- W empik go
Wschodowanie. Krajobraz po potopie - ebook
Wschodowanie. Krajobraz po potopie - ebook
Nachiczewan - krajobraz po Potopie
Wyprawa, której owocem jest książka, to miesięczny wyjazd (w przeważającej części) autostopem do Nachiczewanu, azerskiej eksklawy położonej między Iranem, Armenią i Turcją. Region ten pozostawał do tej pory praktycznie nieznany w polskiej literaturze podróżniczej. Głównie z powodu znacznej izolacji autonomicznej republiki od reszty świata. Jeszcze niedawno nie istniało tam żadne przejście graniczne, poza mostem powietrznym z Baku. Otwarcie granic z Turcją, a potem także z Iranem ułatwiło podróże po Nachiczewanie, ale region wciąż pozostaje miejscem bardzo specyficznym. Kult jednostki zmarłego prezydenta Heydara Aliyeva nakłada się tu na obawę przed wojną z Armenią i poszukiwanie własnej tożsamości narodowej po latach radzieckich rządów. W Nachiczewanie na pieniądze mówi się "ruble", w piątek chodzi się do meczetu, sklepy sprzedają wódkę, której nikt nie pije, a odbudowany z gruzów grobowiec biblijnego Noe niemal sąsiaduje z niszczejącymi ruinami wielkiej fortecy Alinca. Gorące źródła przygotowane są na przyjęcie nieistniejących chmar turystów za grube pieniądze, lecz na wsi "turist" traktowany jest jak gość - pojony i karmiony przez gospodarzy w zamian za chwilę rozmowy przy stole. Być może taki stan rzeczy nie przetrwa najbliższych lat - Nachiczewan znów pogrąży się w izolacji, lub opanuje go zachodni styl robienia biznesu na przyjezdnych. My jednak przybyliśmy tam w sam raz na czas.
Obaj autorzy podróżowali do tej pory wspólnie po Skandynawii i gruzińskiej części Kaukazu. Owocem tego ostatniego wyjazdu był cykl spotkań podróżniczych (m.in. na Festiwalu Młodych Podróżników) oraz cykl reportaży opublikowanych na łamach portalu SwiatPodrozy.pl ("Kaukaz - śladami Heraklesa").
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-200-6 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wschodowanie to czynność bardzo absorbująca, a zarazem dość chaotyczna. Nie istnieje jeszcze w geografii takie pojęcie, jak: „wschodni wiatr chaotyczny”, a jednak nasza skromna ekipa doświadcza jego działania od kilku dni.
„Ekipa”, czyli Maciek i Tomek. Właściwie nic więcej, poza naszymi imionami, nie musicie o nas wiedzieć. Zapiski te bowiem dotyczą nie tyle nas, co naszej podróży. Podróży autostopem zgodnie z wiatrem z zachodu na wschód, a na przekór granicom, letniskom, oblężonym plażom i całej reszcie turystycznego przemysłu. W tym miejscu chcielibyście już pewnie dowiedzieć się, gdzie tak jedziemy. Dotychczas wywnioskowaliście zapewne, że pożegnaliśmy się już z ojczyzną jakiś czas temu. Dokładniej rzecz biorąc, siedzimy właśnie w Stambule, w kafejce internetowej na dworcu autobusowym. Turecki dworzec jest miejscem, gdzie można kupić kebab, pościel, wziąć kredyt, znaleźć żonę i to wszystko w ciągu jednego dnia. Z oddali dochodzi naszych uszu symfonia klaksonów z ulicy, a my zaraz ruszamy w środek tego całego bliskowschodniego rozgardiaszu. Gdzie dokładnie? Tak naprawdę to nie mamy jeszcze pojęcia, ale mamy plan. Podróż rodziła się w Polsce w bólach, z mapą i kartką w ręku. Celem miał być Nachiczewan – azerska eksklawa między Turcją, Armenią i Iranem. I tu dał o sobie znać chaotyczny wiatr, bo nagle uzyskanie wizy do Azerbejdżanu okazało się trudniejsze, niż mogło się wydawać. Chociażby z tego powodu, że ambasada w Polsce:
1) nie dostała zaproszenia dla nas,
2) zamknęła podwoje na wakacje, wysyłając konsula na jakiś dyplomatyczny urlop.
- No ale jedziemy, prawda?
- Jasne, że jedziemy.
No i pojechaliśmy.
I
Bolesne narodziny podróży nie zostaną tutaj rzecz jasna zbyte pojedynczym zdaniem. Kilka słów wyjaśnienia się należy. Najłatwiej uczynić to serią pytań i odpowiedzi:
- Gdzie?
- Na Zakaukazie. Mniej więcej.
- Dlaczego?
- Największy wpływ wywarła na nas stojąca na mojej półce mapa Zakaukazia. Znalazła się tam dlatego, że rok wcześniej wyprawiliśmy się do Gruzji. Gruzińską wyprawę przerwała wojna z Rosją, ale podróżnicza chęć została. W dodatku na rzeczonej mapie pozostało wiele miejsc dotychczas niezauważonych. Ot, weźmy na przykład miniaturowe państwo w państwie na styku Turcji, Armenii i Iranu. Nachiczewan.
- Czyli?
- Z mapy wynikało, że to kawałek Azerbejdżanu oddzielony od macierzy. Autonomiczna republika. Zwykle możemy usłyszeć takie słowa w wiadomościach, w kontekście wojny, zamachu lokalnych separatystów lub ewentualnie kraju, nad którego tożsamością zastanawiają się ważne europejskie głowy. Mniej więcej trzy czwarte rzeczy, które możemy usłyszeć w wiadomościach, to lekkie podkoloryzowanie, potężne podkoloryzowanie lub potwarz i obelga. Wyglądałoby więc na to, że w przypadku Nachiczewanu będziemy mieć do czynienia przynajmniej z ciekawym miejscem o skomplikowanej tożsamości.
- Jak bardzo?
- Na tyle, żeby do wjazdu tam potrzebna była azerska wiza, którą z kolei można uzyskać wyłącznie dzięki zaproszeniu. Zaproszenie, z braku znanych nam obywateli roponośnego kraju, najłatwiej mogliśmy otrzymać od azerskiego biura podróży. Za niemałe pieniądze. Taki oszukany voucher jest pewnie równie doskonałym źródłem zarobku, jak wiecznie pełne źródła czarnego złota w Baku. Ciekawie jest na ten proceder popatrzeć z boku, gorzej w nim uczestniczyć jako turysta.
- Więc?
- Wróciliśmy do punktu wyjścia. Wypadałoby w ekspresowym tempie poznać kogoś w Nachiczewanie. Kiedy taka myśl zderzy się z przypadkowo uwolnioną do mózgu ideą „wymiana studencka”, rodzi się konkretny plan działania. Dlaczego na nachiczewański Uniwersytet im. Heydara Aliyeva nie miałaby przyjechać delegacja z Polski?
- A dlaczego miałaby?
- Na przykład, by napisać o Nachiczewanie książkę. Albo reportaż. Albo zrobić mnóstwo zdjęć i pokazywać je nieuświadomionym w nachiczewańskiej kwestii Polakom. Taki pomysł zarysował się przynajmniej w ciągu długiej wymiany maili z uniwersyteckim biurem współpracy zagranicznej. A mówiąc bardziej po ludzku – wymiany maili z Surą, która, pozostając nam całkowicie nieznaną, wytrwale odpowiadała na uporczywe prośby o zaproszenie.
- Co odpowiadała?
- „Zaraz będzie”.
- I było?
- Nie było. Głównie dlatego, że azerska ambasada w Warszawie ogłosiła niespodziewanie urlop sekcji konsularnej i praktycznie pogrzebała cały plan.
- I co?
- Pojechaliśmy. Autostopem.
II
W całym naszym życiu nieraz byliśmy częstowani piwem. Mimo to, hiszpański kierowca TIR-a zdołał nas zaskoczyć. Z ukrytej pod ciężarówkowym łóżkiem lodówki, Togo wyciągnął dla nas Pilsenera, sobie zostawiając Złotego Bażanta. Ruszyliśmy więc z pustej o zmroku, słowacko-węgierskiej granicy z fasonem, jak mawiali nasi dziadkowie. Togo zgrabnie otworzył swoją puszkę, prowadząc jednocześnie camion, po czym sięgnął po fajki. Jeśli wierzyć jego słowom, trzydniowego zarostu dorobił się, nie wstając zza kółka, a list przewozowy z zadeklarowanymi 26 tonami ładunku nieznacznie mijał się z prawdą. Takie życie. Togo zaskakiwał nas zresztą przez całą podróż do Budapesztu. Przejechał 70 kilometrów obwodnicą węgierskiej stolicy tylko po to, by znaleźć swoją ulubioną stację benzynową z parkingiem na odpoczynek. Tu nasze drogi się rozeszły. TIR pomknął w kierunku Livorno, my zaś ulokowaliśmy namiot na trawniku, osłonięci ciężarówką-chłodnią. Obudziliśmy się w samą porę, by poznać Constantina.
Constatnin był Rumunem, który wiózł z Reichu na handel do swojej ojczyzny zdezelowanego VW golfa. Ponieważ dziurawe chłodzenie gubiło wodę po drodze, Constantin szukał na stacji musztardy. Musztarda podobno posiada wszelkie zalety płynu do chłodnic, a przy okazji nie wycieka. My nie dociekaliśmy. Zresztą musztardy nie udało się znaleźć, w dużej mierze dzięki węgierskiej barierze językowej. Mówimy w końcu o kraju, gdzie nawet „policja” to jakieś niewymawialne słowo z zaskakującymi spółgłoskami1. Constantin był oburzony (scheisse Magyarische Leute), albowiem on był w stanie przynajmniej nauczyć się niemieckiego. Podróż upływała jednak raźno, w rytm kolejnych wypalanych przez kierowcę fajek, a zakończyła się w Timiszoarze.