Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wrzeciono - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wrzeciono - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 260 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOW­SZE DZIE­ŁA WY­DA­NE NA­KŁA­DEM KSIĘ­GAR­NI KA­RO­LA WIL­DA WE LWO­WIE, ALBO W TEJ­ŻE W KO­MI­SIE BĘ­DĄ­CE.

Al­bum lwow­skie wy­da­ne przez Hen­ry­ka No­wa­kow­skie­go.

Za­wie­ra ar­ty­ku­ły: W. Pola, A. Ma­łec­kie­go, H. Go­deb­skie­go, B. Ka­lic­kie­go, N. Ho­szow­skie­go, J. A. Ko­mo­row­skie­go, A. Paj­ger­ta, J. Ho­rosz­kie­wi­cza, St. Pi­la­ta, H. No­wa­kow­skie­go, K. Wid­ma­na, J. Star­kla, J. Ja­ku­bo­wi­cza, J, Su­piń­skie­go, A. Bie­low­skie­go, K. Ujej­skie­go, J. Szuj­skie­go, Z. Kacz­kow­skie­go, J. Za­char­ja­sie­wi­cza, M. Ro­ma­now­skie­go i w. in. 370 str. w wielk. 8ce, 1862. 4 złr.

Baj­ron, Don Zuan. Pieśń pierw­sza, prze­ło­żo­na przez Wik­to­ra z Ba­wo­ro­wa, 60 str. w 8ce, 1863. 1 złr.

Blan­chard, Piotr. Małe dzie­ci , po­wiast­ki tłu­ma­czo­ne z fran­cuz­kie­go po­dług je­de­na­stej edy­cyi z 12 ry­ci­na­mi czar­ne­mi 1 złr. 60 ct… – z ry­ci­na­mi ko­lo­ro­wa­ne­mi. 3 złr. 20 ct.

Cza­plic­ki, Wła­dy­sław. Pa­mięt­nik więź­nia sta­nu . 332 str. w wielk. 8ce, 1862. 2 złr. 80 ct.

Te­goż. Po­wieść o Ho­ro­ża­nie (1846). 118 str. w wielk. 8ce, 1862. 1 złr.

Dzierz­kow­ski, Jó­zef. Nie­za­słu­żo­ny ale szczę­śli­wy . Po­wieść. 426 str. w 8ce, 1863. 2 złr.I.

– Wrze­cio­nem?!…… – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Wrze­cio­nem… – od­rzekł za­py­ta­ny, a tym był daw­ny mój zna­jo­my i nie­gdyś są­siad, z któ­rym po dłu­giem roz­sta­niu, spo­tkaw­szy się nie­spo­dzia­nie w Hyde – Par­ku, nie mo­głem dość o daw­nych cza­sach, o zna­jo­mych oko­li­cach i o lu­dziach się na­ga­dać.

– Wrze­cio­nem?!…… – po­wtó­rzy­łem – szcze­gól­ny kon­cept!…. Po­czci­wy Ga­bryś ani się spo­dzie­wał, że mu wrze­cio­no w dro­gę zaj­dzie i ta­kie­go fi­gla spła­ta…

– Ale!…, nie spo­dzie­wał się?…… – pod­chwy­cił mój zna­jo­my – Mógł się spo­dzie­wać: bo w ży­ciu swo­jem, cią­gle mie­wał ja­kieś z wrze­cio­na­mi wy­pad­ki… Raz, o włos oka so­bie nie wy­bił… Dru­gi raz prze­bił so­bie dłoń… Trze­ci raz w ucho się szturk­nął, tak że o mało nie ogłuchł… Czwar­ty raz…

– Cóż znów!…… – prze­rwa­łem. – Zką­dże mu przy­szło mieć tyle z wrze­cio­na­mi do czy­nie­nia?….

– Spo­ty­kał się z nie­mi w gar­de­ro­bie, w któ­rej za ży­cia mat­ki kształ­cił sen­ty­men­ta i ser­ce har­to­wał…

Tu in­ter­lo­ku­tor mój za­śmiał się, rad re­to­rycz­ne­mu wy­sło­wie­niu, któ­rem osło­nił myśl; mnie zaś zro­bi­ło się ja­koś nie­smacz­no, bo z za­sad by­łem i je­stem nie­przy­ja­cie­lem tego ro­dza­ju kształ­ce­nia się i har­to­wa­nia serc na­szej mło­dzie­ży – kształ­ce­nia się i har­to­wa­nia, nie­ste­ty! zbyt roz­po­wszech­nio­ne­go.

– Przy­tem – cią­gnął mój zna­jo­my – w księ­dze jego prze­zna­cze­nia za­pi­sa­nem snadź było, ze od wrze­cio­na zgi­nie… Prze­po­wie­dział mu to Iwaś…

– A! Iwaś!… z Mi­cha­łów­ki?… pod­chwy­ci­łem, przy­po­mniaw­szy so­bie jed­ne­go zna­jo­me­go wię­cej. – Cóż z nim się dzie­je?…

– Do­brze mu idzie… Pod­sta­rzał, zbo­ga­ciał, po­bu­do­wał wła­snym kosz­tem cer­kiew.

– I za­wsze wró­ży?….

– Za­wsze… Nie­boszcz­ka sę­dzi­na spro­wa­dzi­ła go do Or­ki­szów­ki, chcąc się o lo­sie Ga­bry­sia do­wie­dzieć… Iwaś gnie­wał się, dłu­go nie dał się upro­sić, aż wkoń­cu, wy­wró­żył Ga­bry­sio­wi, że od wrze­cio­na zgi­nie..

– Prze­cież nie zgi­nął… – prze­rwa­łem.

– Nie zgi­nął, to jest: nie umarł; ale, tak jak umarł, bo nie ma już dla nie­go ży­cia: błą­ka się po zie­mi tru­pem, z otwar­tą źre­ni­cą,…

– Coś jak Gu­staw z dzia­dów.

– Tyl­ko wca­le nie po­etycz­nie… Stra­ciw­szy Or­ki­szów­kę, zro­bił się naj­pocz­ciw­szym w świe­cie jo­ło­pem…

Po­wyż­szą roz­mo­wę mógł­bym pro­wa­dzić bez koń­ca, bo dłu­go wie­czo­rem, po ca­ło­dzien­nem, dla zwie­dza­nia szcze­gól­no­ści Lon­dy­nu zbie­ga­niu się, ga­wę­dzi­łem ze sta­rym zna­jo­mym – i czy­tel­nik nie wie­dział­by o co cho­dzi. Po­trze­ba więc rzecz za­cząć ab ovo – opo­wie­dzieć hi­stor­ję po­czci­we­go Ga­bry­sia, któ­re­mu w dro­gę wla­zło wrze­cio­no i na któ­rym spraw­dzi­ło się tu przy­sło­wie, że… czem kto wo­ju­je, od tego gi­nie.

Ga­bryś, in­a­czej Ga­briel P, był sy­nem je­dy­na­kiem za­moż­nych bar­dzo ro­dzi­ców. Na­zy­wa­no go po­wszech­nie Ga­bry­siem, z po­wo­du ze peł­no­let­ność była mu nie do twa­rzy. Mama do­bro­dziej­ka jesz­cze bar­dziej go spiesz­cza­ła. W tej ustach Ga­bryś prze­mie­niał się na Bryś, Bry­nio i Bry­niecz­ko, a nie­kie­dy, na Ryś, Ry­nio i Ry­necz­ko. Po­wie­dzieć win­ni­śmy, że Bryś i Ryś, ja­koś naj­le­piej do po­sta­ci Ga­bry­sia przy­pa­da­ły. Było w nim bo­wiem coś bry­sio­wa­te­go i, za­ra­zem ry­sio­wa­te­go, co wszy­scy wi­dzie­li, wy­jąw­szy mamy, któ­rej do sa­mej śmier­ci wy­da­wa­ło się, że na­tu­ra nic pięk­niej­sze­go i lep­sze­go nad jej je­dy­na­ka wy­dać nie mo­gła.

Ga­bryś bar­dzo mło­do stra­cił ojca. W siód­mym roku swe­go ży­cia po­zo­stał sam z mat­ką, i za­le­d­wie jak przez sen przy­po­mi­nał so­bie wą­sa­tą, sztyw­ną po­stać na­po­le­on­czy­ka, któ­re­go z fran­cu­ska na­zy­wał papą. Przy­po­mi­naj so­bie, jak się nim papa cie­szył, jak miał go za pe­wien ro­dzaj ósme­go cudu świa­ta, za czło­wiecz­ka ma­łe­go ale waż­ne­go, za niby kró­le­wi­cza, któ­re­mu hołd w ko­ły­sce się na­le­żał. Pod uro­kiem wspo­mnień tych, pod­ra­stał i wy­cho­wy­wał się. Mama ob­cho­dzi­ła się z nim jak z bo­lącz­ką – cac­ka­ła póki był mały, ho­łu­bi­ła gdy wy­ra­stał i mia­ła o nim nie­zmien­nie jak naj­lep­sze wy­obra­że­nie.

O pani P. by­ło­by dużo, bar­dzo dużo, do po­wie­dze­nia. Na­le­ża­ła do tego ro­dza­ju lu­dzi, co to się pną do wiel­ko­ści. Pną się, ale sa­me­mi tyl­ko po­żą­da­nia­mi. Chcie­li­by się wy­so­ko, jak naj­wy­żej, wznieść – nie mogą – czę­ścią przez le­ni­stwo, czę­ścią przez nie­umie­jęt­ność.

Pani P. chcia­ła się wznieść, nie w swo­jej jed­nak­że a w je­dy­na­ka swe­go oso­bie.

Szko­da że By­ron na­pi­sał Don Ju­ana. Nie mogę skre­ślić cha­rak­te­ru pani P., z oba­wy aby mnie nie po­są­dzo­no o ko­pio­wa­nie go żyw­cem z don­ny In­e­zy. Tyle po­do­bień­stwa za­cho­dzi po­mię­dzy mat­ką by­ro­no­we­go a na­sze­go bo­ha­te­ra!… z tą je­dy­nie róż­ni­cą, że tam­ta była Hisz­pan­ką a ta Po­lką, i to Po­lka po mężu i z domu, na­le­żą­cą do ro­dzin za­pi­sa­nych wszyst­kie­mi li­te­ra­mi w Pa­proc­kim, Nie­siec­kim i Okól­skim, za­pi­sa­nych nie mniej na nie­jed­nej kar­cie hi­sto­ryi na­szej.

O po­cho­dze­niu swo­jem pani P. wie­dzia­ła, i z po­wo­du tej wie­dzy uda­wa­ła po­waż­ną i za­cną ma­tro­nę. Z po­wo­du tej tak­że jej wie­dzy, o spo­so­bie w jaki ona wzię­ła się do wy­cho­wa­nia swe­go je­dy­na­ka, po­wie­dzieć moż­na tu to samo, co lord By­ron o don­nie In­e­zie, za­mie­nia­jąc tyl­ko Juan na Ga­bryś.

"………………………………… she

Re­so­lved that Ga­bryś sho­uld be a pa­ra­gon,

And wor­thy of the no­blest pe­di­gree"

Szko­da – jesz­cze raz po­wta­rzam – wiel­ka szko­da, iż ten "Don Juan" na­pi­sa­ny zo­stał pier­wej jak. Wrze­cio­no"!… Był­bym się wsła­wił wier­no­ścią ko­pii i na­tu­ry. A tak, gdy­bym się wdał w szcze­gó­ły wy­cho­wa­nia na­sze­go bo­ha­te­ra, by­ła­by to już ko­pja z ko­pii, któ­ra im by była wier­niej­sza, tem by mi więk­szą re­pu­ta­cję pla­gia­to­ra – czy­li zło­dzie­ja – zro­bi­ła.

A za­tem, nic mi in­ne­go nie po­zo­sta­je, jak cie­ka­we­go cha­rak­te­ru pani P. czy­tel­ni­ka, ode­słać do " Don Ju­ana" –i po­ra­dzić mu, aby się do­brze za­sta­no­wił nad cha­rak­te­rem don­ny In­e­zy, cha­rak­te­rem, któ­ry po­mi­mo że w od­nie­sie­niu do Hisz­pa­nii był skre­ślo­nym, nie jest jed­nak­że czy­sto – hisz­pań­skim, ale ko­smo­po­li­tycz­nym. Tra­fia się on i nad brze­ga­mi Gwa­dal­kwi­wi­ru, gdzie po­ma­rań­cze i cy­try­ny ro­sną a lu­dzie dak­ty­la­mi się kar­mią, i nad brze­ga­mi na­szych rzek, gdzie po­ma­rań­cze, cy­try­ny i dak­ty­le zna­ne są tyl­ko wiel­kim pa­nom, a więk­szość lu­dzi ma stru­sie żo­łąd­ki, bo tra­wi chleb czar­ny – czar­ny dla tego że za­wie­ra w so­bie ogrom­ny pro­cent zie­mi, któ­ra, jako po­ży­wie­nie, jest tyl­ko stru­siom i pol­skim chło­pom moż­li­wą. Fi­lan­tro­po­wie ten chleb za­chwa­la­ją i za­le­ca­ją, jako bar­dzo zdro­wy. Po­eci czę­sto o nim w czu­łych zwrot­kach czy­nią wzmian­ki. Mo­ra­li­ści z nie­go zdro­wie du­szy wy­wnio­sko­wu­ją. Na to od­po­wie­dzieć­by – zda­je się – moż­na:

– "Wszyst­ko to być może,

Jed­nak­że ja to mię­dzy baj­ki wło­żę"…

Ja zaś wspo­mi­nam o tem dla tego tyl­ko, aby po­wie­dzieć: że ani pani P. na czar­nym chle­bie była wy­cho­wa­ną, ani je­dy­na­ka swe­go nim nie ho­do­wa­ła.

Wra­cam do po­do­bień­stwa po­mię­dzy pa­nią P. i don­ną In­e­zą – i py­tam: zkąd się ono wzię­ło?…

Przy­cho­dzi mi na myśl czy­ta­na nie­gdyś ( bar­dzo daw­no – tak daw­no, że nie pa­mię­tam ani w ja­kim ję­zy­ku ani przez kogo na­pi­sa­na) roz­mo­wa wier­sza­mi po­mię­dzy czło­wie­kiem a wro­ną. Wro­na ob­le­cia­ła spo­ry ka­wał świa­ta, – była za gó­ra­mi, la­sa­mi i mo­rza­mi – i za po­wro­tem do gniaz­do­wych swo­ich stron, dziw­ne dzi­wa opo­wia­da czło­wie­ko­wi, któ­ry nie ru­szał się z miej­sca swe­go uro­dze­nia. Czło­wiek słu­cha ją z cie­ka­wo­ścią, do­ma­to­rom wła­ści­wą, i po każ­dym ustę­pie za­py­tu­je:

– Nu, a lu­dzie?…

– Lu­dzie – od­po­wia­da wro­na – wszę­dzie jed­na­cy.

– Wro­ny?…

– Ta­kie… tak jak lu­dzie…

Tego nie przyj­mu­ję, jako ab­so­lut­nej praw­dy, a to przez wzgląd: na fi­zy­olo­gicz­ny wpływ po­kar­mów, na fi­zycz­ny kli­ma­tu i to­po­gra­ficz­ne­go po­ło­że­nia, na mo­ral­ny róż­nych oko­licz­no­ści. Cie­ka­wym, co by się sta­ło z Hisz­pa­nem, gdy­by go rap­tem – na cza­ro­dziej­skim np. płasz­czu lub ło­pa­cie wiedź­my – prze­rzu­cić do Pol­ski i ra­zo­wym chle­bem ob­kar­mić!… Cie­ka­wym, co by się sta­ło z Po­la­kiem (nb… chło­pem), gdy­by go w ten sam spo­sób prze­nieść do Hisz­pa­nii i dak­ty­la­mi utrak­to­wać!…

"Nota bene, " w na­wia­sie, całą rzecz tłó­ma­czy. Nota bene chło­pem. Chło­pi się róż­nią. W sfe­rze pra­co­wi­tej in­nym jest Hisz­pan, in­nym Po­lak. Po­dró­żu­ją­ca wro­na za­pew­ne nie ra­czy­ła zwra­cać uwa­gi na te ni­zi­ny spo­łe­czeń­stwa ludz­kie­go. Ary­sto­krat­ką – przy­pa­try­wa­ła się wyż­szym sfe­rom, a w tych, rze­czy­wi­ście wro­ny i lu­dzie zbie­ga­ją się w ko­smo­po­li­tycz­nem po­do­bień­stwie po­jęć, wy­obra­żeń, prze­ko­nań i gu­stów. By­ro­no­wa don­na In­e­za i na­sza pani P. jed­na­ko­wo za­pa­try­wa­ły się na swo­ich je­dy­na­ków i jed­na­ko­wo do ich wy­cho­wa­nia się bra­ły, – tyl­ko nie jed­na­ko­we­mi roz­po­rzą­dza­ły środ­ka­mi. Z tej przy­czy­ny nie moż­na było o Ga­bry­siu po­wie­dzieć:

– "… half his days were pass'd at church, the other,

Be­twe­en his tu­tors, con­fes­sor, and mo­ther."

Bo zmie­ni­ły się cza­sy a z cza­sa­mi zwy­cza­je. Co było do­brem w epo­ce don­ny In­e­zy, to już nie zbyt ko­niecz­nem oka­za­ło się w epo­ce pani P. Pierw­szej, punk­tem wy­chod­nim ma­cie­rzyń­skiej tro­skli­wo­ści był wzgląd na dusz­ne syna zba­wie­nie. U pani P. było to na dru­gim pla­nie, a na pierw­szym – za­ba­wie­nie.

Może i mia­ła ona ra­cję. Na tym pła­czu pa­do­le tyle go­ry­czy, że nie moż­na brać jej za złe, je­że­li dziec­ku swe­mu pra­gnę­ła ży­cie osło­dzić. Była bo­wiem mat­ką ko­cha­ją­cą i sta­ra­ła się urzą­dzić wszyst­ko tak, aby jej Ga­bryś w przy­szło­ści, nie tyl­ko z żad­nem nie­bez­pie­czeń­stwem, ale na­wet z żad­ną nie spo­tkał się przy­kro­ścią.

W tem głów­nie za­cho­dzi­ła róż­ni­ca po­mię­dzy nią a don­ną In­e­zą. Ta ostat­nia mia­ła na my­śli, że w ży­łach jej syna pły­nie krew hi­dal­gów: że prze­to, w ra­zie gdy­by król szedł na woj­nę, jej syn po­wi­nien mu to­wa­rzy­szyć, i dla tego uczył się kon­nej jaz­dy, fech­tun­ków, ar­ty­ler­ji i sztu­ki zdo­by­wa­nia for­tec i klasz­to­rów. Pani P. mia­ła na my­śli, że jej je­dy­nak ma sześć­set dusz, przy­no­szą­cych czy­ste­go do­cho­du sześć ty­się­cy ru­bli, bę­dą­cych w sta­nie za­bez­pie­czyć mu wy­god­ne na całe ży­cie próż­no­wa­nie. Próż­no­wać, było, po­dług niej, obo­wiąz­kiem pol­skie­go szlach­ci­ca, tak jak obo­wiąz­kiem hi­dal­ga było, iść z kró­lem na woj­nę. " No­bles­se ob­li­ge" w mnie­ma­niu pani P. zna­czy­ło: nic nie ro­bić. Zna­czy­ło to pra­wie tyle co: po­świę­cać się, – bo nic nie­ro­bie­nie jest samo z sie­bie ofia­rą, trud­ną do wy­ko­na­nia. Więc ba­cząc na to, pani P. cho­dzi­ło o osło­dze­nie tej ofia­ry sy­no­wi.

Z tego po­szło kształ­ce­nie je­dy­na­ka w ten spo­sób, aby mu do­star­czyć środ­ków do ba­wie­nia się.

Przez za­ba­wę do wiel­ko­ści! – ta­kiem było ha­sło, ja­kie w wy­cho­wa­niu je­dy­na­ka ob­ra­ła so­bie pani P.

– Dla cze­go do wiel­ko­ści?… – za­py­ta­cie.

– Dla tego, że to mu się na­le­ża­ło… – od­po­wie­dzia­ła­by pani P. Była bo­wiem tego świę­te­go, a w świę­to­ści na­iw­ne­go prze­ko­na­nia, że dla Ga­bry­sia, dla tego już sa­me­go iż w licz­bie przod­ków jego, tak po mie­czu jak po ką­dzie­li, byli wo­je­wo­do­wie, kasz­te­la­no­wie, kanc­le­rze, het­ma­ni i ar­cy­bi­sku­pi, nie było za wy­so­kich pro­gów, nie było do­sto­jeń­stwa nie­do­stęp­ne­go. Zda­wa­ło się jej, ie, gdy­by ra­czył po ja­kie sta­no­wi­sko się­gnąć, to każ­de­mu sta­no­wi­sku, ja­kiem by ono nie było, zro­bił­by nie­po­spo­li­ty za­szczyt. Pod tym więc wzglę­dem była zu­peł­nie spo­koj­ną.

– Ze­chce się – mó­wi­ła – Ga­bry­sio­wi wznieść, to się wznie­sie; a nie ze­chce się, to dość dla nie­go że jest P.

Była więc – jak po­wia­da­no – pod tym wzglę­dem spo­koj­ną, i cały jej kło­pot za­le­żał na: chro­nie­niu syna od głupstw.

Wiel­kie­mi li­te­ra­mi na­pi­sa­łem wy­raz "głupstw", dla tego aby zwró­cić nań uwa­gę czy­tel­ni­ka.

Ksiądz bi­skup Kra­sic­ki zaj­mo­wał się w swo­im cza­sie głup­stwem:

– "Mo­ści księ­że ka­no­ni­ku,

Głupstw na świe­cie jest bez liku,

Do­brze jed­nak rzecz ozna­czyć,

I. co głup­stwo, wy­tłó­ma­czyć. "

I ksiądz bi­skup do­szedł do tego, że głu­pim jest ten "co daje", mą­drym zaś "ten co bie­rze. "

Pani P. na od­wrót snadź to ro­zu­mia­ła: cho­dzi­ło jej bo­wiem o to, aby Ga­bryś nie "na­brał się (wy­ra­że­nie tech­nicz­ne) nie­po­trzeb­nych rze­czy" ta­kich co ser­cu moc­no bić każą, ta­kich co du­szę za­pa­la­ją – ta­kich co (mó­wię od sie­bie) czło­wie­ka pod­no­szą, uszla­chet­nia­ją i kształ­cą.

– Na co mu się to (głup­stwo) zda­ło!… – ma­wia­ła. – Ot, ma przed ocza­mi przy­kład ojca… Co ojcu jego przy­szło z tego, że się nie­po­trzeb­nie na­ra­żał?….

– Peł­nił po­win­ność… – ktoś jej raz od­po­wie­dział.

– Pro­szę pana!… – prze­rwa­ła. – Po­win­ność?… Nie poj­mu­ję, jak po­win­no­ścią na­zwać moż­na, sta­wie­nie wła­snej gło­wy na kar­tę, w któ­rej prze­gra­ną jest śmierć a wy­gra­ną nie­szczę­ście… Nad­zwy­czaj­nym tyl­ko zbie­giem oko­licz­no­ści, mąż mój nie­bosz­czyk unik­nął i jed­nej i dru­gie­go… Ale, tyl­ko unik­nął… Czyż­by się Ga­bryś miał ry­zy­ko­wać, na to, aby pró­bo­wać szczę­ścia w uni­ka­niu nie­szczę­ścia!… Tego nie poj­mu­ję… Za peł­nie­nie po­win­no­ści na­le­ży się lu­dziom nad­gro­da…

– Nad­gro­da w su­mie­niu… – od­po­wie­dział jej ten­że.

– I, pro­szę pana!… – pod­chwy­ci­ła nie­co nie­cier­pli­wie pani P. – Po­win­ność? su­mie­nie?… wy­ra­zy… któ­rych cała war­tość w tem, że moż­na je jak węd­ki na nie­do­świad­czo­ną za­rzu­cać mło­dzież… Obo­wiąz­kiem ro­dzi­ców jest, strzedz od nich dzie­ci, zwłasz­cza sy­nów.

– To trud­no – uczy­nio­no jej uwa­gę. – Mło­dy czło­wiek, do­wie­dziaw­szy się z boku o tem, co przed nim ro­dzi­ce tają, może dla nich stra­cić sza­cu­nek…

– Gdzie się do­wie?…

– W szko­łach… od ko­le­gów. z ksią­żek…

– O!… – pod­chwy­ci­ła pani P… – ja swe­go Ga­bry­sia wca­le do szkół od­da­wać nie my­ślę… Dam mu edu­ka­cję do­mo­wą… Edu­ka­cja do­mo­wa lep­szą jest od pu­blicz­nej.. Bę­dzie się uczył pod mo­jem okiem…

Ga­bryś, pa­ni­czyk, piesz­czo­ny i ho­łu­bio­ny, oto­czo­ny zo­stał gu­wer­ne­ra­mi, po­mię­dzy któ­ry­mi ani jed­ne­go nie było Po­la­ka. Do Po­la­ków mia­ła P. wstręt, z dwóch po­cho­dzą­cy po­wo­dów: naj­przód, oba­wia­ła się, aby, po­mi­mo jej do­zo­ru, nie prze­kra­dli spo­so­bem kon­tra­ban­dy głupstw do ser­ca i gło­wy jej syna; po­wtó­re, nie mo­gła się żad­ną mia­rą prze­ko­nać, aby Po­lak był w sta­nie być tak ro­zum­nym, jak Fran­cuz, Nie­miec, An­glik, Włoch. Po­la­ko­man­ję, pro­wa­dzą­cą nie­któ­rych pa­nów do po­wie­rza­nia dzie­ci uro­dzo­nym nad Dnie­prem lub Wi­słą gu­wer­ne­rom i gu­wer­nant­kom, mia­ła za ro­dzaj umy­słów ej cho­ro­by, za ga­tu­nek prze­sąd­no­ści.

– Mia­łaż­bym dziec­ko moje czy­nie ofia­rą prze­są­dów!… Dzię­ku­ję!…

Była wyż­szą nad prze­są­dy, i to wów­czas kie­dy zwrot do na­ro­do­wych rze­czy co­raz wy­raź­niej­szym i po­wszech­niej­szym się sta­wał – wy­raź­niej­szym i po­wszech­niej­szym do tego stop­nia, ze ule­gli mu na­wet nie­któ­rzy, ma­ją­cy wię­cej jak sześć­set dusz pa­no­wie. Pani P. li­to­wa­ła się nad nimi, jak nad war­ja­ta­mi.

Mia­ła ona jak naj­lep­szą wolę, na pa­ra­go­na wy­kie­ro­wać swe­go je­dy­na­ka, i dla tego wy­pi­sa­ła dla nie­go gu­wer­ne­rów: do fran­cuz­kie­go ję­zy­ka – Fran­cu­za, ro­dem z Pa­ry­ża, do nie­miec­kie­go – Niem­ca, ro­dem z Dre­zna, do an­giel­skie­go – An­gli­ka, ro­dem z Lon­dy­nu, i do wło­skie­go – Wło­cha, ro­dem z Flo­ren­cji. O ję­zy­ki, z po­mi­nię­ciem – ro­zu­mie się – pol­skie­go, cho­dzi­ło jej przedew­szyst­kiem, a to dla tej waż­nej przy­czy­ny, że ro­iła so­bie: jak­to Ga­bryś, kie­dyś, zna­la­zł­szy się w wy­twor­nem wiel­kie­go świa­ta to­wa­rzy­stwie, po­tra­fi wszyst­kie­mi roz­mó­wić się ję­zy­ka­mi. To ro­je­nie do łez ją roz­czu­la­ło. Z góry, ma­cie­rzyń­ską jej pierś roz­pie­ra­ła duma. Z góry mó­wi­ła so­bie:

– Co za chlu­ba dla mat­ki, ta­kie­go mieć syna!… Gu­wer­ne­ro­wie uło­ży­li się z pa­nią P., naj­przód, o pen­sję, po­tem o pro­gram nauk.

Pła­ca każ­de­go z nich wy­no­si­ła po 200 du­ka­tów rocz­nie, co czy­ni­ło 800 du­ka­tów czy­li 2, 400 ru­bli srebr­nych umniej­sze­nia w do­cho­dach Or­ki­szów­ki,

Bo­bo­wiec, Mo­tren­ki, Ha­ła­li­jów­ki i parę po­mniej­szych fol­war­ków, sta­no­wią­cych ma­ją­tek na­sze­go bo­ha­te­ra. Było to wie­le; ale jako ofia­ra dla syna, nad­zwy­czaj­ny ten wy­da­tek nie wy­dal się pani P. za wiel­kim. Ona pod­ję­ła­by się chęt­nie pła­cić za Ga­bry­sia kro­pla­mi krwi wła­snej, gdy­by pie­nię­dzy nie sta­ło a krew dała się na du­ka­ty za­mie­nić.

Pro­gram nauk dał­by się wła­ści­wiej na­zwać: roz­szar­pa­niem edu­ka­cji na czwo­ro. Uczo­ne gre­mium przy­stę­pu­jąc do edu­ka­cji, dłu­go nad tem me­dy­to­wa­ło: co z tym fan­tem zro­bić?… Fran­cuz miał me­to­dę swo­ją, An­glik swo­ją, Nie­miec swo­ją a Włoch swo­ja. Każ­dy ob­sta­wał przy swo­jem i o ustą­pie­niu ko­le­dze ani my­ślał. Każ­dy swo­ją me­to­dę przed­sta­wił pani P. i ona w żad­nej nic do zga­nie­nia ani do za­prze­cze­nia nie zna­la­zła. Każ­dy w koń­cu przy­stą­pił do niej z na­stę­pu­ją­cym pro­jek­tem:

– Niech pani od­da­li trzech mo­ich ko­le­gów i po­wie­rzy syna wy­łącz­nie opie­ce mo­jej, zwięk­szyw­szy mi pen­sję w czwór­na­sób… Rę­czę, że z rąk mo­ich wyj­dzie do­sko­na­łym czło­wie­kiem..

Pani P. nie chcia­ła na to przy­stać, a to dla tej przy­czy­ny, że jej wiel­ce cho­dzi­ło o pro­nun­cja­cją. Sama więc wzię­ła się do roz­wią­za­nia pro­gra­mo­wej za­gad­ki i roz­wią­za­ła ja w taki sam spo­sób, w jaki u sta­ro­żyt­nych Gre­ków urzą­dzo­nem było na­czel­nic­two nad woj­skiem, po­wie­rzo­ne kil­ku ra­zem wo­dzom, do­wo­dzą­cym ko­lej­no – co dnia inny. Gu­wer­ne­ro­wie ro­ze­bra­li po­mię­dzy sie­bie dnie. Jed­ne­go dnia na­uczy­cie­lo­wa? Fran­cuz, dru­gie­go An­glik, trze­cie­go Nie­miec, czwar­te­go Wioch. Gra­ni­ca­mi ko­lei był ty­dzień, – a ie ty­dzień li­czy dni siedm, prze­to, dla nie­na­dwe­rę­ze­nia po­rząd­ku i nie­uchy­bie­nia któ­re­mu z gu­wer­ne­rów, trzy dni zo­sta­wio­ne­mi były Ga­bry­sio­wi na re­kre­ację, z wy­jąt­kiem po­po­łu­dnia w pią­tek, w któ­rym zjeż­dżał z po­bli­skie­go pa­ra­fial­ne­go mia­stecz­ka ksiądz pro­boszcz na na­ukę re­li­gii.

Ta­kie roz­po­rzą­dze­nie wiel­ce za­do­wol­ni­ło pa­nią P. Je­dy­nak jej, w ogniu edu­ka­cji, mie­nił się jak ka­me­le­on. W po­nie­dzia­łek był Fran­cu­zem, we wto­rek An­gli­kiem, we czwar­tek Niem­cem, w so­bo­tę Wło­chem. Pią­tek te roz­strze­lo­ne pro­mie­nie zbie­rał w jed­no spól­ne ogni­sko ka­te­chi­zmo­we­go ko­smo­po­li­ty­zmu, ma­ją­ce­go tę je­dy­nie naj­lep­szą stro­nę, ie się w pol­skim wy­kła­dał ję­zy­ku, co, do­da­ne do ko­niecz­no­ści po­ro­zu­mie­wa­nia się ze słu­żą­ce­mi, spra­wi­ło – ie bo­ha­ter nasz nie za­po­mniał po pol­sku.

Ale, tyl­ko nie za­po­mniał. Bo zresz­tą nic a nic o pol­sko­ści nie wie­dział. Fran­cuz, obok ję­zy­ka, wy­kła­dał mu hi­stor­ję i li­te­ra­tu­rę fran­cuz­ką, spo­so­bem aneg­do­tycz­nym. An­glik pod­jął się przejść z nim Ada­ma Smi­tha od po­cząt­ku do koń­ca. Nie­miec wziął na sie­bie wy­kład fi­lo­zo­fii. Włoch zo­bo­wią­zał się na­uczyć go mu­zy­ki i śpie­wu. Każ­dy z nich, tak wziął się do na­uki, jak­by spe­cjal­ny przed­miot wy­kła­du był edu­ka­cyj­nym ze­ni­tem, po nad któ­rym wyż­sze­go i po­dob­niej­sze­go nie ma i być nie może – a wziął się szcze­rze, z za­pa­łem, do szcze­ro­ści i za­pa­łu pod­nie­tę znaj­du­jąc w emu­la­cji. Wszyst­kim im bo­wiem ra­zem i każ­de­mu z osob­na, cho­dzi­ło o prze­pro­wa­dze­nie od­rzu­co­ne­go przez pa­nią P. pro­jek­tu. Cho­dzi­ło – ro­zu­mie się – póty, póki prze­pro­wa­dze­nie wy­da­wa­ło się moż­li­wem. Gdy zaś moż­li­wość upa­dła, za­pał ostygł a hi­stor­ją i li­te­ra­tu­ra fran­cuz­ka, po­li­tycz­na eko­nom­ja, fi­lo­zo­fja, mu­zy­ka i śpiew za­mie­ni­ły się na grusz­ki na wierz­bie. Wy­pa­dło tak: "obie­can­ka ca­can­ka a głu­pie­mu ra­dość" Pani P. ra­do­wa­ła się spo­dzie­wa­nym syna ro­zu­mem, któ­ry ob­ró­cił się ko­niec koń­cem w nic. Gu­wer­ne­ro­wie jed­nak­że wy­szli z ho­no­rem, bo na uspra­wie­dli­wie­nie swo­je mie­li bar­dzo do­bre tłó­ma­cze­nie. Naj­przód, pani P. od­rzu­ci­ła pro­gra­mo­wy ich pro­jekt: więc, je­że­li Ga­bryś nic nie umie, to nie oni temu win­ni, ale sama mat­ka. Po­wtó­re, jak było brać się do hi­stor­ji, li­te­ra­tu­ry, po­li­tycz­nej eko­no­mii, mu­zy­ki i śpie­wów, kie­dy elew nie umiał czy­tać i pi­sać!… Oni nie po­dej­mo­wa­li się ele­men­tar­ne­go ba­ka­łar­stwa. W tem znów nie oni byli win­ni, ale sama mat­ka. Cze­mu nie po­wie­rzy­ła im syna do­sta­tecz­nie przy­spo­so­bio­ne­go?…

Przej­ście gu­wer­ne­rów przez or­ki­szow­ski dwór po­dob­nem było w czę­ści do owych przejść, któ­rym przed laty oj­czy­zna na­sza ze stro­ny Ta­ta­rów ule­ga­ła.

Prze­szli – po­zo­sta­wia­jąc po so­bie spu­sto­sze­nie, i to tak ma­ter­jal­ne jak i mo­ral­ne.

Nie dość bo­wiem, że na pen­sje dla nich szło 2400 ru­bli. Dru­gie tyle wy­no­si­ły kosz­ta utrzy­ma­nia gu­wer­ne­rów i pro­wa­dze­nia edu­ka­cji. Cu­dzo­ziem­cy ka­pry­si­li. Po­mi­mo że or­ki­szow­ski dom był do­stat­ni i we wszyst­ko za­opa­trzo­ny, było im nie­wy­god­nie. Nie­ustan­nie coś im bra­kło i cze­goś to z Pa­ry­ża, to z Lon­dy­nu, to z Ber­li­na, to z Flo­ren­cji po­trze­bo­wa­li. Fran­cuz np. nie mógł się obejść bez we­tów i to ko­niecz­nie fran­cuz­kich, bez wina, i to nie in­ne­go tyl­ko, Cha­te­au La­fit­te a przy­najm­niej Cha­te­au Mar­gaux przy sto­le i jed­no z tych Sil­le­ry ere­mant, Tin­til­la di Rota albo Xe­res przy des­se­rze, z do­dat­kiem bądź Char­treu­se, bądź Ma­ra­scin de Zara, bądź zresz­tą Cu­ra­cao albo coś po­dob­ne­go, byle sta­re­go i wy­traw­ne­go po czar­nej z ko­nia­kiem ka­wie. Po­ra­cho­waw­szy to wszyst­ko, wy­pa­da­ło, że same wety, wina i li­kie­ry dla sa­me­go tyl­ko Fran­cu­za, po­chła­nia­ły parę du­ka­tów dzien­nie. Cóż, gdy do tego do­da­my Por­ter, ale i ostry­gi, bez któ­rych An­glik wy­żyć by nie mógł, wina, zie­le­nin­ki i owo­ce wło­skie dla Wło­cha spro­wa­dzo­ne, stru­dle, struc­li­ki i piwa, któ­re­mi kar­mić i poić było po­trze­ba nie­miec­kie­go fi­lo­zo­fa!…. Do­chód z ma­jąt­ku szedł cał­ko­wi­cie na same wy­my­sły lu­dzi, dla któ­rych wszyst­ko co pol­skie było obrzy­dli­wem a któ­rzy, po­zbyw­szy się emu­la­cji w za­kre­sie edu­ka­cyj­nym, emu­lo­wa­li w wy­mo­gach i ka­pry­sach.

Nad­to, sama edu­ka­cja – samo prze­pro­wa­dze­nie nauk – ogrom­ne po­cią­ga­no za sobą kosz­ta. Wy­dat­ki na książ­ki, róż­ne na­rzę­dzia i in­stru­men­ta wy­no­si­ły mało że nie tyle, co rocz­ne ho­no­rar­ja gu­wer­ne­rów, z któ­rych każ­dy trzy­mał po kil­ka ga­zet i cza­so­pi­smów, nie­po­trzeb­nych dla ele­wa, ale do­brych do za­bi­cia cza­su dla gu­wer­ne­rów, któ­rzy bez nich na śmierć by się w Or­ki­szów­ce za­nu­dzi­li, ma­jąc niby za­ję­cie raz tyl­ko na ty­dzień, a resz­tę cza­su do do­wol­ne­go roz­po­rzą­dze­nia.II.

Ko­niec koń­cem, żeby czy­tel­ni­ka nie nu­dzić, krót­ko mu po­wiem, ze bo­ha­ter nasz ni­cze­go się nie na­uczył – do tego stop­nia ni­cze­go, że po ośmiu le­ciech do­mo­wej edu­ka­cji, po­mi­mo do­zo­ru mat­czy­ne­go, po­mi­mo do­sko­na­ło­ści i ory­gi­nal­nej cu­dzo­ziem­sko­ści na­uczy­cie­li, ję­zy­ki na­wet obce, o któ­re cho­dzi­ło naj­bar­dziej, po­zo­sta­ły mu ob­ce­mi. Po­chwy­tał coś, to z tego to z owe­go, ale żad­nym nie był w sta­nie się roz­mó­wić, żad­nym nie czy­tał a tem mniej pi­sał. O je­ogra­fii, hi­stor­ji po­wszech­nej i pol­skiej, ma­te­ma­ty­ce, na­ukach na­tu­ral­nych, naj­mniej­sze­go nie miał wy­obra­że­nia: te bo­wiem nie wcho­dzi­ły do pro­gra­mu. Po za ob­rę­bem pro­gra­mu jed­no tyl­ko sko­rzy­stał. Od mon­sieur Pier­rot i od si­gno­ra Sar­ty­ni na­uczył się – ro­man­so­wać – nie z wy­kła­dów jed­nak­że, a z przy­kła­dów.

Mon­sieur Pier­rot, jak tyl­ko sta­nął na or­ki­szo­wiec­kim grun­cie, na­tych­miast zre­ko­gno­sko­wał ter­ren. Cho­dzi­ło mu o to:

– Y at-il du gi­bier?…

Po kil­ku­ty­go­dnio­wem roz­glą­da­niu, za­glą­da­niu, pod­glą­da­niu i oglą­da­niu, do­szedł do tej wia­do­mo­ści, ie or­ki­szo­wiec­ką zwie­rzy­nę na kil­ka roz­klas­sy­fi­ko­wał ga­tun­ków. Do pierw­sze­go za­li­czył jed­ną tyl­ko sztu­kę, a tą była: sama pani. Jesz­cze nie sta­ra, wca­le nie­szpet­na i bo­ga­ta, była ona gru­bą zwie­rzy­ną, w po­lo­wa­niu na kto­rą trze­ba było uży­wać wszyst­kich zna­nych i w tego ro­dza­ju ło­wie­nia uży­wa­nych pod­stę­pów i ostroż­no­ści. Po niej szły pan­ny re­spek­to­we, prze­zy­wa­ne przez nie­go go­łę­bi­ca­mi i oda­li­ska­mi. Pręd­ko fran­cu­skim spry­tem po­znał, że są to stwo­rze­nia ła­ska­we, uspo­so­bio­ne nie­tyl­ko do ce­ro­wa­nia, ha­fto­wa­nia i pra­so­wa­nia, ale i do ro­nie­nia i przyj­mo­wa­nia wes­tchnie­nia, do gru­cha­nia, szcze­rze­nia zęb­ków i ro­je­nia o roz­licz­nych nad­zwy­czaj­no­ściach. Da­lej na­stę­po­wa­ły ukra­iń­skie wie­śniacz­ki, dzi­kie ku­ro­pa­twy, pło­chli­we ale cie­ka­we i bę­dą­ce nie od tego, aby na wa­bi­ka nę­cić się nie dały. Te, boso, w za­pa­skach i ko­szu­lach, wy­da­ły się mu zra­zu po­dob­ne­mi do Ho­ten­to­tek, Iro­kie­zia­nek lub przy­najm­niej miesz­ka­nek La­plan­dji. Przy­pa­tru­jąc się im jed­nak­że co­raz le­piej i co­raz bli­żej, do­strzegł w nich wdzię­ki ta­kie, któ­re mu przy­po­mi­na­ły mi­to­lo­gicz­nych bo­giń po­są­go­wa­ne po­sta­cie, Do­strzegł w nich coś ka­mien­ne­go, mar­mu­ro­we­go – nie bia­łe­go wpraw­dzie ale zato wiel­ce jędr­ne­go, co mu o bia­ło­ści za­po­mnieć ka­za­ło.

I we wszyst­kich na raz sfe­rach roz­po­czął łowy. I za­ma­rzył o suk­ce­sach, o któ­rych, jako pa­ry­ża­nin, nie wąt­pił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: