Wspaniałe życie - ebook
Wspaniałe życie - ebook
Pijacka gawęda i kryminał noir – zuchwały literacki drink!
Gdy Paweł, pracoholik i alkoholik, traci pracę w wydawnictwie i rzuca go dziewczyna, decyduje się na terapię. Próbując poskładać swój świat, pisze też powieść. Jej bohaterem jest zabójca, który dostał zlecenie na siedem osób. Nie wie, kim są, ale przeczuwa, że wciągnięto go w niezłą aferę.
Czarny humor i dosadny język Wspaniałego życia spodobają się nie tylko miłośnikom Jerofiejewa i Pilcha.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-3225-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Pewnej nocy ktoś na moim bloku wymazał zieloną farbą napis: „It’s 4.20… Here”.
Kiedyś wracając do domu z imprezy, stanąłem pod nim, z radosnym uśmiechem na twarzy wyjąłem fiuta i zacząłem sikać.
– No co ty nie pierdolisz… – powiedziałem do napisu.
– Nie pierdolę, proszę pana. – Usłyszałem głos zza pleców.
Blok do mnie przemówił? Poniżony strumieniem mojego moczu, zdecydował się zabrać głos? A może zwyczajnie oszalałem?
Rozważałem różne opcje, gdy poczułem dłoń na ramieniu.
– Wie pan, że oddawanie moczu w miejscach publicznych jest zakazane?
Dotyk i głos były bardzo realne. Czyli nie oszalałem. Uff…
Odwróciłem się, zapinając rozporek.
Było ich dwóch. W ładnie odprasowanych mundurach, które błyszczały w świetle ulicznej latarni.
– Dokumenty proszę.
– Nie mam.
– Co pan tu robi?
– Nie widać?
– Za takie rzeczy mandat dwieście złotych. Wie pan o tym?
– Już wiem.
Byłem bezczelny, jak wszyscy, którzy piją pół nocy i z każdym kolejnym łykiem piwa nabierają złudnej pewności siebie. Uśmiechnąłem się zawadiacko.
– Panie władzo… Ja… Ja… Wie pan, ja tu mieszkam…
– I nie mógł pan pójść do domu?
Tu mnie miał. Mogłem iść do domu. Ale co miałem mu powiedzieć? Że odkąd pojawił się ten napis, zawsze chciałem na niego naszczać? Nawet w stanie alkoholowego zamroczenia wiedziałem, że prawda nie popłaca…
– No nie… Znaczy, nie wytrzymałem.
– To teraz pan pójdzie do domu po dokumenty i zapłaci mandat.
Zrobiłem krok w stronę policjantów, ale noga uwięzła mi w chaszczach okalających blok i zamiast dumnie ruszyć przed siebie, wyłożyłem się u ich stóp.
Wybuchli śmiechem.
Ponieważ niefortunnie wylądowałem z ręką w psiej kupie, było mi zupełnie nie do śmiechu. Zamiast grzecznie podnieść się i ruszyć pod klatkę, wyrzuciłem z siebie gniewne:
– I co się, kurwa, śmiejesz, zjebie?
Gliniarze prawdopodobnie wymienili znaczące spojrzenia. Nie wiem. Wiem, że śmiali się coraz głośniej. A potem moja twarz zderzyła się z butem jednego z nich.
Ciemność.
Kiedy się ocknąłem, kieszenie kurtki były gruntownie przeszukane. Zabrali nowy telefon, stary miłosiernie zostawili. Nie pamiętam, ile gotówki miałem przy sobie, ale to i tak nieważne. Już jej nie było. Sprawdziłem, która godzina. Czwarta dwadzieścia.
Rzeczywistość bywa cholernie ironiczna.
Doczłapałem do domu i w ubraniu położyłem się do łóżka. Zasnąłem, mając na ręce kupę, o której istnieniu przypomniałem sobie koło południa, przecierając oczy.
Tak było.
W kurtce znalazłem mandat in blanco z odręczną dedykacją: „I co się, kurwa, śmiejesz, zjebie?”.
Gdybym wtedy wiedział to, co wiem dziś, poszedłbym z tym mandatem na komisariat i po numerze bloczka znalazłbym dowcipnisiów. Ale wtedy nie przyszło mi to do głowy. Powlokłem się do łazienki. Zmyłem gówno z ręki, a potem ruszyłem do kuchni po poranne piwo.
Zapowiadał się kolejny piękny letni dzień w mieście aniołów.
II
Trzy lata później napis na bloku wciąż jest i ma się dobrze. Nawet za bardzo nie wyblakł od słońca.
Nie odczuwam potrzeby oddawania na niego moczu i nie zdarza mi się już wracać późną nocą z imprez. I choć za każdym razem, kiedy na niego patrzę, czuję zbliżającą się do mojej twarzy podeszwę buta, lubię go. Lubię, patrząc na niego, myśleć, że gdzieś tam na świecie jest czwarta dwadzieścia. To mnie uspokaja. Nie potrafię tego logicznie wytłumaczyć. Tak już jest. Ot, napis na bloku daje mi świadomość, że świat nie kończy się na moim osiedlu.
Za to bloku numer 10 nie lubię.
Do tego stopnia, że pewnego dnia zasiadłem do komputera i wystukałem przejmujący list do prezesa spółdzielni.
Szanowny Panie Prezesie,
pozwalam sobie napisać do Pana w kwestii bloku numer 10. Otóż zapewne Pan o tym nie wie, ale jestem alkoholikiem, który usilnie próbuje nie pić. Nie wziąłem do ust kropli alkoholu od ponad roku, to jest od trzystu sześćdziesięciu dziewięciu dni, ale ilekroć mijam blok numer 10, tylekroć mam nieodpartą ochotę się napić. Widzi Pan, problem bloku numer 10 jest prosty: nie powinien istnieć.
Chwilę przed tym, jak porzuciłem picie i wybrałem drogę trzeźwości, postanowiłem popełnić samobójstwo, skacząc z dachu owego budynku. Nie dość jednak, iż drzwi na strych były zamknięte, to nawet okna na korytarzu dziewiątego piętra miały pourywane klamki i nie byłem w stanie ich otworzyć.
Wierzę, że rozumie Pan moje rozgoryczenie. Pozwolę sobie również napomknąć, że gdyby spółdzielnia dbała o stan użytkowy swoich budynków, zapewne nie czytałby Pan teraz tych słów. Niestety nie byliście w stanie się tym zająć, nad czym ubolewam, i teraz musimy coś z zaistniałą sytuacją zrobić. Blok numer 10 swoją obecnością utrudnia mi trzeźwienie, albowiem codziennie, gdy go mijam, przypomina mi ową nieudaną (z Waszej winy) próbę samobójczą.
Propozycja, z którą wychodzę Panu naprzeciw, jest zatem prosta: chciałbym, aby spółdzielnia wyburzyła rzeczony blok. Myślę oczywiście o sposobie nad wyraz humanitarnym. Wybuch kontrolowany? Można, rzecz jasna, upozorować wypadek (ulatniający się gaz, tak ostatnio modny), ale zgodzę się na to tylko pod warunkiem, że zapewni mnie Pan, iż żaden z mieszkańców nie będzie w tym czasie przebywał w budynku i każdemu z nich spółdzielnia zagwarantuje nowe lokum mieszkalne.
Zdaję sobie sprawę z faktu, iż moja prośba może wydać się Panu zaskakująca, ale proszę uwierzyć mi na słowo: nie byłoby jej, gdyby istniało inne wyjście z zaistniałej sytuacji.
Konsultowałem tę sprawę z moim terapeutą, który uprzedził mnie, że prośba jest na tyle skomplikowana i nietypowa, iż spotka się zapewne z odpowiedzią odmowną. Niemniej jednak zdecydowałem się napisać to pismo, wierząc, że walka człowieka z nałogiem nie będzie Panu obojętna.
Z wyrazami szacunku
Bla, bla, bla.
Po tygodniu wciąż nie miałem odpowiedzi. Minął drugi tydzień: cisza. Kiedy już traciłem nadzieję, przyszedł list ze spółdzielni. Krótki.
Szanowny Panie,
z zainteresowaniem przeczytałem Pański list, ale niestety nie będziemy w stanie sprostać Pana oczekiwaniom. Niemniej jednak wydaje mi się, że poza wyburzeniem istnieje jeszcze jeden sposób na to, by mógł Pan trzeźwieć w spokoju, a blok Panu w tym nie przeszkadzał.
Czy myślał Pan kiedyś o przeprowadzce?
Z poważaniem
…
A to chuj! Chuj złamany! Nie, nie myślałem o przeprowadzce, bo lubię swoje mieszkanie i blok. Jest mały, przyjazny i kochany. Gdyby nie dziesiątka…
Ale dobra, nie chcesz po dobroci, to zabawimy się inaczej.
Usiadłem do komputera i zacząłem nerwowo wpisywać w Google: „Al-Kaida kontakt”. „Terroryzm”. „Jak zostać członkiem Al-Kaidy”.
Myślę że mógłbym wynaleźć na tyle dobry pretekst, by zachęcić braci w Allahu do drobnego zamachu. Musi przecież na tym świecie istnieć ktoś, kto nie lubi architektury późnego prl-u, albo przynajmniej zbiorowisk ludzkich zamieszkiwanych przez polskich katolików… Po nitce do kłębka… Oczywiście odpowiednio wcześniej ostrzegłbym mieszkańców.
Kiedy otworzyłem kolejną stronę i na ekranie pojawił się alert fbi, gdzieś w tyle głowy zapaliła mi się czerwona lampka.
Co ty, kurwa, robisz?
Trzasnąłem pokrywą laptopa.
Chyba nici z tego. Będę musiał z tą dziesiątką żyć. Przynajmniej tak długo, aż nie przyjdzie mi do głowy lepszy pomysł.
III
Kiedy przestajesz pić, myślisz, że świat będzie cię podziwiał i padnie do twych stóp. To znaczy ja tak myślałem. Ale jak widać się przemyślałem. Graffiti jak trwało, tak trwa. Blok stoi. Świat nie zamierza się zmieniać. Skurwysyn niewdzięczny. Podczas kiedy ja z całych sił staram się go poprawić.
Jest czwarta dwadzieścia w nocy, kiedy piszę te słowa.
Znów to powtórzę: rzeczywistość bywa okrutnie ironiczna.Rozdział pierwszy
I
Majowy poranek. Piękne słońce, ani śladu chmurki na niebie. Temperatura jeszcze nie oszalała, a warszawska wiosna nie zamieniła się w tropikalne lato.
Budzik dzwonił jak szalony od ósmej. Konsekwentnie ignorowałem wydawane przez niego dźwięki. Mój weekendowy kac musiał jeszcze sobie doleżeć. Spokojnie rozejść się po ciele, a nie stawać na baczność i od rana maszerować.
Przed dziewiątą zaczynam czuć się już na tyle bezpiecznie, żeby powoli otworzyć oczy. Promienie słońca odbijały się w leżącym przy łóżku lusterku, puszczając zajączki na resztę rozsypanej kokainy. Te poranne pobudki wcale nie są tak niewinne, jak może się zdawać. Życie nauczyło mnie ostrożności nawet we własnym łóżku. Nie tak dawno temu, bo w ubiegłym roku, przebudziłem się w poniedziałek równie uroczy jak ten. Leżałem w łóżku. Sam. Poranna „kacowa” erekcja silnie dawała o sobie znać. Sięgnąłem ręką po fiuta i zacząłem się nim bawić, myśląc przy tym o pewnej miłej koleżance z działu tłumaczeń. Kołdra leżała na podłodze. Ja nagi, na środku łóżka, zajęty energiczną masturbacją. Najpierw wydawało mi się, że odgłos pukania w szkło to sygnał zbliżającego się orgazmu. Dźwięk stawał się coraz bardziej natarczywy, ale ja wciąż nie dochodziłem. I wtedy otworzyłem oczy. Nasze łóżko w sypialni znajduje się naprzeciwko wielkiego okna. Z drugiej strony szyby wpatrywały się we mnie dwie pary radosnych oczu robotników, którzy tego ranka wymieniali rynny w bloku. Kac minął mi równie szybko jak erekcja, zastąpiły je wstyd i wszechogarniająca potrzeba zapadnięcia się pod ziemię.
Od tamtej pory przestałem masturbować się po przebudzeniu. I sypiam w bokserkach. No, chyba że wracam do domu w stanie, w którym jest mi wszystko jedno.
Sięgnąłem po paczkę papierosów leżącą na białej szafce przy łóżku. Dominika walczyła z paleniem w sypialni, ale od dawna puszczałem jej protesty mimo uszu. Zapaliłem. Weekend chyba nie był dramatyczny, bo papieros nadal smakował jak papieros, a nie brudna szmata do podłogi w McDonaldzie. Powoli usiadłem na łóżku. Przez chwilę przyglądałem się swojej twarzy w lusterku, zastanawiając się, czy nie wsmarować w dziąsła reszty białego proszku.
– Nie – mówię do siebie i od razu robi mi się lepiej. Nie mam problemów z silną wolą i szczerze mówiąc, bardzo mnie to cieszy. Znam masę kolesi, którzy wciągnęliby wszystko, co zostało z nocy. A ja nie. Zostawiam sobie przyjemności na wieczór. Kiedy Dominika zaśnie, będę napierdalał w Battlefield, a uwierzcie mi: nic nie daje takiego kopa jak odrobina koksu i krew wrogów na ekranie.
Dominika wyszła do pracy po siódmej, mam więc dom tylko dla siebie. Zebranie redakcyjne, na którym muszę być, zaczyna się dopiero o jedenastej. Gaszę papierosa i idę pod prysznic. Kiedy pierwsze krople gorącej wody spływają mi po twarzy, zaczynam przypominać sobie weekend. Chociaż lepiej byłoby go nie pamiętać.
II
W piątek po pracy pojechaliśmy do Regeneracji, gdzie spotkaliśmy Sebastiana i kilku chłopaków z marketingu z tvp. Nie przepadam za nimi, ale mieli koks, a ja nie. Sobota. Imieniny kota. Dominika chciała iść tańczyć, to poszliśmy. Kilka piw i parę luf. Nawet nie tknąłem kupionego od telewizorów szajsu. Domi była zmęczona, więc posiedzieliśmy do północy i zawinęliśmy się do domu. Niedzielę w zasadzie przeleżeliśmy w łóżku. Wieczorem wyjście na Powiśle. Szybkie. Bez ustawek. W knajpie, której nazwy nigdy nie mogę zapamiętać, spotkaliśmy niejakiego Panczura. Undergroundowego wydawcę, który utrzymywał biznes z odszkodowania wypłaconego mu przez pewien dom mediowy za „uszczerbek” na zdrowiu. Zanim bowiem Panczur został niezależnym wydawcą, pracował, jak my wszyscy, w korporacji. Miał jednak tę przewagę nad innymi, że pewnego dnia, po pełnym wrażeń weekendzie, dostał lekkiego zawału podczas kolegium. Lekarz zrzucił winę za stan zdrowia Panczura na niehigieniczną atmosferę w pracy, która mogła przyczynić się do zejścia pacjenta. W skrócie chodziło o to, że tego dnia chłopina zebrał zupełnie zasłużony opierdol od szefa za to, że zgubił firmowego laptopa z całą tajną kampanią reklamową dla największego klienta. Panczur się przejął, złapał za klatę i wylądował w szpitalu. Nie wiem, ile zapłacił za to, aby lekarz nie wspomniał w swoim raporcie o obecności pół kilograma kokainy we krwi, która zapewne nie miała żadnego związku z nieszczęsnym zawałem. Tak czy siak, miał szczęście. Zamiast wylecieć z roboty na zbity pysk, został korporacyjnym męczennikiem, któremu zapłacono małą fortunę za polubowne załatwienie sprawy. A laptop znalazł się kilka dni później. Wcale go nie zgubił, zgubił za to firmowego sedana, w bagażniku którego znajdował się laptop. Ale to zupełnie inna historia. W każdym razie i laptop, i samochód szczęśliwie się odnalazły, a Panczur odnalazł spokój ducha dzięki dmuchaniu młodych poetek, które za wszelką cenę chciały wydać w jego oficynie swoje antykorporacyjne wiersze odrzucone przez „Krytykę Polityczną”.
Siedzieliśmy razem kilka godzin. Panczur zachęcał mnie do rzucenia roboty i odkrycia prawdziwego powołania. Pech chciał, że nie potrafiłem dostawać zawałów na zawołanie. Wróciliśmy do domu. Wciągnęliśmy po kresce, choć Dominika wcale nie miała na to ochoty. Bzyknęliśmy się bez większego szału. Ona poszła spać, a ja do drugiej napierdalałem w Battlefield.
III
Wytarłem się wielkim granatowym ręcznikiem, który ukradłem z najdroższego londyńskiego Hiltona podczas ostatniej podróży służbowej. Umyłem zęby i zapaliłem kolejnego papierosa.
Na dziś powinienem był przygotować raport strategii marketingowej na jesień, ale miałem to gdzieś. Od kilku tygodni w firmie trwała restrukturyzacja i od lutego każdego dwudziestego szóstego dnia miesiąca leciały co najmniej cztery łby. Czy się bałem? Nieeee. Nie miałem podstaw. Po pierwsze: jestem, kurwa, najlepszy. Po drugie: naprawdę jestem, kurwa, najlepszy. Po trzecie i ostatnie: miałem dobry cynk od kadrowej, że:
– A wie pan, szykuje się dla pana nowa fuszka… Szefem pan zostanie… Ale ciiiiiiii…
Byłem wyluzowany i radosny. Cynk sprzedała mi w marcu. W maju kończyły się zmiany w firmie, więc byłem przekonany, że to mój ostatni miesiąc na stanowisku dyrektora marketingu do spraw wydawniczych, a w czerwcu na moich świeżutkich wizytówkach pojawi się pogrubiony napis „Redaktor naczelny”. Byle tylko przetrwać z tą bandą nieudaczników do końca miesiąca.
Zaplanowałem, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię po objęciu nowego stanowiska, będzie wypierdolenie w niebyt całego działu marketingu. Pracowałem z tymi ludźmi od siedmiu lat. O siedem za dużo. Większość problemów, z jakimi borykało się wydawnictwo, brało się stąd, iż ci ludzie (oczywiście poza mną) nie mieli bladego pojęcia, co robią. To się dowiedzą. Ale nie u nas. Dość ciągnięcia na dno. I dość wydawania byle czego i byle jak.
Dotychczasowy naczelny był człowiekiem kompletnie bez wyrazu, za to z wielką dupą i wiecznie przetłuszczonymi włosami. Pewnie, że był starszy i bardziej doświadczony. Ale na Boga… Nie o doświadczenie chodzi, a o nosa… A on stracił go już dawno temu. O ile kiedykolwiek go miał. Facet podpisywał umowy na książki, których za chuja nie dało się sprzedać! Tłumaczyliśmy, prosiliśmy, wszystko na nic. Mówiliśmy: dobra, fajnie, że ma „najka”, ale to nagroda dla autora. Autor jest draniem i wydawnictwu nie odda (a powinien, moim zdaniem, oddać co najmniej połowę, bo bez nas tego „najka” by nie dostał), więc szukaj poza posiadaczami „najka” kogoś, kto się sprzeda. Ale można mu powtarzać, grozić, straszyć, a on swoje. Wystarczyłoby po prostu wziąć kilka biografii, najlepiej osób, które stoją już nad grobem. Celebrytów, co to niebawem zejdą, a wraz z nimi skoczy nakład. Oprócz tego kilka wspomnień złamanych sportowych karier, najlepiej panienek, które poza wielkimi sukcesami w sporcie mają niezłe dupy, żeby było co pokazać w śniadaniówce. A między nie i zombiaki wetknąć „najka”. Proste jak jebanie.
Odkąd dowiedziałem się o nadchodzącym awansie, parę razy miałem ochotę wybuchnąć mu śmiechem w twarz, ale się powstrzymałem. Przyjdzie moment. Spokojnie.
IV
Wcisnąłem się w ciemne jeansy. Chyba faktycznie trochę przytyłem, jak twierdziła Domi. Ale jeszcze dawałem radę. Biała koszula, żółta bluza, żółte trampki. Stanąłem przed lustrem. Przyjrzałem się sobie i uznałem, że Dominika pierdoli. Jeśli ja byłem gruby, to ona była kaszalotem. Jeszcze tylko zrobię coś z włosami i mogę wyjść z domu.
W poranki takie jak te, kiedy kac jest malutki, czas płynie powoli, a ja snuję w głowie wizję świetlanej przyszłości, wcale nie spieszy mi się do pracy. Zarzucam na ramię błękitną torbę z laptopem i powoli ruszam na autobus. Jak normalny człowiek.
Zazwyczaj jeżdżę taksówkami, ale dziś myślenie sprawia mi przyjemność, poza tym o tej porze nie ma tłoku, więc półgodzinna podróż w autobusie do redakcji mija szybko i bezboleśnie. Od dłuższego czasu zastanawiam się, kogo zatrudnić na swoje miejsce. Problem polega na tym, że w mojej branży nie ma ludzi równie dobrych jak ja. Myślałem przez chwilę o Jarku, kolesiu z konkurencji, który potrafi tworzyć całkiem przyzwoite kampanie, a przede wszystkim ogarnia wiele spraw równocześnie, ale on jest, kurwa, alkoholikiem. Pije jak smok. Nigdy nie widziałem go trzeźwego, a wiem, o czym mówię, bo przecież pijamy w tych samych miejscach. W chlaniu też sukinsyn jest całkiem niezły, ale nie wiem, czy będę mógł mu zaufać. No i asystentki będę potrzebował. Obecny naczelny w ogóle nie myślał o wizerunku. Wchodzisz do jego gabinetu, a tam wita cię mała szara mycha w okularach jak denka od jabola i z twarzą, której za diabła nigdy nie zapamiętasz. A to nie tak powinno działać. Poszukam jakiejś studentki, byle nie polonistyki. Hotelarstwo. Turystyka. Zgrabna, wysportowana. Z fajnym tyłkiem. Bo to podstawa. I twarzą, która robi wrażenie. Żeby potencjalni klienci wchodzili do mnie i myśleli o tym, że właśnie widzieli najlepszą dupę pod słońcem i żeby zapominali o bożym świecie, a nie startowali od progu z roszczeniami, bo asystentka przypomina kawał drewna, a nie kobietę. W tej branży nie chodzi o to, żeby stawiać, tylko żeby postawić na swoim.
Kilka ostatnich tygodni, od kiedy wiem o awansie, dało mi dużo do myślenia i pozwoliło ustawić robotę prawie do końca roku. Teraz mogłem tylko czekać.
Autobus dowlekł się pod biurowiec redakcji. Ruszyłem przed siebie, próbując przypomnieć sobie nazwiska osób, które niebawem zasilą grono podstarzałych aniołków, a o których na pewno warto napisać. Szklane drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Miałem farta. Winda jakby na mnie czekała. Wcisnąłem dwójkę, a kiedy drzwi się zamknęły, uświadomiłem sobie, że przed wejściem nie zapaliłem papierosa.
Dochodziła jedenasta. Zapalę dopiero po zebraniu. Kolejny pomysł na zmianę: o wiele krótsze zebrania. Marnujemy czas na kolegiach, na których nikt nie ma nic do powiedzenia.
Recepcja świeciła pustkami.
V
Nieobecność sekretarki powinna była mnie zaniepokoić. Panna siedzi na swoim stanowisku niemal całą dobę. Żartowaliśmy w dziale, iż jej posadę zapewne sponsoruje Pampers. Ale dziś jej nie było. Na jej biurku walały się za to w nieładzie papiery. Zupełnie jakby czegoś szukała i z piskiem swoich szpilek pobiegła zanieść to w niebywale ważne miejsce.
Zanim poszedłem do swojego pokoju, wstąpiłem do kuchni zaparzyć sobie kawę. Pogrążony w rozmyślaniach, zapomniałem wypić ją w domu. W kuchni stały dziewczyny z działu sprzedaży. Rzuciłem im szybkie „cześć”. Odpowiedziały automatycznie i wróciły do przerwanej przed sekundą rozmowy. Mój kubek z Kubusiem Puchatkiem stał na suszarce. Nalałem do niego kawy z dzbanka i ruszyłem w stronę gabinetu.
Sekretarka stała przed drzwiami do mojego pokoju. Zanim zdążyłem się odezwać, poinformowała mnie:
– Łukasz cię wzywa.
I tyle.
Łukasz cię wzywa.
Łukasz to naczelny.
Wzywa. Znaczy, to już dziś.
Stary pierdoła właśnie wyleciał.
Uśmiechnąłem się szeroko. Otworzyłem drzwi do pokoju, torbę z laptopem rzuciłem na stojącą tuż obok kanapę i z kubkiem kawy ruszyłem do gabinetu naczelnego. Poprawka, za kilka chwil: mojego gabinetu.
Powinno było mnie zastanowić jedno. U nas zwalniali zawsze pod koniec miesiąca, a był dopiero początek…
VI
W gabinecie Łukasza siedzieli wszyscy święci. On u szczytu stołu konferencyjnego. Po jego lewej: kadrowy, „szczurowaty” wymoczek. Menda na dwóch nogach. Po prawej: szef pionu wydawniczego. Obok niego znajoma kadrowa. Obok niej prezes.
Nie czekałem na zachętę i rozsiadłem się wygodnie na krześle naprzeciw Łukasza.
– Dobrze, że jesteś – powiedział.
– No jestem. A co się stało? – Udawałem, że o niczym nie wiem.
Łukasz skinął głową na kadrowego.
– Szanowny panie… – zaczął szczurek. – Szanowny panie, jest pan pracownikiem wydawnictwa od blisko dekady…
– Konkretnie od dziewięciu lat i czterech miesięcy – przerwała mu moja znajoma.
– Tak. To długi staż pracy. Przysługuje panu półroczna odprawa i ekwiwalent zaległego urlopu…
– CCOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO KURRRRRRRRRRRRRRRRRR… – krzyknąłem, podrywając się z krzesła. – Co, kurwa?! Wy! Kurwa! – Nie mogłem złapać powietrza. Na stół konferencyjny wylała się kawa z Kubusia Puchatka.
Łukasz przestał wpatrywać się w podłogę. Spojrzał na mnie i zaczął mówić tym swoim wkurwiająco opanowanym głosem:
– Pawle, Pawle… Proszę, uspokój się…
– Ale ja jestem spokojny! – warknąłem.
Kadrowa, która uznawała się za moją koleżankę, zamieniłaby się w obicie krzesła, gdyby mogła. Równie pozbawione stylu, co ona.
– Pawle… – znów odezwał się Łukasz. – Proponujemy ci ugodowe i bezkonfliktowe rozwiązanie sprawy. Zamiast zwolnienia dyscyplinarnego rozwiązanie umowy za porozumieniem stron.
– Jakie dys…
Zanim dokończyłem to, co chciałem powiedzieć, w mojej głowie pojawił się pewien niewyraźny obraz.
Nie. To niemożliwe.
Tam nie było nikogo z firmy. Tylko ja.
Nie.
Nie takie rzeczy robiło się na targach.
– Jak to dyscyplinarne? – zapytałem niepewnie. Złość zaczęła ustępować miejsca lękowi.
– W wyniku zaistniałych zdarzeń, które miały miejsce podczas ostatnich targów w Londynie, zdecydowaliśmy się zakończyć z panem współpracę – zaczął deklamować wyuczoną formułkę kadrowy. – Przyniósł pan wstyd wydawnictwu, przyczynił się do utraty klienta i sprawił, że nasza firma poniosła wielomilionowe straty…
– Ale… – Zbity z tropu nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Ale, ale! – Łukasz pierwszy raz od lat podniósł głos. – Ale? Ale? Kurwa, człowieku, narzygałeś na prezesa Random House, naszczałeś do wazy z zupą na uroczystym spotkaniu wydawców i podobno… podobno zaproponowałeś j.k. Rowling, żeby zrobiła ci loda!
W pokoju zapanowała cisza.
To nie było dokładnie tak, jak przedstawił to Łukasz. Owszem narzygałem, ale w kiblu, i nie wiedziałem, że to prezes. Dowiedziałem się o tym później, podczas kolacji. j.k. po prostu nie poznałem, a ze szczaniem do wazy… No cóż… Zdarza się. Myślałem, że to było zabawne. Zresztą nie tylko ja.
Przypomniałem sobie zdarzenia z tamtego wieczoru. Przewijały mi się przed oczami niczym kiepski slapstickowy film z Jimem Carreyem. Ale przecież nie takie rzeczy się robiło…
– Powinieneś wylecieć na zbity pysk – dodał Łukasz. – A spadniesz na cztery łapy. Odchodzisz dziś. Ze wszystkimi przysługującymi ci prawami albo…
Poderwałem się energicznie z krzesła. Uniosłem Kubusia i z całych sił cisnąłem nim w twarz Łukasza. Mordka misiaczka rozbiła się na tysiące kawałków na jego wystającym czole…
No prawie.
Rozwaliłem mojemu byłemu szefowi głowę jedynie w wyobraźni. A w rzeczywistości wstałem spokojnie, zasunąłem za sobą krzesło i wyszedłem z pokoju.
– Słuchaj… – odezwał się Łukasz.
Odwróciłem się w jego stronę, stojąc w progu.
– Tak?
– Dobry z ciebie chłopak. W gorącej wodzie kąpany, ale dobry. Tylko skończ z piciem…
– Spierdalaj – mruknąłem pod nosem, zamykając za sobą drzwi.