- W empik go
Wspólnicy; Pierwszy zawód; Literacka sofa - ebook
Wspólnicy; Pierwszy zawód; Literacka sofa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 238 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ależ to prześliczna i miluchna panienka z tej panny Maryi…
– Rzeczywiście, prześliczna – powtarza pan Ja – skuła.–Winszuję panu, winszuję…
– W łaskawych to oczach panów dobrodziejów – odpowiada ucieszony i rozpromieniony szlachcic. – Jak mi Bóg miły, swojego chowu szlachcianka…
– Prześliczna, niema co powiedzieć – powtarza pan rządca, obzierając się parę razy na stojącą w oknie Marynię.
ISentymentalne czytelniczki gotowe mieć do mnie zal, iż za wiele opowiadam o interesach spółki, a za mało zajmuję się uczuciami naszej młodej pary, ich ta-jeumemi udręczeniami, które zapewTne trapiły ich ciągle, odbierając spokój i słodkie sny podczas nocy. Ale coż ja na to poradzę, jeżeli w codziennem życiu tak się dzieje i jeżeli ten brzydki, więcej niż prozaiczny interes musi się wcisnąć między najszlachetniejsze uczucia i tam bolesny znak swego pobytu zostawić. Trudno zaprze*
A. Wilczyński.–Tom vv czyć, że ten interes dzisiaj, a podobno dawniej, stanowi jedyny sztandar, koło którego najwięcej grupuje się zapaśników życia do walki o byt codzienny. Jakże więc tej powszechnej służbie mamony oprzeć się mogą uczucia?…
Czyż ten wir namiętnie prowadzonej walki nie powlecze ich za sobą, choćby jako maroderów i rozbitków* szukających swojego pułku!
Po zawarciu umowy i zostawieniu możności działania na swoją rękę, nasi wspólnicy rozpoczęli tajemną rywalizacją i wzajemne śledzenie każdego kroku. Stanisław, już znudzony tem wszystkiem, sam nie działał, lecz dał się powodować Kaziowi, któremu znowu młodzieńcza ambicya kazała w oczach pana Mikołaja pokazać się energicznym i znającym na interesach. Udało mu się kupić znaczną partya kukurydzy, gdzieś w Mołdawii i odprzedać z zyskiem, a okoliczność ta już nie pozwoliła spokojnie zasnąć staremu Okoniewskiemu. Nie rozumiał się na interesach i bał się ryzykować, więc chodził, jak nieswój, medytował, radził się, a swoją drogą głośno złorzeczył Kazimierzowi, że jest chciwym i podstępnym, co stanowi brzydki rys charakteru młodego człowieka. Nieodstępny Dawidek musiał skorzystać z takiego usposobienia szlachcica, i znowu podsunął mu projekt, że wyjedzie do Węgier za kupnem wełny, na której świetny interes zrobią. Już nie żądał wynagrodzenia komisowego, tylko kosztów podróży i pewnej części czystego zysku, co skłoniło pana Mikołaja, że się zdecydował i dał pieniądze. Dawid pojechał, a pierwsze jego listy datowane z Pesztu w tak dobry humor wprowadziły szlachcica, że nawet spotykając się z Kazimierzem, żartował z nim i tajemniczo dawał poznać, jako i on bez niczyjej pomocy potrafi także coś robić i robić korzystnie.
Tymczasem, co przyjdzie nowy transport pszenicy z Poręby nalega koniecznie, żeby we trzech szli go izedawać. Stanisław naturalnie nie chciał, więc we dwóch z Kazimierzem udają się na piae targowy. Pan Mikołaj, obładowawszy kieszenie próbkami, ma minę przynajmniej dyrektora banku, i tak jakoś z góry traktuje młodego spólnika, jakby on był pisarzem dodanym mu do pomocy.
Na placu miejskim, obok pewnej oberży, pare razy na tydzień odbywają sic tak zwane targi zbożowre. Gromada pejsatych i surdutowych faktorów kręci się tu i tam, jakby gorączką jaką trawiona. Zaczepiają kupców, przedstawiają próbki, wysypują na dłonie, wciskają pod pachy lub między poły surduta i gadają z taką natarczywością i arogancyą, że nie sposób im się opędzić. Podobny targ, jak zwykle przy interesach, odbywających się na większą skalę, kończy się koło godziny 11-tej z rana. Przyjezdni kupcy spieszą na pociąg, więc kupno i sprzedaż załatwia sic w kilku słowach: dam tyle – zgoda, albo nie dam i nie wezmę – i rzecz skończona. Tymczasem pan Mikołaj, przywykły na wsi do całodziennych utarczek z kupcami, których wodził za sobą po wszystkich stajniach i oborach, żartując i dowcipkując i tutaj chciał w ten sposób prow7adzić praktykę handlową. Faktorzy rozbijali się koło niego, wydzierając torebki z próbkami, a on im stawia niebywałe ceny, jakby dla żartu. Kazio słysząc to, czynił mu delikatne uwagi, że więcej nie dadzą, ale on uśmiechał się z całą pewnością siebie:
– Dadzą, dadzą, niech się pan nie turbuje…
Naturalnie, że iYidler, jako także podejrzany, zostnl usunięty od faktorowania; pod tym względem Okoniewski chciał mieć wolną rękę i przez obudzenie konkurencji innych komisantów zniżał do minimum ich zarobek.
Przyszła godzina jedenasta, kupcy zagraniczni zniknęli z placu, a miejscowi ze zwykłą arogancyą żartowali ze szlachcica kupca, ofiarując coraz niższe ceny. Ma sic rozumieć, nie sprzedano, i trzeba było szukać spichrza, zboże z fur składać, wysypywać, potem znowu nasypywać i ważyć i do kolei wywozić przy następnej sprzedaży, co znacznie obniżało zyski. Gdy przy takiej manipulacyi odzywał się Kazio, pan Mikołaj znowu się śmiał, mówiąc:
– Nic nie szkodzi i ja też mam swój rozum, panie dobrodzieju… Wszystko się to opłaci, tylko trzeba żydów wytrzymać. Znam ja się na ich manewrach… Słuchajno, panie Kazimierzu, w handlu zimna krewT dużo znaczy.
Tak skonfudowany, pomimo że mu się aż niedobrze robiło, patrząc na takie fanaberye wspólnika-dyletanta, dla miłego spokoju i jeszcze milszych stosunków z Marynią, milczał, nawet nie wspominając o tem przed szwagrem. Taż sama historya, lecz jeszcze bardziej pocieszna była z rachunkami, gdy pan Mikołaj odebrawszy pieniądze za sprzedany towar, z całym arkuszem notatek wragi pojedynczych worków, składał to wszystko na stole i kazał sprawdzać, czy tak dobrze jest…
– Ot, tyle wziąłem, tyle się wyważyło, rachujcie panowie, bo ja nie znam się na tych potrącaniach tary, na tych centnarach nowych…
Równie oryginalnemi, nawet naiwnemi były sprawozdania jego z funduszów, które brał z kasy na różne wydatki do Poręby.
– Coż ja tu mam zdawać za rachunki! – odezwał się na pół obrażony, kiedy Kazio raz poprosił
0 nie. – Wziąłem tyle a ty io, mam reszty tyle, zatem wydałem tyle i basta!
– Ale nam potrzebne są szczegóły każdej partyi, żeby obliczyć, jaki jest zysk, czy strata.
– Straty być nie może, bo zkądże!… kosztuje nas tyle, a bierze się więcej, to przecie wystarczy na koszta
1 coś zostanie….
– Zawsze dla porządku–odzywa się Stanisław – te szczegóły potrzebne, żeby właśnie wydatki nie przewyższały zysków.
– Ale co znowu?… No, a zresztą kiedy chcecie, to ja tu mam każdy cent zapisany… Wprawdzie notowałem ołówkiem i troche się pościerało, ale ja panu podyktuję.
Siedli tedy, Kazio pisał i porządkował te wydatki, lecz jak się dodało wszystko razem, pokazało się, że ta reszta pana Mikołaja wcale się nie zgadza.
– Co u licha panie dobrodzieju, to nie może być. Pieniądze wspólne trzymam zawsze oddzielnie i centa ua co innego nie biorę… Niechno pan jeszcze raz zra-clruje.
IZrachowano, sprawdzono – toż samo. Nastąpiła chwila milczenia, szlachcic się kręci i łysinę trze, a Stanisław powiada:
Niechno pan dobrodziej sobie przypomni.
– Cóż u licha, przecież nie wziąłem dla siebie! –
zawoła zirytowany, – daję słowo honoru wydałem tyle niezawodnie
– Mój panie szanowny, któż pana posądza, ależ musi być na coś wydane…
– Dobrze, ja wezmę ten rachunek do domu i jeszcze go strutynuję.
Wziął, jednak już zły i zasadziwszy Marynię do pisania, trzymał ją do godziny trzeciej rano przy stoliku, nie mogąc wybrnąć z owego deficytu.
– Ot, panie dobrodzieju, masz tobie spółki! Oni tu siedzą sobie, jak u Pana Boga za piecem, a człowiek nie dosyć, że się naponiewiera po obcych kątach, nie dośpi, wyziębnie i tu się wystoi przy sprzedaży, a potem jeszcze mu się każą rachować… Dziesiątemu powiem: „Śpiewały jaskółki, licha warte spółki.”
Jeszcze cały następny dzień rachował i przypominał sobie, aż nareszcie przy pomocy Tadeusza wykończył ów memoryał zgodny ze stanem swojej kasy.
– JSTo – mówi, oddając Kazimierzowi – jest. A teraz, niech tez mi pan pokaże, ile też mamy zysku dotąd na tej pszenicy.
Kazio tylko spojrzał na jego rachunek, a poznał zaraz, że sklecony jest od biedy i pełen niekonsekwen-cyi, jednak nic nie mówiąc, zaczął wyciągać różne pozy-cye dochodu z książek. Dziwna rzecz, iż pan Mikołaj, który tak mało pamiętał o wydatkach przez siebie czynionych, doskonale był poinformowany o każdej sprzedaży, o kosztach tej sprzedaży i tym podobnych, które wspólnicy ponosili. Pozycyą za pozy cy ą kontrolował, spoglądając w swoje książeczkę notatkową i sprostował nawet jeden wydatek komisowego dla faktora, który przez pomyłkę został o zł. 2 et. 50 wyżej zapisany.
Po zestawieniu wszystkiego i dodaniu kosztów przedstawionych przez pana Mikołaja pokazało się, że zysk na sprzedanych dotąd pięciuset korcach pszenicy, jest prawie żaden–coś kilkadziesiąt reńskich.
– To nie może być!–zawoła popędliwie, czerwieniąc się Okoniewski.
– Dobrze, ja jeszcze raz sprawdzę – mówi Kazimierz, tak samo zakłopotany podobnym rezultatem.
Przeszedł znowu wszystkie pozycye, a pan Mikołaj stał nachylony nad nim i cyfry połykał.
– Dobrze jest!
_ To nie prawda! Jakto, wzięliśmy blizko po dwa reńskie więcej za korzec, jak kosztowała pszenica, i gdzieżby się ten tysiąc reńskich podział?… Musi by 6
pomyłka.
– Daję panu słowo, że niema!
– Et, co mi pan tam gadasz… Niema, niema… A dawno to wytknąłem panu to faktorneL
– Bagatela…
– Ha, jak jest bagatela, to może być i więcej… takie rachunki…
Kaziowi aż pociemniało w oczach, tak mu krew z oburzenia nabiegła do głowy, więc zapomniawszy i o Maryni i całej uległości dla impetycznego szlachcica, powiada mu ostro:
– Naturalnie, zkąd ma być zysk, jeżeli pan sam
Iwydałeś na koszta blizko półtora reńskiego na korcu. Proszę porównać cyfry… Szlachcic się zasapał, gryzmoląc różne liczby ołówkiem i niestety przekonał się, że tak jest… Na jego przerażonej twarzy widać było rozpacz; nie wie dział, co odpowiedzieć, ale swoją drogą nie chciał się przyznać do winy.
– No to dobrze, a gdzież reszta?
– Rachuj pan. Ekspedycya ua kolej od tylu a tylu worków–tyle…
– Otoż za wiele. Kto płaci po sześć centów, kiedy jak ja zacząłem sprzedawać, to daję po cztery…
Taż sama i coraz więcej dotkliwa krytyka by la przy innych pozycyach, czem zniecierpliwiony Kazio powiada:
– Proszę pana, myśmy płacili jak jest zwyczaj, a różnica na wszystkiem może razem wynieść dwadzieścia guldenów, ale niech mi też pan dobrodziej wytłumaczy, jakim sposobem transport jednego worka z Poręby wypada o siedmdziesiąt centów więcej, niż było naznaczone i ugodzone?…
Jak raz na to wszedł pan Stanisław7 i rozżalony Kazimierz wytoczył całą sprawę przed nim. Ten wziął rachunek pana Mikołaja do ręki i tylko rzucił okiem, a zaraz znalazł mnóstwo niekonsekwencyj.
– Więc koszta dostawy kilku paczek worków pustych u pana wynoszą tyle, że za te pieniądze możnaby trzy razy tyle nowych kupić. Patrz pan: furmanka do szukania żyda, adwokat na proces, znowu furmanka, znowu stemple…
– Musiałem – odpowiada pan Mikołaj – bo ja sobie lada łapserdakowi nie dam grać na nosie.– Proces się wygra, to się to zwróci…
Od słowa do słowa, zaczęła się głośna i niebardzo delikatna sprzeczka między spólnikami. Pan winien… Nieprawda, wyście winni, to o wagę, to o cenę… wszystko po pańsku… I byłoby, nie wiem do jakiej awantury doszło, gdyby nie zjawiła się we drzwiach pani Wanda i nie wywołała męża pod pozorem ważnego interesu.
Energiczna ta kobiecina, znając gwałtowny charakter Stanisława, już go nie puściła więcej do kantoru, a że i Kazio troche ochłonął, więc pan Mikołaj straciwszy adwersarzy, namruczał się i nabrzdąkał pod nosem, a w końcu rzuciwszy kilka iinpertynencyj młodemu spólnikowi, cały zaperzony i karmazynowy, wyszedł do swego mieszkania.
VIII.
Już to jak się bieda jaka raz zacznie, zwykła iść coraz dalej, bo nigdy jedno nieszczęście na człowieka samo nie przychodzi. Właśnie tego dnia rano odbyła się tajna konferencya Tadeusza z mamą, żeby od starego wydobyć kilkadziesiąt reńskich na sprawienie garnituru balowego dla młodego akademika, którego koledzy wynieśli na godność członka komitetu przyszłego balu prawników.
Rzeczywiście trafili na dobrą chwilę – ledwo bowiem matka wystąpiła z tem do pana Mikołaja, on rzucił się cały w ogniu i zasyczał, jakby przez żmiję ukąszony.
– Tak, rujnujcie mię, obdzierajcie jeszcze i wy! Tamci wyprowadzili mnie w pole ze swoją spółką… Śliczna mi spółka, świetne interesa!… Na pięciuset korcach pszenicy czterdzieści reńskich zarobku… a ty dawaj na fraki dla syna… Panowie, zachciało im się ba – wić w kupców z perfumami, w rękawiczkach i szkiełkami w oku… Ty stary, poniewieraj się po drogach, rozbijaj z żydami i chłopami, oszczędzaj, a oni płacą faktorne, co kto chce…
Proszący przycupnęli już i ani słowa o fraku, a swoją drogą rozczarowany pan Mikołaj rady sobie dać nie mogł… Wszystko mu było zle; obiad zanadto pański.
– Tak, jedzcie, jak hrabiowie, smakujcie czarną kawę, a niedługo i na suchy kawałek chleba nie wystarczy… Czemużem wprzód nóg nie połamał, nimem poszedł do nich do tej spółki.
Zona parę razy próbowała mu perswadować, ale także dostała za swoje, że właśnie ona winna temu wszystkiemu, że mieszkają w mieście, że syna wychowała na panicza, że zachciewa się im strojów, przyjęć, balów, że gdyby byli wzięli tę małą dzierżawkę, która się trafiała, żyliby sobie spokojnie… Jednem słowem, powtórzyło się tutaj to wszystko, co się zdarza w stosunkach z ludźmi zarozumiałymi o ciasnej głowie, którzy nigdy sobie żadnej winy przypisać nie chcą, ale szukają innych winowajców. Pan Mikołaj w tej chwili zapomniał o całej przeszłości i początku historyi tej spółki, o swojej nieporadności, w sprawach handlowych, a tylko
1pamiętał, że jego spólnicy szastali pieniędzmi, opłacając hojnie faktorów; nazywał ich też ciągle dyletantami, fanfaronami, paniczami i t… p. – Albo i ten facet woniejący dziegciem! – krzyczał chodząc wielkiemi krokami po pokoju.–Jakiś pisarzyna z banku, liznął tam trochę tej bazgraniny w książkach i on się podejmuje interesów. I on mnie starego człowieka, szlachcica i obywatela, chce uczyć rozumu, dyktować, jak mam pisać rachunki!… Furfant, panie dobrodzieju!
W takiej właśnie pozycyi zastaje go zona, przechodząca w tej chwili przez pokój.
– Mikołaju, cóż ty robisz najlepszego! – zawoła, zobaczywszy cały stos wyrzuconych na podłogę rupieci.–Jakżeż można tak wszystko iniąć i mieszać?