Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wspólnicy; Pierwszy zawód; Literacka sofa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wspólnicy; Pierwszy zawód; Literacka sofa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 238 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Do­peł­nie­nie wy­pła­ty od­by­ło się krót­ko, sztyw­nie praw­dzi­wie po ku­piec­ku. Sta­ni­sław na­wet nie pro­sił sprze­da­ją­cych do sa­lo­nu, lecz za to pan Mi­ko­łaj ko­niecz­nie za­wer­bo­wał ich na małą prze­ką­skę. Pa­ter­nac­ki wy­mó­wił się, że jest sła­by, Ka­zi­mie­rza nie bar­dzo zno­wu ob­li­go­wa­no, dość że po­szli tyl­ko obaj pa­no­wie z Po­rę­by i tam parę go­dzin, po­dej­mo­wa­ni z nie­zmier­ną uni­żo­no­ścią przez całą ro­dzi­nę Oko­niew­skich. Gdy wy­cho­dzi­li, już tro­chę pod­chmie­le­ni, rząd­ca od­zy­wa się w pro­gu do go­spo­da­rza:

– Ależ to prze­ślicz­na i mi­luch­na pa­nien­ka z tej pan­ny Ma­ryi…

– Rze­czy­wi­ście, prze­ślicz­na – po­wta­rza pan Ja – sku­ła.–Win­szu­ję panu, win­szu­ję…

– W ła­ska­wych to oczach pa­nów do­bro­dzie­jów – od­po­wia­da ucie­szo­ny i roz­pro­mie­nio­ny szlach­cic. – Jak mi Bóg miły, swo­je­go cho­wu szlach­cian­ka…

– Prze­ślicz­na, nie­ma co po­wie­dzieć – po­wta­rza pan rząd­ca, obzie­ra­jąc się parę razy na sto­ją­cą w oknie Ma­ry­nię.

ISen­ty­men­tal­ne czy­tel­nicz­ki go­to­we mieć do mnie zal, iż za wie­le opo­wia­dam o in­te­re­sach spół­ki, a za mało zaj­mu­ję się uczu­cia­mi na­szej mło­dej pary, ich ta-jeu­me­mi udrę­cze­nia­mi, któ­re za­pewT­ne tra­pi­ły ich cią­gle, od­bie­ra­jąc spo­kój i słod­kie sny pod­czas nocy. Ale coż ja na to po­ra­dzę, je­że­li w co­dzien­nem ży­ciu tak się dzie­je i je­że­li ten brzyd­ki, wię­cej niż pro­za­icz­ny in­te­res musi się wci­snąć mię­dzy naj­szla­chet­niej­sze uczu­cia i tam bo­le­sny znak swe­go po­by­tu zo­sta­wić. Trud­no za­prze*

A. Wil­czyń­ski.–Tom vv czyć, że ten in­te­res dzi­siaj, a po­dob­no daw­niej, sta­no­wi je­dy­ny sztan­dar, koło któ­re­go naj­wię­cej gru­pu­je się za­pa­śni­ków ży­cia do wal­ki o byt co­dzien­ny. Jak­że więc tej po­wszech­nej służ­bie ma­mo­ny oprzeć się mogą uczu­cia?…

Czyż ten wir na­mięt­nie pro­wa­dzo­nej wal­ki nie po­wle­cze ich za sobą, choć­by jako ma­ro­de­rów i roz­bit­ków* szu­ka­ją­cych swo­je­go puł­ku!

Po za­war­ciu umo­wy i zo­sta­wie­niu moż­no­ści dzia­ła­nia na swo­ją rękę, nasi wspól­ni­cy roz­po­czę­li ta­jem­ną ry­wa­li­za­cją i wza­jem­ne śle­dze­nie każ­de­go kro­ku. Sta­ni­sław, już znu­dzo­ny tem wszyst­kiem, sam nie dzia­łał, lecz dał się po­wo­do­wać Ka­zio­wi, któ­re­mu zno­wu mło­dzień­cza am­bi­cya ka­za­ła w oczach pana Mi­ko­ła­ja po­ka­zać się ener­gicz­nym i zna­ją­cym na in­te­re­sach. Uda­ło mu się ku­pić znacz­ną par­tya ku­ku­ry­dzy, gdzieś w Moł­da­wii i od­prze­dać z zy­skiem, a oko­licz­ność ta już nie po­zwo­li­ła spo­koj­nie za­snąć sta­re­mu Oko­niew­skie­mu. Nie ro­zu­miał się na in­te­re­sach i bał się ry­zy­ko­wać, więc cho­dził, jak nie­swój, me­dy­to­wał, ra­dził się, a swo­ją dro­gą gło­śno zło­rze­czył Ka­zi­mie­rzo­wi, że jest chci­wym i pod­stęp­nym, co sta­no­wi brzyd­ki rys cha­rak­te­ru mło­de­go czło­wie­ka. Nie­od­stęp­ny Da­wi­dek mu­siał sko­rzy­stać z ta­kie­go uspo­so­bie­nia szlach­ci­ca, i zno­wu pod­su­nął mu pro­jekt, że wy­je­dzie do Wę­gier za kup­nem weł­ny, na któ­rej świet­ny in­te­res zro­bią. Już nie żą­dał wy­na­gro­dze­nia ko­mi­so­we­go, tyl­ko kosz­tów po­dró­ży i pew­nej czę­ści czy­ste­go zy­sku, co skło­ni­ło pana Mi­ko­ła­ja, że się zde­cy­do­wał i dał pie­nią­dze. Da­wid po­je­chał, a pierw­sze jego li­sty da­to­wa­ne z Pesz­tu w tak do­bry hu­mor wpro­wa­dzi­ły szlach­ci­ca, że na­wet spo­ty­ka­jąc się z Ka­zi­mie­rzem, żar­to­wał z nim i ta­jem­ni­czo da­wał po­znać, jako i on bez ni­czy­jej po­mo­cy po­tra­fi tak­że coś ro­bić i ro­bić ko­rzyst­nie.

Tym­cza­sem, co przyj­dzie nowy trans­port psze­ni­cy z Po­rę­by na­le­ga ko­niecz­nie, żeby we trzech szli go ize­da­wać. Sta­ni­sław na­tu­ral­nie nie chciał, więc we dwóch z Ka­zi­mie­rzem uda­ją się na piae tar­go­wy. Pan Mi­ko­łaj, ob­ła­do­waw­szy kie­sze­nie prób­ka­mi, ma minę przy­najm­niej dy­rek­to­ra ban­ku, i tak ja­koś z góry trak­tu­je mło­de­go spól­ni­ka, jak­by on był pi­sa­rzem do­da­nym mu do po­mo­cy.

Na pla­cu miej­skim, obok pew­nej obe­rży, pare razy na ty­dzień od­by­wa­ją sic tak zwa­ne tar­gi zbo­żow­re. Gro­ma­da pej­sa­tych i sur­du­to­wych fak­to­rów krę­ci się tu i tam, jak­by go­rącz­ką jaką tra­wio­na. Za­cze­pia­ją kup­ców, przed­sta­wia­ją prób­ki, wy­sy­pu­ją na dło­nie, wci­ska­ją pod pa­chy lub mię­dzy poły sur­du­ta i ga­da­ją z taką na­tar­czy­wo­ścią i aro­gan­cyą, że nie spo­sób im się opę­dzić. Po­dob­ny targ, jak zwy­kle przy in­te­re­sach, od­by­wa­ją­cych się na więk­szą ska­lę, koń­czy się koło go­dzi­ny 11-tej z rana. Przy­jezd­ni kup­cy spie­szą na po­ciąg, więc kup­no i sprze­daż za­ła­twia sic w kil­ku sło­wach: dam tyle – zgo­da, albo nie dam i nie we­zmę – i rzecz skoń­czo­na. Tym­cza­sem pan Mi­ko­łaj, przy­wy­kły na wsi do ca­ło­dzien­nych utar­czek z kup­ca­mi, któ­rych wo­dził za sobą po wszyst­kich staj­niach i obo­rach, żar­tu­jąc i dow­cip­ku­jąc i tu­taj chciał w ten spo­sób pro­w7a­dzić prak­ty­kę han­dlo­wą. Fak­to­rzy roz­bi­ja­li się koło nie­go, wy­dzie­ra­jąc to­reb­ki z prób­ka­mi, a on im sta­wia nie­by­wa­łe ceny, jak­by dla żar­tu. Ka­zio sły­sząc to, czy­nił mu de­li­kat­ne uwa­gi, że wię­cej nie da­dzą, ale on uśmie­chał się z całą pew­no­ścią sie­bie:

– Da­dzą, da­dzą, niech się pan nie tur­bu­je…

Na­tu­ral­nie, że iY­idler, jako tak­że po­dej­rza­ny, zostnl usu­nię­ty od fak­to­ro­wa­nia; pod tym wzglę­dem Oko­niew­ski chciał mieć wol­ną rękę i przez obu­dze­nie kon­ku­ren­cji in­nych ko­mi­san­tów zni­żał do mi­ni­mum ich za­ro­bek.

Przy­szła go­dzi­na je­de­na­sta, kup­cy za­gra­nicz­ni znik­nę­li z pla­cu, a miej­sco­wi ze zwy­kłą aro­gan­cyą żar­to­wa­li ze szlach­ci­ca kup­ca, ofia­ru­jąc co­raz niż­sze ceny. Ma sic ro­zu­mieć, nie sprze­da­no, i trze­ba było szu­kać spi­chrza, zbo­że z fur skła­dać, wy­sy­py­wać, po­tem zno­wu na­sy­py­wać i wa­żyć i do ko­lei wy­wo­zić przy na­stęp­nej sprze­da­ży, co znacz­nie ob­ni­ża­ło zy­ski. Gdy przy ta­kiej ma­ni­pu­la­cyi od­zy­wał się Ka­zio, pan Mi­ko­łaj zno­wu się śmiał, mó­wiąc:

– Nic nie szko­dzi i ja też mam swój ro­zum, pa­nie do­bro­dzie­ju… Wszyst­ko się to opła­ci, tyl­ko trze­ba ży­dów wy­trzy­mać. Znam ja się na ich ma­new­rach… Słu­chaj­no, pa­nie Ka­zi­mie­rzu, w han­dlu zim­na krewT dużo zna­czy.

Tak skon­fu­do­wa­ny, po­mi­mo że mu się aż nie­do­brze ro­bi­ło, pa­trząc na ta­kie fa­na­be­rye wspól­ni­ka-dy­le­tan­ta, dla mi­łe­go spo­ko­ju i jesz­cze mil­szych sto­sun­ków z Ma­ry­nią, mil­czał, na­wet nie wspo­mi­na­jąc o tem przed szwa­grem. Taż sama hi­sto­rya, lecz jesz­cze bar­dziej po­ciesz­na była z ra­chun­ka­mi, gdy pan Mi­ko­łaj ode­braw­szy pie­nią­dze za sprze­da­ny to­war, z ca­łym ar­ku­szem no­ta­tek wra­gi po­je­dyn­czych wor­ków, skła­dał to wszyst­ko na sto­le i ka­zał spraw­dzać, czy tak do­brze jest…

– Ot, tyle wzią­łem, tyle się wy­wa­ży­ło, ra­chuj­cie pa­no­wie, bo ja nie znam się na tych po­trą­ca­niach tary, na tych cent­na­rach no­wych…

Rów­nie ory­gi­nal­ne­mi, na­wet na­iw­ne­mi były spra­woz­da­nia jego z fun­du­szów, któ­re brał z kasy na róż­ne wy­dat­ki do Po­rę­by.

– Coż ja tu mam zda­wać za ra­chun­ki! – ode­zwał się na pół ob­ra­żo­ny, kie­dy Ka­zio raz po­pro­sił

0 nie. – Wzią­łem tyle a ty io, mam resz­ty tyle, za­tem wy­da­łem tyle i ba­sta!

– Ale nam po­trzeb­ne są szcze­gó­ły każ­dej par­tyi, żeby ob­li­czyć, jaki jest zysk, czy stra­ta.

– Stra­ty być nie może, bo zką­dże!… kosz­tu­je nas tyle, a bie­rze się wię­cej, to prze­cie wy­star­czy na kosz­ta

1 coś zo­sta­nie….

– Za­wsze dla po­rząd­ku–od­zy­wa się Sta­ni­sław – te szcze­gó­ły po­trzeb­ne, żeby wła­śnie wy­dat­ki nie prze­wyż­sza­ły zy­sków.

– Ale co zno­wu?… No, a zresz­tą kie­dy chce­cie, to ja tu mam każ­dy cent za­pi­sa­ny… Wpraw­dzie no­to­wa­łem ołów­kiem i tro­che się po­ście­ra­ło, ale ja panu po­dyk­tu­ję.

Sie­dli tedy, Ka­zio pi­sał i po­rząd­ko­wał te wy­dat­ki, lecz jak się do­da­ło wszyst­ko ra­zem, po­ka­za­ło się, że ta resz­ta pana Mi­ko­ła­ja wca­le się nie zga­dza.

– Co u li­cha pa­nie do­bro­dzie­ju, to nie może być. Pie­nią­dze wspól­ne trzy­mam za­wsze od­dziel­nie i cen­ta ua co in­ne­go nie bio­rę… Nie­chno pan jesz­cze raz zra-clru­je.

IZra­cho­wa­no, spraw­dzo­no – toż samo. Na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia, szlach­cic się krę­ci i ły­si­nę trze, a Sta­ni­sław po­wia­da:

Nie­chno pan do­bro­dziej so­bie przy­po­mni.

– Cóż u li­cha, prze­cież nie wzią­łem dla sie­bie! –

za­wo­ła zi­ry­to­wa­ny, – daję sło­wo ho­no­ru wy­da­łem tyle nie­za­wod­nie

– Mój pa­nie sza­now­ny, któż pana po­są­dza, ależ musi być na coś wy­da­ne…

– Do­brze, ja we­zmę ten ra­chu­nek do domu i jesz­cze go stru­ty­nu­ję.

Wziął, jed­nak już zły i za­sa­dziw­szy Ma­ry­nię do pi­sa­nia, trzy­mał ją do go­dzi­ny trze­ciej rano przy sto­li­ku, nie mo­gąc wy­brnąć z owe­go de­fi­cy­tu.

– Ot, pa­nie do­bro­dzie­ju, masz to­bie spół­ki! Oni tu sie­dzą so­bie, jak u Pana Boga za pie­cem, a czło­wiek nie do­syć, że się na­po­nie­wie­ra po ob­cych ką­tach, nie do­śpi, wy­zięb­nie i tu się wy­stoi przy sprze­da­ży, a po­tem jesz­cze mu się każą ra­cho­wać… Dzie­sią­te­mu po­wiem: „Śpie­wa­ły ja­skół­ki, li­cha war­te spół­ki.”

Jesz­cze cały na­stęp­ny dzień ra­cho­wał i przy­po­mi­nał so­bie, aż na­resz­cie przy po­mo­cy Ta­de­usza wy­koń­czył ów me­mo­ry­ał zgod­ny ze sta­nem swo­jej kasy.

– JSTo – mówi, od­da­jąc Ka­zi­mie­rzo­wi – jest. A te­raz, niech tez mi pan po­ka­że, ile też mamy zy­sku do­tąd na tej psze­ni­cy.

Ka­zio tyl­ko spoj­rzał na jego ra­chu­nek, a po­znał za­raz, że skle­co­ny jest od bie­dy i pe­łen nie­kon­se­kwen-cyi, jed­nak nic nie mó­wiąc, za­czął wy­cią­gać róż­ne pozy-cye do­cho­du z ksią­żek. Dziw­na rzecz, iż pan Mi­ko­łaj, któ­ry tak mało pa­mię­tał o wy­dat­kach przez sie­bie czy­nio­nych, do­sko­na­le był po­in­for­mo­wa­ny o każ­dej sprze­da­ży, o kosz­tach tej sprze­da­ży i tym po­dob­nych, któ­re wspól­ni­cy po­no­si­li. Po­zy­cyą za pozy cy ą kon­tro­lo­wał, spo­glą­da­jąc w swo­je ksią­żecz­kę no­tat­ko­wą i spro­sto­wał na­wet je­den wy­da­tek ko­mi­so­we­go dla fak­to­ra, któ­ry przez po­mył­kę zo­stał o zł. 2 et. 50 wy­żej za­pi­sa­ny.

Po ze­sta­wie­niu wszyst­kie­go i do­da­niu kosz­tów przed­sta­wio­nych przez pana Mi­ko­ła­ja po­ka­za­ło się, że zysk na sprze­da­nych do­tąd pię­ciu­set kor­cach psze­ni­cy, jest pra­wie ża­den–coś kil­ka­dzie­siąt reń­skich.

– To nie może być!–za­wo­ła po­pę­dli­wie, czer­wie­niąc się Oko­niew­ski.

– Do­brze, ja jesz­cze raz spraw­dzę – mówi Ka­zi­mierz, tak samo za­kło­po­ta­ny po­dob­nym re­zul­ta­tem.

Prze­szedł zno­wu wszyst­kie po­zy­cye, a pan Mi­ko­łaj stał na­chy­lo­ny nad nim i cy­fry po­ły­kał.

– Do­brze jest!

_ To nie praw­da! Jak­to, wzię­li­śmy bliz­ko po dwa reń­skie wię­cej za ko­rzec, jak kosz­to­wa­ła psze­ni­ca, i gdzież­by się ten ty­siąc reń­skich po­dział?… Musi by 6

po­mył­ka.

– Daję panu sło­wo, że nie­ma!

– Et, co mi pan tam ga­dasz… Nie­ma, nie­ma… A daw­no to wy­tkną­łem panu to fak­tor­neL

– Ba­ga­te­la…

– Ha, jak jest ba­ga­te­la, to może być i wię­cej… ta­kie ra­chun­ki…

Ka­zio­wi aż po­ciem­nia­ło w oczach, tak mu krew z obu­rze­nia na­bie­gła do gło­wy, więc za­po­mniaw­szy i o Ma­ry­ni i ca­łej ule­gło­ści dla im­pe­tycz­ne­go szlach­ci­ca, po­wia­da mu ostro:

– Na­tu­ral­nie, zkąd ma być zysk, je­że­li pan sam

Iwy­da­łeś na kosz­ta bliz­ko pół­to­ra reń­skie­go na kor­cu. Pro­szę po­rów­nać cy­fry… Szlach­cic się za­sa­pał, gry­zmo­ląc róż­ne licz­by ołów­kiem i nie­ste­ty prze­ko­nał się, że tak jest… Na jego prze­ra­żo­nej twa­rzy wi­dać było roz­pacz; nie wie dział, co od­po­wie­dzieć, ale swo­ją dro­gą nie chciał się przy­znać do winy.

– No to do­brze, a gdzież resz­ta?

– Ra­chuj pan. Eks­pe­dy­cya ua ko­lej od tylu a tylu wor­ków–tyle…

– Otoż za wie­le. Kto pła­ci po sześć cen­tów, kie­dy jak ja za­czą­łem sprze­da­wać, to daję po czte­ry…

Taż sama i co­raz wię­cej do­tkli­wa kry­ty­ka by la przy in­nych po­zy­cy­ach, czem znie­cier­pli­wio­ny Ka­zio po­wia­da:

– Pro­szę pana, my­śmy pła­ci­li jak jest zwy­czaj, a róż­ni­ca na wszyst­kiem może ra­zem wy­nieść dwa­dzie­ścia gul­de­nów, ale niech mi też pan do­bro­dziej wy­tłu­ma­czy, ja­kim spo­so­bem trans­port jed­ne­go wor­ka z Po­rę­by wy­pa­da o siedm­dzie­siąt cen­tów wię­cej, niż było na­zna­czo­ne i ugo­dzo­ne?…

Jak raz na to wszedł pan Sta­ni­sła­w7 i roz­ża­lo­ny Ka­zi­mierz wy­to­czył całą spra­wę przed nim. Ten wziął ra­chu­nek pana Mi­ko­ła­ja do ręki i tyl­ko rzu­cił okiem, a za­raz zna­lazł mnó­stwo nie­kon­se­kwen­cyj.

– Więc kosz­ta do­sta­wy kil­ku pa­czek wor­ków pu­stych u pana wy­no­szą tyle, że za te pie­nią­dze moż­na­by trzy razy tyle no­wych ku­pić. Patrz pan: fur­man­ka do szu­ka­nia żyda, ad­wo­kat na pro­ces, zno­wu fur­man­ka, zno­wu stem­ple…

– Mu­sia­łem – od­po­wia­da pan Mi­ko­łaj – bo ja so­bie lada łap­ser­da­ko­wi nie dam grać na no­sie.– Pro­ces się wy­gra, to się to zwró­ci…

Od sło­wa do sło­wa, za­czę­ła się gło­śna i nie­bar­dzo de­li­kat­na sprzecz­ka mię­dzy spól­ni­ka­mi. Pan wi­nien… Nie­praw­da, wy­ście win­ni, to o wagę, to o cenę… wszyst­ko po pań­sku… I by­ło­by, nie wiem do ja­kiej awan­tu­ry do­szło, gdy­by nie zja­wi­ła się we drzwiach pani Wan­da i nie wy­wo­ła­ła męża pod po­zo­rem waż­ne­go in­te­re­su.

Ener­gicz­na ta ko­bie­ci­na, zna­jąc gwał­tow­ny cha­rak­ter Sta­ni­sła­wa, już go nie pu­ści­ła wię­cej do kan­to­ru, a że i Ka­zio tro­che ochło­nął, więc pan Mi­ko­łaj stra­ciw­szy ad­wer­sa­rzy, na­mru­czał się i na­brzdą­kał pod no­sem, a w koń­cu rzu­ciw­szy kil­ka iin­per­ty­nen­cyj mło­de­mu spól­ni­ko­wi, cały za­pe­rzo­ny i kar­ma­zy­no­wy, wy­szedł do swe­go miesz­ka­nia.

VIII.

Już to jak się bie­da jaka raz za­cznie, zwy­kła iść co­raz da­lej, bo nig­dy jed­no nie­szczę­ście na czło­wie­ka samo nie przy­cho­dzi. Wła­śnie tego dnia rano od­by­ła się taj­na kon­fe­ren­cya Ta­de­usza z mamą, żeby od sta­re­go wy­do­być kil­ka­dzie­siąt reń­skich na spra­wie­nie gar­ni­tu­ru ba­lo­we­go dla mło­de­go aka­de­mi­ka, któ­re­go ko­le­dzy wy­nie­śli na god­ność człon­ka ko­mi­te­tu przy­szłe­go balu praw­ni­ków.

Rze­czy­wi­ście tra­fi­li na do­brą chwi­lę – le­d­wo bo­wiem mat­ka wy­stą­pi­ła z tem do pana Mi­ko­ła­ja, on rzu­cił się cały w ogniu i za­sy­czał, jak­by przez żmi­ję uką­szo­ny.

– Tak, ruj­nuj­cie mię, ob­dzie­raj­cie jesz­cze i wy! Tam­ci wy­pro­wa­dzi­li mnie w pole ze swo­ją spół­ką… Ślicz­na mi spół­ka, świet­ne in­te­re­sa!… Na pię­ciu­set kor­cach psze­ni­cy czter­dzie­ści reń­skich za­rob­ku… a ty da­waj na fra­ki dla syna… Pa­no­wie, za­chcia­ło im się ba – wić w kup­ców z per­fu­ma­mi, w rę­ka­wicz­kach i szkieł­ka­mi w oku… Ty sta­ry, po­nie­wie­raj się po dro­gach, roz­bi­jaj z ży­da­mi i chło­pa­mi, oszczę­dzaj, a oni pła­cą fak­tor­ne, co kto chce…

Pro­szą­cy przy­cup­nę­li już i ani sło­wa o fra­ku, a swo­ją dro­gą roz­cza­ro­wa­ny pan Mi­ko­łaj rady so­bie dać nie mogł… Wszyst­ko mu było zle; obiad za­nad­to pań­ski.

– Tak, jedz­cie, jak hra­bio­wie, sma­kuj­cie czar­ną kawę, a nie­dłu­go i na su­chy ka­wa­łek chle­ba nie wy­star­czy… Cze­mu­żem wprzód nóg nie po­ła­mał, ni­mem po­szedł do nich do tej spół­ki.

Zona parę razy pró­bo­wa­ła mu per­swa­do­wać, ale tak­że do­sta­ła za swo­je, że wła­śnie ona win­na temu wszyst­kie­mu, że miesz­ka­ją w mie­ście, że syna wy­cho­wa­ła na pa­ni­cza, że za­chcie­wa się im stro­jów, przy­jęć, ba­lów, że gdy­by byli wzię­li tę małą dzier­żaw­kę, któ­ra się tra­fia­ła, ży­li­by so­bie spo­koj­nie… Jed­nem sło­wem, po­wtó­rzy­ło się tu­taj to wszyst­ko, co się zda­rza w sto­sun­kach z ludź­mi za­ro­zu­mia­ły­mi o cia­snej gło­wie, któ­rzy nig­dy so­bie żad­nej winy przy­pi­sać nie chcą, ale szu­ka­ją in­nych wi­no­waj­ców. Pan Mi­ko­łaj w tej chwi­li za­po­mniał o ca­łej prze­szło­ści i po­cząt­ku hi­sto­ryi tej spół­ki, o swo­jej nie­po­rad­no­ści, w spra­wach han­dlo­wych, a tyl­ko

1pa­mię­tał, że jego spól­ni­cy sza­sta­li pie­niędz­mi, opła­ca­jąc hoj­nie fak­to­rów; na­zy­wał ich też cią­gle dy­le­tan­ta­mi, fan­fa­ro­na­mi, pa­ni­cza­mi i t… p. – Albo i ten fa­cet wo­nie­ją­cy dzieg­ciem! – krzy­czał cho­dząc wiel­kie­mi kro­ka­mi po po­ko­ju.–Ja­kiś pi­sa­rzy­na z ban­ku, li­znął tam tro­chę tej ba­zgra­ni­ny w książ­kach i on się po­dej­mu­je in­te­re­sów. I on mnie sta­re­go czło­wie­ka, szlach­ci­ca i oby­wa­te­la, chce uczyć ro­zu­mu, dyk­to­wać, jak mam pi­sać ra­chun­ki!… Fur­fant, pa­nie do­bro­dzie­ju!

W ta­kiej wła­śnie po­zy­cyi za­sta­je go zona, prze­cho­dzą­ca w tej chwi­li przez po­kój.

– Mi­ko­ła­ju, cóż ty ro­bisz naj­lep­sze­go! – za­wo­ła, zo­ba­czyw­szy cały stos wy­rzu­co­nych na pod­ło­gę ru­pie­ci.–Jak­żeż moż­na tak wszyst­ko in­iąć i mie­szać?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: