- W empik go
Wściekli na Boga. O tym, jak ateizm doprowadził mnie do wiary w Boga - ebook
Wściekli na Boga. O tym, jak ateizm doprowadził mnie do wiary w Boga - ebook
To osobista historia nawrócenia Petera Hitchensa, brata znanego ateisty sceptyka, jednego z przedstawicieli nowego ateizmu – Christophera. Peter stracił wiarę jako nastolatek, ponieważ przeżył osobistą tragedię. Przepełniony gniewem i buntem spalił swój egzemplarz Biblii, przekonany, że uwalnia się od szkodliwej religii i rozpoczyna wyzwolone życie w prawdzie jako ateista. Jednak po wielu latach przemyśleń i doświadczeń w roli zaangażowanego po stronie lewicy korespondenta podróżującego po byłym bloku komunistycznym Hitchens stopniowo dochodził do wniosku, że ateizm nie tylko nie wytrzymuje logicznej krytyki, ale też stanowi jedną z najbardziej niebezpiecznych ideologii w historii ludzkości. Opisując swój powrót do Boga, Peter wspomina wydarzenia sprzed upadku komunizmu, którego był świadkiem, i przekonuje, że wiara jest najlepszym antidotum na prowadzący donikąd utopizm, gdyż zachęca ludzi do działania w przekonaniu, że istnieje Bóg i uporządkowany, celowy Wszechświat rządzony niezmiennym prawem.
Wspaniała odpowiedź wierzącego na książkę napisaną przez jego brata ateistę, Christophera Hitchensa, Bóg nie jest wielki.
Simon Hoggart, „The Guardian”, 27 marca 2010
Dogłębnie poruszająca opowieść o podróży do wiary, wpleciona w moralną i duchową historię XX wieku.
„The Church Times”, 18 czerwca 2010
Ta książka jest znakomitym, nieustającym sprzeciwem wobec agresywnego sekularyzmu, który przejmuje kontrolę nad naszą osłabioną kulturą.
Quentin Letts, „The Spectator”, kwiecień 2010
Autor demaskuje bezbożny utopizm, który przede wszystkim w Związku Radzieckim dał wyjątkowo potężną licencję tyranii.
Charles Moore, „The Daily Telegraph”, marzec 2010
Peter Hitchens
Brytyjski dziennikarz, publicysta i pisarz. Pisze felietony do „The Mail on Sunday” i prowadzi bloga w internetowym wydaniu gazety. Jako korespondent zagraniczny „Daily Express” relacjonował wydarzenia w państwach Europy Wschodniej, Somalii, Kanadzie, USA, na Haiti i Kubie, w Turcji, Chinach i Korei Północnej. Były rewolucjonista swój powrót do wiary przypisuje w dużej mierze doświadczeniu socjalizmu w praktyce. Obserwował aksamitną rewolucję w Czechosłowacji i rewolucję rumuńską. Na początku lat 90. spędził blisko trzy lata w Moskwie jako korespondent rezydent, opisując upadek Związku Radzieckiego. W latach 1993–1995 był korespondentem w Waszyngtonie. Mieszka z żoną Eve w Oksfordzie, mają trójkę dzieci.
Summa
Nazwa serii nawiązuje do tytułu dwóch wielkich dzieł świętego Tomasza z Akwinu, który koncentrował się na tym, że chrześcijaństwo nie podważa wartości poznania intelektualnego. Proponujemy czytelnikowi publikacje, których autorzy nie boją się rzeczowej dyskusji prowadzącej do wykazania prawdziwości chrześcijaństwa. Mamy nadzieję, że będzie to doskonała lektura i nieocenione źródło wiedzy dla tych, którzy szukają argumentów na rzecz chrześcijaństwa oraz wszystkich wątpiących, a nawet niewierzących. Ci ostatni znajdą okazję, by wypróbować swoją niewiarę.
Spis treści
Wstęp // 9
Część 1 MOJA PRZYGODA Z ATEIZMEM // 15
- Pokolenie zbyt inteligentnych, żeby uwierzyć // 17
- Utrata pewności // 28
- Nasiona ateizmu // 35
- Ostatnie pancerniki // 45
- Brytyjska pseudoreligia i kult Winstona Churchilla // 52
- Homo sovieticus // 66
- Ponowne odkrycie wiary // 80
- Upadek chrześcijaństwa // 91
Część 2 TRZY CHYBIONE ARGUMENTY ATEIZMU // 99
- Czy wojny religijne toczą się faktycznie z powodu religii? // 100
- Czy bez Boga można odróżnić dobro od zła? // 110
- Państwa ateistyczne w rzeczywistości wcale nimi nie są // 119
Część 3 ZWIĄZEK WOJUJĄCYCH BEZBOŻNIKÓW // 129
Wprowadzenie // 130
- Fałszywe cuda i groteskowe relikwie // 131
- Wywołanie krwawej wojny z Kościołem // 142
- Wielka debata // 153
Epilog // 170
Podziękowania // 175
Bibliografia // 177
Indeks osobowy // 179
Indeks rzeczowy // 182
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66665-39-2 |
Rozmiar pliku: | 892 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
słowami nierozumnymi?
Przepasz no biodra jak mocarz!
Będę cię pytał – pouczysz Mnie.
Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię?
Powiedz, jeżeli znasz mądrość.
Kto wybadał jej przestworza?
Wiesz, kto ją sznurem wymierzył?
Na czym się słupy wspierają?
Kto założył jej kamień węgielny
ku uciesze porannych gwiazd?
(Hi 38,1–7)1
------------------------------------------------------------------------
1 Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za: _Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia_, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2012 (przyp. tłum.).WSTĘP
Ryknęli Twoi przeciwnicy w środku Spotkania.
(Ps 74,4)
Kiedy wspominam ciągłe rozdrażnienie, niewdzięczność i brak wrażliwości cechujące okres mego dojrzewania, pocieszam się myślą, że były to absolutnie bezbożne lata. W żadnym razie nie postępowałem zgodnie z duchem czasu. Wyznawałem radykalne poglądy, gdy nie były jeszcze modne, więc wyrażanie ich wymagało naprawdę silnej determinacji lub wielkiej arogancji. W rezultacie stałem się nielubiany i nieakceptowany w kręgu ludzi, których w dzisiejszych czasach nazwalibyśmy poprawnymi politycznie orędownikami „różnorodności” i świeckości właśnie dlatego, że obecnie uznaje się je za poprawne.
Robiłem rzeczy, które nie przyszły do głowy nikomu z mojego pokolenia. Niestety w dalszym ciągu robię to, czego nie robią jeszcze moi rówieśnicy. Kiedy zostałem członkiem Kościoła Anglii, zauważyłem, że największą grupę nieobecnych stanowią ludzie mniej więcej w moim wieku (rocznik 1951). Wielu uczestników nabożeństw miało przeszło siedemdziesiąt lat lub nie przekroczyło czterdziestki, a ludzie znajdujący się pośrodku byli bardzo nieliczni. Podejrzewam, że do równie dużego odpływu doszło w Stanach Zjednoczonych w pokoleniu absolwentów college’u, a ci, którzy studiują obecnie lub niedawno opuścili uczelnię, mają bardziej wrogi albo – co gorsza – obojętny stosunek do religii od poprzednich pokoleń. Jeden pogląd poprawny politycznie ustąpił miejsca drugiemu tak, jak to się stało w Wielkiej Brytanii. W celu wyjaśnienia tego zjawiska opiszę interesującą rzecz, która spotkała chrześcijaństwo w moim kraju.
Analizując zachodzące procesy, opiszę siły, które jak sądzę, oddziaływały i na mojego brata Christophera, i na mnie. Nie mnie sądzić, jak podobne były nasze doświadczenia. Jesteśmy odrębnymi ludźmi, którzy – jak to często bywa z rodzeństwem – wybrali zupełnie inną drogę w życiu. Ponieważ jest rzeczą oczywistą, że ta książka stanowi formę mojej debaty z Christopherem o religii, byłoby absurdem udawanie, iż znaczna część tego, o czym w niej piszę, nie jest próbą zaprzeczenia lub odparcia argumentów, które przedstawił we własnej książce poświęconej temu tematowi1.
Moja książka, jak wiele innych tego rodzaju, jest przeznaczona przede wszystkim dla mnie. W końcu wszyscy autorzy polemik starają się przekonać głównie samych siebie. Mam nadzieję, że mimo to będzie miała jakąś wartość dla innych – dla ludzi wierzących, których przyjaciele lub członkowie rodziny odeszli od chrześcijaństwa, są w trakcie tego procesu lub pozostają pod wpływem antyreligijnych autorytetów intelektualnych naszych czasów. Na kolejnych stronach podejmę próbę wyjaśnienia, po pierwsze, tego, w jaki sposób ja sam – wychowywany z wielką łagodnością, dorastający w pełnym miłości domu i pilnie kształcony przez sumiennych nauczycieli – tak całkowicie odrzuciłem to, co starano mi się wpoić. W niektórych sprawach miałem ku temu uzasadnione powody. Mój błąd polegał na odrzuceniu wszystkiego jak leci, bez żadnej różnicy. Liczę na to, że uda mi się pokazać, iż niektóre rzeczy, jakich mnie uczono, wcale nie były religią, ale jej absurdalnym, lichym falsyfikatem – podróbką, którą można zdemaskować i odrzucić, bez negowania autentycznych prawd chrześcijaństwa. Ta fałszywa religia pozostaje w obiegu do dziś w kilku postaciach, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych.
Opowiem, w jaki sposób osobiste doświadczenia i racjonalne argumenty przekonały mnie o konieczności i słuszności wyboru formy chrześcijaństwa, która jest skromna, skora do zgody i życzliwa, a jednocześnie nieugięta w kwestii prawdy zasadniczej. Mam nadzieję, że zdołam skłonić przynajmniej niektórych, uważających się za ateistów, do zawahania się nad dokonanym wyborem. Liczę również na to, że dostarczę wierzącym przemyśleń, które pomogą im lepiej zrozumieć ich niewierzących przyjaciół i być może zasieją małe ziarenko wątpliwości w umyśle tych ostatnich.
Następnie zajmę się fundamentalną słabością trzech argumentów używanych przez ateistów. Twierdzeniem, że wojny toczone w imię religii zawsze jej dotyczą, że bez Boga można w sposób pewny odróżnić dobro od zła i że państwa ateistyczne w rzeczywistości wcale nie są ateistyczne. Nie śmiem liczyć na to, że zdołam dostarczyć wyczerpujących dowodów obalających argumenty takich uznanych ateistów, jak profesor Richard Dawkins, autor książki _Bóg urojony_, lub mój brat Christopher.
Oczywiście, chodzi mi głównie o Christophera. Jego wrogość wobec Boga, o której kiedyś znacznie rzadziej wspominał, przybrała na sile i pewności w latach, gdy ja rozpocząłem stopniowy i pełen wahania powrót do balustrady ołtarza. Gdy on stawał się coraz silniej przekonany, że Bóg nie istnieje, ja upewniałem się, iż nie możemy o tym wiedzieć w taki sposób, w jaki wiemy o wszystkim innym, dlatego musimy dokonać wyboru: wierzyć lub nie wierzyć. Myślę, że znacznie lepiej jest podjąć decyzję wiary. Nie zamierzam grzmieć jak on, odpowiadać furią na furię lub szyderstwem na szyderstwo. Nie gardzę ateistami, jak Christopher gardzi wierzącymi. I nie wywołuje we mnie gniewu to, że ateiści nie potrafią dostrzec tego, co mnie wydaje się oczywiste. Rozumiem, że inaczej postrzegają pewne sprawy. Rozumiem, że mają powody, aby żywić takie przekonania, podobnie jak ja mam powody, by żywić własne, stanowiące podstawę mojej argumentacji. Uważam, że silnym emocjom Christophera zdoła się oprzeć jedynie niezwykła siła poezji, która może zaskoczyć ludzkie serce w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Mimo to jestem wdzięczny za okazję do zakwestionowania tego, co mój brat uważa za pewne.
Głównym przeciwnikiem Christophera, podobnie jak wszystkich ateistów, jest on sam. Jeśli nie zdoła przekonać samego siebie, nikomu się to nie uda. Mam nadzieję, że zdołam pokazać, iż jego argumenty są do pewnego stopnia spójne i dostarczają pewnego wyjaśnienia – choć trudno je uznać za najlepsze – naszego świata i kosmosu. Chociaż zwykle zakłada, że prawdy moralne są oczywiste i Wszechświat ma sens, wykonuje niebezpieczne uniki, stając przed problemem świadomości – która, jeśli ma słuszność, wydaje się kompletnie niezrozumiała – i nie potrafi dostrzec, że przysparzają one problemów jego własnej argumentacji. To powoduje, że pozostaje ślepy na dużą część debaty i czyni jego ateizm niezwyciężonym, dopóki sam nie uzna, że jest inaczej.
Trudności antyteistów rozpoczynają się w chwili, gdy próbują nawiązać rozmowę z kimś, kto się z nimi nie zgadza, bo ich reakcję często przepełnia tłumiona wściekłość, że oponent jest taki głupi. A jeśli problem leży w czym innym? Odmowa uznania, że inni mogą być równie inteligentni, a mimo to się z nimi nie zgadzać, powoduje, że wpadają w liczne sidła.
Współczuję im. Ja również wściekałem się na oponentów, którzy żądali, abym ponownie rozważył stanowisko, które obrałem bardziej pod wpływem uczuć niż rozumu. I ja odczuwałem niepokojące drżenie pod stopami, gdy przesuwał się stały grunt moich przekonań. Nie wiem, czy doświadczyli także późniejszych następstw – długich prób okłamywania samych siebie prowadzących do ignorowania lub pomniejszania prawd, które zachwiałyby długo zajmowanym, wygodnym stanowiskiem. Pod pewnym względem gorsze było to, iż obrali je niemal wszyscy ludzie, których znałem, lubiłem i szanowałem – ludzie, którzy byliby zszokowani, a może nawet wściekli, pełni szyderstwa lub pogardy, gdybym posłuchał własnych argumentów. Podejrzewam jednak, że sami doświadczyli podobnych wątpliwości oraz że emocjonalne, złośliwe techniki, które stosują w swoich wywodach – z rzadka rzucane przekleństwa oraz stałe szyderstwo i zniecierpliwienie – pomagają im w odpieraniu ataków, jak kiedyś mnie.
Jednak, choć mogły przekonać innych, techniki te nie przekonały mnie samego.
------------------------------------------------------------------------
1 C. Hitchens, _Bóg nie jest wielki_, tłum. C. Murawski, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2014 (przyp. tłum.).1
POKOLENIE ZBYT INTELIGENTNYCH, ŻEBY UWIERZYĆ
Burzcie, burzcie –
aż do jej fundamentów!
(Ps 137,7)
Spaliłem moją Biblię w Cambridge, na boisku szkoły z internatem, w pogodne, wietrzne popołudnie wiosną 1967 roku. Książka nie buchnęła płomieniem, jak się spodziewałem, ani nie spłonęła szybko i gwałtownie. Musiałem się sporo natrudzić, żeby się w ogóle zapaliła, a na koniec w rękach została mi nieprzyjemna, w połowie zwęglona masa. Większość małego grona zaproszonych gości rozeszła się, na długo zanim skończyłem, rozczarowana brakiem dramaturgii i błahością wydarzenia. Nie huknął grom. Upłynęło wiele lat, zanim poczułem lekki dreszcz niepokoju z powodu dokonanej profanacji. Ale czy tego dnia miałem pojęcie, z jakimi igram siłami?
W tym czasie znajdowałem się w stanie permanentnego buntu wobec wszystkiego, w co nauczono mnie wierzyć. Wychowano mnie na angielskiego dżentelmena, więc wymagało to sporo zachodu z mojej strony: zachowywałem się jak młodociany przestępca, udawałem wielkiego draba, miotałem przekleństwami, wyśmiewałem słabszych (chłopca na wózku inwalidzkim z mojej klasy, który stanowił haniebny cel mych nikczemnych działań), obrażałem starszych i łamałem prawo. Wyniośle drwiłem z dorosłych, którzy z przerażenia, troski, miłości i obowiązku próbowali mnie ostrzec lub powstrzymać. Nikt nie mógłby powiedzieć, że nie doprowadziłem do logicznej konsekwencji mych nowych antychrześcijańskich przekonań – stąd decyzja ostatecznego znieważenia religijnego wychowania przez spalenie Pisma Świętego.
Książka nie przypominała typowej Biblii. Była oprawiona w lśniącą, jasnoniebieską okładkę z ozdobnym napisem i zawierała naiwne ilustracje przedstawiające Chrystusa wyglądającego jak „dziewczyna cierpiąca na suchoty” – podobne do sentymentalnych witraży, które wzbudzały pogardę Clive’a Staplesa Lewisa. Mimo to była prawdziwym Pismem Świętym, Biblią króla Jakuba z 1611 roku, przepatrzoną przez moje wielkie dziecinne oczy na wielu zajęciach z religii. Stanowiła prezent od moich rodziców, do tamtej chwili traktowany z należytym szacunkiem, a nawet pewną czułością. Był to mój rok zero. Musiałem porzucić wszystko, szczególnie jeśli wzbudzało sentymentalne skojarzenia. Wszyscy chcieliśmy być wtedy wolni, a Biblia należała do rzeczy, od których należało się uwolnić.
W tamtej chwili byłem pewien, że to księga nieprzyjaciela, zwornik łuku, który pragnąłem obalić. Wiedziałem, że Bóg nie istnieje, Stary Testament jest zbiorem przerażających opowieści i bajeczek, a Ewangelie – śmiechu wartym wymysłem używanym do oszukiwania prostaczków. Rozumiałem tego konsekwencje tak wyraźnie i radośnie, jak bohater Somerseta Maughama, Philip Carey, rozumiał sens własnego ateizmu w autobiograficznej powieści _W_ _niewoli uczuć_, tylko w stopniu jeszcze wyższym:
Sam się dziwił, że tak łatwo pozbył się wiary, i nie zdając sobie sprawy, iż było to wynikiem subtelnych przemian w najbardziej utajonych zakamarkach duszy, przypisywał uzyskaną pewność własnej mądrości. Był niesłusznie z siebie zadowolony. Z właściwym młodości brakiem zrozumienia dla stanowiska innego niż własne pogardzał mocno Weeksem i Haywardem, gdyż zadowalali się oni niejasnym uczuciem, które nazywali Bogiem, i nie chcieli zrobić następnego kroku, który jemu wydawał się tak oczywisty.
Był wolny od poniżających lęków i przesądów. Mógł iść swoją drogą, wyzbywszy się nieznośnej obawy przed piekłem. Nagle uświadomił sobie, że pozbył się również brzemienia odpowiedzialności, która każdy jego czyn czyniła niesłychanie doniosłym. Mógł oddychać swobodniej w lżejszym do oddychania powietrzu. Był odpowiedzialny za to, co robił, tylko przed samym sobą. Wolność! Stał się w końcu panem samego siebie. Z przyzwyczajenia, nieświadomie podziękował Bogu za to, że już w niego nie wierzy1.
Z poczuciem wyższości pogratulowałem sobie (jak Philip Carey w przytoczonym intrygującym fragmencie), że jestem zdolny do bycia sprawiedliwym bez nadziei na nagrodę lub lęku przed karą. Dzisiaj wiem, że prawdziwą cnotę łatwiej stracić i trudniej zdobyć, niż wówczas sądziłem. Wyobrażałem sobie, że moje postępowanie jest niezwykle oryginalne i stanowi dotkliwy cios wymierzony nudnym wierzącym, których trzeba przestraszyć lub przekupić, aby czynili dobrze. Przekonanie to stanowi jedną z głównych radości każdego świeżo opierzonego ateisty i stałą radość wielu bardziej doświadczonych niewierzących. Pod tym względem przypominałem wieśniaka Arthura Koestlera, który długie lata udoskonalał swój pomysłowy wynalazek – dwukołowy pojazd wyposażony w siodełko, pedały i łańcuch – a później pojechał nim z dumą do miasta, żeby zarejestrować patent. Tam dowiedział się, że tysiące ludzi od dawna używa rowerów wytwarzanych na masową skalę.
Nic nie osłabiło mojego entuzjazmu. Przestały istnieć zewnętrzne, absolutne prawdy. Rzekomy fundament każdego nakazu i regulacji, prawa i zasady – poczynając od „nie rozmawiamy po zgaszeniu światła” i „na przejściu ustępujemy pierwszeństwa pieszym” po „nie będziesz cudzołożył”, „nie będziesz zabijał”, „czcij ojca twego i matkę twoją” (Wj 20,12–14) oraz „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40) – okazał się fałszywy. Modlitwa była komiczną głupotą, kościelne pieśni wyciem zanoszonym do pustych niebios, kościoły absurdalnymi budowlami wymagającymi pilnej rozbiórki lub przeróbki na bardziej użyteczne budynki. Pierwszy lepszy mógłby napisać nadętą książkę i nazwać ją Pismem Świętym.
Ewolucyjnym fundamentem dobrego postępowania stał się oświecony egoistyczny interes własny. Nie musiałem robić niczego, na co nie miałem ochoty, dlatego mogłem być „szczęśliwy”, bo uwolniłem się od wszystkiego, czego lękało się moje sumienie. Nie trzeba było polegać na jego głosie, gdy pragnienia okazywały się silniejsze, a lęki większe od jego nakazów. Mogłem postępować, jak mi się żywnie podobało, bez strachu o wieczne, a także ziemskie konsekwencje (jeśli byłem dostatecznie sprytny i potrafiłem spowodować, aby uszło mi na sucho). Mogłem również utrzymywać, że jestem sprawiedliwy. W przeciwieństwie do Philipa Careya błyskawicznie pojąłem, że bez pewnych cnót można się obyć, a kilka rzekomych grzechów może przynieść mi korzyść, a nawet dostarczyć przyjemności. Kierowałem się takim przekonaniem przez kilka ważnych, bezpowrotnie straconych lat.
GRZESZNIK SAMOCHWAŁA
Na tym zakończę swoją spowiedź. Nie miałem oryginalnych grzechów. Ich szczegółowe opisanie znudziłoby większość ludzi, okazało się przykre dla mojej rodziny (i bez tego trudno im ze mną wytrzymać) i zasmuciło tych, którzy byli świadkami najgorszych postępków. Ograniczę się do wyznania, że były wśród nich polityczne awantury z policją, obłąkane eksperymenty z nielegalnymi substancjami (mniej niszczącymi, niż na to zasługiwałem) i aresztowanie – na które zapracowałem z nawiązką dawnym postępowaniem, choć ono samo było niesłuszne – za posiadanie niebezpiecznego narzędzia, w wyniku czego omal kogoś nie zabiłem, a przy okazji nie pozbawiłem życia samego siebie (karalne nieodpowiedzialne zachowanie podczas jazdy motocyklem). Do tego niezliczona liczba mniejszych i większych zdrad, braku wdzięczności, zerwanych umów i nielojalności, niedotrzymania obietnic i zaniedbania obowiązków, złamania przysięgi, tchórzostwa, obrazy lub czystego egoizmu. Przypuszczam, że dzisiaj nie mógłbym powiedzieć ani zrobić niczego, by zadośćuczynić za wyrządzone zło.
Należy dodać do tego rzeczy, które myślałem, wypisywałem i o których rozprawiałem napiętym, drwiącym tonem oraz absurdalne rewolucyjne śmieci, które rozpowszechniałem, czasami z nadmiernym powodzeniem, w przekonaniu, że zdołałem niektórych namówić, żeby łyknęli tę samą truciznę. W większym lub mniejszym stopniu odzyskałem rozum, ale nie jestem pewny, czy im się to udało. Kiedy zdołasz przekonać bliźniego o słuszności jakiejś sprawy, wybiera on własną drogę i prowadzi własne życie. Dlatego jest bardzo prawdopodobne, że nie zmieni zdania, nawet jeśli ty to zrobiłeś. Dlatego pozostajesz przynajmniej częściowo odpowiedzialny za jego czyny. Byłoby lepiej, aby pamiętali o tym ci, którzy mówią lub piszą dla licznego grona. Ktoś może potraktować ich serio, a wtedy nic nie pomoże udawanie, że się o tym nie wiedziało.
W tym punkcie powinienem zachować ostrożność. Wyznanie grzechów może się łatwo przerodzić w przechwalanie się własną nikczemnością. Istnieje niezwykle pomysłowe krótkie opowiadanie Herberta George’a Wellsa o końcu świata, zatytułowane _A_ _Vision of Judgement_ , w którym okrutny tyran otrzymuje polecenie przyznania się do popełnionych grzechów przed tronem Boga. Czyni to „pobladły i straszny, dumny i dziwnie szlachetny”, jak szatan w _Raju utraconym_ Johna Miltona, który zmienia swoje wyznanie w donośną przechwałkę: „Gdy zła nie było, ja je czyniłem; nie było okrucieństwa, którym nie skalałbym duszy , a teraz stoję przed tobą, gotowy na najgłębszą otchłań piekła! Przed twoją wielkością nie ośmielam się kłamać ani błagać, lecz szczerze wyznaję swoją niegodziwość przed całą ludzkością”. Nieoczekiwaną karą dla grzesznika samochwały jest opowiedzenie jego prawdziwej historii, ze wszystkimi kłopotliwymi, zatajonymi głupstwami. W końcu wszyscy obecni wybuchają śmiechem, on zaś chowa się ze wstydu w rękawie Wszechmogącego. Znajduje tam przykucniętego proroka podburzającego wiernych, który za życia go potępiał. Anioł zapisujący uczynki zdemaskował go jako śmiechu wartego oszusta.
Dla użytku tych, którzy błędnie sądzą, że ludzie religijni uważają się za lepszych od innych, dodam, iż moje złe postępowanie nie ustało, gdy przysiadłem ukradkiem na ławce za filarem, w tylnej części kościoła, gdzie przyczaiłem się na ostatnich dwadzieścia pięć lat. Utraciło jedynie swój zorganizowany, zamierzony charakter. Nie utrzymuję, że zostałem „zbawiony” dzięki własnym deklaracjom lub przez udział w Wieczerzy Pańskiej. Decyzja w tej sprawie należy do innych zwierzchności, które znają moje serce.
Opowiadam o własnym życiu dłużej, niż zwykle uznałbym za stosowne, bo muszę wyjaśnić, że doświadczyłem tego samego ateistycznego objawienia, co większość zadufanych członków mojego pokolenia Brytyjczyków. Byliśmy pewni, że my i nasza cywilizacja wyrośliśmy na dziecinnych mitach o Bogu, aniołach i niebie. Mamy nowoczesną medycynę, penicylinę, silniki odrzutowe, państwo opiekuńcze, Organizację Narodów Zjednoczonych i „naukę”, która wyjaśnia wszystko, co wymaga wyjaśnienia. To prawda, że ludzie w dalszym ciągu umierają, ale czynią to zwykle za kulisami sceny, odurzeni lekami, które wprawiają ich w stan bezbolesnej błogiej bierności.
Uważałem, że dorosły człowiek nie potrzebuje bajeczek o Świętym Mikołaju ani nagrodzie w niebie. Znałem wszystkie tradycyjne zarzuty (któż ich nie zna?), że chrześcijaństwo wykradło swoje mity i święta wierzeniom pogańskim i stało się kolejną z długiej listy bajeczek o bogach, którzy umierają, by ponownie się odrodzić. Ponieważ wszystkie wielkie religie pozostają ze sobą w sporze, to nie mogą być prawdziwe. Jezus jest dziwnie podobny do Mitry, a może do Horusa? I tak dalej, i tak dalej. To proste jak bułka z masłem, tym łatwiejsze, że znalazło poklask wielu nauczycieli i innych wpływowych dorosłych oraz stało się elementem kultury mojego kraju, która postrzega Boga jako niedogodność, a religię jako źródło zakłopotania lub czegoś gorszego.
KRYTYKA WIARY ZE STRONY LUDZI INTELIGENTNYCH I WYKSZTAŁCONYCH
Wściekłość i niemal fizyczna odraza powieściopisarki Virginii Woolf, należącej do grupy Bloomsbury, na wieść, że Thomas Stearns Eliot nawrócił się na chrześcijaństwo, stanowi jaskrawy wyraz prywatnych uczuć wykształconych członków brytyjskiej klasy średniej, które zwykle pozostają niewypowiedziane, przekazywane jedynie za pośrednictwem języka ciała lub mimiki twarzy, gdy nie sposób uniknąć tematu religii. Słowa, które w 1928 roku pani Woolf napisała do siostry, stanowią idealną kwintesencję pogardy oświeconego Anglika w stosunku do wiary i jej wyznawców:
Przeprowadziłam niezwykle kłopotliwą i przygnębiającą rozmowę z nieszczęsnym drogim Tomem Eliotem, którego od dziś możemy uważać za martwego. Został członkiem Kościoła anglikańskiego, wierzy w Boga i nieśmiertelność duszy, chodzi do kościoła. Czułam się doprawdy zszokowana. Zwłoki byłyby bardziej wiarygodne od niego. Było coś nieprzyzwoitego w tym, że żywy człowiek siedzący przy kominku wierzy w Boga.
Wsłuchajmy się w jadowite, gniewne słowa: „Zawstydzające, przygnębiające, nieprzyzwoite, uważać za martwego”. Przytoczony fragment wydawał mi się zawsze obłąkany i pełen wściekłości, skrywający prawdziwą emocję – podejrzewam, iż był nią lęk, że Eliot, bardziej utalentowany od niej, może mieć jednak rację.
Powszechna krytyka wiary ze strony inteligentnych i wykształconych wydawała mi się kiedyś rozstrzygającym dowodem na to, że religia jest fałszywa, chyba głównie dlatego, że tego pragnąłem. Oczywista prawda, że wyrażamy określone poglądy dlatego, iż tego chcemy, a odrzucamy je, bo tego pragniemy, jest tak jawna, że zbyt rzadko o tym mówimy. W końcu istniało dostatecznie wielu chrześcijańskich intelektualistów, więc gdybym chciał, mógłbym zdobyć potwierdzenie, iż można pogodzić wiarę z inteligencją. Odrzuciłem ich jednak jako oczywiste ofiary oszustwa, które tak mówią, bo za to im płacą.
Zauważyłem oschły, obojętny ateizm u bardzo wielu intelektualistów, malarzy i przywódców politycznych naszych czasów. Lubiłem ich krzywy uśmiech, mądrą światowość i bawienie się ludzką łatwowiernością. Zazdrościłem im pewności, że żyjemy w miejscu, gdzie nie ma ciemności, gdzie śmierć oznacza koniec, a zmarli odeszli i nie będzie żadnego sądu. Nie przyszło mi do głowy, że oni, podobnie jak obrońcy religii, mogą mieć jakieś osobiste powody, żeby trwać w niewierze. A już na pewno nie pomyślałem, że mogą nimi kierować jakieś niskie motywy. W przeciwieństwie do chrześcijan ateiści mają zwykle pochlebną opinię o własnej moralności.
PRÓŻNOŚĆ SZUKA TOWARZYSTWA
Recytując wyznanie wiary, błędnie rozumiałem słowa „ żywych i umarłych”, w dziecinnej ignorancji licząc na to, że będę dostatecznie szybki2, by uniknąć sądu. Powinienem dodać, że choć wkrótce pojąłem ich prawdziwe znaczenie, fraza nabrała pełnego sensu dopiero wtedy, gdy usłyszałem, jak lekarz położnik nazywa „ożywieniem” chwilę, w której nasze pierwsze dziecko poruszyło się w łonie matki. Stało się to jednak w zupełnie innym, odległym czasie.
Rodzice i nauczyciele (których uczyniło miękkimi własne twarde dzieciństwo) zachęcali mnie, jak wielu mężczyzn i kobiet w moim wieku, abym uwierzył, że jestem inteligentny, a więc lepszy od rówieśników. Taka próżność szuka towarzystwa. Gdybym tylko został jednym z nich – inteligentnych i oschłych – mógłbym się uwolnić od towarzystwa nudziarzy, zbzikowanych na punkcie sportu, tradycyjnie myślących prostaczków, których ignorowałem przez większość roku.
To kolejne wyznanie poważnego błędu. Byłem dzieckiem (można takie znaleźć w każdej klasie, drużynie skautowej i grupie zwiedzającej muzeum), które nie przejawiało szczególnej ochoty, aby przyłączyć się do wspólnej zabawy lub śpiewu. Naprawdę tak siebie postrzegałem i czasami nadal to robię. Jako wolnomyśliciel i oświecony niedowiarek nie mogłem wieść normalnego życia na przedmieściu, w jakimś pospolitym garniturze. Moje życie miało być przygodą. (I tak się stało, choć przygody okazały się inne od tych, które sobie wyobrażałem). Zazdrościłem im. Pragnąłem być jednym z nich. Myślałem, że właśnie na tym polega prawdziwa dojrzałość – na wyzwoleniu od monotonnych, trywialnych zasad i wszystkich obowiązków, które im towarzyszyły.
DRESZCZ WYWOŁANY PRZEZ STAROŻYTNE TEKSTY I PIEŚNI
Były też inne sprawy. Podczas krótkiego okresu spędzonego w szkolnym chórze katedralnym (nie, nie w charakterze chórzysty, bo zawodziłem jak osioł) doświadczyłem niezwykłego piękna starych pieśni anglikańskich, szybujących pod kamienne sklepienie kościoła podczas wieczornej modlitwy. Ten obrzęd, sprawowany o zachodzie słońca, znajduje się w samym sercu angielskiego chrześcijaństwa. Pradawna, tajemnicza poetyka _Magnificat_ i _Nunc dimittis_, a może melancholijna melodia wieczornej pieśni oraz chłodnych starożytnych lamentacji i przekleństw z Księgi Psalmów, jak wolno zapadający angielski zmierzch gęstniejący za murami i we wnętrzu kościoła, przenikały niewyobrażalnie starą budowlę w niezwykle potężny sposób. Jeśli je mile witałeś, miały zdumiewającą moc dostarczania zachęty i otuchy. Jeśli odnosiłeś się do nich podejrzliwie i nieufnie, wzbudzały niepokój i odpychały, jak potężna niechciana magia, przed którą trzeba uciekać, zanim nas zniewoli.
Podobnie jak tysiące angielskich dzieci z klasy średniej próbowałem przetrwać kazanie, kartkując strony z technicznymi i administracyjnymi szczegółami, umieszczone na początku i końcu małego czerwonego modlitewnika leżącego na ławce. Mocowałem się z _Tablicą służącą do wyznaczania daty Wielkanocy_ i kabalistycznymi złotymi numerami, myśląc, że są interesujące jak matematyka. Przypatrywałem się _Tablicy pokrewieństwa i_ _powinowactwa_3, niewinnie rozmyślając o lękach ukrytych za nieugiętymi, w większości niepotrzebnymi zakazami. W jakim świecie potrzebowano listy osób, których nie wolno poślubić? Wiedziałem już, mimo nauk freudystów, że nie mógłbym poślubić własnej matki, nawet gdybym tego chciał (dodam, że pragnienie to było mi całkiem obce).
Lubiłem _Modlitwy do odmawiania na morzu_, szczególnie jedną, zatytułowaną _Przed bitwą morską z_ _nieprzyjacielem_.
Zbierz swoją potęgę, Panie, i przybądź nam z pomocą . Weź sprawy w swoje ręce i rozsądź pomiędzy nami i naszymi wrogami.
Można było niemal usłyszeć donośne głosy marynarzy z West Country4, intonujące ją, gdy skrzypi olinowanie, tli się lont dział, a okręt zwraca się w kierunku wroga.
Przede wszystkim jednak odkryłem – z obawą i niechęcią – stary katechizm, wyobrażając sobie (całkiem błędnie), że pewnego dnia będę musiał się go wyuczyć na pamięć i wyrecytować przed biskupem, którego postać widywałem w oddali, w średniowiecznej infule, otoczonego obłokiem kadzidła. Niechęć i gniew budziło we mnie to, że w książeczce kładziono nacisk na zasady, których nie zamierzałem przestrzegać. Kiedy miałem dwanaście lat, otwierając katechizm, czułem, jakby z otworu przypominającego pokryty kurzem grobowiec, sięgała ku mnie stara, pomarszczona ręka i próbowała wciągnąć mnie w dół na wieki.
Niepokój budziła także mroczna czystość siedemnastowiecznego języka. Był to głos umarłych przemawiający tak, jakby nadal żyli, jakby od ich śmierci świat się nie zmienił – choć uważałem, że świat może ulec całkowitej zmianie, a zasady zmieniają się wraz z upływem czasu. Dzisiaj ten głos dostarcza mi wielkiej otuchy, zapraszając przodków do naszego życia i uparcie przypominając, że w gruncie rzeczy wcale się nie zmieniliśmy. Że jesteśmy tacy, jak niegdyś oni. I że kiedyś staniemy się tacy, jak oni obecnie. Głos umarłych był, mówiąc słowami sentymentalnego starego wiersza, modlitwami ojców naszych ojców i tych, którzy byli ich ojcami. Później zacząłem się lękać tego głosu i znielubiłem go do tego stopnia, że radowałem się, gdy tłumili go współcześni irytujący modernizatorzy. Moją szczególną odrazę wzbudzał fragment odpowiedzi na pytanie: „Jakie są nasze obowiązki względem Boga?”, który brzmiał w następujący sposób: „Poddać się wszystkim przełożonym i nauczycielom, pasterzom duchowym i zwierzchnikom. Pokornie i z bojaźnią odnosić się do wszystkich wyżej stojących , wykonywać swoje obowiązki w tym życiu, dopóki Bóg nie wezwie nas do siebie”.
Przytoczony fragment dobrze wyraża to, czego nie lubi w religii pewny siebie, ambitny młody człowiek: wezwania do podporządkowania się – tak, podporządkowania! – istniejącej władzy, co łączy się z denerwującą perspektywą, że inni mogą i będą decydować o tym, kim mam być i co robić.
NAJWIĘKSZY LĘK
Za lękiem przed podporządkowaniem kryje się całe mnóstwo innych rzeczy, do których moje pokolenie nie chciałoby się przyznać – do tego, czego być może najbardziej się lękamy: że podążymy śladem naszych rodziców, staniemy się konformistami jak oni i zamieszkamy na przedmieściach, zostaniemy rodzicami, będziemy kosić trawnik, polerować buty i myć samochód. Obawa ta została zwięźle opisana w powieści Antonii Susan Byatt z 1978 roku, zatytułowanej _Panna w_ _ogrodzie_, osadzonej we wczesnych latach pięćdziesiątych. Jedna z bohaterek mówi z przekąsem: „Biedna droga Jenny nie przestraszyła go trudnościami, ale przedmieściem – zmorą naszego pokolenia, filiżanką herbaty, pieluszką, lambrekinem, dywanem w kwiaty na schodach i kliknięciem zasuwy bramki prowadzącej do miniaturowego ogrodu”5.
Wydawało się czymś niewyobrażalnym, aby ludzie z wyższego, wyzwolonego pokolenia dali się usidlić rzeczom tak banalnym. Samo słowo „przedmieścia” wywoływało mieszaną reakcję strachu i pogardy. Dlaczego tak bardzo lękaliśmy się tego losu? Może dlatego, że rodzice wychowali nas pod kloszem, przekonani, że w powojennych czasach nie powinniśmy doświadczać niedostatku, niebezpieczeństwa i surowej dyscypliny, z którymi sami musieli sobie radzić. I dlatego wyrośliśmy na aroganckich ludzi. W moim przypadku z pewnością tak było.
Do dziś pamiętam mieszane uczucia, przerażenia i poczucia utraty kontroli nad własnym życiem, gdy kupiłem stos rzeczy potrzebnych do opieki nad naszym pierwszym dzieckiem. W większości wykonano je z plastiku szkaradnej barwy, bo w tamtych pozbawionych służby czasach rodzicielstwo uważano w Anglii za niemodne i będące udziałem ubogich, więc ładne, dobrze zaprojektowane sprzęty do opieki nad niemowlęciem po prostu nie istniały. Czułem się tak, jakby nieodparta siła zmusiła mnie do życia, którego nie wybrałem, ba, którego nigdy bym nie wybrał z własnej woli.
Zawsze uważałem, że dziwna popularność aborcji wśród ludzi, którzy powinni być lepiej zorientowani, ma wiele wspólnego z tamtym doznaniem utraty kontroli, wciągania do świata niewoli, do stania się takimi, jak nasi rodzice. Rodzice nie nienawidzą przeklętego dzieciaka (dodam, że to zwykle ojciec zostaje uwolniony od obowiązków przez aborcję i to on wywiera naciski w tej sprawie). Chodzi raczej o życie, które rodzice mogą być zmuszeni prowadzić po narodzinach dziecka. Inni mogli oczekiwać przemiany w dojrzałe i odpowiedzialne istoty, a nawet się tym cieszyć. Moje pokolenie wierzyło, iż zdoła uniknąć takiego losu, może dlatego, że żałowaliśmy naszych ojców i matek. Wierzyliśmy, że staniemy się bardziej dojrzali i odpowiedzialni, jeśli odmówimy wkroczenia w tę fazę życia, do której Bóg chce nas powołać. Najdziwniejszym w całym tym procesie był słaby opór, na jaki natrafiliśmy. Spodziewaliśmy się, a nawet liczyliśmy na to, że będziemy musieli stawić czoło twardym, bezkompromisowym argumentom i wysłuchać nagany. Jednak władza stopniała, jakby pod wpływem dotyku, i zaskakująco łagodnie potraktowała nasze zniewagi i bunt. Było tak, jakby zbuntowana armia dotarła do rogatek nieprzyjacielskiej stolicy i odkryła, że jej umocnienia i baterie dział zostały porzucone, a broniący jej żołnierze uciekli. Dzisiaj wiem, dlaczego tak łatwo nam poszło. Wówczas jednak błędnie sądziłem, że zwycięstwo jest wynikiem naszych własnych działań.
------------------------------------------------------------------------
1 S. Maugham, _W niewoli uczuć_, tłum. J. Olędzka, Czytelnik, Warszawa 1975, s. 142.
2 Gra słów nawiązująca do przekładu _Book of Common Prayer_, w którym użyto sformułowania „the quick and dead”, dosł. „szybkich (żywych) i martwych” (przyp. tłum.).
3 Rozdział _Book of Common Prayer_, w którym wymieniono stopnie pokrewieństwa dopuszczające zawarcie związku małżeńskiego (przyp. tłum.).
4 Devon i Kornwalia (przyp. tłum.).
5 A.S. Byatt, _Panna w ogrodzie_, tłum. J. Stankiewicz-Prądzyńska, Prószyński i S-ka, Warszawa 1978, s. 501.