu zło­żyć Bro­nie­wi­czom wi­zy­tę. Od cza­su przy­jaz­du do War­sza­wy miał tyl­ko jed­ną wia­do­mość te­le­gra­ficz­ną z Włoch i w te­le­gra­mie Zo­sia przy­po­mi­na­ła mu o tem. Ma­lic­kie­go tro­chę to roz­draż­ni­ło.

– Ma też co te­le­gra­fo­wać.

Z za­sa­dzie miał za­miar pójść do Bro­nie­wi­czów, ale uwa­żał to tyl­ko za nud­ny obo­wią­zek do speł­nie­nia i od­kła­dał z dnia na dzień.

Tego dnia tak samo, ubie­ra­jąc się, po­sta­no­wił, że dziś jesz­cze do nich nie pój­dzie. Zbli­ża­ła się dru­ga i głód wy­pę­dzał go z domu na obiad.

Gdy już był ubra­ny, uchy­lił ma­chi­nal­nie drzwi i spo­strzegł, że drzwi prze­ciw­le­głe, wio­dą­ce z przed­po­ko­ju do sa­lo­nu, były otwar­te. Zwy­kle za­my­ka­no je, aby nie krę­po­wać lo­ka­to­rów, jak to pan Wi­śnia­kow­ski uro­czy­ście za­zna­czał. Ma­lic­ki po­znał po­tem, że pani Wi­śnia­kow­ska cza­to­wa­ła w sa­lo­nie, aby go zo­ba­czyć, jak bę­dzie wy­cho­dził, i po­roz­ma­wiać. Ob­ra­ła go obec­nie za po­wier­ni­ka swo­ich obaw i gorz­kich re­flek­syi. Z po­cząt­ku żal mu było Wi­śnia­kow­skiej i wy­słu­chi­wał jej ze współ­czu­ciem, ale te­raz za­czę­ła go już nu­dzić, tem­bar­dziej że w cią­gu kil­ku ostat­nich dni roz­mo­wy te we­szły w sta­łą re­gu­łę. Nie­spo­sób jed­nak było roz­mo­wy z nią unik­nąć, chy­ba żeby cały dzień w po­ko­ju prze­sie­dzieć, cho­ciaż i w ta­kim ra­zie pani Wi­śnia­kow­ska za­pu­ka­ła­by do drzwi. Ru­szył więc z re­zy­gna­cyą na spo­tka­nie stra­pio­nej mał­żon­ki.

– Dzień do­bry panu. Znów Lu­dwik przez całe rano pana za­nu­dzał. Do­praw­dy, że to już jest nie­de­li­kat­nie z jego stro­ny. Prze­cież pan po to u nas za­miesz­kał, żeby mieć spo­kój – po­czę­ła wzdy­chać Wi­śnia­kow­ska moc­no, z kon – do­len­cyj­nem współ­czu­ciem, ści­ska­jąc Ma­lic­kie­go za rękę.

– Ależ pro­szę pani, bar­dzo miło so­bie z pa­nem Wi­śnia­kow­skim roz­ma­wia­my.

W od­po­wie­dzi Wi­śnia­kow­ska ski­nę­ła gło­wą z nie­okre­ślo­nym uśmie­chem. Moż­na to było so­bie tłó­ma­czyć jako po­dzię­ko­wa­nie, że ktoś nie chce źle mó­wić o jej mężu.

– Lu­dwik był za­wsze na­rwa­ny, zna go pan prze­cież, ale ta woj­na już mu zu­peł­nie prze­wró­ci­ła w gło­wie. Niech pan sam po­wie.

W grun­cie rze­czy Ma­lic­ki nie bar­dzo był od tego po­glą­du da­le­ki, od­parł jed­nak wy­mi­ja­ją­co:

– Czy pani nie zbyt su­ro­wo są­dzi męża? Wszy­scy są te­raz tro­chę pod­nie­ce­ni.

– On so­bie ja­kąś kom­pa­nię do­brał, cały Boży dzień po ka­wiar­niach prze­sia­du­ją i naj­śmiesz­niej­sze, że mu się zda­je, że z tego ga­da­nia coś bę­dzie. Niech się pan nie gnie­wa, że tak mó­wię, ale już jak się męż­czy­zna głu­pi tra­fi, to prze­cież żad­na baba mu nie do­rów­na.

Ma­lic­ki par­sk­nął na ten afo­ryzm śmie­chem. Pani Wi­śnia­kow­ska ro­ze­śmia­ła się rów­nież, ale za­raz opa­no­wa­ła swo­ją we­so­łość i to z taką miną, jak gdy­by to był pew­ne­go ro­dza­ju nie­takt.

– Śmie­je się, a wca­le mi nie do śmie­chu.

– Mniej­sza o nie­go zresz­tą – do­rzu – ciła po chwi­li – ale niech mi pan po­wie, co z tego wszyst­kie­go bę­dzie.

– Z cze­go?

– Ano ze wszyst­kie­go: z tej woj­ny, z tej dro­ży­zny.

– Czy ja wiem, pro­szę pani.

– To wszy­scy to mó­wią! – wy­buch­nę­ła Wi­śnia­kow­ska z ta­kim ak­cen­tem roz­cza­ro­wa­nia w gło­sie, jak gdy­by wła­śnie Ma­lic­ki był po­wi­nien dać jej ja­sną i wy­raź­ną od­po­wiedź na drę­czą­ce ją py­ta­nia.

Ma­lic­ki z re­zy­gna­cją roz­ło­żył ręce.

– A któż to może wie­dzieć, co bę­dzie?

– To praw­da. Ja wiem tyl­ko, że jest głu­pio. Mo­gli już byli do mo­jej śmier­ci z temi wszyst­kie­mi awan­tu­ra­mi po­cze­kać.

Ma­lic­ki chciał się już po­że­gnać, ale Wi­śnia­kow­ska przy­trzy­ma­ła go za rękę i, zmie­nia­jąc ton, ode­zwa­ła się szyb­ko:

– Nie mów­my już o tem: Czło­wiek się tyl­ko de­ner­wu­je nie­po­trzeb­nie, a nic nie po­ra­dzi. Jak­że się panu po dwóch la­tach wy­da­je War­sza­wa?

– Nie­wie­le się zmie­ni­ła.

– Daw­nych zna­jo­mych musi pan wciąż spo­ty­kać?

Ma­lic­ki spo­dzie­wał się tego py­ta­nia, po­nie­waż po­wta­rza­ło się ono za każ­dym ra­zem. I czuł do­brze, że Wi­śnia­kow­skiej cho­dzi­ło o

Dar­ską. Wciąż sta­ra­ła się tak na­krę­cić do wspo­mnień roz­mo­wę, aby za­trą­cić o śpie­wacz­kę. Dla Ma­lic­kie­go był to już te­mat naj­zu­peł­niej obo­jęt­ny. Daw­na ko­chan­ka prze­sta­ła dla nie­go ist­nieć. Wie­dział, że po­rzu­ci­ła ka­ry­erę sce­nicz­ną i wy­szła za mąż za wła­ści­cie­la skle­pu ko­lo­nial­ne­go, Wi­dul­skie­go. Raz wi­dział ją w do­roż­ce, zprze­pa­ską Czer­wo­ne­go Krzy­ża na ra­mie­niu i spo­tka­nie to nie wy­war­ło na nim naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Ale na wszel­kie alu-zye Wi­śni akow­ski ej po­zo­sta­wał głu­chy. I na­raz przy­szło mu na myśl, że trze­ba już raz ba­bie kil­ka słów o Dar­skiej po­wie­dzieć, bo in­a­czej bę­dzie go wiecz­nie za­nu­dza­ła. Ode­zwał się więc:

– Przed­wczo­raj spo­tka­łem na uli­cy moją daw­ną zna­jo­mą pan­nę Dar­ską, to jest obec­nie pa­nią Wi­dul­ską.

– Aa!…

Na twa­rzy pani Wi­śni akow­ski ej od­ma­lo­wał się wy­raz go­rącz­ko­we­go za­cie­ka­wie­nia. Wpi­ła się oczy­ma w Ma­lic­kie­go, jak gdy­by chcąc mu z miny wy­czy­tać to, co zo­sta­ło nie­do­po­wie­dzia­ne. Ale Ma­lic­ki cią­gnął naj­obo­jęt­niej­szym w świe­cie to­nem:

– Musi w ja­kimś szpi­ta­lu pra­co­wać, bo mia­ła na ręce prze­pa­skę.

– To te­raz w mo­dzie – od­par­ła pani Wi­śnia­kow­ska zgryź­li­wie. Sa­ni­ta­ry­usz­ki nie cie­szy­ły się jej wzglę­da­mi. – To pan wie, że ona za mąż wy­szła?

– Czy­ta­łem w Ku­ry­erze.

– Świet­ną par­tyę zro­bi­ła. Ten Wi­dul­ski to bar­dzo za­moż­ny czło­wiek. Ta­kie ko­bie­ty…

I na­raz umil­kła tro­chę zmie­sza­na. Ma­lic­ki nie uczuł się do­tknię­tym, ale w tej chwi­li wy­da­ło mu się, że wo­gó­le cała ta roz­mo­wa z pa­nią Wi­śnia­kow­ską o Dar­skiej była naj­zu­peł­niej nie­po­trzeb­na. So­bie mógł zresz­tą tyl­ko winę przy­pi­sy­wać. Ogar­nę­ło go uczu­cie na­głej nudy i nie­sma­ku.

– No, ja mu­szę ucie­kać.

– Prze­pra­szam pana, że go tak nu­dzi­łam. Ale ja jak kogo zna­jo­me­go zo­ba­czę, to się za­raz na nie­go rzu­cam, żeby choć chwi­lę po ludz­ku po­roz­ma­wiać. Z Lu­dwi­kiem osza­leć moż­na.

– Uf! – ode­tchnął, zna­la­zł­szy się za drzwia­mi. Mimo całą sym­pa­tyę i po­błaż­li­wość, jaką miał dla Wi­śnia­kow­skich, chwi­la­mi za­czy­na­li go już za bar­dzo nu­dzić. Miał dość cią­głych uty­ski­wań męża na żonę i żony na męża.

Na uli­cy ogar­nę­ło go wra­że­nie chło­du. Dzień byl po­god­ny, sło­necz­ny, ale już zim­ny. Ma­lic­ki za­wa­hał się, czy­by nie wró­cić na górę po pal­tot. Z okna wy­da­wa­ło mu się, że było cie­pło, co praw­da okno wy­cho­dzi­ło na sło­necz­ną stro­nę. I nad tą kwe­styą – czy wró­cić na górę czy nie – roz­my­ślał w bra­mie z pięć mi­nut, aż póki wresz­cie nie zdał so­bie na­gle spra­wy z cho­ro­bli­wo­ści tego ro­dza­ju wa­hań.

– Ja już na­praw­dę je­stem na dro­dze do do­sta­nia bzi­ka.

I ru­szył szyb­ko na­przód. Nie miał sta­łej re­stau­ra­cyi i co­dzien­nie ja­dał obia­dy gdzie­in­dziej. Dziś przy­szła mu ocho­ta pójść do jed­nej z re­stau­ra­cyi na Pla­cu Te­atral­nym. Aby się do­stać z Kru­czej na Mar­szał­kow­ską, skrę­cił w Hożą i na­gle uj­rzał rzecz, jak na mia­sto gro­te­sko­wo nie­zwy­kłą. Przed jed­nym z do­mów na chod­ni­ku naj­spo­koj­niej le­ża­ła kro­wa. Mi­mo­wo­li nie mógł się po­wstrzy­mać od uśmie­chu. Mi­ja­jąc bra­mę, zo­ba­czył w głę­bi po­dwó­rza parę koni, wóz wy­so­ko wy­ła­do­wa­ny po­ście­lą i ja­ki­miś do­mo­wy­mi gra­ta­mi, całe ko­czow­ni­cze go­spo­dar­stwo. Ja­cyś chło­pi ze wsi, nisz­czo­nych już przez woj­nę, zna­leź­li tam so­bie chwi­lo­wy przy­tu­łek. Ma­lic­ki miał już czas się przy­zwy­cza­ić do tego ro­dza­ju scen ro­dza­jo­wych, mimo to, za każ­dym ra­zem bu­dzi­ło się w nim nie­okre­ślo­ne zdu­mie­nie.

– Po co to wszyst­ko?

Na Mar­szał­kow­skiej, przed dwor­cem wie­deń­skim gę­sty tłum, za­jąw­szy oba chod­ni­ki, wy­cze­ki­wał prze­wo­zu ran­nych. Ma­lic­ki ze­szedł na śro­dek uli­cy, aby jak naj­prę­dzej wy­mi­nąć zbie­go­wi­sko. Ran­nych nie chciał oglą­dać; na­stro­je wo­jen­ne draż­ni­ły go i przy­gnę­bia­ły w naj­wyż­szym stop­niu. Na­gle usły­szał, że ktoś woła za nim po na­zwi­sku.

Od­wró­cił się i uj­rzał mło­de­go czło­wie­ka, o wiej­skiej mi­nie, ele­ganc­kie­go. Oczy­wi­ście był to ktoś zna­jo­my, ale kto, tego – bij za­bij – nie mógł so­bie w pierw­szej chwi­li przy­po­mnieć.

– Nie po­zna­je mię pan? Mal­wicz.

Mal­wicz! Mło­dy oby­wa­tel ziem­ski z pod War­sza­wy, zna­jo­my Dar­skiej. Ma­lic­ki z ucie­chą uści­snął go za rękę. Mal­wicz był je­dy­nym zna­jo­mym z ca­łe­go tego okre­su jego ży­cia, po któ­rym zo­sta­ło mu sym­pa­tycz­ne wspo­mnie­nie.

– Zmie­nił się pan. Wąsy pan ogo­lił.

– A pan bro­dę. Wła­ści­wie pan się wię­cej zmie­nił, ale ja pana od­ra­zu po­zna­łem – śmiał się Mal­wicz. – Czy pan tak­że dla oszczęd­no­ści się goli?

– Jak­to dla oszczęd­no­ści?

– Ja dla oszczęd­no­ści. Mam kosz­tow­ną ma­szyn­kę, więc chcę ją te­raz jak naj­bar­dziej wy­zy­skać.

– Do­bry spo­sób.

– Ży­cie uczy po­my­sło­wo­ści. Ale mniej­sza o to. Co pan w War­sza­wie po­ra­bia?

Ma­lic­ki chwi­lę my­ślał, jak gdy­by chcąc so­bie sa­me­mu przedew­szyst­kiem zdać z tego spra­wę.

– Nic – mruk­nął znie­chę­co­nym to­nem.

– Bez­dom­ny?

– Tak.

– To tak samo, jak i ja.

– Są u pana Pru­sa­cy?

– I tak ślicz­nie się za­go­spo­da­ro­wa­li, że po­tem, co się na­zy­wa­ło "u mnie", ani śla­du już nie­ma.

Ma­lic­ki tro­chę po­dejrz­li­wie spoj­rzał na Mal­wi­cza. Pa­mię­tał do­brze, że Mal­wicz miał ma­ją­tek pod samą War­sza­wą, wy­da­ło mu się więc mało praw­do­po­dob­nem, aby Pru­sa­cy mo­gli już tam być. Mal­wicz po­chwy­cił i zro­zu­miał jego spoj­rze­nie.

– Ja już nie miesz­kam tam, gdzie miesz­ka­łem. Przed ro­kiem zro­bi­łem taki in­te­res, żem się za­mie­nił na ma­ją­tek. I usa­do­wi­łem się nad gra­ni­cą. W Mław­skiem. Mia­łem tam róż­ne kom­bi­na­cye fi­nan­so­we, któ­re mię do tego skło­ni­ły, ale cho­dzi­ło mi tak­że i o to, żeby być tro­chę da­lej od War­sza­wy. Mia­łem za­miar roz­po­cząć so­lid­ne ży­cie. Ale ja się wi­docz­nie uro­dzi­łem pod ja­kąś nie­cno­tli­wą gwiaz­dą. Bo, o za­kład, od dzie­ciń­stwa, ile razy uczy­ni­łem ja­kieś cno­tli­we po­sta­no­wie­nie, za­wsze mi to wy­cho­dzi­ło na złe.

– Bi­twa, u pana była?

– Dzie­więć dni prze­sie­dzia­łem w piw­ni­cy. Po czte­rech dniach tak się przy­zwy­cza­iłem, jakg­dy­bym się od dziec­ka wy­cho­wy­wał w piw­ni­cach pod­czas bi­tew.

– Pan żar­tu­je, ale to prze­cież strasz­ne.

– Ja mam tę do­brą za­le­tę, że wszel­kie prze­ciw­no­ści losu zno­szę z fi­lo­zo­ficz­nym spo­ko­jem. Do­kąd pan idzie?

– Na obiad.

– Do re­stau­ra­cyi?

– Tak.

– To pój­dzie­my ra­zem. Pa­mię­ta pan, ja­ke­śmy się sto­ło­wa­li u "Zjed­no­czo­nych Zie­mia­nek"?

– Aha!…

Ma­lic­ki czuł, że, sko­ro po­ru­szy­li te wspo­mnie­nia, roz­mo­wa bar­dzo ła­two mo­gła zejść na Dar­ską. I aby do tego nie do­pu­ścić, szyb­ko zmie­nił te­mat.

– Jak pan my­śli, ta woj­na z kil­ka mie­się­cy po­trwa jesz­cze?

Mal­wicz zmru­żył iro­nicz­nie oczy.

– Ile?

– Kil­ka mie­się­cy.

– Szyb­ko pan wo­ju­je.

– No, a we­dług pana ileż cza­su to może po­trwać?

– Dwa, trzy lata.

– Na­praw­dę pan tak my­śli? – wy­krzyk­nął Ma­lic­ki, ale mo­men­tal­nie przy­szło mu na myśl, że mło­dy oby­wa­tel, wy­czuw­szy w nim pew­ną trwo­gę, po­pro­stu go "na­bie­ra". Od­ra­zu więc zmie­nił ton i ode­zwał się z uda­nym hu­mo­rem:

– W ta­kim ra­zie bę­dzie­my się mu­sie­li przy­zwy­cza­ić do cho­dze­nia po mro­zie nago.

– Przy­zwy­cza­imy się do wie­lu rze­czy.

– Tak – mruk­nął Ma­lic­ki. Chciał od­po­wie­dzieć ja­kimś żar­tem Mal­wi­czo­wi, ale już mu nie star­czy­ło po­my­słu. Hu­mor jego wy­czer­pał się od­ra­zu.

We drzwiach re­stau­ra­cyi Mal­wicz przy­trzy­mał na­gle Ma­lic­ki ego za rękę.

– Pa­nie, jed­na rzecz…

– Słu­cham.

– Nie bę­dzie­my wca­le mó­wi­li o woj­nie, ani o po­li­ty­ce.

– Ależ do­sko­na­le.

– Kto się pierw­szy ode­zwie, sta­wia bu­tel­kę wina.

– No, to wca­le nie bę­dzie­my pili, bo sko­ro pan pro­po­nu­je za­kład, to się pan bę­dzie pil­no­wał, a ja się nie ode­zwę na­pew­no.

– W każ­dym ra­zie zga­dza się pan na ten wa­ru­nek?

– Zga­dzam.

– A te­raz na­pij­my się wód­ki. Wi­dzę, że pan mar­kot­ny, i to panu na­pew­no do­brze zro­bi.

– Może.

Ma­lic­ki od przy­jaz­du do War­sza­wy nic nie pił i na­gle przy­szedł mu ogrom­ny ape­tyt na wód­kę.

– Po­tem na­pi­je­my się wina – poza za­kła­dem.

– Cięż­kie cza­sy.

– Wy­jąt­ko­wo, aby ob­lać spo­tka­nie.

Wy­pi­li przy bu­fe­cie po trzy kie­lisz­ki wód­ki. Kie­dy po­wró­ci­li do sto­li­ka, Mal­wicz, za­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa, ode­zwał się z uśmie­chem:

– Roz­ma­wia­łem nie­daw­no o panu.

– O mnie? Z kim?

– Z Dar­ską.

– Aa!…

Ma­lic­ki chciał unik­nąć roz­mo­wy o Dar­skiej, ale osta­tecz­nie przy­szło mu na myśl, że to nie mia­ło sen­su.

– Kie­dy ją pan wi­dział?

– Kil­ka dni temu. Bar­dzo sym­pa­tycz­nie pana wspo­mi­na­ła.

– Spo­dzie­wam się – po­my­ślał Ma­lic­ki cy­nicz­nie.

– W ostat­nich cza­sach ona ogrom­nie się zmie­ni­ła – cią­gnął Mal­wicz.

– Pod ja­kim wzglę­dem?

– Spo­waż­nia­ła. Wie pan, że w szpi­ta­lu pra­cu­je.

– To te­raz mod­ne.

– Nie, ona na­praw­dę pra­cu­je, z wiel­kiem prze­ję­ciem. Żoł­nie­rze bar­dzo ją lu­bią.

Ma­lic­kie­go za­dzi­wi­ło uzna­nie, z ja­kiem Mal­wicz mó­wił o Dar­skiej. I to na­su­nę­ło mu na­gle przy­pusz­cze­nie, że może Mal­wicz ro­man­so­wał te­raz z Dar­ską. Spoj­rzał na nie­go ba­daw­czo. Nie umiał so­bie wy­obra­zić Dar­skiej w roli sa­ma­ry­tan­ki.

– A jej mąż? – ode­zwał się po chwi­li, przy­pa­tru­jąc się wciąż pil­nie Mal­wi­czo­wi. Cie­kaw był, ja­kim to­nem mło­dy oby­wa­tel bę­dzie mó­wił o mężu Dar­skiej. Miał na­dzie­ję, że z tego uda mu się coś wy­wnio­sko­wać.

Mal­wicz od­parł spo­koj­nie:

– Jej mąż? Taki so­bie… ku­piec, ale zda­je się, że bar­dzo po­czci­wy i przy­zwo­ity czło­wiek.

– Bo­ga­ty?

– Dość.

– Ach! więc po­pro­stu dla ma­jąt­ku wy­szła za nie­go.

– Otóż… nie… Po­dob­no bar­dzo się ko­cha­ją.

Ma­lic­ki ro­ze­śmiał się iro­nicz­nie.

– Ach tak!

I ów pan Wi­dul­ski, któ­re­go nig­dy w ży­ciu na oczy nie wi­dział, wy­dał mu się na­gle bar­dzo sym­pa­tycz­nym czło­wie­kiem, za­słu­gu­ją­cym na duże współ­czu­cie. Wy­obra­żał go so­bie jako pro­ste­go i dziel­ne­go czło­wie­ka, któ­ry się nie znał oczy­wi­ście na wy­ra­fi­no­wa­nych [pod­stę­pach ko­kie­te­ryi i dał się opę­tać prze­wrot­nej awan­tur­ni­cy.

– Więc się ko­cha­ją… No… no… Ona go ko­cha?

– Pan jest do niej uprze­dzo­ny – od­parł spo­koj­nie Mal­wicz.

– Znam ją.

– Woj­na po­zmie­nia­ła lu­dzi.

– Prze­grał pan, prze­grał pan! – krzyk­nął ze zło­śli­wą ucie­chą Ma­lic­ki. – Mie­li­śmy o woj­nie nie wspo­mi­nać

Mal­wicz uśmiech­nął się za­gad­ko­wo.

– Do­brze się sta­ło. Mamy oka­zyę do wy­pi­cia bu­tel­ki.III.

Ma­lic­ki pod ko­niec obia­du tak się roz­ocho­cił, że, kie­dy Mal­wicz koło pią­tej wstał i oświad­czył, że musi ucie­kać, za nic w świe­cie nie chciał go pu­ścić. Ale Mal­wicz miał ja­kiś pil­ny in­te­res na mie­ście i nie dał się sku­sić bra­wu­ro­wym za­pew­nie­niom Ma­lic­ki ego, że każ­dy in­te­res moż­na odło­żyć. Umó­wi­li się więc tyl­ko, że się jesz­cze spo­tka­ją wie­czo­rem w te­atrze na ope­ret­ce. To po­wtór­ne spo­tka­nie było na­wet po­nie­kąd ko­niecz­ne, gdyż w za­pa­le roz­mo­wy je­den i dru­gi tak czę­sto wy­kra­cza­li prze­ciw­ko wspól­ne­mu za­strze­że­niu, aby nie wspo­mi­nać o woj­nie, że na­wza­jem po­zo­sta­li so­bie win­ni po kil­ka bu­te­lek wina.

Ale Ma­lic­ki pierw­szy raz od przy­jaz­du do War­sza­wy mógł się szcze­rze roz­ga­dać. Zwie­rzył się Mal­wi­czo­wi ze wszyst­kich trosk, ja­kie go drę­czy­ły, no i mu­siał się z nim zgo­dzić, że poza wszyst­kiem jed­ną z głów­nych przy­czyn jego neu­ra­ste­nicz­ne­go przy­gnę­bie­nia było osa­mot­nie­nie, w ja­kiem żył. To też po­sta­no­wił tryb ży­cia zmie­nić, zbli­żyć się do lu­dzi, szu­kać to­wa­rzy­stwa i roz­ryw­ki.

I aby tę re­for­mę od­ra­zu w ży­cie wpro­wa­dzić, po­sta­no­wił za­cząć od zło­że­nia wi­zy­ty Bro­nie­wi­czom. Osta­tecz­nie – raz na­le­ża­ło się zde­cy­do­wać. Nie był wpraw­dzie od­po­wied­nio na wi­zy­tę ubra­ny, no, ale w cha­rak­te­rze bez­dom­ne­go zbie­ga mógł mieć pra­wo do pew­nej wy­ro­zu­mia­ło­ści. Jed­nak­że przy­szło mu na­myśl, że w dro­bia­zgach na­le­ża­ło wy­gląd swój od­świe­żyć. Koł­nie­rzyk miał już brud­ny, kra­wat po­mię­ty, man­kie­ty od ko­szu­li po­strzę­pio­ne. Mu­siał więc po­za­ła­twiać od­po­wied­nie spra­wun­ki. Mimo po­śpie­chu za­ję­ło mu to pra­wie go­dzi­nę cza­su.

W sa­lo­nie u Bro­nie­wi­czów Ma­lic­ki cze­kał, dość dłu­go. Wresz­cie uka­za­ła się pani. Wy­so­ka, sma­gła bru­net­ka, bar­dzo ele­ganc­ka, ale ra­czej brzyd­ka, niż przy­stoj­na. Ta­kie od­niósł pierw­sze wra­że­nie.

Znał już Bro­nie­wi­czo­wą z fo­to­gra­fii, któ­rych całą ko­lek­cyę po­sia­da­ła jego żona. W na­tu­rze ku­zyn­ka Fela wy­da­ła mu się znacz­nie mniej przy­stoj­ną, niż na fo­to­gra­fiach. Zresz­tą były to prze­waż­nie zdję­cia ama­tor­skie, nie­wiel­kie i twa­rzy nie moż­na było do­brze roz­róż­nić.

– Miło mi ku­zy­na po­wi­tać. Sły­sza­łam o panu bar­dzo wie­le od Zosi, to jest nie sły­sza­łam, lecz pi­sa­ła mi, bo­śmy już się po wa­szym ślu­bie nie wi­dzia­ły. Do­my­ślam się, że i panu ona o mnie mu­sia­ła opo­wia­dać.

– Na­wet bar­dzo dużo.

– To nam uła­twia zna­jo­mość.

Ma­lic­ki skło­nił się z uśmie­chem.

– Ja­kież z tych opo­wia­dań od­niósł pan o mnie wra­że­nie?

Ma­lic­kie­go za­sko­czy­ło tro­chę znie­nac­ka to szcze­re py­ta­nie i po chwi­li do­pie­ro wy­krztu­sił:

– Bar­dzo do­dat­nie.

Słu­żą­cy wniósł tacę z przy­bo­ra­mi do her­ba­ty i to prze­rwa­ło na chwi­lę roz­mo­wę. W cią­gu tej chwi­li mil­cze­nia Ma­lic­ki po­chwy­cił na so­bie ba­daw­cze i jak­by zlek­ka iro­nicz­ne spoj­rze­nie Bro­nie­wi­czo­wej. I te­raz do­pie­ro przy­szło mu na myśl, że może znać było po nim, że tro­chę za dużo wy­pił.

– Panu moc­nej, czy sła­bej? A może pan z cy­try­ną pija? – ode­zwa­ła się Bro­nie­wi­czo­wa, za­bie­ra­jąc się do na­le­wa­nia her­ba­ty.

Ma­lic­ki się za­czer­wie­nił. – "Czę­stu­je mię cy­try­ną, bo spo­strze­gła, że je­stem pi­ja­ny".

Tak go to zmie­sza­ło, że oma­ło nie upu­ścił fi­li­żan­ki, któ­rą mu po­da­wa­ła Bro­nie­wi­czo­wa.

– Nie, nie, nie, dzię­ku­ję.

– Ład­nie się im za­pre­zen­tu­ję – my­ślał z prze­ra­że­niem.

I ner­wo­wo wy­cze­ki­wał uka­za­nia się Bro­nie­wi­cza.

– Ale, mia­łam parę dni temu od Zosi kar­tę – ode­zwa­ła się na­gle Bro­nie­wi­czo­wa.

– Mia­ła pani?

Bro­nie­wi­czo­wa ro­ze­śmia­ła się we­so­ło.

– Ze­lek­try­zo­wa­ła pana ta wia­do­mość. To jest za­ko­cha­ny mąż.

– Bo ja już dość daw­no li­stu nie mia­łem.

– Za­raz panu po­ka­żę. Bro­nie­wi­czo­wa wy­szła z sa­lo­nu, a Ma­lic­ki sko­rzy­stał z tej chwi­li, aby sko­czyć do lu­stra i spraw­dzić swój wy­gląd. Miał tro­chę oczy za­czer­wie­nio­ne. Zdzi­wi­ło go to, bo osta­tecz­nie tak wie­le znów nie wy­pił, zda­rza­ło mu się trzy razy wię­cej wy­pi­jać i trzy­mał się do­brze. Tłó­ma­czył to so­bie tem, że na jego przede­ner­wo­wa­ne uspo­so­bie­nie al­ko­hol po­dzia­łał sil­niej, niż zwy­kle. Ale trud­no było wy­kła­dać to Bro­nie­wi­czom.

Wró­cił na miej­sce, bo­jąc się, żeby go Bro­nie­wi­czo­wa nie za­sta­ła przed lu­strem. Ale Bro­nie­wi­czo­wa za­sia­dy­wa­ła się w są­sied­nich po­ko­jach. Naj­wi­docz­niej szu­ka­ła kar­ty, któ­rą mu­sia­ła za­rzu­cić. Ma­lic­ki po­czął się roz­glą­dać po sa­lo­nie i na­raz o mało nie krzyk­nął. Zo­ba­czył ob­raz, któ­ry znał do­sko­na­le. Był to zi­mo­wy pej­zaż Fa­ła­ta, któ­ry wi­siał u Dar­skiej.

– Nie!

Tak mu się to wy­da­ło nie­moż­li­wem i nie­praw­do­po­dob­nem, że aż wstał i pod­szedł, żeby spraw­dzić. I nie mógł mieć naj­mniej­szej wąt­pli­ści. To samo. Ob­raz był za­wie­szo­ny w ką­cie w nie­ko­rzyst­nem miej­scu, tak że moż­na było go od­ra­zu nie spo­strzedz. Ale nie trud­no było do­my­ślić się dro­gi, jaką się tu do­stał. Oczy­wi­ście po osta­tecz­nem ze­rwa­niu z Dar­ską Bro­nie­wicz po­od­bie­rał jej ob­ra­zy i po­za­wie­szał je we wła­snym sa­lo­nie. Ma­lic­kie­go ogar­nę­ło uczu­cie po­gar­dli­we­go nie­sma­ku.

– A to bał­wan!…

Naj­le­piej był­by wo­lał, aby Bro­nie­wicz wy­szedł do sa­lo­nu te­raz wła­śnie, póki nie było żony. Sam zresz­tą nie po­tra­fił­by so­bie zdać spra­wy – dla­cze­go. Wy­obra­żał so­bie, że to spo­tka­nie bę­dzie bar­dzo głu­pie. I draż­ni­ło go wy­cze­ki­wa­nie tego mo­men­tu.

Mi­nę­ło dzie­sięć mi­nut, kwa­drans, Bro­nie­wi­czo­wa się nie po­ka­zy­wa­ła. Ma­lic­ki wy­pił po­wo­li her­ba­tę i my­ślał o tem, że go in­tu­icyą nie omy­li­ła. Fela nie była sym­pa­tycz­na. Przy­zwy­cza­ił się na­zy­wać ją w my­ślach "Felą", bo tak wciąż sły­szał od żony. Ale już w opo­wia­da­niach żony Fela nie przed­sta­wia­ła mu się sym­pa­tycz­nie.

Bro­nie­wi­czo­wa uka­za­ła się wresz­cie z po­wro­tem.

– Prze­pra­szam pana, że tak dłu­go ka­za­łam na sie­bie cze­kać, ale wo­bec ta­kiej na­gro­dy…

I z uśmie­chem po­da­ła Ma­lic­kie­mu kar­tę, któ­rą on go­rącz­ko­wo po­chwy­cił. Ale za­raz do­znał uczu­cia roz­cza­ro­wa­nia. Była to ilu­stro­wa­na pocz­tów­ka z wi­do­kiem ja­kie­goś we­nec­kie­go pa­ła­cu. Re­pro­duk­cya zaj­mo­wa­ła całą kar­tę, tak że na pi­sa­nie po­zo­sta­wał za­le­d­wie wą­ziu­teń­ki skra­wek. I na­tem było kil­ka słów naj­ba­nal­niej­szych, ja­kie so­bie wy­obra­zić moż­na: "Po­go­da cu­dow­na, ba­wię się do­sko­na­le". Zwłasz­cza to "ba­wię się do­sko­na­le" przy­kro do­tknę­ło Ma­lic­kie­go.

– Win­szu­ję – po­my­ślał iro­nicz­nie.

I nie umiał na­wet za­ma­sko­wać tego wra­że­nia, bo Bro­nie­wi­czo­wa ode­zwa­ła się ta­kim to­nem, jak­by wy­czu­ła to, co my­ślał:

– Po­wi­nien się pan cie­szyć, że Zo­sia jest przy­najm­niej zda­le­ka od tego wszyst­kie­go.

– Ależ ma się ro­zu­mieć.

– Pa­trzę, kie­dy wy­sła­ne – do­rzu­cił po chwi­li, oglą­da­jąc kar­tę na wszyst­kie stro­ny.

– I ja to już sta­ra­łam się zba­dać, ale Zo­sia dat nie pi­sze nig­dy a stem­ple po­za­ma­zy­wa­ne. Z Włoch, przy­pusz­czam, że ze dwa ty­go­dnie mu­sia­ło wę­dro­wać. Ja od męża do­sta­ję li­sty po trzech ty­go­dniach.

– To męża pani nie­ma w War­sza­wie?

– Mój mąż jest w Szwaj­ca­ryi.

– Aa!…

Ma­lic­ki przy­brał stro­ska­ny wy­raz twa­rzy, jak wy­pa­da­ło na roz­mo­wę z żoną, któ­rą wy­pad­ki wo­jen­ne roz­dzie­li­ły z mę­żem. Ale Bro­nie­wi­czo­wa nie bar­dzo była tą roz­łą­ką prze­ję­ta. I spoj­rzaw­szy na Ma­lic­kie­go, par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Wi­dzę, że pan ma za­miar skła­dać mi kon­do­len­cyę. Nie, to nie­po­trzeb­ne. Ja dość męż­nie swo­ją sa­mot­ność zno­szę. Zresz­tą mój mąż, gdy­by chciał, każ­dej chwi­li mógł­by po­wró­cić.

– A dla­cze­go nie wra­ca?

– Bo się boi.

Szcze­rość tej od­po­wie­dzi roz­śmie­szy­ła Ma­lic­kie­go.

– Niech się pan nie śmie­je. Pi­sze mi, że jest cho­ry, że le­ka­rze ab­so­lut­nie nie chcą mu te­raz po­zwo­lić na tak dłu­gą po­dróż, ale ja wiem co o tem są­dzić.

– Może jed­nak na­praw­dę mąż pani jest nie zdrów.

– Ależ, pa­nie, nie­ma zdrow­sze­go czło­wie­ka od mo­je­go męża, Pan go zna prze­cież.

– Bar­dzo mało. Raz, czy dwa spo­ty­ka­li­śmy się…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: