- W empik go
Wrzeciono - ebook
Wrzeciono - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 260 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Album lwowskie wydane przez Henryka Nowakowskiego.
Zawiera artykuły: W. Pola, A. Małeckiego, H. Godebskiego, B. Kalickiego, N. Hoszowskiego, J. A. Komorowskiego, A. Pajgerta, J. Horoszkiewicza, St. Pilata, H. Nowakowskiego, K. Widmana, J. Starkla, J. Jakubowicza, J, Supińskiego, A. Bielowskiego, K. Ujejskiego, J. Szujskiego, Z. Kaczkowskiego, J. Zacharjasiewicza, M. Romanowskiego i w. in. 370 str. w wielk. 8ce, 1862. 4 złr.
Bajron, Don Zuan. Pieśń pierwsza, przełożona przez Wiktora z Baworowa, 60 str. w 8ce, 1863. 1 złr.
Blanchard, Piotr. Małe dzieci , powiastki tłumaczone z francuzkiego podług jedenastej edycyi z 12 rycinami czarnemi 1 złr. 60 ct… – z rycinami kolorowanemi. 3 złr. 20 ct.
Czaplicki, Władysław. Pamiętnik więźnia stanu . 332 str. w wielk. 8ce, 1862. 2 złr. 80 ct.
Tegoż. Powieść o Horożanie (1846). 118 str. w wielk. 8ce, 1862. 1 złr.
Dzierzkowski, Józef. Niezasłużony ale szczęśliwy . Powieść. 426 str. w 8ce, 1863. 2 złr.I.
– Wrzecionem?!…… – zapytałem zdziwiony.
– Wrzecionem… – odrzekł zapytany, a tym był dawny mój znajomy i niegdyś sąsiad, z którym po długiem rozstaniu, spotkawszy się niespodzianie w Hyde – Parku, nie mogłem dość o dawnych czasach, o znajomych okolicach i o ludziach się nagadać.
– Wrzecionem?!…… – powtórzyłem – szczególny koncept!…. Poczciwy Gabryś ani się spodziewał, że mu wrzeciono w drogę zajdzie i takiego figla spłata…
– Ale!…, nie spodziewał się?…… – podchwycił mój znajomy – Mógł się spodziewać: bo w życiu swojem, ciągle miewał jakieś z wrzecionami wypadki… Raz, o włos oka sobie nie wybił… Drugi raz przebił sobie dłoń… Trzeci raz w ucho się szturknął, tak że o mało nie ogłuchł… Czwarty raz…
– Cóż znów!…… – przerwałem. – Zkądże mu przyszło mieć tyle z wrzecionami do czynienia?….
– Spotykał się z niemi w garderobie, w której za życia matki kształcił sentymenta i serce hartował…
Tu interlokutor mój zaśmiał się, rad retorycznemu wysłowieniu, którem osłonił myśl; mnie zaś zrobiło się jakoś niesmaczno, bo z zasad byłem i jestem nieprzyjacielem tego rodzaju kształcenia się i hartowania serc naszej młodzieży – kształcenia się i hartowania, niestety! zbyt rozpowszechnionego.
– Przytem – ciągnął mój znajomy – w księdze jego przeznaczenia zapisanem snadź było, ze od wrzeciona zginie… Przepowiedział mu to Iwaś…
– A! Iwaś!… z Michałówki?… podchwyciłem, przypomniawszy sobie jednego znajomego więcej. – Cóż z nim się dzieje?…
– Dobrze mu idzie… Podstarzał, zbogaciał, pobudował własnym kosztem cerkiew.
– I zawsze wróży?….
– Zawsze… Nieboszczka sędzina sprowadziła go do Orkiszówki, chcąc się o losie Gabrysia dowiedzieć… Iwaś gniewał się, długo nie dał się uprosić, aż wkońcu, wywróżył Gabrysiowi, że od wrzeciona zginie..
– Przecież nie zginął… – przerwałem.
– Nie zginął, to jest: nie umarł; ale, tak jak umarł, bo nie ma już dla niego życia: błąka się po ziemi trupem, z otwartą źrenicą,…
– Coś jak Gustaw z dziadów.
– Tylko wcale nie poetycznie… Straciwszy Orkiszówkę, zrobił się najpoczciwszym w świecie jołopem…
Powyższą rozmowę mógłbym prowadzić bez końca, bo długo wieczorem, po całodziennem, dla zwiedzania szczególności Londynu zbieganiu się, gawędziłem ze starym znajomym – i czytelnik nie wiedziałby o co chodzi. Potrzeba więc rzecz zacząć ab ovo – opowiedzieć historję poczciwego Gabrysia, któremu w drogę wlazło wrzeciono i na którym sprawdziło się tu przysłowie, że… czem kto wojuje, od tego ginie.
Gabryś, inaczej Gabriel P, był synem jedynakiem zamożnych bardzo rodziców. Nazywano go powszechnie Gabrysiem, z powodu ze pełnoletność była mu nie do twarzy. Mama dobrodziejka jeszcze bardziej go spieszczała. W tej ustach Gabryś przemieniał się na Bryś, Brynio i Brynieczko, a niekiedy, na Ryś, Rynio i Ryneczko. Powiedzieć winniśmy, że Bryś i Ryś, jakoś najlepiej do postaci Gabrysia przypadały. Było w nim bowiem coś brysiowatego i, zarazem rysiowatego, co wszyscy widzieli, wyjąwszy mamy, której do samej śmierci wydawało się, że natura nic piękniejszego i lepszego nad jej jedynaka wydać nie mogła.
Gabryś bardzo młodo stracił ojca. W siódmym roku swego życia pozostał sam z matką, i zaledwie jak przez sen przypominał sobie wąsatą, sztywną postać napoleonczyka, którego z francuska nazywał papą. Przypominaj sobie, jak się nim papa cieszył, jak miał go za pewien rodzaj ósmego cudu świata, za człowieczka małego ale ważnego, za niby królewicza, któremu hołd w kołysce się należał. Pod urokiem wspomnień tych, podrastał i wychowywał się. Mama obchodziła się z nim jak z bolączką – cackała póki był mały, hołubiła gdy wyrastał i miała o nim niezmiennie jak najlepsze wyobrażenie.
O pani P. byłoby dużo, bardzo dużo, do powiedzenia. Należała do tego rodzaju ludzi, co to się pną do wielkości. Pną się, ale samemi tylko pożądaniami. Chcieliby się wysoko, jak najwyżej, wznieść – nie mogą – częścią przez lenistwo, częścią przez nieumiejętność.
Pani P. chciała się wznieść, nie w swojej jednakże a w jedynaka swego osobie.
Szkoda że Byron napisał Don Juana. Nie mogę skreślić charakteru pani P., z obawy aby mnie nie posądzono o kopiowanie go żywcem z donny Inezy. Tyle podobieństwa zachodzi pomiędzy matką byronowego a naszego bohatera!… z tą jedynie różnicą, że tamta była Hiszpanką a ta Polką, i to Polka po mężu i z domu, należącą do rodzin zapisanych wszystkiemi literami w Paprockim, Niesieckim i Okólskim, zapisanych nie mniej na niejednej karcie historyi naszej.
O pochodzeniu swojem pani P. wiedziała, i z powodu tej wiedzy udawała poważną i zacną matronę. Z powodu tej także jej wiedzy, o sposobie w jaki ona wzięła się do wychowania swego jedynaka, powiedzieć można tu to samo, co lord Byron o donnie Inezie, zamieniając tylko Juan na Gabryś.
"………………………………… she
Resolved that Gabryś should be a paragon,
And worthy of the noblest pedigree"
Szkoda – jeszcze raz powtarzam – wielka szkoda, iż ten "Don Juan" napisany został pierwej jak. Wrzeciono"!… Byłbym się wsławił wiernością kopii i natury. A tak, gdybym się wdał w szczegóły wychowania naszego bohatera, byłaby to już kopja z kopii, która im by była wierniejsza, tem by mi większą reputację plagiatora – czyli złodzieja – zrobiła.
A zatem, nic mi innego nie pozostaje, jak ciekawego charakteru pani P. czytelnika, odesłać do " Don Juana" –i poradzić mu, aby się dobrze zastanowił nad charakterem donny Inezy, charakterem, który pomimo że w odniesieniu do Hiszpanii był skreślonym, nie jest jednakże czysto – hiszpańskim, ale kosmopolitycznym. Trafia się on i nad brzegami Gwadalkwiwiru, gdzie pomarańcze i cytryny rosną a ludzie daktylami się karmią, i nad brzegami naszych rzek, gdzie pomarańcze, cytryny i daktyle znane są tylko wielkim panom, a większość ludzi ma strusie żołądki, bo trawi chleb czarny – czarny dla tego że zawiera w sobie ogromny procent ziemi, która, jako pożywienie, jest tylko strusiom i polskim chłopom możliwą. Filantropowie ten chleb zachwalają i zalecają, jako bardzo zdrowy. Poeci często o nim w czułych zwrotkach czynią wzmianki. Moraliści z niego zdrowie duszy wywnioskowują. Na to odpowiedziećby – zdaje się – można:
– "Wszystko to być może,
Jednakże ja to między bajki włożę"…
Ja zaś wspominam o tem dla tego tylko, aby powiedzieć: że ani pani P. na czarnym chlebie była wychowaną, ani jedynaka swego nim nie hodowała.
Wracam do podobieństwa pomiędzy panią P. i donną Inezą – i pytam: zkąd się ono wzięło?…
Przychodzi mi na myśl czytana niegdyś ( bardzo dawno – tak dawno, że nie pamiętam ani w jakim języku ani przez kogo napisana) rozmowa wierszami pomiędzy człowiekiem a wroną. Wrona obleciała spory kawał świata, – była za górami, lasami i morzami – i za powrotem do gniazdowych swoich stron, dziwne dziwa opowiada człowiekowi, który nie ruszał się z miejsca swego urodzenia. Człowiek słucha ją z ciekawością, domatorom właściwą, i po każdym ustępie zapytuje:
– Nu, a ludzie?…
– Ludzie – odpowiada wrona – wszędzie jednacy.
– Wrony?…
– Takie… tak jak ludzie…
Tego nie przyjmuję, jako absolutnej prawdy, a to przez wzgląd: na fizyologiczny wpływ pokarmów, na fizyczny klimatu i topograficznego położenia, na moralny różnych okoliczności. Ciekawym, co by się stało z Hiszpanem, gdyby go raptem – na czarodziejskim np. płaszczu lub łopacie wiedźmy – przerzucić do Polski i razowym chlebem obkarmić!… Ciekawym, co by się stało z Polakiem (nb… chłopem), gdyby go w ten sam sposób przenieść do Hiszpanii i daktylami utraktować!…
"Nota bene, " w nawiasie, całą rzecz tłómaczy. Nota bene chłopem. Chłopi się różnią. W sferze pracowitej innym jest Hiszpan, innym Polak. Podróżująca wrona zapewne nie raczyła zwracać uwagi na te niziny społeczeństwa ludzkiego. Arystokratką – przypatrywała się wyższym sferom, a w tych, rzeczywiście wrony i ludzie zbiegają się w kosmopolitycznem podobieństwie pojęć, wyobrażeń, przekonań i gustów. Byronowa donna Ineza i nasza pani P. jednakowo zapatrywały się na swoich jedynaków i jednakowo do ich wychowania się brały, – tylko nie jednakowemi rozporządzały środkami. Z tej przyczyny nie można było o Gabrysiu powiedzieć:
– "… half his days were pass'd at church, the other,
Between his tutors, confessor, and mother."
Bo zmieniły się czasy a z czasami zwyczaje. Co było dobrem w epoce donny Inezy, to już nie zbyt koniecznem okazało się w epoce pani P. Pierwszej, punktem wychodnim macierzyńskiej troskliwości był wzgląd na duszne syna zbawienie. U pani P. było to na drugim planie, a na pierwszym – zabawienie.
Może i miała ona rację. Na tym płaczu padole tyle goryczy, że nie można brać jej za złe, jeżeli dziecku swemu pragnęła życie osłodzić. Była bowiem matką kochającą i starała się urządzić wszystko tak, aby jej Gabryś w przyszłości, nie tylko z żadnem niebezpieczeństwem, ale nawet z żadną nie spotkał się przykrością.
W tem głównie zachodziła różnica pomiędzy nią a donną Inezą. Ta ostatnia miała na myśli, że w żyłach jej syna płynie krew hidalgów: że przeto, w razie gdyby król szedł na wojnę, jej syn powinien mu towarzyszyć, i dla tego uczył się konnej jazdy, fechtunków, artylerji i sztuki zdobywania fortec i klasztorów. Pani P. miała na myśli, że jej jedynak ma sześćset dusz, przynoszących czystego dochodu sześć tysięcy rubli, będących w stanie zabezpieczyć mu wygodne na całe życie próżnowanie. Próżnować, było, podług niej, obowiązkiem polskiego szlachcica, tak jak obowiązkiem hidalga było, iść z królem na wojnę. " Noblesse oblige" w mniemaniu pani P. znaczyło: nic nie robić. Znaczyło to prawie tyle co: poświęcać się, – bo nic nierobienie jest samo z siebie ofiarą, trudną do wykonania. Więc bacząc na to, pani P. chodziło o osłodzenie tej ofiary synowi.
Z tego poszło kształcenie jedynaka w ten sposób, aby mu dostarczyć środków do bawienia się.
Przez zabawę do wielkości! – takiem było hasło, jakie w wychowaniu jedynaka obrała sobie pani P.
– Dla czego do wielkości?… – zapytacie.
– Dla tego, że to mu się należało… – odpowiedziałaby pani P. Była bowiem tego świętego, a w świętości naiwnego przekonania, że dla Gabrysia, dla tego już samego iż w liczbie przodków jego, tak po mieczu jak po kądzieli, byli wojewodowie, kasztelanowie, kanclerze, hetmani i arcybiskupi, nie było za wysokich progów, nie było dostojeństwa niedostępnego. Zdawało się jej, ie, gdyby raczył po jakie stanowisko sięgnąć, to każdemu stanowisku, jakiem by ono nie było, zrobiłby niepospolity zaszczyt. Pod tym więc względem była zupełnie spokojną.
– Zechce się – mówiła – Gabrysiowi wznieść, to się wzniesie; a nie zechce się, to dość dla niego że jest P.
Była więc – jak powiadano – pod tym względem spokojną, i cały jej kłopot zależał na: chronieniu syna od głupstw.
Wielkiemi literami napisałem wyraz "głupstw", dla tego aby zwrócić nań uwagę czytelnika.
Ksiądz biskup Krasicki zajmował się w swoim czasie głupstwem:
– "Mości księże kanoniku,
Głupstw na świecie jest bez liku,
Dobrze jednak rzecz oznaczyć,
I. co głupstwo, wytłómaczyć. "
I ksiądz biskup doszedł do tego, że głupim jest ten "co daje", mądrym zaś "ten co bierze. "
Pani P. na odwrót snadź to rozumiała: chodziło jej bowiem o to, aby Gabryś nie "nabrał się (wyrażenie techniczne) niepotrzebnych rzeczy" takich co sercu mocno bić każą, takich co duszę zapalają – takich co (mówię od siebie) człowieka podnoszą, uszlachetniają i kształcą.
– Na co mu się to (głupstwo) zdało!… – mawiała. – Ot, ma przed oczami przykład ojca… Co ojcu jego przyszło z tego, że się niepotrzebnie narażał?….
– Pełnił powinność… – ktoś jej raz odpowiedział.
– Proszę pana!… – przerwała. – Powinność?… Nie pojmuję, jak powinnością nazwać można, stawienie własnej głowy na kartę, w której przegraną jest śmierć a wygraną nieszczęście… Nadzwyczajnym tylko zbiegiem okoliczności, mąż mój nieboszczyk uniknął i jednej i drugiego… Ale, tylko uniknął… Czyżby się Gabryś miał ryzykować, na to, aby próbować szczęścia w unikaniu nieszczęścia!… Tego nie pojmuję… Za pełnienie powinności należy się ludziom nadgroda…
– Nadgroda w sumieniu… – odpowiedział jej tenże.
– I, proszę pana!… – podchwyciła nieco niecierpliwie pani P. – Powinność? sumienie?… wyrazy… których cała wartość w tem, że można je jak wędki na niedoświadczoną zarzucać młodzież… Obowiązkiem rodziców jest, strzedz od nich dzieci, zwłaszcza synów.
– To trudno – uczyniono jej uwagę. – Młody człowiek, dowiedziawszy się z boku o tem, co przed nim rodzice tają, może dla nich stracić szacunek…
– Gdzie się dowie?…
– W szkołach… od kolegów. z książek…
– O!… – podchwyciła pani P… – ja swego Gabrysia wcale do szkół oddawać nie myślę… Dam mu edukację domową… Edukacja domowa lepszą jest od publicznej.. Będzie się uczył pod mojem okiem…
Gabryś, paniczyk, pieszczony i hołubiony, otoczony został guwernerami, pomiędzy którymi ani jednego nie było Polaka. Do Polaków miała P. wstręt, z dwóch pochodzący powodów: najprzód, obawiała się, aby, pomimo jej dozoru, nie przekradli sposobem kontrabandy głupstw do serca i głowy jej syna; powtóre, nie mogła się żadną miarą przekonać, aby Polak był w stanie być tak rozumnym, jak Francuz, Niemiec, Anglik, Włoch. Polakomanję, prowadzącą niektórych panów do powierzania dzieci urodzonym nad Dnieprem lub Wisłą guwernerom i guwernantkom, miała za rodzaj umysłów ej choroby, za gatunek przesądności.
– Miałażbym dziecko moje czynie ofiarą przesądów!… Dziękuję!…
Była wyższą nad przesądy, i to wówczas kiedy zwrot do narodowych rzeczy coraz wyraźniejszym i powszechniejszym się stawał – wyraźniejszym i powszechniejszym do tego stopnia, ze ulegli mu nawet niektórzy, mający więcej jak sześćset dusz panowie. Pani P. litowała się nad nimi, jak nad warjatami.
Miała ona jak najlepszą wolę, na paragona wykierować swego jedynaka, i dla tego wypisała dla niego guwernerów: do francuzkiego języka – Francuza, rodem z Paryża, do niemieckiego – Niemca, rodem z Drezna, do angielskiego – Anglika, rodem z Londynu, i do włoskiego – Włocha, rodem z Florencji. O języki, z pominięciem – rozumie się – polskiego, chodziło jej przedewszystkiem, a to dla tej ważnej przyczyny, że roiła sobie: jakto Gabryś, kiedyś, znalazłszy się w wytwornem wielkiego świata towarzystwie, potrafi wszystkiemi rozmówić się językami. To rojenie do łez ją rozczulało. Z góry, macierzyńską jej pierś rozpierała duma. Z góry mówiła sobie:
– Co za chluba dla matki, takiego mieć syna!… Guwernerowie ułożyli się z panią P., najprzód, o pensję, potem o program nauk.
Płaca każdego z nich wynosiła po 200 dukatów rocznie, co czyniło 800 dukatów czyli 2, 400 rubli srebrnych umniejszenia w dochodach Orkiszówki,
Bobowiec, Motrenki, Hałalijówki i parę pomniejszych folwarków, stanowiących majątek naszego bohatera. Było to wiele; ale jako ofiara dla syna, nadzwyczajny ten wydatek nie wydal się pani P. za wielkim. Ona podjęłaby się chętnie płacić za Gabrysia kroplami krwi własnej, gdyby pieniędzy nie stało a krew dała się na dukaty zamienić.
Program nauk dałby się właściwiej nazwać: rozszarpaniem edukacji na czworo. Uczone gremium przystępując do edukacji, długo nad tem medytowało: co z tym fantem zrobić?… Francuz miał metodę swoją, Anglik swoją, Niemiec swoją a Włoch swoja. Każdy obstawał przy swojem i o ustąpieniu koledze ani myślał. Każdy swoją metodę przedstawił pani P. i ona w żadnej nic do zganienia ani do zaprzeczenia nie znalazła. Każdy w końcu przystąpił do niej z następującym projektem:
– Niech pani oddali trzech moich kolegów i powierzy syna wyłącznie opiece mojej, zwiększywszy mi pensję w czwórnasób… Ręczę, że z rąk moich wyjdzie doskonałym człowiekiem..
Pani P. nie chciała na to przystać, a to dla tej przyczyny, że jej wielce chodziło o pronuncjacją. Sama więc wzięła się do rozwiązania programowej zagadki i rozwiązała ja w taki sam sposób, w jaki u starożytnych Greków urządzonem było naczelnictwo nad wojskiem, powierzone kilku razem wodzom, dowodzącym kolejno – co dnia inny. Guwernerowie rozebrali pomiędzy siebie dnie. Jednego dnia nauczycielowa? Francuz, drugiego Anglik, trzeciego Niemiec, czwartego Wioch. Granicami kolei był tydzień, – a ie tydzień liczy dni siedm, przeto, dla nienadweręzenia porządku i nieuchybienia któremu z guwernerów, trzy dni zostawionemi były Gabrysiowi na rekreację, z wyjątkiem popołudnia w piątek, w którym zjeżdżał z pobliskiego parafialnego miasteczka ksiądz proboszcz na naukę religii.
Takie rozporządzenie wielce zadowolniło panią P. Jedynak jej, w ogniu edukacji, mienił się jak kameleon. W poniedziałek był Francuzem, we wtorek Anglikiem, we czwartek Niemcem, w sobotę Włochem. Piątek te rozstrzelone promienie zbierał w jedno spólne ognisko katechizmowego kosmopolityzmu, mającego tę jedynie najlepszą stronę, ie się w polskim wykładał języku, co, dodane do konieczności porozumiewania się ze służącemi, sprawiło – ie bohater nasz nie zapomniał po polsku.
Ale, tylko nie zapomniał. Bo zresztą nic a nic o polskości nie wiedział. Francuz, obok języka, wykładał mu historję i literaturę francuzką, sposobem anegdotycznym. Anglik podjął się przejść z nim Adama Smitha od początku do końca. Niemiec wziął na siebie wykład filozofii. Włoch zobowiązał się nauczyć go muzyki i śpiewu. Każdy z nich, tak wziął się do nauki, jakby specjalny przedmiot wykładu był edukacyjnym zenitem, po nad którym wyższego i podobniejszego nie ma i być nie może – a wziął się szczerze, z zapałem, do szczerości i zapału podnietę znajdując w emulacji. Wszystkim im bowiem razem i każdemu z osobna, chodziło o przeprowadzenie odrzuconego przez panią P. projektu. Chodziło – rozumie się – póty, póki przeprowadzenie wydawało się możliwem. Gdy zaś możliwość upadła, zapał ostygł a historją i literatura francuzka, polityczna ekonomja, filozofja, muzyka i śpiew zamieniły się na gruszki na wierzbie. Wypadło tak: "obiecanka cacanka a głupiemu radość" Pani P. radowała się spodziewanym syna rozumem, który obrócił się koniec końcem w nic. Guwernerowie jednakże wyszli z honorem, bo na usprawiedliwienie swoje mieli bardzo dobre tłómaczenie. Najprzód, pani P. odrzuciła programowy ich projekt: więc, jeżeli Gabryś nic nie umie, to nie oni temu winni, ale sama matka. Powtóre, jak było brać się do historji, literatury, politycznej ekonomii, muzyki i śpiewów, kiedy elew nie umiał czytać i pisać!… Oni nie podejmowali się elementarnego bakałarstwa. W tem znów nie oni byli winni, ale sama matka. Czemu nie powierzyła im syna dostatecznie przysposobionego?…
Przejście guwernerów przez orkiszowski dwór podobnem było w części do owych przejść, którym przed laty ojczyzna nasza ze strony Tatarów ulegała.
Przeszli – pozostawiając po sobie spustoszenie, i to tak materjalne jak i moralne.
Nie dość bowiem, że na pensje dla nich szło 2400 rubli. Drugie tyle wynosiły koszta utrzymania guwernerów i prowadzenia edukacji. Cudzoziemcy kaprysili. Pomimo że orkiszowski dom był dostatni i we wszystko zaopatrzony, było im niewygodnie. Nieustannie coś im brakło i czegoś to z Paryża, to z Londynu, to z Berlina, to z Florencji potrzebowali. Francuz np. nie mógł się obejść bez wetów i to koniecznie francuzkich, bez wina, i to nie innego tylko, Chateau Lafitte a przynajmniej Chateau Margaux przy stole i jedno z tych Sillery eremant, Tintilla di Rota albo Xeres przy desserze, z dodatkiem bądź Chartreuse, bądź Marascin de Zara, bądź zresztą Curacao albo coś podobnego, byle starego i wytrawnego po czarnej z koniakiem kawie. Porachowawszy to wszystko, wypadało, że same wety, wina i likiery dla samego tylko Francuza, pochłaniały parę dukatów dziennie. Cóż, gdy do tego dodamy Porter, ale i ostrygi, bez których Anglik wyżyć by nie mógł, wina, zieleninki i owoce włoskie dla Włocha sprowadzone, strudle, strucliki i piwa, któremi karmić i poić było potrzeba niemieckiego filozofa!…. Dochód z majątku szedł całkowicie na same wymysły ludzi, dla których wszystko co polskie było obrzydliwem a którzy, pozbywszy się emulacji w zakresie edukacyjnym, emulowali w wymogach i kaprysach.
Nadto, sama edukacja – samo przeprowadzenie nauk – ogromne pociągano za sobą koszta. Wydatki na książki, różne narzędzia i instrumenta wynosiły mało że nie tyle, co roczne honorarja guwernerów, z których każdy trzymał po kilka gazet i czasopismów, niepotrzebnych dla elewa, ale dobrych do zabicia czasu dla guwernerów, którzy bez nich na śmierć by się w Orkiszówce zanudzili, mając niby zajęcie raz tylko na tydzień, a resztę czasu do dowolnego rozporządzenia.II.
Koniec końcem, żeby czytelnika nie nudzić, krótko mu powiem, ze bohater nasz niczego się nie nauczył – do tego stopnia niczego, że po ośmiu leciech domowej edukacji, pomimo dozoru matczynego, pomimo doskonałości i oryginalnej cudzoziemskości nauczycieli, języki nawet obce, o które chodziło najbardziej, pozostały mu obcemi. Pochwytał coś, to z tego to z owego, ale żadnym nie był w stanie się rozmówić, żadnym nie czytał a tem mniej pisał. O jeografii, historji powszechnej i polskiej, matematyce, naukach naturalnych, najmniejszego nie miał wyobrażenia: te bowiem nie wchodziły do programu. Po za obrębem programu jedno tylko skorzystał. Od monsieur Pierrot i od signora Sartyni nauczył się – romansować – nie z wykładów jednakże, a z przykładów.
Monsieur Pierrot, jak tylko stanął na orkiszowieckim gruncie, natychmiast zrekognoskował terren. Chodziło mu o to:
– Y at-il du gibier?…
Po kilkutygodniowem rozglądaniu, zaglądaniu, podglądaniu i oglądaniu, doszedł do tej wiadomości, ie orkiszowiecką zwierzynę na kilka rozklassyfikował gatunków. Do pierwszego zaliczył jedną tylko sztukę, a tą była: sama pani. Jeszcze nie stara, wcale nieszpetna i bogata, była ona grubą zwierzyną, w polowaniu na ktorą trzeba było używać wszystkich znanych i w tego rodzaju łowienia używanych podstępów i ostrożności. Po niej szły panny respektowe, przezywane przez niego gołębicami i odaliskami. Prędko francuskim sprytem poznał, że są to stworzenia łaskawe, usposobione nietylko do cerowania, haftowania i prasowania, ale i do ronienia i przyjmowania westchnienia, do gruchania, szczerzenia zębków i rojenia o rozlicznych nadzwyczajnościach. Dalej następowały ukraińskie wieśniaczki, dzikie kuropatwy, płochliwe ale ciekawe i będące nie od tego, aby na wabika nęcić się nie dały. Te, boso, w zapaskach i koszulach, wydały się mu zrazu podobnemi do Hotentotek, Irokiezianek lub przynajmniej mieszkanek Laplandji. Przypatrując się im jednakże coraz lepiej i coraz bliżej, dostrzegł w nich wdzięki takie, które mu przypominały mitologicznych bogiń posągowane postacie, Dostrzegł w nich coś kamiennego, marmurowego – nie białego wprawdzie ale zato wielce jędrnego, co mu o białości zapomnieć kazało.
I we wszystkich na raz sferach rozpoczął łowy. I zamarzył o sukcesach, o których, jako paryżanin, nie wątpił.