- W empik go
Wspomnienia Andrzeja Edwarda Koźmiana. Tom 1 - ebook
Wspomnienia Andrzeja Edwarda Koźmiana. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 485 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dniu dzisiejszym, 4 grudnia roku 1849, kończę rok życia 45ty. Pół wieku prawie przeżyłem, a jak w jesieni listek po listku opada z drzewa cicho, spokojnie, tak bez hałasu, bez śladu spadł rok po roku żywota mego w otchłań wieczności. Im się dalej zapuszczamy w lata, tem więcej cenimy przeszłość, tem większe znajdujemy upodobanie w przypominaniu jej sobie. Rzadko kiedy człowiek używa chwili obecnej, najwięcej żyje on nadzieją i wspomnieniem. Lecz nadzieja, to zboże jeszcze w trawie, to kwiat w pączku; to własność, to rozkosz, właściwa młodzieńczemu wiekowi; wśród lat dojrzalszych wspomnienie droższe od nadziei, bo to jest jedyna własność, której nam nikt, której nam nic wydrzeć nie potrafi. Nadzieja kłamie i zwodzi; to, co dziś posiadamy: urodę, zdrowie, bogactwa, znaczenie, nawet sławę, jutro tracimy; jedynie tylko przeszłość jest nasza; – i w tem właśnie objawia się i cała nikczemność i cała zacność natury ludzkiej. Nikczemność dla tego, że to tylko nasze, czego już nie ma w rzeczywistości; szlachetność dla tego, że to tylko jest pewne i wieczne, co przeszło w myśl, co jest w duszy, która jest wieczna. Wśród najmłodszych lat moich zawsze wspomnienie nad nadzieję przenosiłem; nic więc dziwnego, że teraz do niego coraz większą przywięzuję wartość. Cały ubiegły przeciąg życia mojego w niczem się nie rozróżnił od życia pospolitych ludzi. Zapełniły je, tak jak u innych, i chwile radosne i liczne cierpienia, i stracone nadzieje i zawiedzione marzenia; i smutne doświadczenie, i wszystkie boleści Polaka, i boleść wieku obecnego; i więcej niż u innych szczęście domowe, istotne, zupełne – szczęście syna, męża i ojca. Można zająć czytających opisem wspaniałej rzeki, różne przebywającej kraje, piętrzącej się po skałach, spadającej w kataraktach, miotanej nieraz burzą, rozlewającej się w powodzi – rzeki, raz dobroczynnej, to znowu zniszczenie niosącej; ale któżby chciał czytać opis nieznanej, wiejskiej rzeczki, która tylko odwilża błonia i łąki, przepływa przez skromne gaje, i która nigdy z brzegów swych nie wystąpiła. Nie ważyłbym się więc zbierać wspomnień moich, gdybym je chciał dla wszystkich spisywać; ale że ciebie mam, drogi mój synu! który chętnie słuchać ich będziesz, do którego niejako przeszłość moja należy, który z nabytego przezemnie doświadczenia korzystać powinieneś, – nie wahałem się od dnia dzisiejszego dogadzać memu zamiłowaniu przeszłości, opowiadając ją, opowiadając to, czegom doznał, com zasłyszał, com widział, czego byłem świadkiem; a zasiadając do tej pracy, przedsiębiorę ją z tem przekonaniem, że to opowiadanie moje będzie dla ciebie, mój Stasiu, i przyjemnem i korzystnem.
Jeden jeszcze powód skłonił mnie do zajęcia się zebraniem moich wspomnień. Pamięć tego, który Czarnieckiego śpiewał, myślę, że nie zginie. Zasługa jego, dziś moie niedostatecznie oceniona, z latami rosnąć będzie. Przyjdzie czas, mogę to sobie z dumą synowską powiedzieć, że żywot jego, tak jak wszystkich znakomitszych ludzi, stanie się przedmiotem poszukiwań. Nie raz skłonić chciałem ojca mojego, ażeby, dokonawszy swego poematu, zadał senectuti suae pracę spisania swoich pamiętników. Zapamiętał on jeszcze czasy Rzeczypospolitej Polskiej, widział jej upadek, w życie publiczne wstąpił przy jej odrodzeniu, czynny w sprawach krajowych miał udział przez czas trwania Królestwa kongresowego. Podczas powstania Polski nie oddzielił się od niej, ale czerstwym zawsze rozsądkiem smutny jego koniec przewidywał. Wiele więc w życiu widział, wiele wiedział, wiele się nauczył, wiele i innych mógł nauczyć. Pamiętniki jego miałyby więc niezaprzeczoną wartość i historyczną i literacką, byłby je i piórem i czuciem tacytowskiem skreślił; lecz gdy, zbliżając się do ośmdziesiątego roku życia, nie chciał ani swej pamięci acz zawsze świeżej i niezawodnej, ani swym siłom, acz jeszcze czerstwym, zawierzyć (1), – ja, mój drogi synu, spisując moje wspomnienia, podam ci ciąg życia twego ukochanego dziada, jaki pamięcią zasięgam; podam ci i to także z czasów dawniejszych, com kiedy od niego zasłyszał. A tak, przedstawiając ci przed oczy, jako wzór do naśladowania, obraz tego żywota tak prawego, tak pracowitego, – (1) Jak wiadomo, Kajetan Koźmian, ojciec autora niniejszych wspomnień, napisał swoje pamiętniki przy końcu swego życia.
tak pełnego cnót i zasług, – tem śmielej i chętniej zajmę się pracą moją, która będzie owocem i miłości syna dla ojca i ojca dla syna.
Urodziłem się dnia 4 grudnia 1804 roku w Piotrowicach, w tym domu starym, który dotąd zachowujemy i w którym teraz mieszkasz, w tym pokoiku, dotąd niebieskiego noszącym nazwę, acz teraz jest białym. Dano mi na chrzcie imię Andrzej, przez pamięć dziada; dano mi za mamkę Teklę Wiłkoławską, żonę wójta piotrowickiego, poczciwą i rozsądną kobietę. Matka moja dając mi życie, wyzuła się z części sił swoich, w roku następnym zapadła na chorobę piersiową, w r. 1806 umarła. Mojem najdawniejszem wspomnieniem, ale tak niewyraźnem, ale tak mgłą pokrytem, iż sam niewiem, czyli je wyczerpałem w własnej pamięci, czy też w innych opowiadaniu, jest wspomnienie matki. Zdaje mi się, że ją widzę leżącą w tym właśnie niebieskim pokoiku, zachciało mi się jakichś śliwek w kompocie, płaczę, krzyczę, każą mnie wynieść z pokoju, wynoszą mnie i obraz matki znika przed memi oczyma i już go więcej nie ujrzałem, lub raczej już go więcej nie pamiętam. Matki nie pamiętać, o! to próżnia w pamięci życia, której nic nie zapełni, to niedostatek dla serca, którego nic nie zastąpi. Ja szczęśliwszy od innych sierót, uczucie dla matki, która mi dała życie, zlałem i pomięszałem z uczuciem dla tej matki, która mnie wychowała. A ta druga matka była siostrą i pierwszej, krew moja była jej krwią, ukochała mnie, pielęgnowała jak własne dziecię, nigdy nie uczułem się sierotą. Ona zawsze była, jest i będzie moją prawdziwą matką.
Pierwsze dziecinne lata moje, wypiastowały w Wronowie podkomorzanki Golczówny. Gdy matka moja ciężko zapadła i gdy z Piotrowie przewieziono ją do Markuszowa, ażeby zostawała pod strażą zaufanego doktora Golcza, ojciec mój oddał mnie w ręce panien Golczówien, które ciotkami zwałem, a które silniejszemi niż krwi związkami bo najserdeczniejszą przyjaźnią połączone jeszcze z dziadem i babką moją, przyjaźń tę na ich dzieci i wnuki zlały. W ich domu wychował się mój stryj najmłodszy Jan, gdy go matka małem dziecięciem odumarła; do ich domu i mnie zawieziono, gdy miałem zestać sierotą, ale bo też ich dom był przybytkiem miłosierdzia, poświęcenia, cnót, jakie teraz nie łatwo się znajdują. Te dwie siostry, które razem ciągle żyły, razem czyniły dobrze, razem umarły, były istotami wyższemi cnotą i już tutaj świętemi.
Elżbieta i Ludwika Golczówny, były córki Goltza, szambelana Augusta III; pochodził ich ojciec ze znakomitej rodziny w Prusach polskich osiadłej. Zostając na dworze drugiego Sasa, pracował w gabinecie ministra Brühla i używany był do interesów dyplomatycznych. Po śmierci króla Augusta, pozostał szambelanem czyli podkomorzym przy nowo obranym Stanisławie Auguście; lecz poznawszy lekkość charakteru nowego króla, usunął się od jego boku i osiadł w wiejskiej ustroni. Opowiadał on ojcu mojemu okoliczność, która go skłoniła do opuszczenia służby Poniatowskiego; raz bowiem wszedłszy do jego pokoju zastał u niego kilka pań jego dworu i ambasadora rosyjskiego Repnina, który go uczył nowego kadryla. Re – pnin przyśpiewywał. Stanisław August skakał. Repnin obracał go na wszystkie strony, a potem stanąwszy za nim, przedrzeźniał go i szyderczo się uśmiechał. Ta płochość króla, to poniżenie królewskiej godności, tak oburzyło starego Goltza, iż poznawszy, na jakie zanosiło się panowanie, zażądał zaraz uwolnienia od obowiązków. I w istocie kadryl ten był przepowiednią i obrazem dalszego postępowania Poniatowskiego. Zawsze on dał się na wszystkie strony obracać Repninowi, zawsze tak skakał, jak ten mu zaśpiewał. Stary Goltz osiadłszy z dwiema córkami we wsi dziedzicznej Wronowie, wiódł tam życie spokojne i patryarchalne. Gdy w późnym wieku życie zakończył, córki jego nie rozłączyły się z sobą, lecz razem i rządziły majątkiem i dom, będący przytułkiem nędzy, starości, kalectwa i sieroctwa, utrzymywały. Starsza Elżbieta, będąca aniołem miłosierdzia i dobroci, ulegała ślepo młodszej siostrze Ludwice, która chorowita i ułomna była wyższa od niej rozumem.
Jeżeli w Polsce naszej, jak pięknie rzekł poeta, gościnność rozszerzała ściany domu, to można powiedzieć, że w Wronowie dobroczynność je rozsuwała, i dom szczupły w gmach obszerny zamieniała. Zachowałem w pamięci, ile tam we dwóch izbach, które razem były piekarnią dla czeladzi, mieściło się rezydentów i rezydentek, starców, wdów, starych panien i sierot. Do stołu siadało zawsze kilkanaście osób domowych; nigdy się zaś bez gościa nie obeszło, a każdy, który tam przybył, z serdeczną gościnnością był przyjmowany. Panny Golczówny były wyznania reformowanego; równie pobożne jak cnotliwe, w każde święto zbierały w własnym pokoju domowników będących ich wyznania, a tych liczba była wielka, i odprawiały modlitwy. Były one przedmiotem czci i uwielbienia całej okolicy. Jeden z sąsiedztwa szlachcic Rzeczycki, prawdziwy dawny szlachcic polski, zagorzały katolik, nieprzyjaciel zacięty lutrów i kalwinów, spierał się często z ojcem moim, że żaden dyssydent zbawionym być nie może, że każdy, jak się wyrażał, "w piekle smażyć się będzie." "A podkomorzanki?" zagadnął go mój ojciec, "czy także do piekła pójdą?" Na to pytanie niespodziane, zamilkł, zamyślił się stary szlachcic, a potem westchnąwszy, rzekł: "Miłosierdzie Boskie jest wielkie, dla nich jednych może być wyjątek." Te głowa z ust zagorzałego katolika wyszłe, najpiękniejszą były obydwóch siostr pochwalą, i że tak rzeknę, kanonizacyą za życia. Wśród takich cnót, wśród najczulszej pieczołowitości przebyłem pierwsze lata dziecinne, pierwsze lata sieroctwa. Gdy matka moja życie skończyła, przybyła do Wronowa druga sierota, moja siostra starsza Aniela, która była przedmiotem najczulszej miłości ojca. Siostrę moją zapamiętam, ale wkrótce Bóg ją z matką połączył. Ojciec mój po śmierci żony, powołany interesem i dla rozerwania głębokiego smutku udał się do Wiednia r. 1808, który był wtenczas stolicą i tej części kraju, którą zamieszkaliśmy. Województwo bowiem lubelskie należało do Austryi, i stanowiło część Galicyi Zachodniej.
Siostra moja Aniela zasługiwała na to imię, była ona anielskiej piękności i czułości nad wiek swój. Ojca kochała miłością, jaka rzadko w dziecinie pięcioletniej spotykać się daje. Po wyjeździe jego do Wiednia tęskniła za nim; gdy wrócił, nagła radość ujrzenia go tak była silna i tak ją przejęła, iż dostała gwałtownego zaduszenia, z którego wywiązał się koklusz, i ja także zaraziłem się tą chorobą dziecięcego wieku. Lecz ja ocalałem; ją Bóg zabrał. Jest coś tajemniczego, coś niepojętego w śmierci drobnych dzieci. Życie ludzkie, wiarą wytłómaczone, przestaje być zagadką, objawiając się jako szkoła wydoskonalenia, jako czas próby. Lecz dla czegóż Bóg zsyła na ziemię dusze, którym okryć się powłoką ziemską dozwala, ażeby je wkrótce potem powołać do siebie, nie dając im czasu ani na wydoskonalenie, ani na położenie żadnej zasługi. Jaka nagroda? jaka kara może być dusz takich wśród wiecznego życia; jaki ich cel, jakie przeznaczenie? Czyżby dwojakiego rodzaju były dusze, jedne już czyste wydoskonalone, na chwilę tylko schodzące na ziemię, ażeby posłużyć do doświadczenia, do wypróbowania tych, które są na próbie, a więc na dłuższe życie ziemskie przeznaczone. Ta tajemnica życia i śmierci dziecięcych starożytnym także trudną do wytłómaczenia była. Wirgiliusz, który, jak się zdaje, tajemnice Eleuzyńskie w swojej księdze VI opisywał, mieści dusze niemowlęce, tuż za pierwszym progiem piekła, strzeżonego przez Cerbera:
Continuo auditae voces, vagitus et ingens
Infantumque animae flentes, in limine primo
Quos dulcis vitae expertes, et ab ubere raptos
Abstulit atra dies, et funere mersit acerbo.
Dlaczego dusze niemowlęce mieścić in primo limine piekła? Dlaczego przedłużać ich płacze, ich kwilenie?
Nie zasłużyły one wprawdzie na swobodę pól elizejskich; lecz czemużby także miały być skazane na wieczny smutek? Starożytni, jak widzimy, nie zrozumieli tajemnicy życia i śmierci niemowląt, i my jej lepiej nie pojmujemy, acz oświeceni wiarą. Ta tajemnica jest jednem z tych naczyń świętych, w samej głębi świątyni ukrytych, których świętokradzką ręką tknąć się nie wolno.
W piątym więc roku życia umarła moja siostra; śmierć jej wyzuła ojca mojego z jedynej pociechy, jaką w żalu po żonie przypuszczał, a moje dalsze życie pozbawiła szczęścia miłości siostry. Ażeby życie nasze stało się zupełnem, trzeba ażeby dusza nasza wyczerpała te wszystkie, piękne, zacne uczucia, których Bóg nam dozwolił doświadczać i używać jako narzędzi do wydoskonalenia naszego służących. Uczuciami temi, oprócz ogólnej miłości ludzi, będącej każdego człowieka obowiązkiem, jest miłość ojczyzny, rodziców, miłość ojcowska, braterska, przyjaźń, uczucie dla kochanki, żony, wdzięczność, litość, wspaniałomyślność, zamiłowanie wszystkiego, co jest pięknem i tyle innych. Jednem z uczuć najmilszych, najskuteczniej do wykształcenia naszego służących, jest przyjaźń brata dla siostry. W ogólności mniemam, że przyjaźń między dwiema osobami płci różnej prawdziwszą, trwalszą i korzystniejszą dla duszy bywa, jak między mężczyzną i mężczyzną, kobietą a kobietą. W związku takowym mniej zdarza się powodów do jej osłabienia, więcej przyczyn, które go wzmacniają. Mężczyzna przynosi do niego to, czego częstokroć kobietom brakuje, siłę, rozsądek, doświadczenie;
kobieta dostarcza łagodności, tkliwości, wdzięku wyobraźni, a gdy tą kobietą jest siostra, o ileż ten związek milszym się staje, jego bowiem mimo różności płci, żadna żądza namiętna na chwilę nawet nie kazi, żaden zmysłowy urok nie przynęca do niego. Całe uczucie jest tam czyste i święte; powzięło je serce w pierwszych chwilach życia, czas je wzmocnił, rozwinął; sama wspólność przedmiotów przywiązania, wspomnień, nawyknień czyni ten węzeł droższym; wszystko się razem jednoczy, aby to braterskie uczucie stało się środkiem do wzajemnego doskonalenia się. Szczęśliwy brat, który kochając znalazł kochającą siostrę! tobie, mój drogi synu, Bóg tego szczęścia dozwolił; masz siostrę, która, spodziewam się, będzie zawsze godną, przywiązania najczulszego. Szanuj ją, kochaj, kochajcie się wzajem, i waszą przyjaźń wzajemną obracajcie na korzyść waszego wzajemnego wykształcenia.
Ojciec mój podwójnem przygnieciony nieszczęściem, był niepocieszonym po stracie ukochanej dzieciny. Pamiętam, acz nie zupełnie wyraźnie, jego łzy, jego rozpacz i pociechę, jaką znajdował w przyjaźni dwóch sióstr Wronowskich.
Cierpienie różny na różne umysły wpływ wywiera: u jednych boleść jest niema, u drugich w wyjawieniu się ulgi szuka. Są naprzykład wieszcze, dla których cierpienie natchnieniem się staje. Jan Kochanowski po stracie swojej ukochanej Urszuli rozpłynął się w łzy poetyczne, wylał swój żal w rymach najczulszych, które i jego i dziecinę jego uwieczniły. Ojciec mój stracił także swoją Urszulę, w tym samym wieku, jak tamta, równie drogie zwiastującą nadzieje, równie jak Kochanowski czuł, bolał, a przecież milczał. Już w owym czasie objawiała się w nim znakomita zdolność poetycka; nic jeszcze wprawdzie nie był celnego utworzył, ale już okazywał łatwość rymowania, smak kształcący się na doskonałych wzorach, i czucie głębokie. Duch jego czekał na jakieś wielkie wydarzenie w życiu, na jakieś gwałtowne wstrząśnienie, aby się obudzić i rozwinąć. Dwie straty najboleśniejsze, żony i córki, były wprawdzie zdolne obudzić w nim natchnienie. Ale boleść nie miała być Muzą jego. Inne uczucie miało się stać laską czarodziejską, za której uderzeniem zdrój miał wytrysnąć; tem uczuciem była miłość ojczyzny i entuzyazm dla wielkiego bohatera. Trzeba było odrodzenia ojczyzny i cudów napoleońskich, ażeby ocucić i wznieść jego ducha. Stan literatury ojczystej w owym czasie nie był wcale świetny pod względem samodzielności i siły tworczej; przeszła ona była z okresu naśladownictwa klasycznego wieku Stanisława Augusta, w epokę tłómaczeń, ktokolwiek pisał, przekładał obcych pisarzy, zwłaszcza francuskich. Czas ten jednak zupełnie straconym dla piśmiennictwa narodowego nie był, on to posłużył do wykształcenia i wyrobienia zupełnego języka, który za czasów Stanisławowskich nie zupełnie jeszcze pozbył się plam dawniejszego skażenia jezuickiego, i późniejszego naśladowców francuzczyzny. Tłómaczenia czystym i pięknym językiem wykonane, oddające dokładnie ducha oryginału, nie są bez zasługi, w pewnym okresie literatury; przykładając się do wydoskonalenia mowy narodowej, do nadania jej większej giętkości i rozciągłości; one ją uzdalniają do wyrażania uczuć, wyobrażeń, które może dotąd nie znalazły były jeszcze dźwięków odpowiednich. Pod tym względem Ludwik Osiński znakomite zasługi położył; on podając pierwsze piękne i dokładne przekłady trajedyi Kornela i Woltera, usposobił mowę polską do odezwania się w sposób godny na scenie dramatycznej; on tragikowi polskiemu, na jakiego dotąd czekamy, zostawił w języku wykształconym narzędzie już wydoskonalone.
W owym czasie wiadomości najpierwszych w kraju literatów ograniczały się na znajomości dokładnej literatury starożytnej, francuskiej i włoskiej. Literatura północna, angielska, niemiecka, acz północnemu narodowi zupełnie obcą była; tłómaczono więc łacińskich pisarzy a najczęściej francuzkich. Autor poematu o Ogrodach Delii, najwięcej w owym czasie miał wziętości, czytano chciwie jego poezye, unoszono się nad niemi, szczególniej kobiety, które się uczyły wierszy jego na pamięć i wpisywały je sobie w sztambuchy.
Ojciec mój, dobrze uczony po łacinie, przejął się czcią dla wielkich pisarzy rzymskich; karmił się nimi i kształcił się na nich; lecz idąc za popędem ówczesnym, na tłómaczeniach zaczął najprzód pióra swego i zdolności wierszopisarskiej próbować. Oprócz kilku ulotnych wierszyków dla matki mojej przed ożenieniem napisanych i modlitwy o pokój z roku 1800 i początku ziemiaństwa, nie wynalazłem żadnych jego poezyi oryginalnych z lat, które rok 1809 poprzedziły; więcej daleko wyszukałem tłómaczo – nych ułamków z Tibulla, Horacyusza, a szczególniej Delila. Jeżeli w tych początkowych pracach nie objawił się jeszcze duch poety, już wszędzie język jest czysty, poprawny i uczucie tego, co jest pięknem, okazuje się, zwłaszcza w przekładach z łacińskich pisarzy, jak np. w tłómaczeniu Ody do Baryny, gdzie cała wytworność, cały wdzięk oryginału szczęśliwie jest oddany i gdzie te ostatnie wiersze tak zostały przełożone:
Te suis matres metuunt juvencis,
Te senes parci miseraeque nuper
Virgines nuptae, tua ne retardet
Aura maritos.
Trwożysz skąpca, co grosz zbiera;
Drży o syna czuła matka;
Ledwie wczorajsza mężatka
Dla ciebie, męża podziera.
Chociaż ojciec mój trudnił się przekładem niektórych ułamków Tibulla i Horacego, żaden przecież z wieszczów rzymskich nie przemawiał tak silnie do jego duszy, jak Wirgiliusz. On się więc stał jego mistrzem, jego wzorem ulubionym i już w owym czasie natchnął mu myśl śpiewania ziemiaństwa polskiego, któreby się zalecało naśladownictwem Georgików rzymskich. Naśladowanie bowiem wybornych wzorów było w owej epoce literackiej zaletą, nie wadą; a jak grzeszono dawniej usilnością w ślepem stósowaniu się do obranych wzorów, tak dziś dopuszczają, się występku pogardzania niemi i przesadzają żądzą częstokroć bezwładnej oryginalności.
Takie były pierwsze prace rymotwórcze ojca mojego.
Boleść po stracie ukochanej żony, ulubionego dziecięcia, nie obudziła w nim nowego natchnienia, lecz na jakiś czas wprawiła go w otrętwienie rozpaczy. Widok jedynego dziecka czteroletniego, które mu pozostało, wyprowadził go z tego stanu otrętwienia i przywołał go do dalszych obowiązków życia. Pomyślał on więc o zapewnieniu mi pieczołowitych starań, jakiemi ojciec choć najczulszy drobnego dziecięcia otoczyć nie potrafi, pomyślał o powierzeniu mnie tej, która jedynie matkę zastąpićby mi zdołała.
Dziad mój Aleksander Mossakowski miał trzy córki: Maryannę, Annę i Felicyą. Felicya, z którą stryj mój najmłodszy miał się żenić, zgasła w pierwszej młodości: Anna była moją matką i dwuletniem dziecięciem mnie odumarła; Maryauna stała się matką moją i tylko dla mnie żyła.
W roku więc 1808 wybrał się mój ojciec w podróż na Wołyń wraz ze mną, chcąc mnie oddać w ręce ciotki; niektóre szczegóły pozostały mi w pamięci, zwłaszcza pierwszy smutek, jakiego doznałem w pierwszem rozstaniu się z ciotkami Wronowskiemi. Przybycie do Błudowa, do domu dziada mojego, dobrze pamiętam, niemniej niektóre miejsca i osoby, które podczas pobytu na Wołyniu zobaczyłem. Wołyń był wówczas jedną z najświetniejszych prowincyi dawnej Polski; jaśniał on zamożnemi, pańskiemi domami, w których wrodzona gościnność polska i upodobanie w hucznych zabawach zawsze na rozcież drzwi otwierały.
Po ostatnim rozbiorze Polski, znakomitsi panowie, porzuciwszy stolicę, osiedli w swoich mieszkaniach wiejskich, do których zgiełk i przepych miasta przenieśli. W żadnej części dawnej Polski nie znajdowało się tyle świetnych domów, co na Wołyniu. W Lubelskiem Puławy były ówczesną stolicą dobrego smaku, oświaty, rozumu, uczuć narodowych, wszystkiego, co jest wzniosłem i szlachetnem. Innym rodzajem świetności odznaczał się Wołyń: pod względem umysłowym, pod względem oświaty narodowej stał on bardzo nizko, z wyjątkiem Krzemieńca, który był dziełem Tadeusza Czackiego. Za to domy znakomitsze wołyńskie odznaczały się wspaniałą gościnnością, wesołością uczt i zgromadzeń, wytworną elegancyą z zagranicy przyniesioną, znaczną liczbą pięknych i młodych kobiet, i ochoczą do zabaw młodzieżą.
Pierwsze między niemi trzymał miejsce Międzyrzycz, mieszkanie chorążego Steckiego, jednego z największych wołyńskich bogaczy, który nie odziedziczywszy znacznego majątku, szczęściem, przemysłem, oszczędnością w początku dorobku, pomyślnem kupnem dóbr, doszedł do dwudziestokilko-milionowego mienia. Wzmógł się on najprzód przez ożenienie się z Małachowską, z której miał dwóch synów: Karola, ojca księżny Michałowej Radziwiłłowej – i Józefa, który ożenił się z Wilżanką, i przez kilkanaście lat, mieszkał w Bychawie w Lubelskiem, w sąsiedztwie Piotrowie. W domu pp. Józefowstwa Steckich matka moja często przebywała; tam mój ojciec ją poznał, pokochał i wzajemnego przywiązania przyrzeczenie otrzymał. Ztąd między domem Steckich a rodziną naszą stósunki przyjaźni zawiązały się. Chorąży Stecki po śmierci pierwszej żony, już w wieku podeszłym zawarł powtóre śluby z Teodorą Walewską, córką najstarszą wojewody sieradzkiego, która poźniej poszła za ks. Jabłonowskiego. Z kilkunastoletniego pożycia z mężem pozostało dwóch synów: książę Antoni, wmięszany później w spisek roku 1826 i książę Stanisław, dzielny artylerzysta w roku 1830. Z Steckim zaś miała jednę tylko córkę Dorotę, wydaną za ks. Józefa Lubomirskiego. W roku 1808, gdy mnie dzieckiem przywieziono na Wołyń, księżna Stanisławowa mieszkała w Tuczynie.
Międzyrzycz był jednym z najhuczniejszych i najzamożniejszych domów, sławną utrzymywał pan chorąży orkiestrę, ze trzydziestu muzykantów złożoną, sławne wyprawiał polowania, ze setnemi sforami ogarów, z licznem myślistwem, z sieciami i muzyką, huczne dawał bale na dzień swoich imienin, lub imienin córki lub której z synowych, sławne miał stado i stajnią, z której konie, sam to pamiętam, przy dźwięku muzyki przeprowadzano po dziedzińcu, a one niby w takt podnosiły nogi i postępowały, a stary chorąży wyobrażał sobie, że tańcują, i cieszył się i powtarzał po mazursku wymawiając: Panie Boże tedy te (takie było jego przysłowie) nikt niema koni, coby tak tańcowały.
Drugim domem, gdzie częste zabawy licznych zgromadzały gości, był Tuczyn, własność Michała Walewskiego, wojewody sieradzkiego, który przez uczestnictwo w Targowickiej zdradzie, rzucił niezatartą plamę na imię swoje. Wojewoda Walewski nie posiadał tak znakomitego majątku, aby mógł wspaniałością życia, innym bogaczom wołyńskim wyrównać, bez nadwerężenia swego mienia; przecież wystawił piękny pałac ze wspaniałą okrągłą salą o marmurowych kolumnach, prowadził życie wystawne, świetnością uczt ściągał do domu swego całe znakomitsze towarzystwo wołyńskie, a to wszystko przez rachubę. Gdy mu jeden z przyjaciół uwagę czynił, iż pałac, który budował, stanie się ciężarem nieodpowiednim majątkowi, – "Przyda on się, przyda", odpowiadał wojewoda, – i przydał się w istocie do świetnego a przynajmniej do bogatego postanowienia jego trzech córek. Pierwszą bowiem wydał za Steckiego, drugą Teresę za Bierzyńskiego, właściciela obszernych na Ukrainie włości, trzecią Karolinę za Aleksandra Chodkiewicza, ostatniego dziedzica imienia i majątku rodu Chodkiewiczowskiego.
Inne znakomitsze domy wołyńskie były Sławuta księcia Sanguszki, wojewody wołyńskiego, Antonin syna jego księcia Eustachego, ożenionego z księżniczką Klementyną Czartoryską, Korzec księcia stolnika Czartoryskiego, męża znakomitego prawością i oświatą, Ostróg i Zasław ks. Jabłonowskiego i ks. Sanguszki, Mizocz jeneralstwa Karwickich, których dom odznaczał się wytwornością i zbytkiem. Tej świetnej postaci Wołynia niektóre tylko rysy w pamięci zachowałem; i tak pamiętam dobrze pierwszą bytność w Międzyrzycu i łzy dziecinnego uporu i kaprysu, które przy wyjeździe wylałem. W garderobie mojej, czteroletniego chłopczyka, znajdował się jakiś fraczek sukienny, który mi ojciec sprawił, dogadzając gorącemu życzeniu swego jedynaka. Frak ten, w którym wyglądać musiałem nakształ małpeczki i który musiał być porządnie śmieszny, był przedmiotem mego szczególniejszego upodobania: uważałem go jako ubiór świąteczny, galowy. Matka moja, wówczas tylko jeszcze ciotka, czując całą śmieszność fraka na małym chłopczyku, skonfiskowała go w mojej garderobie. Gdy przyszło do wyjazdu do Międzyrzyca, z całą zaciętością woli popsutego nieco jedynaka zażądałem flaka, flaka i flaka. Gdy mi go stanowczo odmówiono, rozpłakałem się, wpadłem w gniew, w upór; i wołałem ciągle flaka. Już miałem w domu pozostać, gdy przecież upamiętałem się i bez flaka dałem się zawieźć.
W Międzyrzycu przypominam sobie huczną muzykę, wielką liczbę gości i chorążego Steckiego w polskim stroju z gęstemi białemi, nastrzępionemi brwiami. Przypominam sobie także zaszczyt, który mnie tam spotkał. Twierdzą ci, co mnie dziecięciem znali, że byłem bardzo biały, bardzo rumiany, a nawet jak dziecię bardzo ładny, co mi się dziś bardzo śmiesznem i niepodobnem do prawdy zdaje. Rzecz dziwna, człowiek pamięta innych takimi, jak ich zaznał w dziecięcym lub w młodzieńczym wieku; siebie takiego, jakim był dawniej, zapamiętać dokładnie nie może a to zapewne z tej przyczyny, że ciągle będąc z sobą i ciągle się zmieniając, nie zdoła objąć pamięcią wszystkich tych zmian stopniowych, z których jedna drugą zaciera, i przeto wyraźnego obrazu twego z żadnej chwili życia zatrzymać w myśli nie zdoła. To zacieranie się w pamięci własnego wizerunku jest może dobrodziejstwem natury, zwłaszcza dla kobiet. Co bądź, jak inni tak i ja siebie dziecięciem nie pamiętam, nie pamiętam, kiedy byłem biały, rumiany, ładny; przypominam sobie tylko, że stawiano mnie na stole obok piętnastoletniej, pięknej i świeżej jak pączek róży księżniczki Teresy Lubomirskiej, wydanej wkrótce potem za księcia Maksymiliana Jabłonowskiego, ażeby porównać świeżość dziecięcia z świeżością dziewicy.
Ojciec mój, powołany interesami i potrzebą postarania się o przyspieszenie dyspensy ślubnej, zostawiwszy mnie w Błudowie w ręku ciotki, wyjechał w Lubelskie, a w tem nadszedł pamiętny rok 1809 a z nim nowe cuda Napoleona, świetne i chlubne księcia Józefa Poniatowskiego opanowanie Galicyi, wyzwolenie jej z pod mocy austryackiej, powołanie do życia narodowego tej części Polski, utworzenie w Lublinie rządu centralnego Galicyi zachodniej. Wódz naczelny wojska polskiego książę Poniatowski, zająwszy dawne województwo lubelskie i posunąwszy się aż do Lwowa, polecił utworzenie rządu tymczasowego, na którego czele postawił ordynata hr. Zamoyskiego; do składu jego należeli znakomici obywatele z Galicyi wschodniej, jako to Dzierzkowski, Fredro, Orzechowski i inni. Rząd centralny na prezesa cyrkułu lubelskiego powołał Joachima Owidzkiego, przyjaciela ojca mojego, właściciela Jabłonny, sąsiada bliskiego Piotrowie; wice prezesem tegoż rządu cyrkularnego mianował ojca mojego. Tu się więc poczęło jego życie publiczne, zawsze czyste i nieskażone, jego zasługi położone w krajowej służbie zawsze gorliwej, zawsze odznaczającej się znakomitemi zdolnościami. W chwili tak stanowczej dla kraju, w której każdy obywatel prawy nieść był wienien na ofiarę wszystko, co ofiarować był w stanie, czy krew swoją, w zawodzie wojskowym, czy majątek swój, czy swe zdolności umysłowe, uchylić się od posług publicznych nikt nie mógł i nikt nie chciał; ojciec więc mój przyjął ofiarowany mu urząd, lecz uzyskawszy chwilowe uwolnienie od niego, pospieszył na Wołyń, ażeby zamiar powtórnego ożenienia do skutku przywieść i wkrótce potem wraz z żoną i jedynym synem wrócić do kraju.
Ślub ojca mojego odbył się w Błudowie w domu dziada mego dnia… roku 1809. Pamiętam dobrze ołtarz, w pokoju jadalnym urządzony, pamiętam obiad godowy; pamiętam, że od dnia tego ciotkę moją matką nazywałem. Matką ona stała się sieroty, dziecięcia, pielęgnując je, wychowując, kształcąc. Matką była młodzieńca, otaczając go troskliwością swej miłości, umacniając go w dobrem, chroniąc od złego radą i przestrogą. Matką ona jest dojrzałego i już starzejącego się człowieka, a waszą Stasiu, i Maryniu, prawdziwą babką, kochając was, pieszcząc i dogadzając w tem wszystkiem, co wam niemoże być szkodliwem.
Jestem zdania tego, iż rzadko kto powinien powtórne zawierać śluby małżeńskie. Jeżeli pojmujemy całą świętość małżeństwa, jeżeli zapatrujemy się na nie ze względu uczuciowego, jeżeli uznajemy, że małżeństwo nie tylko jest sakramentem w obec religii ale nadto sakramentem dla duszy naszej, pytam, jak można je powtarzać? jak można kochać całą duszą drugą istotę, kiedy się jednę już kochało? Bóg rzekł: "będą dwoje w jednem ciele." Na pierwszy rzut oka możnaby mniemać, że tem słowem uświęcił tylko Stwórca związek materyalny mężczyzny i kobiety, że, gdyby wzajemną, nieograniczoną miłość wyrazić chciał, byłby rzekł: będą, we dwóch ciałach jedną duszą! Lecz dusza każda ma tak silną i właściwą sobie osobistość, żesię możez drugą duszą połączyć, zlać się z nią nie może, nie może rzestać być samą sobą. "Będą więc dwoje w jednem ciele," powiedział Stwórca – to jest w każdem z tych dwóch ciał będzie ich dwoje, będzie dusz dwie, – i zaiste dobitniej nie można było wyrazić tej wzajemnej miłości, tego wzajemnego połączenia wszystkich uczuć, jakieby powinno być małżeństwa dziełem. Jeżeli więc raz już była we mnie druga dusza, powinna tam na zawsze pozostać; mamyż, powtórny zawierając związek, wygnać ją, – aby miejsce dla drugiej uprzątnąć? Lecz z niższego nawet zapatrując się stanowiska, pytam, po co powtórnie się żenić? – Małżeństwo jest grą hazardową. Wygrałeś w nią – po cóż masz grać dalej; przegrałeś – czy nie pamiętasz na przestrogę ojca, zakazującego się odgrywać? Byłżeś szczęśliwszym raz, – to nie spodziewaj się być drugi raz szczęśliwym, toć pamiętaj, że druga żona zawsze straci na porównaniu z pierwszą. Byłeś nieszczęśliwym, – pocóż się na nowe nieszczęście narażać, nabywszy raz smutnego doświadczenia. Masz z pierwszego małżeństwa dzieci, to masz już cel życia, to masz już szczęście, – dając zaś im drugą matkę pod pozorem, że im chcesz dać opiekunkę i mistrzynią, zkądże wiesz, że im nie dasz macochy? Nie masz dzieci, to nie masz nawet tego pozornego obowiązku żenienia się, jaki na swoją obronę zwykle wdowcy przywołują; a czyż małżeństwo jest jedynym celem życia mężczyzny, czyż niema czem innem go zapełnić? Czy też kto nie jest małżonkiem, już nie może być obywatelem, pracownikiem u jednego z licznych warsztatów tego świata? Czyż nie może być człowiekiem? Wiele i wiele innych mógłbym przytoczyć względów na poparcie mego zdania, potępiającego w ogólności powtórzone małżeńskie śluby; nie taję jednakże, że, występując z tem prawidłem, przypuszczam liczne wyłączenia. Są wypadki, w których powtórne ożenienie, nie tylko daje się usprawiedliwić, ale nawet staje się obowiązkiem. Jednym z tych wypadków jest ta okoliczność, kiedy się ma niewątpliwą pewność, iż drobnemu dziecięciu da się drugą matkę. Pewność ta jest najmniej zawodną, gdy ta druga żona słyszy głos krwi w sierocie, wołający o opiekę i pieszczotę, gdy ta druga żona jest siostrą, pierwszej. Taką pewność miał ojciec mój, łącząc się z starszą siostrą pierwszej żony, i ta pewność go nieomyliła. Po ślubie rodzice moi zabawili jeszcze czas jakiś na Wołyniu; pamiętam przed wyjazdem świetne w Międzyrzycu wesele córki jedynaczki chorążego Steckiego, panny Doroty, z księciem Józefem Lubomirskim, bratem pięknej księżniczki Teresy, synem księcia Michała, urodzonym z Raczyńskiej; przypominam sobie huczny bal, świetny fajerwerk i wspaniały ogon u sukni panny młodej, który niosły dwie siostry cioteczne księżny Doroty, ośmioletnia Zosia Chodkiewiczówna, już wtenczas śliczna z włosami złocistemi, i Michalina Burzyńska. Pamiętam pierwszą dziecinną, znajomość zabraną z Albertem Potockim, która wśród młodzieńczego wieku zamieniła się w przyjaźń.
Nie zapomniałem nakoniec, iż z matką moją przebywałem nie raz w Tuczynie u księżnej Stanisławowej Jabłonowskiej, która tam osobny, mały domek zajmowała. Księżna Stanisławowa wybierała się wtenczas do Paryża na dłuższy pobyt; ojciec mój z tego powodu napisał do niej wiersz, której się zaleca Horacyuszowską wykwintnością i w którym znajduje się bardzo zręczne i pochlebne porównanie. Poeta domyślając się powodów wyjazdu do Paryża mówi:
Jeżeli wolno dociekać powodów,
Widzę je wpośród świetnej Franków chwały,
Już i my w liczbę idziemy narodów
Które im ozdób odstąpić musiały.
Wenus Florencka zdobyczą zbyt drogą,
Poszła – pomiędzy włoskiemi zabory;
Ich straty z naszą równać się nie mogą,
One posągi – a my tracim wzory.
Nie raz jeszcze będę miał sposobność wspomnienia o księżnie Stanisławowej a zawsze z wdzięcznością, bo i rodzicom moim niosła szczerą przyjaźń i dla mnie w moim młodzieńczym wieku szczególniej łaskawą była. Porzuciwszy Wołyń w jesieni, przybyliśmy dó Lublina, gdzie ojciec mój rozpoczął swoje urzędowanie.ROZDZIAŁ II.
Rok nowy, rok środkowy stulecia dziewiętnastego zaczyna się dzisiaj. Przeszły był rokiem zawodów, oszukanych nadziei, utraconych marzeń, gwiazd zagasłych, niejednej chwały upadłej. W roku zaprzeszłym i przeszłym wszelka wiara osłabła, wszelka nadzieja, która zabłysła, zgasła, wszelka rachuba zawiodła. Ktokolwiek świetnie zaczął, nędznie skończył. Ktokolwiek się wzniósł – upadł, tak ludzie jak narody. Francya ogłasza w lutym r. 1848 wyzwolenie swoje i rodzaju ludzkiego, głosi wolność, równość i braterstwo, obudza wszystkie narodowości i wszystkie nadzieje ludów i wpada w niemoc, w śmieszność rzeczypospolitej bonapartystowskiej. Włochy powstają, zwyciężają, odrzucają wszelką obcą pomoc, wszystko same zrobią, wszystkiego same przez się dokażą i same przez się tyle dokazują, że tracą już uzyskane swobody i wracają pod jarzmo austryackie. Wiedeń prześciga inne stolice w cudach rewolucyjnych, stawia czoło ślepo posłusznym wojskom cesarskim i z wywalczonego już rządu konstytucyjnego przechodzi pod stan ubieżenia i pod karność rządu wojskowego. Węgry powstają, oczyszczają kraj swój z wojsk austryackich, zadziwiają bohaterstwem i zwycieztwami i kończą świetną epopeję haniebną farsą pod Vilagos. Sprawę Polski łączą jej mniemani przywódzcy z wszystkiemi w Europie rewolucyami i chcą ją zbawić to przez Francyą, to przez Wiedeń, to przez Węgry, to nakoniec przez Sycylią i W. Ks. Badeńskie; rzucają więc na nią śmieszność, wtrącają świętą sprawę w otchłań zapomnienia i obojętności powszechnej, tak że obrony niedobitkom jej sama tylko jeszcze Turcya użycza. Nakoniec Niemcy, prowadzone przez uczniów Hegla, głoszą swobodę i jedność wielkiej ojczyzny, jedność przemienia się w pół jedności, w ćwierć jedności, w ósmą część jedności; lecz obudza się żarłoczność germańska; nie mogąc w całość zebrać tego, co ich, poźreć chcą to, co nie ich, i w całym tym ruchu ciężkim i niezgrabnym objawiają tylko swoją niedołężność uczoną i apetyt niezmierny. Gdy od narodów przejdziemy do ludzi, którzy się wznieśli i zabłysnęli, cóż ujrzymy? Ten, którego otoczyła cześć i uwielbienie świata, ten, który z najwznioślejszej i zapobiedz wszelkiemu przeciwnemu działaniu stronnictwa królewskiego, wystąpił do walki z siłami, któreby je niewątpliwem uczyniły. Rozkazał więc z licznych dóbr swoich, z kluczów puławskiego, międzyrzyckiego, włodawskiego wysłać parę tysięcy podwód i niemi do 3000 szlachty zagonowej podlaskiej sprowadził do Lublina.
Pamięta mój ojciec nad Bystrzycą, pod miastem zatoczone obozy szlacheckie, rozpalone ogniska, rozwożone beczki miodu, piwa, gorzałki i wina, na ogniskach pieczące się woły, barany, cielęta. Pamięta ruch, wrzawę, zgiełk, kłótnie, bójki tej niesfornej, grubej i nieokrzesanej szlachty, lecz wśród której każdy szlachcic na zagrodzie był równy wojewodzie a więc równy i temu możnemu panu, który ją tam sprowadził i podług woli nią, kierował. Ten obraz malowniczy, pełen życia i właściwej sobie poezyi, głęboko utkwił w młodzieńczym umyśle mego ojca. Nie ustępował on ani żywością, farb, ani oryginalnością sławnym hustingsom angielskim, a kto go zachował w pamięci, może sobie powiedzieć, że jeszcze zapamiętał najjaśniejszą Rzeczpospolitą polską. Noc przedsejmikowa przeszła spokojnie, lecz na drugi dzień ta obozująca szlachta rozpoezęła użycie wyborczych prerogatyw do napaści na domy miejskie i rabunku sklepów; w jednej chwili wszystkie drzwi, okiennice wmieście pozamykały się, powstał zgiełk, zamięszanie; wybijano drzwi, tłuczono okna; ledwie ukazanie się, prośby, zaklęcia znaczniejszych obywateli zdołały wstrzymać ten tłum rohukany i zbyt ufny w godność szlachetnego klejnotu. Nie potrzebuję dodać, że książe Adam Czartoryski jednym okrzykiem kilku tysięcy głosów został posłem obrany a wraz z nim Stanisław Potocki, Eustachy Sanguszko, Dłuski i Wybranowski.
Drugi wypadek sejmikowy nie mniej utkwił w pamięci mego ojca. Dziad mój Andrzej Koźmian, sędzia ziemski lubelski, lecz który nigdy nie był kasztelanem lubelskim, którą to godnością mylnie go Soplica zaszczycił, z urzędu i z wziętości swojej' jako znakomity prawnik, z prawości i zasług w województwie swojem położonych, miał wielu przyjaciół i stronników, których podczas sejmików musiał ugaszczać. Na jednej z takich uczt sejmikowych znajdowali się i młodzi synowie gospodarza, ubrani w źupany i kontusze.
Po uczcie ojciec mój, przebrawszy się, wziął na siebie czamarę z świecącemi metalowemi guzikami, i gdy się w niej już podochoconym i na ulicę zeszłym gościom ukazał, owe złociste guzy tak im przypadły do smaku, iż, chcąc je poobrzynać, zaczęli młodego chłopca gonić po ulicy, po schodach, po korytarzach, wołając. "łap, łap, poobrzynaj guziki." Ojciec mój w tem niebezpieczeństwie i guzików i osoby swojej zaczął uciekać i schronił się pod strychem, gdzie go chciwość braci szlachty byłaby dognała i wyszukała, gdyby mój dziad, wybiegłszy z pokoju swego, nie był wstrzymał ich zapędu, przypominając im:" że, to jego syna goniąc, jemu zniewagę wyrządzają."