- W empik go
Wróżda - ebook
Wróżda - ebook
Krwawe i niespokojne czasy przed panowaniem pierwszych Piastów. Draconis – potomek ludzkiej kobiety i boga Żmija – po latach tułaczki powraca na ziemię przodków, opętany żądzą zemsty. Chce odebrać dziedzictwo, które zostało mu skradzione, odzyskać godność, którą zdeptano. Na drodze do dopełnienia wróżdy – okrutnej zemsty rodowej, staje przeciwko niemu słowiański kniaź Popiołowłosy, władca grodu Giecz. To dopiero początek burzliwego ciągu zdarzeń, w którym główną rolę gra przeklęty, złakniony krwi miecz, Czerwień.
Czy zatrute żądzą zemsty serce wojownika uleczy dopełnienie starosłowiańskiej wróżdy?
W nowym wydaniu swojej pasjonującej powieści historyczno-fantastycznej Marcin Sindera zaprasza do tajemniczego, starosłowiańskiego świata wojów, żerców, rębajłów i spektakularnych bitew, które na długo pozostają w pamięci. „Wróżda” to pełnokrwiści bohaterowie, których losami będziesz żyć do ostatniej strony!
Marcin Sindera – autor powieści „Wróżda” i „Żmij”. Rocznik 1987, obecnie gliwiczanin. Fan starej polskiej literatury fantasy i science fiction, słuchacz progresywnego rocka. Pomysłodawca i główny koordynator konwentu Bebok – śląskich dni z grami fabularnymi i planszowymi. Zapalony mistrz gry. W wolnych chwilach kolarz oraz miłośnik górskich wycieczek. Z wykształcenia mikrobiolog.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66503-98-4 |
Rozmiar pliku: | 6,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zemsta trawi ciało jak jad. Niczym niepowstrzymana, krąży we krwi i rozprzestrzenia się po organizmie. Zagnieżdża się w mózgu, który nie pozwala o niej zapomnieć. Zatruwa serce, które boli na wspomnienie krzywdy. Przyśpiesza oddech. Docierając do mięśni, zaciska boleśnie dłonie w pięści. Ciało nie broni się przed zemstą tak, jak broniłoby się przed jadem żmii czy pszczoły, lecz kumuluje truciznę i pozwala jej działać tak długo, aż ta przemieni się w energię napędzającą człowieka.
Nazywał się Draconis. Był Sklavenem, spłodzonym z ludzką kobietą, potomkiem boga Żmija. Postanowił odebrać ziemię, którą mu skradziono, odzyskać godność, którą zdeptano, odpłacić wrogowi, który go zranił. Niósł ogień i miecz, którymi leczył truciznę zagnieżdżoną w swym sercu. Miał prawo do wróżdy. Był chory na zemstę.ROZDZIAŁ I
Człowiek z północy
Po przepłynięciu Słonej Wody trzy drakkary przybiły do brzegu w wielkiej osadzie w rozlewisku Vistuli. Ludzie z północy zamierzali sprzedać tutejszym plemionom żelazną broń i pancerz, kupić jantar dla swoich kobiet, zdobyć niewolników, wieczorem zaś pohulać do woli w tawernie. W przeciwieństwie do reszty załogi Draconis nie planował dłuższego pobytu i korzystania z atrakcji Gdani, jak zwano tę osadę. Jego celem były grody na południu, w głębi lechickiej ziemi.
– Jesteś pewny, że to dobry pomysł? – zapytał białowłosy, potężnie zbudowany rębajło. – Powiedz słowo, a cała drużyna pójdzie za tobą w ogień.
– Dziękuję wam, ale łatwiej mi będzie uniknąć wzroku tutejszych ludzi, jeśli będę podróżował samotnie. Zbrojna grupa takich jak my nie uszłaby uwagi kniaziów. Zapewne przyszłoby nam stanąć przeciw ich wojom w murze tarcz, a tego chcę uniknąć – rzekł Draco.
– Czyż może być coś piękniejszego niż zgiełk bitwy? – zaśmiał się olbrzym. – Wszak do walki stworzyli nas bogowie!
– Zostańcie tutaj. Zabawcie się, dobijcie targu. Znasz się na tym doskonale, przyjacielu.
Draconis jeszcze chwilę przekomarzał się z drużynnikiem, ale ostatecznie podziękował za pomoc. Wojowie nie pytali o nic więcej, pożegnali Sklavena i życzyli mu szczęścia. Serce wojownika ściskał żal, że opuszcza dzielną kompanię, dlatego szybko, bez zbędnych słów rozstał się z towarzyszami.
Za kilka wilczych skór kupił od koniarza małego, ale bardzo wytrzymałego konika wraz z siodłem i uprzężą. Przerzucił mu przez grzbiet liczne juki, by samemu nieść na plecach tylko to, co niezbędne. Nim ruszył w drogę, zajrzał jeszcze do jednej z karczm, aby wynająć przewodnika. Lechickie puszcze były bardzo niebezpieczne, pełne dzikich stworów i zdradzieckich mokradeł.
Wojownik wkroczył do mrocznego i zadymionego pomieszczenia. Śmierdziało w nim spoconymi ciałami, pieczoną rybą i rozlanym piwem. Bywalcy przybytku nie zwrócili uwagi na rębajłę, gdyż oddawali się rozkoszom w ramionach duchen. Jedna z nich od razu uwiesiła się na Draconisie, ale ten odtrącił łaszącą się kobietę. Nie miał czasu na swawolę.
– Przewodnika szukam – rzucił do karczmarza.
Łysy starzec z bielmem na oku łypał chwilę na woja, po czym wskazał sękatym palcem na siedzącego w kącie mężczyznę, który obłapiał tęgą dziewkę.
– Jego zapytajcie – powiedział i wrócił do nalewania gościom piwa z beczki.
Mały, brudny, niepozorny kmieć popijał z kufla i bawił się odkrytym biustem postawnej dziewoi. Wcale nie zamierzał przerywać tej czynności, gdy Draconis stanął przed nim.
– Znasz tutejsze ziemie i szlaki? – Wojownik zaczął od konkretów.
– Może. Zależy, ile jesteś w stanie zapłacić – odparł z ociąganiem kurdupel.
Sklavena irytował smród panujący w pomieszczeniu. Miał wrażenie, że nim przesiąka, pragnął jak najszybciej dobić targu i wyrwać się na świeże powietrze.
– Będzie twoja, jeżeli zgodzisz się przeprowadzić mnie przez bagna. – W palcach wojownika pojawiła się srebrna moneta.
Oczy mężczyzny zapłonęły, gdyż mało kto w Gdani płacił monetami. Zrzucił z siebie grubaskę, zerwał się na nogi, rozlewając piwo, i chwycił przybysza pod ramię.
– Puszczę znam jak własną chałupę. Doprowadzę cię, gdzie tylko chcesz, panie, ale wyjdźmy z karczmy. Wielu jest tu takich, co będą ci źle życzyć. Porozmawiajmy na zewnątrz – szeptał wojownikowi na ucho, gdy opuszczali smrodliwą izbę. Kilka chwil później dobili targu.
Od tej pory Draconisowi w podróży miał towarzyszyć tylko konik i niepewnej reputacji przewodnik, którego zwali Wigoszczem.
W jukach wiózł Draco wiele dóbr, które teraz, na ziemi Sklavenów, stanowiły cały jego majątek. Prócz żywności dla siebie i zwierzęcia, ubrań oraz podstawowych przyborów miał srebro i artefakty zdobyte podczas łupieżczych wypraw. W skórzanych workach zmieścił złoty kielich, z którego wyznawcy ukrzyżowanego boga pili krew, zasuszoną łapę trolla i piękny szyszak z długą kitą z końskiego włosia. Jednak najcenniejszymi zdobyczami były przytroczona do boku wierzchowca okrągła tarcza z lipowych desek z żelaznym umbem pośrodku oraz miecz nazwany Czerwieniem. Draconis zdobył je, ratując córkę Króla Karłów porwaną przez ohydne trolle. Zarówno tarcza, jak i miecz były magiczne. Podobno wojownika dzierżącego w ręce ten szczyt nie dosięgnie żadna strzała ni oszczep. Miecz natomiast zahartowano we krwi smoka, co nadało klindze czerwony kolor i niewyobrażalną siłę. Zaklęta w orężu cząstka potwora żądała straszliwej zapłaty za swe moce. Jeżeli ostrze długo nie było zbroczone juchą, jego właściciel stawał się nerwowy i agresywny, w końcu zaś wybuchał gniewem tak srogim, że ktoś musiał zginąć zarąbany straszliwym mieczem. Nasycony krwią Czerwień zasypiał, a władający nim odzyskiwał zmysły. Sklaven nie dopuszczał jednak, by jakakolwiek siła kierowała jego poczynaniami. Gdy wraz z ludźmi z północy brał udział w łupieżczych wyprawach, rzucał się w wir walki i karmił spragniony brzeszczot posoką wrogów. Dzięki temu przeklęte ostrze dłużej pozostawało uśpione. Draco pilnie baczył, by Czerwień nie dostał się w niepowołane ręce. Słaby umysł łatwo uległby woli broni, a skutki mogłyby się okazać okrutne.
Pewnej nocy, gdy po trudnym, całodziennym marszu odpoczywali przy ognisku, przewodnik zaczął podpytywać wojownika.
– Panie, czy prawdą są historie, jakie o ludziach z północy opowiadają w Gdani? Że macie w sobie krew wilków? Że rodzicie się z ognia, a dzieciom dajecie krew do picia, by były silne?
Draconis nie ufał mężczyźnie, gdyż ten ciągle przyglądał się jego ekwipunkowi i sakwom i co rusz zerkał na ozdoby. Postanowił wzbudzić w nim strach i tym samym okiełznać jego chciwość.
– Swą podróż rozpocząłem pośród górskich szczytów, w mroźnej krainie, gdzie żyją ludzie-wilki. Nazywają nas tak, ponieważ niektórzy górale podczas pełni księżyca przemieniają się w zwierzęta i gnani zewem krwi wyruszają na polowanie. Biada temu, kto stanie na drodze wygłodniałej bestii! – Rzucił okiem na Wigoszcza i zauważywszy, że ten nieco pobladł, uśmiechnął się i kontynuował: – Osoby naznaczone klątwą wilkołactwa nie są zabijane czy prześladowane. Plemiona uważają ich brzemię za dar bogów, a sprzeciwiać się im to wielkie przewinienie. Wilkołaki odsuwają się od ludzi i żyją samotnie na obrzeżach grodów i osad. Ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi pierwsza przemiana, wielu zmiennokształtnych dowiaduje się o przekleństwie przypadkiem. Do największych tragedii dochodzi, gdy ich zwierzęca natura objawia się na oczach najbliższych. Zew gotuje krew w żyłach potwora i nie oszczędza nikogo: od kłów bestii ginie rodzina wilkołaka, a on tragiczne skutki furii poznaje dopiero po ponownej przemianie w człowieka. Niektórzy, zobaczywszy pokłosie swoich czynów, tracą zmysły lub od razu wieszają się na najbliższej gałęzi. Ci, którzy postanawiają żyć ze świadomością zbrodni, uciekają w głuszę, pochmurnieją i stają się zgorzkniali. Jednak dla mieszkańców wiosek z północy są zbyt cenni, by ludzie pozwolili im na żałobną tułaczkę, wilkołaki są bowiem najgroźniejszymi wojami tamtejszych plemion.
Opowieść wywarła na przewodniku oczekiwane wrażenie. Gdy Draco mówił, Wigoszcz bez końca wykonywał gest mający odpędzić złe moce.
– Ale ty, panie, jesteś normalny? Nie ma w tobie wilka? – zadał pytanie, które miało uspokoić jego nadszarpnięte nerwy.
Wojownik nie odpowiedział od razu. Spojrzał spode łba na rozmówcę, a blask ognia odbił się w jego złotych jak u węża, zimnych oczach.
– Możesz spać spokojnie... – wychrypiał i jeszcze warknął, szczerząc groźnie zęby.
Kmieć podskoczył na konarze, na którym siedział. Nie chciał już rozmawiać, przestraszony wywołaną przez siebie historią. Przykrył się derką i próbował zasnąć, dygocząc ze strachu przed człowiekiem, którego wiódł ku potężnym grodom południa.
Choć w historii, którą przytoczył wojownik, było ziarno prawdy, o ludziach z północy należałoby opowiedzieć trochę inaczej. Wiedli oni prosty żywot – ich głównymi zajęciami były rozmnażanie się i prowadzenie wojen. Nic nie sprawiało im większej radości niż uczta przy trupach wrogów. Lud ten został zrodzony w ogniu bitwy, a zahartował go trud życia w przykrytej śniegiem krainie. Mężczyźni byli wysocy i barczyści. Większość miała jasne jak słoma włosy, a ich oczy przybierały kolor górskich jezior. Kobiety były bardzo urodziwe. Charakteryzowały się zdrową, jasną cerą i szerokimi, idealnymi do rodzenia dzieci biodrami.
Między kamiennymi szczytami wysokich gór i w smaganych lodowatym wiatrem dolinach nie było wiele ziemi zdatnej pod zasiew. Plony zbierano po wioskach za pomocą miecza i topora, a glebę skrapiano krwią poległych. Ludzie-wilki nie znali pokoju. Walka towarzyszyła im od pierwszego oddechu i tylko najsilniejsze jednostki otrzymywały prawo, by żyć, słabość bowiem równała się śmierci.
Już dzieci, zarówno chłopców, jak i dziewczynki, przyuczano do dzierżenia włóczni i tarczy, noszenia ciężkiego pancerza oraz do walki. Zdolności bojowe były niezbędne podczas licznych wypraw łupieżczych na inne plemiona lub Sklavenów zza Słonej Wody. Każdy człowiek-wilk umiał się obronić przed krwiożerczymi olbrzymami, wygłodniałymi zwierzętami czy okrutnymi zbójami.
Umiłowanie wojny nie oznaczało jednak, że ludzie z północy nie znali niczego prócz wojaczki. Handlowali z karłami, od których za srebro i błyszczące kamienie kupowali żelazną broń. Tę następnie sprzedawali Sklavenom, którzy za miecze, groty do włóczni i pancerze oddawali bursztyn, skóry, rogi i wspaniałej jakości cisowe łuki. Ludzie-wilki słynęli również z talentów żeglarskich popartych umiejętnością budowania doskonałych łodzi. Ich drakkary pływały zarówno po wzburzonych morzach, jak i po spokojnych rzekach wiodących w głąb lądu.
Draco wiedział o tamtejszych ludziach wszystko. Gdy wymordowano potomków Żmija, to właśnie wojownicze rody udzieliły schronienia młodemu uciekinierowi. Sklaven wiele lat żył wśród ludzi-wilków i stał się ich bratem. Razem wypływali na wyprawy, krwią wrogów poili swe miecze i używali zdobytych kobiet. Choć przyjęli Draconisa do swej społeczności, ten nigdy w pełni nie stał się człowiekiem-wilkiem. W głębi serca nadal był Sklavenem. Zawsze pamiętał, że jego dziedzictwo leży na południu, za Słoną Wodą, w krainie wielkich puszczy i wydzielających trujące wyziewy mokradeł. Całe życie czekał na właściwy moment, by powrócić na ziemie ojców, gdzie dokona krwawej wróżdy. Lata spędzone między brutalnymi wojownikami nauczyły go jednego prawa – oczy za oko, zęby za ząb. Właśnie w ten sposób postanowił odpłacić mordercy rodu Żmijów.
Puszcza rozciągająca się na południe od Słonej Wody tętniła życiem. Co rusz między drzewami przemykały stada jeleni lub dzików. Wśród konarów ptaki polowały na owady, a do dźwięków żyjącego lasu dzięcioł dokładał charakterystyczne stukanie. Choć jednak puszcza wydawała się bezpiecznym, pełnym jedzenia rajem, Sklaven wiedział, że nie należy ulegać temu złudnemu wrażeniu. Był już dorosłym mężczyzną, nieraz stanął w murze tarcz i posiadł wiele nałożnic, ale prastare dęby nadal wzbudzały w nim respekt. A gdy w borach zapadał zmrok, z wykrotów i jam wypełzały istoty nocy, które tylko czyhały na nieostrożnych wędrowców. Strzygi, licho i rusałki uwielbiały krew żywych i nigdy nie przepuszczały okazji, by ponownie poczuć jej metaliczny smak w zębatych paszczach. Draconis, syn Żmija, należał w pewnej części do świata leśnych stworów, lecz zachowywał wielką ostrożność, wędrując w cieniu drzew.
Na początku podróży, jeszcze w Gdani, kupili wraz z Wigoszczem od miejscowych rybaków żywność. Zaopatrzeni w suszone kawałki ryb, kaszę, trochę korzeni i bukłak mocnego miodu mogli się posilać, nie przerywając marszu.
Ziemia lechicka, którą przemierzali, obfitowała w liczne dobra. Im dalej posuwali się na południe, tym więcej mijali dobrze prosperujących osad rolnych, samotnych dworów, wiosek smolarzy czy chatek bartników. Co bogatsi kmiecie nie tylko wypalali puszczę pod uprawę ziemi, lecz także wykorzystywali żelazne radła. Dzięki temu plony były duże, a gleba nie jałowiała szybko. Bartnicy zbierali po lesie tyle miodu, że trudno go było przerobić. Krowy dawały aromatyczne mleko, a świnie obrastały grubo tłuszczem. Choć letnią porą tutejszy lud nie przymierał głodem, żył raczej skromnie.
Łupieżcze wyprawy sąsiednich plemion – Obodrytów z zachodu czy Estów ze wschodu – nie sięgały tak głęboko na ziemię Sklavenów. Ponieważ ludziom żyło się łatwo, a najgroźniejszym wrogiem był zazdrosny sąsiad, władcy nie dbali przesadnie o grody, nie przykładali się do umacniania wałów czy reperowania osłabionej przez czas palisady. Wojowie stacjonujący za drewniano-ziemnymi obwarowaniami wyglądali na znudzonych służbą. Wsparci na włóczniach raz na jakiś czas łypali na podróżnych spod czepców z grubej skóry. Pomimo to Sklaven nie stracił czujności. Wciąż był uważny i kazał przewodnikowi unikać większych grup. Jeżeli na drodze dostrzegli uzbrojonych jeźdźców czy piechurów, woleli rychło zejść im z oczu i przeczekać pośród drzew i krzewów. Draco nie wjeżdżał również do mijanych grodów. Po zapasy wysyłał zawsze sklaveńskiego towarzysza, który handlował z kmieciami żyjącymi w samotnych zagrodach. Za jadło, piwo i miód płacił drobnymi przedmiotami z żelaza, które miało wśród tutejszych plemion dużą wartość, a dla Draconisa było czymś powszednim.
– To już szósty dzień marszu – powiedział Wigoszcz. – Chciałbym dzisiaj ustrzelić łanię lub szaraka. Zatrzymajmy się przy tamtym źródełku. – Wskazał miejsce idealne na obóz.
Wojownik chętnie przystał na tę propozycję. Sam miał już serdecznie dosyć jedzenia suszonej ryby czy korzeni. Musiał również dać odpocząć wierzchowcowi niosącemu ciężki dobytek. Liczył, że upolują większą zwierzynę, którą posilą się od razu, a resztę uwędzą w ognisku i zabiorą w dalszą drogę. Na samą myśl o tym ślina wypełniła mu usta.
Wigoszcz wyjął z pokrowca cisowy łuk. By sprawdzić, czy z drewnem wszystko w porządku, przeciągnął po nim dłonią. Z natartej łojem sakiewki wysupłał skręconą z lnianych włókien cięciwę i sprawnie nałożył na rogowe gryfy wieńczące łęczysko. Z baraniej skóry, która miała chronić je przed zamoknięciem, odwinął kilka strzał. Gdy był gotowy, ruszył między drzewa w poszukiwaniu zwierzyny.
Draconis został w obozie i z wielką przyjemnością rzucił na ziemię cały swój ekwipunek. Rozkulbaczył konia, związał mu nogi powrozem, po czym puścił między drzewa, aby się pasł. Sam usiadł na chwilę pod rozłożystym bukiem i pozwalając odpocząć zmęczonym mięśniom, odszpuntował bukłak. Gdy sycony miód przyjemnym ciepłem rozlał się po jego wnętrznościach, przygotował palenisko i poznosił suche gałęzie do podtrzymania ognia.