Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wspomnienia socjalnej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wspomnienia socjalnej - ebook

Mijasz ją czasem w tłumie i nie przyszłoby Ci do głowy, że ta niepozorna kobieta spełnia się w profesji dla wytrwałych twardzieli — wszak pracownikiem socjalnym jest się wyłącznie z powołania. Arleta zna człowiecze dramaty „od podszewki”. Nie odstręcza jej koloryt ubóstwa, bezdomności i przemocy. Czy rozwiąże problemy tych, którym powinęła się noga i da nadzieję tym, którzy stracili wszystko? „Wspomnienia socjalnej” obalają stereotypy i burzą mury obojętności. Jesteś gotów na wyzwalającą prawdę?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-231-0
Rozmiar pliku: 868 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ta kobieta, którą widujesz codziennie, kiedy spaceruje po parku z psem i ten mężczyzna z aktówką, biegnący przez klatkę schodową, jak gdyby toczył walkę z czasem, to mogą być oni. My — socjalni — nazywamy ich „psychicznymi” i choć określenie to wzbudza negatywne konotacje, dla nas prościej jest użyć tego skrótu myślowego, niż terminu „osoba z zaburzeniami psychicznymi”. Myślę, że jesteśmy jedną z nielicznych grup zawodowych, która niemal każdego dnia ma styczność z ludźmi, borykającymi się ze schorzeniami natury afektywnej. Niegdyś wydawało mi się, że tych osób jest zaledwie garstka, taka mała kropeczka pośród ogółu populacji ludzkiej. Jakże myliłam się. Dziś wiem, że chorych jest znacznie więcej. Nieraz przekonałam się, że są to ludzie, żyjący obok mnie, którzy mogą (choć wcale nie muszą) wyróżniać się w tłumie. Kiedyś utożsamiałam osoby chore psychicznie głównie z dziwacznym ubiorem i — choć miałam sporo racji — w starciu z prawdziwą rzeczywistością prędko odnalazłam odstępstwa od reguły.

Dokładnie pamiętam historię Agnieszki, która zdecydowanie zaprzeczała moim stereotypowym przekonaniom. Kobieta miała zadbane dłonie i paznokcie, idealnie ufarbowane włosy i estetyczny makijaż. A jednak pewnego dnia zaniepokoiła stróży bezpieczeństwa, kiedy zgłosiła, że ktoś poumieszczał kamery w okolicy jej osiedla, żeby stale ją obserwować. Komendant policji skierował do naszego MOPS-u pismo w tej sprawie. Potem przyszła kolej na mnie. Udałam się na wizytę do Agnieszki, tak naprawdę nie wiedząc, czego mogę się spodziewać. Z pewnością nie oczekiwałam, że ujrzę osobę, o której nigdy nie powiedziałabym, że może cierpieć na schorzenia natury psychicznej. Kurtyna, zasłaniająca jej prawdziwą naturę opadła, gdy tylko rozpoczęłyśmy rozmowę. Kobieta nie kryła negatywnego nastawienia do mnie. Spoglądała na mnie jak na najgorszego wroga i wypowiadała się w sposób opryskliwy, jakby chciała natychmiast pozbyć się mnie z mieszkania. Nie wyłączyła telewizora, przez co raz po raz naszą konwersację zakłócały dialogi aktorów, występujących w starym, czarno-białym filmie. Zapewniła mnie, że bohaterowie ze szklanego ekranu wiedzą, kiedy mają przerywać wypowiadane kwestie, a gdy milkną — podsłuchują ją. Wtedy już wiedziałam, że jest źle, że potrzebne są leki, być może terapia. Tyle tylko, że Agnieszka święcie wierzyła w swoje omamy i podejrzliwie spoglądała na każdego, kto poddawał w wątpliwość jej obawy. Niewielki odsetek osób chorych jest świadomy irracjonalności doświadczanych urojeń. Pomóc mogą jedynie środki psychofarmakologiczne.

Kobieta nie stanowiła odosobnionego przypadku, łączącego subtelną elegancję z chorobą psychiczną. Pamiętam też Weronikę, która — paradując w długiej czarnej sukni i włosami upiętymi w kok — prezentowała swoje obrazy na lokalnym wernisażu. Przed kamerami wypowiadała się bardzo rzeczowo, ale kiedy tylko przestawała brylować w blasku fleszy, stawała się zupełnie innym człowiekiem. Nie chciała ze mną rozmawiać. Nigdy nie wpuściła mnie do swojego mieszkania. Za to regularnie odwiedzała komisariat policji i zgłaszała, że jacyś nieznani sprawcy śledzą ją, podglądają jej obrazy i zamontowali kamery w jej pokoju. Mąż Weroniki pewnego dnia zaakceptował fakt, że jego żona żyje w swoim wyimaginowanym świecie i jest oporna na zdroworozsądkowe argumenty. Z trudem znosił codzienność u boku chorej małżonki.

Ta oryginalna artystka tworzy obrazy do dziś. Maluje damskie portrety. Lubi wykorzystywać ciemne barwy, a bohaterkom swoich dzieł nadaje zniekształcone rysy twarzy. Dla wybranych osób jest miła i kreuje się na damę. Tym po „drugiej stronie barykady” ukazuje mroczne oblicze osoby z urojeniami prześladowczymi.

Obie kobiety nie zagrażają sobie samym i otoczeniu, jednak najbliżsi członkowie ich rodzin, zmagając się każdego dnia z ich chorobą, cierpią w samotności i niechętnie opowiadają o bólu i niemocy.

Oni są blisko nas. Pracują, pozostają w związkach małżeńskich, mają dzieci, pasje, wychodzą z domów jak ty czy ja. Tyle tylko, że ich życie spowija gęsta mgła, zupełnie niewidoczna gołym okiem. Można zobaczyć ją dopiero wtedy, gdy przestaniemy filtrować otaczającą rzeczywistość i zmierzymy się z jej prawdziwym obliczem, nie zawsze przyjaznym i miłym dla oka.

Mam anielską cierpliwość do „psychicznych” w przeciwieństwie do ludzi zdrowych, wobec których bywam surowa i krytyczna. Ograniczenia tych pierwszych nie są zwykle wynikiem ich złej woli, a jedynie konsekwencją choroby, której się nie wybiera. Po latach pracy śmiem twierdzić, że kilkugodzinna praca z osobami, cierpiącymi na schorzenia natury psychicznej, bywa cięższa od całodziennej harówki przy małym dziecku. Coś na ten temat wiem, bo sama wychowywałam córkę Marysię — żywe srebro. Już kilkulatki wykazują dość wysoki stopień asertywności i potrafią walczyć jak lwy o zaspokojenie swoich potrzeb. Tymczasem „psychiczni” często milczą, pozostają w letargu, zamrożeni przez myśli, których nie rozumieją i lęki, odbierające im prawo do istnienia. Są bezbronni i „dzicy” jak spłoszone ptaki, przez co trudno zdobyć ich zaufanie. Praca z takimi osobami to mozolny proces, którego efekt nie zawsze jest zgodny z oczekiwaniami. Życie człowieka chorego rządzi się innymi prawami niż codzienność ludzi zdrowych. Dobrostan odczuwany w sferze emocjonalnej, poznawczej i społecznej umożliwia świadomą egzystencję i ponoszenie konsekwencji dokonywanych wyborów, co nie jest możliwe — lub jest utrudnione — gdy psychika szwankuje.

Pewnego dnia znajomy zadał mi pytanie, co byłoby dla mnie gorsze — wózek inwalidzki czy choroba psychiczna. Odparłam, że to drugie, na co on zareagował zdziwieniem. Dziś udzieliłabym takiej samej odpowiedzi i nie ukrywam, że byłaby ona podyktowana moimi przeżyciami.Beata

To był jeden z tych letnich dni, kiedy upał doskwierał i chciało się dać nura do wody, zamiast siedzieć w biurze z dyskomfortem spoconego i opuchniętego ciała. Zgłosiła się do mnie około siedemdziesięcioletnia kobieta o ostrych rysach twarzy. Tego typu uroda zwykle nie wzbudza pozytywnego pierwszego wrażenia. Poprosiłam klientkę, by usiadła, a następnie wnikliwie wysłuchałam jej historii. Leokadia przedstawiła mi się jako mieszkanka jednego z wieżowców dużej dzielnicy miasta. Dodała, że jest osobą samotną, ale utrzymuje pozytywne relacje z sąsiadami. Z dumą podkreśliła, że w przeszłości piastowała funkcję kuratora sądowego. Tego rodzaju wyznania ze strony klientów zwykle wywoływały u mnie reakcję, polegającą na podświadomej kontroli wypowiadanych słów. Przede mną siedziała była przedstawicielka służby kuratorskiej, a ja czułam się jak uczennica na egzaminie maturalnym. Leokadia już na wstępie rozmowy powiedziała, że jest w niebezpieczeństwie i obawia się o swoje zdrowie i życie. Jako powód zagrożenia wskazała osobę sąsiadki, około trzydziestopięcioletniej Beaty, która od dłuższego czasu zachowywała się wobec niej w sposób agresywny. Dowiedziałam się, że kilka razy popchnęła staruszkę, wielokrotnie wyzywała ją wulgarnie od kurew i szmat, a nawet groziła, że zrzuci ją ze schodów. Skrupulatnie śledziła momenty, kiedy moja rozmówczyni opuszczała mieszkanie — bądź do niego wracała — aby tylko wykorzystać sytuację i dać upust niepohamowanej złości. Nie powstrzymywała się nawet w obecności innych lokatorów.

W konfrontacji z Beatą Leokadia nie miała żadnych szans, chociażby dlatego, że obie kobiety dzieliła różnica wieku około czterdziestu lat. Ta wiekowa pani w trakcie naszej pierwszej rozmowy w biurze sprawiała wrażenie osoby przerażonej, dlatego podjęłam próbę uspokojenia jej. Niestety, nawet najbardziej przekonujące argumenty nie są w stanie uciszyć obaw, gdy człowiek stale przebywa blisko źródła zagrożenia. Uzgodniłam z byłą kuratorką, że następnego dnia pójdę do krewkiej sąsiadki i porozmawiam z nią. Nie mogłam wykluczyć, że zgłoszenie staruszki może być fałszywe, bowiem nie ma łatwiejszej metody dokopania wrogowi niż donos. Każde zgłoszenie, które kiedykolwiek otrzymałam, musiałam dokładnie zweryfikować. Wielokrotnie okazywało się, że w gruncie rzeczy miałam do czynienia z konfliktem sąsiedzkim, a obie strony sporu, dążyły do przeforsowania swoich racji za pośrednictwem instytucji.

Zgodnie z obietnicą kolejnego dnia udałam się do Beaty, która nie miała nic przeciwko tej wizycie. Dla bezpieczeństwa poprosiłam koleżankę Ewę o asystę, bo we dwie zawsze raźniej — szczególnie, jeśli możemy spodziewać się agresywnego klienta. Pierwsze pozytywne wrażenie ustąpiło jednak bardzo szybko na skutek kolejnych wydarzeń.

Lokatorka odwiedzonego przez nas mieszkania posiadała nienaturalnie ciemne brwi w stosunku do jasnych, spalonych farbą włosów. Nie mogła poszczycić się figurą kruszynki, a wręcz przeciwnie — należała do grona kobiet z „krwi i kości”, stąd swoją posturą mogła wzbudzać przerażenie u starszej pani. Miała na sobie zbyt duży dres, który modny był w latach dziewięćdziesiątych, gdy przełom w popkulturze spowodował, że Polacy rezygnowali z niedzielnych mszy świętych na rzecz Polsatowskiego programu Disco Relax. Wnikliwa obserwacja klientów pomocy społecznej na przestrzeni lat nauczyła mnie, że o ile sam wygląd zewnętrzny nie świadczy o wartości człowieka, o tyle szata może być wyznacznikiem zdrowia psychicznego. Osoby zaburzone, z którymi współpracowałam, cechował zwykle specyficzny styl ubioru, który z neutralnego punktu widzenia oceniany był jako ekstrawagancki, a nawet dziwaczny. Chorzy na schizofrenię często wyróżniali się w tłumie. Mógł to być jaskrawy kolor włosów, sandały na stopach w środku srogiej zimy, turban na głowie bądź odzież z minionej epoki.

O ile image Beaty delikatnie niepokoił, o tyle wizerunek mieszkania budził prawdziwe przerażenie. Kobieta bez oporu pokazała nam wszystkie pokoje. W gościnnym dostrzegłyśmy starą, komunistyczną meblościankę, którą w całości pokrywała gruba folia. Pozostałe elementy wyposażenia (meble, stół, dywan) również. Zapytałyśmy, jaki jest cel zabezpieczenia mebli.

— Czujecie, panie, ten smród chemikaliów? Ja już nie mogę tego wytrzymać. Ta stara kurwa cały czas mnie truje — odpowiedziała drżącym głosem.

— Pani Beato, proszę bez wulgaryzmów — podjęłam próbę uspokojenia kobiety.

— Przepraszam, ale ja już nie mam siły z nią walczyć. Ona wylewa mi coś na ściany i żyrandol. Czy widzą panie ten żyrandol? Cały jest zżarty przez chemikalia.

Przypatrywałyśmy się wnikliwie wiszącej lampie, by odnaleźć ewentualne defekty, ale nie znalazłyśmy choćby małego zadrapania.

Klientka miała silne omamy, więc odpierała nasze próby wyjaśnienia, iż żyrandol jest w dobrym stanie i nie widać na nim żadnych skaz.

Żadna z nas nie wyczuła też zapachu jakiegoś środka chemicznego, a nie mamy przecież zaburzeń powonienia.

— Widzą panie te plamy i smugi na ścianach? Czujecie ten smród chemii? — zapytała nas Beata, a ton jej głosu zdradzał wewnętrzny niepokój. Ewidentnie doświadczała równie przykrych emocji, jak jej ofiara, czyli Leokadia. To właśnie starszej pani zarzuciła wszystkie działania związane z podtruwaniem i dewastowaniem jej mieszkania. Żadna racjonalna argumentacja nie miała szans w starciu z wytworami chorego umysłu. Kobieta raz za razem wskazywała nam rzekome ślady na meblach, ścianach i różnych przedmiotach użytku domowego, które miały stanowić namacalne dowody destrukcyjnej działalności staruszki.

— Naprawdę nie wytrzymam tego dłużej. To jest dom, który odziedziczyłam po mamie. Ona umarła na raka. Była bardzo dobrą kobietą, a teraz jakaś kurwa będzie niszczyła mi życie — kontynuowała — coraz bardziej pobudzona psychoruchowo — Beata.

Naszą uwagę zwrócił fakt, że zaburzona podopieczna przechowywała w swoim mieszkaniu spory zapas produktów spożywczych z długim terminem ważności, takich jak ryż, kasza, sosy w puszkach. Pudełka z żywnością znajdowały się nie tylko w kuchni, ale także w pokoju gościnnym. Nie zapytałyśmy o cel posiadania tak dużych rezerw jedzenia, bo kobieta właściwie nie dopuszczała nas do głosu. Liczyła się tylko ona i jej zdewastowane chemikaliami lokum. Nie wchodziłyśmy w racjonalną polemikę, mającą na celu uzmysłowienie Beacie, że jest w błędzie. Schizofrenicy wierzą w treści doświadczanych urojeń i mają bezkrytyczny stosunek wobec sposobu, w jaki postrzegają otaczającą rzeczywistość. O ile doświadczają omamów wielkościowych typu żywienie przekonania, że mają wpływ na dalsze losy świata, to mogą — co najwyżej — zadręczać i frustrować otoczenie. Gorzej, jeśli cierpią na halucynacje depresyjne, które doprowadzają ich do silnego lęku i wywołują schorzenia somatyczne. Ludzie z „wyrokiem” schizofrenii borykają się z zaburzeniami snu i odżywiania. Przewlekły stres i niezdrowy tryb życia przyczyniają się do osłabienia organizmu, któremu towarzyszą zawroty głowy, bóle mięśni, nieprawidłowości w funkcjonowania zmysłów. Człowiek wizualnie zaczyna przypominać zjawę z zaświatów, a nie istotę z krwi i kości.

Beata wierzyła, że sąsiadka prześladuje ją. Odrzucała wszelkie zdroworozsądkowe argumenty, które postrzegała jako kolejne działania o charakterze spiskowym. Lata pracy nauczyły mnie, że ze schizofrenikami nie dyskutuje się. Osoby chore należy wysłuchać, zaakceptować, a w przypadku bliskich osób dojrzale kochać.

Klientka borykała się z problemem samotności, bo nigdy nie zaznała macierzyństwa, jej rodzice nie żyli, a jedyna siostra pracowała za granicą i odwiedzała ją raptem kilka razy do roku. Twierdziła, że najbliższa krewna wspiera ją, jak tylko potrafi. Niestety, nigdy nie poznałam tej kobiety, bo nie zgłosiła się do naszego ośrodka. Miałam jednak pewność, że istniała, a nie była kolejnym wytworem choroby. Mieszkańcy wieżowca potwierdzili, że rozmawiali kiedyś z nieznajomą, która przedstawiła się im jako siostra mojej podopiecznej. Nikt nie znał jednak jej imienia i nazwiska.

Sąsiedzi schodzili „niezrównoważonej” lokatorce z drogi, a niektórzy, tak jak Leokadia, unikali jej jak ognia. Nic nie jest gorszym wrogiem człowieka niż samotność, bo to ona często staje się wyzwalaczem, uaktywniającym schorzenia natury psychicznej, a jeśli takowe już występują, to poczucie alienacji tylko eskaluje te dolegliwości.

W oczach klientki dostrzegałam pewien rodzaj obłędu, a przebywając w jej obecności odczuwałam niepokój. Gdy spoglądała na mnie, wydawało mi się, że ta chora kobieta wie, że jej nie wierzę. Musiałam zrobić wszystko, by nie postrzegała mnie jako wroga, choć wiedziałam już, jakie będzie moje pierwsze działanie po powrocie do biura. Liczyłam się z tym, że kiedy zrobię to, co do mnie należy, Beata nie będzie chciała mnie znać.

Gdy opuściłyśmy mieszkanie, doświadczyłam czegoś, co nie powtórzyło się już nigdy więcej, zarówno podczas pełnienia przeze mnie obowiązków zawodowych, jak i życiu prywatnym. Zaczęło swędzieć mnie ciało, a w nozdrzach rozeszła się woń chemii nieznanego pochodzenia. Co ciekawe, gdy powiedziałam Ewce o tym doświadczeniu, przyznała, że przez chwilę ona też czuła w powietrzu mieszankę środków dezynfekujących. Godzinna wizyta w mieszkaniu podopiecznej spowodowała, że mój organizm zaczął wariować i — ku swojemu przerażeniu — zwietrzyłam nieistniejący w realnej rzeczywistości zapach. Wolę nie myśleć, z jakimi doznaniami zmagają się ludzie, stale opiekujący się osobami chorymi psychicznie.

Z radością weszłyśmy do biura, w którym zawsze witała nas sterta dokumentów, ale tutaj przynajmniej mogłyśmy poczuć się bezpiecznie. Zaparzyłam kawę, bo potrzebowałam porządnego kopa do natychmiastowego sporządzenia pisma do sądu rodzinnego. Nie zdążyłam nawet przegryźć kanapki, co zwykle wkurzało Ewkę do granic możliwości, bo absorbowała moje wewnętrzne napięcie jak gąbka. Lubiłam sporządzać dokumentację na świeżo, czyli tuż po powrocie z rejonu, bo wtedy miałam pewność, że nie zapomnę istotnych faktów. „Wniosek o umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym bez wymaganej zgody na podstawie art. 29 ustawy o ochronie zdrowia psychicznego” — wystukałam na klawiaturze. Dalej poszło gładko i bez zbędnych pauz tworzyłam dokument nieprzerwanie jakieś dwie godzinki. Potem — zgodnie z obowiązującymi zasadami — oddałam pismo do akceptacji szefowej. Poruszona sprawą, zaakceptowała moje wypociny bez zbędnych uwag. Z chwilą, gdy wniosek o umieszczenie klientki w specjalistycznym ośrodku leczniczym trafił do sądu, mogłam odetchnąć z ulgą, bo zagwarantowałam sobie tak zwany „dupochron”. Gdyby — nie daj Bóg — Beata ziściła swój plan i zepchnęła Leokadię ze schodów, wiedziałam, że uczyniłam wszytko, co w mojej mocy, a co przede wszystkim należało do moich kompetencji zawodowych. Musiałam uzbroić się w cierpliwość, bo sądy mają czas i działają zgodnie z sobie tylko znanymi terminami.

W okresie od złożenia wniosku do terminu rozprawy Leokadia odwiedziła mnie dwukrotnie. Pożaliła się, że agresywna sąsiadka w dalszym ciągu wyzywa ją i zastrasza. Starsza pani nie zdobyła się na odwagę, by na tego rodzaju incydenty zareagować wezwaniem policji. Bała się furii Beaty. Pocieszałam pokrzywdzoną i dodawałam jej otuchy, choć wiedziałam, że moje wsparcie nie zagwarantuje jej bezpieczeństwa.

Podopieczna nigdy więcej nie wpuściła mnie do swojego mieszkania, choć długo walczyłam o nawiązanie z nią kontaktu. Jej dalszy los spoczywał w rękach Temidy. Przed sprawą w sądzie biegły lekarz psychiatra — zgodnie z procedurą — przeprowadził badanie w miejscu zamieszkania kobiety. W sporządzonej opinii wskazał, że nieumieszczenie Beaty w szpitalu psychiatrycznym spowoduje znaczne pogorszenie stanu jej zdrowia, bowiem rozpoznał u niej schizofrenię paranoidalną, która stanowi archetyp pośród spektrum chorób psychicznych.

Sprawa w sądzie rodzinnym odbyła się po około dwóch miesiącach od daty złożenia wniosku. Jak zwykle w takiej sytuacji przeżywałam ogromny stres, bo występowanie przed wymiarem sprawiedliwości zawsze jest nie lada wyzwaniem i próbą odwagi. Gdy weszłam do budynku sądu, ujrzałam strapioną uczestniczkę postępowania. Jej wyraz twarzy był niepokojący — malowały się na niej wściekłość, a jednocześnie ogromny, trawiący wnętrzności smutek. W jej oczach odnajdywałam ukryty ból, bowiem człowiek może zamaskować zmarszczki, siniaki czy opuchliznę po pijaństwie, może nawet usunąć niechciane tatuaże, ale nie da się zafałszować prawdy zawartej w spojrzeniu. Współczułam jej, a jednocześnie musiałam zachować profesjonalizm w ocenie całej sytuacji.

Sprawa przebiegła dość szybko. Moja podopieczna początkowo kontrolowała emocje i odpowiadała na pytania pani sędzi, jednak wraz z pojawieniem się dociekań, dotyczących sfery prywatnej, zaczęła pokazywać pazurki jak dzika lwica. Ostatecznie na samym końcu pękła i przyznała przed obliczem Temidy, że psychiatra zdiagnozował u niej schizofrenię, bo chce ją zniszczyć jak robaka. Niespodziewanie ta dorosła kobieta zaczęła zachowywać się jak małe bezbronne dziecko, które boi się otaczającego je świata. Widziałam, jak drgały jej mięśnie twarzy, gdy mówiła i z jakim trudem przełykała ślinę, kiedy chciała coś powiedzieć, a brakowało jej słów. Gdy zostało wydane postanowienie o przymusowym umieszczeniu podopiecznej w szpitalu psychiatrycznym bez jej zgody, ta nie wytrzymała.

— To wszystko dlatego, że jestem świadkiem Jehowy. Biegły powiedział, że mnie zniszczy za moją wiarę — krzyknęła Beata, ledwie łapiąc oddech.

— Proszę uspokoić się — zażądała stanowczym tonem pani sędzia.

— Wszyscy nienawidzicie Jehowych. Chcecie mnie zniszczyć — kontynuowała wzburzona uczestniczka postępowania, a jej pobudzenie ruchowe wzrastało wraz z każdym wypowiedzianym słowem. Na szczęście pod wpływem dalszej konsekwentnej reakcji ze strony sądu ostatecznie opanowała się i opuściła salę.

Kobieta należała do nielicznego grona osób ze schorzeniami natury psychicznej, które postawiło krok dalej, wnosząc odwołanie od postanowienia sądu rodzinnego do sądu okręgowego. W mojej karierze zawodowej przytrafiły mi się dotychczas tylko dwa takie przypadki. Klientka nie zgłosiła się na sprawę odwoławczą, podczas której reprezentował ją adwokat ustanowiony z urzędu. Tym razem rozprawa przebiegła w spokojnej atmosferze. Sąd wyższej instancji podtrzymał zapadłe wcześniej postanowienie o umieszczeniu podopiecznej w szpitalu bez wymaganej zgody.

Miałam świadomość, że Beata traktowała taki finał postępowania jak wyrok. Gdyby posiadała bliskich, którzy monitorowaliby stan jej zdrowia, mój wniosek pewnie nigdy nie trafiłby do sądu.

Niepostrzeżenie minęło dwadzieścia jeden dni, po których postanowienie uprawomocniło się. Kobieta została przewieziona przez transport medyczny do szpitala psychiatrycznego. Nie stawiała oporu, gdy została poproszona o wejście do auta. Poddała się. Opuściła placówkę po sześciu tygodniach z wyraźną poprawą stanu zdrowia. Po zakończeniu leczenia szpitalnego musiała przyjmować leki. Wiedziałam, że nie ma powodów do niepokoju, gdy choroba będzie w okresie remisji. Nikt nie znał jednak dnia ani godziny, kiedy schizofrenia po raz kolejny zapuka do jej umysłu, by dokonać spustoszenia w jej życiu. Wtedy wszystko zacznie się od początku.

Nie wiem, jak potoczyło się dalsze życie tej kobiety, bo niespełna miesiąc po tym, jak opuściła szpital psychiatryczny, rozpoczęłam pracę w innym rejonie.

Zmieniło się terytorium, ale problemy pozostały wciąż te same. Nie było już Beaty, ale pojawiła się Sabinka…Sabina

Nigdy nie zapomnę tej skromnej, młodej dziewczyny, której historia nauczyła mnie pokory przez duże „P”. Sabinka nie wyróżniała się w tłumie, a wręcz przeciwnie — uplasowałabym ją w gronie szarych myszek. W trzydziestokilkuletnim życiu udało jej się ukończyć studia wyższe na kierunku administracja publiczna, znaleźć chłopaka i poczynić małe kroki w kierunku stabilizacji życiowej. Gdy spotkałyśmy się po raz pierwszy, pokusiłam się o typowo schematyczne myślenie i przypięłam młodej kobiecie łatkę niezdary i lenia.

— Pani Sabinko, jak to możliwe, że zgłosiła się pani po pomoc? Ma pani świetne wykształcenie — gdzieś głęboko w środku żywiłam zazdrość, że to nie ja jestem po administracji publicznej, bo kiedy mówiłam ludziom, że ukończyłam socjologię, patrzyli na mnie z politowaniem.

— Jakoś tak wyszło…

— To znaczy?

— Ciężko mi znaleźć pracę. Szukam, ale, niestety, na razie nie otrzymałam żadnych ofert -odparła cicho i spokojnie.

Odebrałam ją jako osobę niezwykle delikatną.

— Czy jest pani zarejestrowana w urzędzie pracy?

— Tak, oczywiście.

— A składała pani gdzieś swoje cv? — z uporem maniaka drążyłam temat zatrudnienia mojej rozmówczyni. W moim ówczesnym światopoglądzie nie było przyzwolenia na to, aby trzydziestoparoletnia, wyedukowana kobieta z tytułem magistra pozostawała bez pracy.

— Jeszcze nie. To znaczy… Mam taki zamiar. Tylko muszę uzupełnić cv.

Nasza pierwsza rozmowa trwała około godziny i dotyczyła przede wszystkim dobrego wykształcenia Sabiny i jej mocnych stron na rynku pracy. Obawiałam się, że taka szara myszka może mieć trudności z przebiciem się w świecie, w którym przebojowość stała się cechą ważniejszą aniżeli pracowitość i umiejętności.

Klientka zawnioskowała o pomoc finansową. Zgodnie z procedurą umówiłyśmy termin przeprowadzenia rodzinnego wywiadu środowiskowego. W swoim mieszkaniu młoda kobieta zachowywała w sposób jeszcze bardziej spokojny niż w trakcie naszego pierwszego spotkania w siedzibie ośrodka. Nad wyraz cicho wypowiadała słowa i najczęściej odzywała się dopiero wtedy, gdy to ja zapytałam ją o coś. Usiadłyśmy w jasnej kuchni. Sabinka powiedziała mi, że mieszkanie odziedziczyła po zmarłej babci. Sama też musiała je utrzymywać, bo na pomoc finansową partnera nie mogła liczyć. Tworzyli tak zwany „związek dochodzący”, co oznaczało w praktyce, że ich spotkania ograniczały się głównie do weekendów. Nie przeszkadzał jej ten układ. Przyznała, że śmierć bliskiej krewnej odcisnęła bolesne piętno na jej życiu, ale z upływem czasu otrząsnęła się po traumie. Poprosiłam, by ujawniła, gdzie pracowała dotychczas. Jak okazało się, nie mogła poszczycić się bogatym dorobkiem, bowiem jej doświadczenie zawodowe ograniczało się tylko do około dwóch lat pracy w sklepach z odzieżą.

— Pani Sabinko, ma pani taki potencjał. Jest pani osobą miłą, wykształconą. Mogłaby pani wiele osiągnąć.

— Poszukam czegoś — odpowiedziała i delikatnie uśmiechnęła się.

W głowie zakiełkował mi wówczas pomysł na aktywizację zawodową klientki. Postanowiłam, że doskonałym narzędziem do tego celu będzie kontrakt socjalny, zobowiązujący ją do skontaktowania się z pięcioma wybranymi pracodawcami i złożenia u nich swojego cv. Pouczyłam podopieczną, że odmowa podpisania tego dokumentu może poskutkować odrzuceniem wniosku o przyznanie świadczeń z pomocy społecznej. Kobieta przystała na tę propozycję. Obiecałam, że pomogę jej na każdym etapie realizacji naszej umowy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy — zaledwie kilka dni od daty złożenia podpisu na naszym „układzie” — Sabinka zgłosiła się do mojego biura i już na wstępie przywitała mnie pięknym uśmiechem.

— Znalazłam pracę — oznajmiła z typowym dla siebie spokojem. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do naszego pierwszego spotkania, jej głos był bardziej stanowczy.

— Gratuluję — odpowiedziałam szczerze. Odczuwałam satysfakcję, gdyż pozytywne rezultaty zawartego porozumienia pojawiły się w trybie natychmiastowym. — Proszę pochwalić się, gdzie będzie pani pracowała?

— W urzędzie gminy w G.

— Pani Sabinko, nie dość, że konkretna praca, to w dodatku zgodna z pani wykształceniem. Bardzo się cieszę.

Imponował mi w tamtym momencie tak szybki sukces klientki, a jednocześnie rozpierała mnie duma, bo w gruncie rzeczy obie odniosłyśmy korzyści dzięki temu kontraktowi.

Podopieczna otrzymała prawo do zasiłku okresowego na jeden miesiąc, ponieważ — zgodnie z ustawą o pomocy społecznej — przy ustalaniu prawa do świadczenia brałam pod uwagę dochód za poprzedni miesiąc. W jej przypadku wyniósł on zero złotych.

W następnym miesiącu kobieta podjęła pracę w urzędzie gminy G., gdzie zatrudniona została na stanowisku pracownika administracyjnego. Dojazd do G. zajmował jej około piętnastu minut. Miała do dyspozycji prywatne busiki, których kursy świetnie zgrywały się z jej godzinami pracy. Poza tym nie martwiła się o dzieci, płaczące w domu i nie musiała też dogadzać marudnemu mężowi, stąd mogła w pełni przystosować się do nowego rytmu dnia.

Trzy miesiące później do ośrodka wpłynęło pismo z policji, które raz na zawsze odmieniło moje spojrzenie na współpracę z klientem. Zrozumiałam, że każdy człowiek skrywa swoją historię i nie należy nikogo oceniać zbyt pochopnie. Wraz z kolejnym przeczytanym słowem zastanawiałam się, czy otrzymana korespondencja dotyczyła TEJ Sabinki, którą poznałam — cichej, łagodnej, skromnej dziewczyny.

_„W dniu XX w mieszkaniu przy ul. XX funkcjonariusze policji przeprowadzili interwencję wobec pani Sabiny XX. Przybyli na miejsce zdarzenia funkcjonariusze ustalili, że zgłoszenia dokonał ojciec pani XX pan Jerzy XX. Mężczyznę zaniepokoiło agresywne zachowanie córki. W trakcie przedmiotowej interwencji w obecności funkcjonariuszy policji pani XX tańczyła na stole, śpiewała piosenki, śmiała się nieadekwatnie do zaistniałych okoliczności, twierdziła, że jest córką szatana. Pomawiała swojego ojca o gwałt, co — jak ustalili funkcjonariusze — było fałszywym oskarżeniem. Na miejsce zdarzenia funkcjonariusze wezwali pogotowie. Dyżurujący lekarz psychiatra podjął decyzję, by przewieźć panią XX do szpitala psychiatrycznego. Powyższą informację przesyłamy w celu rozważenia objęcia pani XX wsparciem w formie pracy socjalnej”_.

Adres się zgadzał. To była moja klientka. Przeczytałam kilkukrotnie treść pisma, a potem zatelefonowałam do Urzędu Gminy G.

— Wie pani, Sabina początkowo wywiązywała się ze swoich obowiązków, ale z czasem zaczęła zachowywać się jakoś dziwnie. Buntowała się, nie chciała wykonywać naszych poleceń — powiedziała mi wyraźnie przejęta pracownica urzędu.

— Ona jest chora. Została przewieziona do szpitala — poinformowałam kobietę, aby pracodawca przedwcześnie nie wystawił dyscyplinarki.

— Tak myślałyśmy z koleżankami, że ona jest chora. Biedna dziewczyna.

— Oj, biedna — odpowiedziałam, nadal nie dowierzając temu, co się wydarzyło.

Po zakończeniu leczenia szpitalnego Sabina odwiedziła mnie. Wróciła do mnie ta sama kobieta, którą poznałam. Zachowywała się jak najnormalniejsza w świecie osoba, ale wiedziałam już, że poprawa jej stanu zdrowia nastąpiła po leczeniu farmakologicznym. Tym razem nie miałam żadnych wątpliwości, że potrzebowała pomocy. Pierwsze, co zrobiła, to pokazała mi wypis. „Choroba afektywna dwubiegunowa” — wszystko nagle stało się oczywiste i nabrało sensu, o ile jakikolwiek sens można odnaleźć w cierpieniu psychicznym młodej dziewczyny. Sabinka niewiele pamiętała z tamtej interwencji, bo w chwili zdarzenia, doświadczała manii.

— Będzie dobrze — powiedziałam. Wierzyłam w nią całym sercem i miałam nadzieję, że bezlitosne schorzenie nie przekreśli jej życia, o ile tylko otrzyma wsparcie profesjonalistów.

— Wiem — odpowiedziała cichutko.

Pomogłam jej załatwić zasiłek chorobowy z ZUS. Później nie zgłaszała się już do ośrodka, a ja rozmyślałam nad tym, jak się czuje, czy stan zdrowia pozwala jej na podjęcie pracy, czy jest szczęśliwa.

Pewnego dnia spotkałam ją w jednym z lokalnych marketów. Jak tylko mnie zobaczyła, podeszła i przywitała się.

— Dzień dobry — odpowiedziała typowym dla siebie jednostajnym tonem.

— Dzień dobry, pani Sabinko, jak miło panią widzieć — szczerze ucieszyłam się na jej widok, a jeszcze bardziej, gdy ujrzałam przypiętą do jej bluzki plakietkę z napisem „pracownik”.

— Przytyłam trochę. To wszystko przez leki hormonalne.

— Zdrowie najważniejsze.

— Mam nadzieję, że zgubię z czasem trochę ciała.

— Dobrze pracuje się pani tutaj? — postanowiłam odciągnąć nieco jej myśli od tematu nadwagi.

— Nie narzekam. Cieszę się, że mogę wyjść z domu. Teraz mam świetnie dobrane leki.

— Jak to dobrze, że wszystko tak pomyślnie poukładało się u pani. Powodzenia życzę — powiedziałam na odchodne. Ciekawiło mnie, czy Sabinka nadal ma partnera, bowiem choroba psychiczna jest próbą dojrzałości nawet najlepiej funkcjonującego związku. Nie miałam odwagi zapytać o to wprost.

Historia tej młodej kobiety nauczyła mnie, że nie da się w pełni odciąć emocjonalnie od spraw zawodowych. Pracownik socjalny poznaje najintymniejsze szczegóły z życia klienta, co tworzy między nimi rodzaj szczególnej więzi, która sprawia, że nigdy już nie są zupełnie obcy dla siebie.Marika

O Marice dowiedziałam się od jej sąsiadki, która pewnego dnia zgłosiła się do mnie i powiedziała, że pani mieszkająca za ścianą, cierpiąca na schizofrenię paranoidalną, od pewnego czasu błąka się bezcelowo w okolicach osiedla domków wielorodzinnych i zaczepia napotkane osoby. Kobieta oznajmiła też, że dziewczyna mówi niewyraźnie, a wręcz bełkocze, co powoduje, że nie jest rozumiana przez otoczenie. Dowiedziałam się, że chora ma przyrodnią siostrę i szwagra, ale nie było jej dane zostać matką.

Sąsiadka, która pofatygowała się do mojego biura, by dokonać tego zgłoszenia, posiadała obszerną wiedzę na temat sytuacji życiowej Mariki. Dzięki tej rozmowie miałam przed oczami całkiem wyraźny zarys przyszłej klientki — bezdzietnej panny, mieszkającej samotnie w małej kawalerce w budynku wielorodzinnym.

— Powiem pani, że ona kiedyś była normalna — orzekła moja rozmówczyni z wyraźnym przejęciem w głosie.

— Wierzę. Schizofrenia rzadko kiedy uaktywnia się w wieku dziecięcym. Zwykle pierwsze symptomy pojawiają się we wczesnej dorosłości lub po trzydziestym roku życia — kontynuowałam temat.

— O tak — przytaknęła mi. — To by się zgadzało. Marika pracowała kiedyś w budżetówce. Dobrą fuchę miała.

— Tak? A czym się zajmowała? — pociągnęłam kobietę za język.

— Sekretarką chyba była, ale potem zachorowała. Widzi pani. Taką robotę stracić…

— Choroba nie wybiera — skwitowałam słowa sąsiadki krótko i dosadnie.

— Jeszcze kiedyś to chociaż rozmawiała z ludźmi, a teraz, pani, to ja nie wiem, co ona mówi. Często jest brudna, ośliniona.

— Nikt się nią nie opiekuje?

— Przyrodnia siostra i szwagier pomagają, ale wie pani, jak to jest. Oni własne obowiązki mają i nie są u niej codziennie.

— Dziękuję za te informacje. Czy poda mi pani swoje imię, nazwisko i numer telefonu?

— Tak. Oczywiście.

Sprawa należała do pilnych. Postanowiłam jeszcze tego samego dnia odwiedzić Marikę. Zdecydowałam, że pójdę sama.

Osiedle, na którym zamieszkiwała kobieta, wyróżniało się przede wszystkim brakiem placów zabaw, a nawet ławeczek, aby przysiąść na chwilę i zamienić z kimkolwiek kilka słów, choćby o pogodzie. „Pewnie mieszkają tu sami starsi ludzie” — pomyślałam, po czym weszłam do budynku i odnalazłam mieszkanie Mariki. Zapukałam kilka razy, ale dopiero po dłuższej chwili otworzyła mi kobieta, która wystraszyła mnie nieziemsko. Przed oczami ujrzałam niezwykle szczupłą, niewysoką osobę. Na głowie miała dziecięcą czapkę przeciwsłoneczną. Jej twarz przysłaniały okulary o bardzo grubych szkłach, które zniekształcały naturalny wygląd oczu. Wierzchnią część garderoby stanowiły: przykrótki top, który odsłaniał pępek oraz rozpięte dżinsy.

Stojąca w drzwiach Marika trzymała w dłoniach ogromne nożyce krawieckie i podejmowała nieudolne próby odcięcia nitki od dużej igły wkłutej w spodnie. Z trwogą przyglądałam się jej wyjątkowo niezdarnym ruchom i odczuwałam silne napięcie, bo oczyma wyobraźni widziałam już, jak kobieta — w wyniku jednego niewłaściwego ruchu — wbija je sobie w udo.

— Dzień dobry — przywitałam się.

— Dobryyy — odpowiedziała mi w sposób, przypominający wypowiedź osoby upośledzonej.

— Mogę wejść i porozmawiać z panią?

— Taaa…

— Jestem pracownikiem socjalnym z ośrodka pomocy społecznej. Przyszłam, ponieważ otrzymałam zgłoszenie, że może pani wymagać pomocy — przedstawiłam się, darując sobie okazywanie legitymacji służbowej, choć należało to do mojego obowiązku.

— Dobrzeee — odparła Marika, ponownie przeciągając ostatnią głoskę.

— Czy siostra odwiedza panią?

— Taaa…

— A czy posiada pani jakiś kontakt do niej? Może numer telefonu?

— Nieee… — odpowiedziała.

Nie ulegało wątpliwości, iż mam do czynienia z najtrudniejszym przypadkiem schizofrenii spośród dotychczasowych doświadczeń zawodowych. Gdy mówiłam do tej spłoszonej kobiety, ta lekko rozchylała wargi i wpatrywała się we mnie pustym spojrzeniem, skrywającym jednocześnie ogromny ból. Marika zamieszkiwała w maleńkiej kawalerce, która wyróżniała się prostotą umeblowania. Wewnątrz panował porządek. Nie wiedziałam, czy o czystość dbała ona sama, czy może ktoś pomagał jej w prowadzeniu gospodarstwa domowego, bo niewątpliwie wymagała wsparcia w tym zakresie.

Po kilkunastominutowej, nieudolnej wymianie zdań z Mariką podjęłam decyzję, aby wziąć na wypytki pozostałych mieszkańców budynku. Nawiązałam kontakt z kobietą koło sześćdziesiątki. Uznałam, że mam prawdziwego farta, kiedy okazało się, że ta sąsiadka dysponuje namiarem do siostry mojej klientki, a nawet zgodziła się udostępnić mi go.

Kiedy tylko wróciłam do biura, niezwłocznie wybrałam otrzymany numer. Odebrał mężczyzna, który przedstawił się jako szwagier mojej podopiecznej. Powiedział, że jego żona przebywa aktualnie w delegacji w jednym z dużych polskich miast. Zapytałam swojego rozmówcę czy oboje opiekują się chorą, na co on odpowiedział, że pomagają jej, ale z powodu obowiązków zawodowych nie jest to wsparcie systematyczne. Poinformował mnie, że szwagierka jest zupełnie niesamodzielna. Próbowałam dociec, jak mam rozumieć to stwierdzenie, a on odparł, że siostra żony ma trudności z kontrolowaniem czynności fizjologicznych, a dokładniej popuszcza mocz; nie potrafi też zadbać o właściwą higienę ciała, kiedy ma okres. Dowiedziałam się, że Marika nie jest w stanie sama załatwić żadnych spraw, począwszy od zrobienia podstawowych zakupów w sklepie, a skończywszy na opłacaniu rachunków mieszkaniowych czy wykupieniu recept. Jednym słowem wymagała pomocy całodobowej, podczas gdy rodzina oferowała jej wsparcie zaledwie przez kilka godzin tygodniowo.

Mężczyzna jeszcze tego samego dnia zgłosił się do mojego biura.

— Panie Michale, nie mamy zbyt wiele czasu. Jak najprędzej muszę złożyć wniosek do sądu o umieszczenie szwagierki w domu pomocy społecznej bez wymaganej zgody — oznajmiłam stanowczo. — Będę potrzebowała kilku dokumentów — dodałam po chwili.

— Ja mam wszystkie papiery. Proszę tylko powiedzieć, co potrzeba — odparł, po czym uzyskał szczegółowe wyjaśnienie z mojej strony.

— Opieka nad panią Mariką musi być dla pana dość trudna — zmieniłam temat.

— No nie jest lekko, ale daję radę — powiedział cicho, jakby rozmowa ze mną powodowała u niego dyskomfort. Sprawiał wrażenie zawstydzonego, nie zadawał zbędnych pytań, ale skrupulatnie odpowiadał na moje.

— Jak żona wróci, to pewnie będzie panu lżej…

— Żona jest trochę nerwowa. Ciężko pracuje w delegacji. Kiedy wraca, opiekuje się siostrą. A my wychowujemy jeszcze dziesięcioletnią córkę.

— Domyślam się, że nie jest łatwo. Pani Marika jest zupełnie niesamodzielna. Wymaga całodobowej opieki, którą może zapewnić tylko dom pomocy społecznej.

— Ma pani rację — mężczyzna przytakiwał moim sugestiom jak potulny słuchacz.

— Może pan poinformować małżonkę o naszych działaniach.

— Żona od jakiegoś czasu myśli o załatwieniu domu opieki dla siostry. Nie daje już rady zajmować się nią.

— Ta sprawa trochę potrwa. Z uwagi na stan zdrowia szwagierka nie jest w stanie sama podjąć decyzji w zakresie swojego leczenia. Cała procedura musi być załatwiona za pośrednictwem sądu.

— Rozumiem. Żona będzie w przyszłym tygodniu. Przyjdziemy do pani.

— Oczywiście. A na jutro proszę dostarczyć mi te dokumenty, o które prosiłam.

W mojej ocenie szwagier Mariki sprawiał wrażenie osoby, która wyraźnie zainteresowana jest losem i problemami kobiety. Kiedy słuchałam jego wypowiedzi, wyłaniał się przede mną obraz człowieka o wysokim poziomie wrażliwości emocjonalnej.

Następnego dnia sporządziłam wniosek do sądu rodzinnego o umieszczenie klientki w domu pomocy społecznej bez wymaganej zgody, dzięki czemu uzyskałam komfort psychiczny, bo zrobiłam to, co do mnie należało.

Michał z żoną Lucyną zgłosił się do mnie do mnie tydzień później. Już na pierwszy rzut oka kobieta wydała mi się przeciwieństwem swojego męża, ponieważ na jej twarzy malowały się zdecydowanie i siła charakteru ukryte w głębokim spojrzeniu. Krewna Mariki wypowiadała się w sposób stanowczy, chwilami nawet roszczeniowy. Oczekiwała, że sprawa zostanie załatwiona w przeciągu miesiąca, ponieważ ona sama nie miała już siły opiekować się siostrą ani chwili dłużej. Wytłumaczyłam cierpliwie, że sądy nie działają w trybie ekspresowym, co spowodowało u niej wyraźne zniechęcenie. Od tego momentu średnio dwa razy w tygodniu telefonowała do mnie z zapytaniem, czy postanowienie zostało już wydane. Zwykle nie obywało się bez skarg na trudy związane z zajmowaniem się chorą krewną. Lucyna nie kryła się z tym, że zależy jej na sprzedaży kawalerki, w której mieszka Marika. Jako właścicielce przysługiwało jej do tego pełne prawo.

Sąd rodzinny orzekł o umieszczeniu mojej podopiecznej w domu pomocy społecznej bez wymaganej zgody w ciągu niespełna dwóch miesięcy od daty złożenia wniosku. Ucieszył mnie ten fakt, ale mój entuzjazm pozostawał daleko w tyle względem satysfakcji pani Lucyny. Przyrodnia siostra mogła wreszcie sprzedać mieszkanie. Żadna z nas nie spodziewała się jednak tak silnej reakcji emocjonalnej ze strony Mariki, która — jak tylko dowiedziała się, że zostanie umieszczona w placówce — wpadła w panikę. Zaczęła głośno płakać i z trudnością łapała oddech. Musiała bardzo cierpieć, choć nie umiała tego wyrazić słowami.

Kilka dni później otrzymałam donos od anonimowej osoby. Ktoś napisał maila, że moja podopieczna ma siniaki na ciele. W pierwszej kolejności skontaktowałam się z Michałem. Przyznał, że żona kilka razy pod wpływem silnych emocji uderzyła siostrę. Zapewnił, że on sam nigdy nie użył siły fizycznej wobec szwagierki. Twierdził, że rozmawiał z małżonką na ten temat i wielokrotnie prosił, aby poskromiła nerwy i nie podnosiła ręki na Marikę, ale próby przekonania jej, że w ten sposób niczego nie osiągnie, zdawały się na nic. Myślę, że mężczyzna bał się swojej partnerki i nie potrafił przeciwstawić się jej skutecznie.

W trybie pilnym wezwałam do siebie Lucynę, żeby zmusić ją do konfrontacji z treścią donosu. Zaprzeczyła wszystkiemu, twierdząc, że siostra ma bardzo delikatne ciało i nawet przypadkowe uderzenie pozostawia na jej skórze zasinienia. Zasięgnęłam opinii koleżanek i jednogłośnie uznałyśmy, że w tej sytuacji należy wszcząć procedurę „Niebieskiej Karty”. Już miałam w ręku arkusz i długopis, kiedy dotarła do mnie informacja, że za dwa dni Marika zostanie przyjęta do domu pomocy społecznej dla osób z zaburzeniami psychicznymi. Opatrzność czuwała nad nią, bo zwykle okres oczekiwania na umieszczenie w tego typu ośrodku sięga nawet kilku miesięcy, podczas gdy w jej przypadku wyniósł jedynie trzy tygodnie.

Nie uruchomiłam „NK”. Przeczekałam dwa dni, po upływie których moje sumienie uspokoiło się. W ustalonym terminie transport medyczny przewiózł Marikę do placówki. Miałam szczerą nadzieję, że kobieta szybko upora się ze zmianą i — pomimo jarzma choroby — dozna odrobiny szczęścia w miejscu, gdzie nikt nie będzie znęcał się nad nią.

Zgodnie z ustawą o pomocy społecznej co sześć miesięcy otrzymywałam aktualizację rodzinnego wywiadu środowiskowego, którą regularnie przeprowadzał wyznaczony pracownik. W każdej kolejnej adnotacji widniała informacja, że stan zdrowia Mariki regularnie pogarsza się. Zdiagnozowano u niej organiczne uszkodzenie centralnego układu nerwowego. Znaczyło to tyle, że już nigdy nie będzie sprawna pod względem psychicznym i fizycznym. Do końca życia zdana będzie na wsparcie opiekuna i dobrze, że będzie nim osoba zatrudniona w placówce, a nie najbliższy członek rodziny.Róża

„Starsza pani z walizeczką przemierzała w środku nocy jedną z głównych ulic miasta. Niezmącona cisza, zamiast nieść ukojenie, trwożyła niczym senny paraliż. Jedynie bezdomne psy i koty od czasu do czasu poświadczały, że świat nie skończył się, a jedynie zapadł w sen głęboki.

Młody chłopak przykleił się do zmęczonej dziewczyny. Na chwilę zastygli w uścisku i wyglądali jak posąg z gipsu, jakby czas zatrzymał się dla nich. Nagle ujrzeli pewną sędziwą kobietę, która wyłoniła się z otchłani ciemności niczym zjawa. Staruszka wyglądała na przerażoną…”.

W ten oto sposób wyobraziłam sobie tamtą listopadową noc, kiedy funkcjonariusze policji przeprowadzili interwencję wobec Róży. Jacyś młodzi ludzie czekali na przystanku autobusowym na swój kurs. Nagle ujrzeli starszą kobietę z walizką w ręce. Chłopak i dziewczyna zagadnęli seniorkę i naprzemiennie zadawali jej pytania. Chcieli ustalić adres jej zamieszkania. Nie uzyskali jednak żadnej sensownej odpowiedzi, a w dodatku zwrócili uwagę, że babulinka zachowuje się w dziwaczny sposób. Bez wahania zatelefonowali pod numer alarmowy 112. Na miejsce przyjechał nocny patrol. Funkcjonariusze spisali dane personalne pary, która ich wezwała, a następnie zadali starszej pani standardowy zestaw pytań.

Ta z pozoru niepozorna interwencja okazała się początkiem dość trudnej walki z ludzkimi słabościami oraz wielowymiarowymi aspektami związanymi z przemijaniem, które nie poddaje się żadnemu określonemu porządkowi, a zależne jest jedynie od kapryśnej matki natury.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: