- W empik go
Wspomnienia z powstania 1831 r. i pierwszych lat emigracji - ebook
Wspomnienia z powstania 1831 r. i pierwszych lat emigracji - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 571 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wspomnienia niniejsze, spisane według zachowanych własnoręcznych notatek z lat 1830 – 1836 , nie są pamiętnikami ani męża stanu, ani wodza, ani szeregiem mniej więcej interesujących zdarzeń Wylęgłych w bujnej imaginacji powieściopisarza. Są one prostym opowiadaniem udziału, jaki wziąłem w powstaniu naszym i walce 1830 / 31 r. jako uczeń uniwersytetu a następnie jako prosty żołnierz, oraz wędrówki mojej do Francji i życia emigracyjnego w pierwszych latach naszego wychodźstwa.
Nader ściśniony obręb mego działania wyłącza wszelką pretensję zainteresowania czytelników, którzy w prawdziwych lub zmyślonych pamiętnikach z upodobaniem natężonym śledzą tajemnych sprężyn wielkich wypadków albo prawdziwego wizerunku ludzi znakomitych, zdjętych z podnóża pomnikowego, na którym ich postawiła historia. Pomimo to, przypominając sobie, z jakim zajęciem sam nieraz słuchałem starego wieśniaka, opowiadającego swą wojaczkę w Hiszpanii i wyprawę do Moskwy, sądzę, że i moje opowiadanie, jakkolwiek bezbarwne, a czasami może i nudne, zajmie czytelników mniej wymagających, zwłaszcza takich, którzy są ciekawi rzucić okiem na życie codzienne emigranta w pierwszym okresie pielgrzymstwa naszego.
Opowiadanie moje nie rości sobie też bynajmniej prawa być uważanym jako utwór literacki. Ma tylko jedną zaletę: jest prawdziwym odzwierciedleniem tego, czego sam byłem świadkiem. To mogę zapewnić pod słowem uczciwego człowieka.
Emigracja 1831 r. po stracie najdroższego ideału swego czuła jak niegdyś król Francji Franciszek I po bitwie pod Pavią: że wszystko straciła prócz honoru i troskliwie strzegła pozostały jej klejnot.
Poczucie do tego obowiązku było ze względu na wyjątkowe położenie nasze bardzo powszechnym, w tak izwanej emigracji szwajcarskiej (czyli raczej w emigracji polskiej w Szwajcarii) w 1832 / 34 r.; łączyło nas silnym węzłem moralnym i trzymało wszystko w karbach, bo każdy wiedział, że ogół nie przepuściłby bezkarnie najmniejszego zboczenia mogącego splamić imię polskie.
Chcąc wydać sąd sprawiedliwy o ludziach, nie dość jest wziąć pod rozwagę ich intelektualne i moralne wykształcenie oraz wpływające na nich otoczenie; wypada także uwzględnić wrodzoną słabość natury ludzkiej. Stanowisko atoli emigrantów polskich jest wyjątkowym i nie przypuszcza zgoła tego ostatniego uwzględnienia. Jako przedstawiciele nieszczęśliwej i przez wrogów haniebnie spotwarzanej ojczyzny powinniśmy nieskazitelnym i cnotliwym postępowaniem skarbie jej między obcymi szacunek i żywe współczucie. Ci zaś, którzy zapominają to tym świętym obowiązku i kalają dobrą sławę naszą, nie zasługują na najmniejsze pobłażanie.
Przejęty tym uczuciem, nic dziwnego, że mówiąc o niektórych jednostkach, może już spoczywających w grobie, odkryłem ich wykroczenia. Nie uczyniłem tego przez chęć wystawienia na widok brudów i wrzodów, ale przez zamiłowanie prawdy i w nadziei, że wyjawienie jej nie zostanie bez użytku. Stare bowiem przysłowie: De mortuis nil nisi bonum uważam za niemoralne i szkodliwe. Wcale przeciwnie, uważam za obowiązek każdego z nas mówić o zmarłych, jak o żyjących, szczerą prawdę, aby tylko bez namiętności i bez przesady. Myśl bowiem sama, że przekroczenia przeciw uczciwości, choć czasami uchodzą bezkarnie za życia, zostawiają brzydką plamę na winowajcacłi poza grobem, obudzi noże w niejednym chwiejnym umyśle zastanowienie i wstrzyma co od zboczenia z drogi prawości.
JAN BARTKOWSKI
Genewa, dnia 8 lutego 1886 r.II WOJNA Z MOSKWĄ 1831 R. KORPUS JENERAŁA DWERNICKIEGO
Nie jest bynajmniej zamiarem moim opisać całą walką naszą przeciw Moskwie; rzecz ta należy do historyka. Ograniczę się na opowiedzenie tego, czego sam byłem świadkiem naocznym; i to tylko w obrębie nader ściśnionego widnokręgu prostego żołnierza.
Siódmego lutego doszła do Góry wieść, że Moskale szóstego zaczęli przechodzić Bug. Następnego dnia nadszedł rozkaz od jenerała Dwernickiego, aby wszystko było gotowe do wymarszu. Przez całą noc byliśmy zajęci szyciem sakw, lamowaniem der, które nam rozdano w zastępstwie czapraków, i ostrzeniem pałaszy. Nazajutrz około godziny 8 tak z 3 jak i z 1 pułku ułanów było po… dwieście koni (tj. piąty szwadron i pierwszy pluton szóstego) gotowych do marszu. Konie były osiodłane, a żołnierze gwarzyli wesoło w kupkach przed stajniami na placu musztry albo też zachodzili na zalanie robaka do bliskich szynkowni. Tak przeszedł niemal cały dzień, aż nareszcie około 4 godziny po południu zatrąbiono: „Na koń!” i pomaszerowaliśmy ku Kozienicom. Niemal wszyscy żołnierze byli podchmieleni, a mój poprzednik w marszu był tak pijanym, że się kiwał na wszystkie strony. Raz się tak przechylił w tył, że lanca jego o włos tylko co mi nie wyłupiła oka prawego. Mimo to doszedłszy, już w zmroku, do karczmy Cuniewskiej, major Rusjan (czy też Russyjan) zatrzymał dywizjon na gościńcu, kazał karczmarzowi przynieść kilka cebrów wódki i rozdać między żołnierzy, ile kto chciał pić. Po czym poszliśmy w dalszy pochód ku Warce i tam nas rozłożono po kwaterach.
Następnego dnia po południu, kiedyśmy byli gotowi do dalszego marszu, major Rusjan stanął przed frontem i przemówił do nas w następujący sposób:
– Wczorajszy dzień był dla nas dniem weselnym, ponieważ wyruszaliśmy do walki za ojczyznę.
Dlatego też pozwoliłem wam pić, ile się każdemu podobało. Dziś idziemy na linię bojową, przestrzegam was zatem, abyście się trzymali na baczności. Nie zabraniam nikomu pić, ale uprzedzam was, że za najmniejszą oznakę pijaństwa będę karał przestępców jak najsurowiej.
Przestroga ta była nadzwyczaj skuteczną, zwłaszcza że tegoż samego dnia dowódzca stwierdził ją czynem. Jeden z żołnierzy już był pijanym od rana, a że miał konia bardzo czułego, co chwila rozbijał nim kolumnę marszową. Wachmistrzowi zaś na rozkaz, aby postępował spokojnie, odpowiedział hardo i niemal z pogróżką. Wachmistrz zdał bezzwłocznie raport. Winowajca może sądził, że mu to ujdzie sucho, ale przy pierwszym folwarku zatrzymano dywizjon. Major kazał rozciągnąć żołnierza przed frontem na pęku słomy i wysypać mu trzydzieści podogoni, po czym zawołał groźnym głosem:
– Won, niegodziwy pijaku! pójdziesz pieszo za szwadronem i dziś jeszcze każę cię odstawić nazad do zakładu, bo nie jesteś godzien walczyć za ojczyznę.
W samej rzeczy rozkaz ten wykonano jeszcze tegoż samego dnia; a choć 18 lutego przybyły nam z zakładu trzy plutony dopełniające szósty szwadron, nie było w nich tego żołnierza. Przykład ten wywarł bardzo zbawienny wpływ; od tej chwili bowiem raz tylko jeden (pod Boremlem) widziałem żołnierza z naszego plutonu podchmielonego.
Pod Mniszewem spotkaliśmy dywizjony innych pułków starej jazdy oraz 1 pułk krakusów z sześciu szwadronów ludu pięknego i dziarskiej postawy. Pułk ten należał do dywizji jenerała Sierawskiego i pozostał na lewym brzegu Wisły; my zaś przeszliśmy ją po lodzie jeszcze tegoż samego dnia i tej samej nocy zaczęliśmy pełnić służbę obozową.
O północy przyszła na mnie kolej stanąć na wedecie. Stosownie do zaleconej mi czujności wytrzeszczałem oczy w nakazaną mi stronę, ale nadaremnie: wzrok bowiem miałem krótki, a było ciemno jak w worku. Wprawdzie w takiej ciemności i nieprzyjaciel nie mógł mnie dostrzec; ale mógł mnie podejść niepostrzeżenie, ponieważ rżenie bezustanne mego konia za swymi pobocznikami mogło mu służyć za wskazówkę, gdzie stoję.
Cały korpus jenerała Dwernickiego składał się z czterech batalionów nowozaciężnych: 1, 2, 5 i 6 pułku piechoty; trzech dywizjonów (naówczas jeszcze niekompletnych i liczących tylko po 180 do 200 koni), czterech pułków ułańskich i pięciu szaserskich (również uzbrojonych w lance), małego szwadronu krakusów Kościuszki, po największej części warszawiaków, i sześciu małych dział polowych. Razem najwięcej około 4500 ludzi.
14 lutego cały korpus ruszył około 2 godziny z rana w marsz z obozu pod Filipówką ku Stoczkowi. Z dniem usłyszeliśmy nagle strzały karabinowe i wkrótce potem ujrzeliśmy pierwszych rannych niewolników moskiewskich, prowadzonych przez szaserów, którzy znieśli placówkę nieprzyjacielską.
Niebawem zajęliśmy Stoczek i tam stanęliśmy w ściśniętej kolumnie na tynku. Byliśmy wszyscy głodni; toteż zaledwie zsiedliśmy z koni, każdy z nas rzucił się (ku pierwszej lepszej chałupie, aby coś jeść dostać. Dostrzegłszy w tej wrzawie piechura z maleńkim garnkiem kartofli drobnych jak orzechy włoskie, ofiarowałem mu za nie złotówkę.
– Daj mi święty pokój – wrzasnął gniewnie – z twą złotówką, kiedy ja sam głodny jak pies – i znikł mi z oczu.
Obracam się ku ciżbie ciągnącej się do jednego szynku, w którym Moskale nie wychlali całego zapasu wódki, kiedy zatrąbiono: „Na koń!”. Szwadron nasz ruszył pierwszy kłusem i rozwinął się tuż za miastem, na pagórku przy drodze do Seroczyna, gdy równocześnie inne dywizjony rozwijały się dalej na prawym skrzydle. Przed nami były rozwinięte dwa łańcuchy flankierów a na pagórkach pod lasem czerniły się masy wojska.
– To nasi – rzekł do mnie półgłosem mój pobocznik, stary Hiszpan Majewski – tylko w mgle nie poznali się jeszcze.
Zaledwie domówił, ryknęło działo i pierwsza kula zasyczała nam nad głowami. Jak na komendę skłoniliśmy się wszyscy i zarazem dosłyszeliśmy koło siebie: „Święty Jakubie”, „Święty Stanisławie”, „Święty Antoni, miej nas w swej pieczy!”. Nie mając sam żadnego świętego patrona, westchnąłem wszelakoż w duszy do Boga, aby mi tylko kulka głowy nie urwała.
W tej samej chwili Jenerał Dwernicki, otulony w płaszcz, z spokojnym wejrzeniem, przejechał stępo przed frontem. Zaszumiała druga kula i trzecia, ale już im żadna głowa nie oddała ukłonu. Jenerał rzekłszy kilka wyrazów do naszego dowódzcy, wskazał mu prawe skrzydło nieprzyjaciela, skąd padły pierwsze wystrzały, i sam pojechał dalej. Major zaś Rusjan zawołał donośnym głosem:
– Naprzód, stępo marsz!
I zaczęliśmy schodzić z pagórka, na którym zastąpił nas sformowany w czworobok młody batalion 1 pułku piechoty. „Dzięki Bogu – pomyślałem sobie – głowa jeszcze na karku; teraz na ręczną broń nie dam się przecież zarżnąć jak baran”.
Po przejściu małego padołu zwróciliśmy prawe skrzydło naprzód i zaczęliśmy wstępować na wzgórek, na którym stali Moskale. W tym obrocie front pokrzywił się nieco, kiedy major obróciwszy się ku nam zawołał groźno:
– Milion diabłów zjedliście! Wolno! wolno! Pysk przetnę temu, który się będzie rwał.
Kierunek się naprawił i teraz ujrzeliśmy trzy szwadrony dragonów, które się zbliżały ku nam kłusem, ale nagle wśród hucznego „Hurrah!” zatrzymali się przy schyłku wzgórza. Dowódzca ich pewno mniemał, że rzuciwszy się z tego miejsca na nas, idących pod górę, łacno nas rozbije.
– Do flanku broń! – zakomenderował major Rusjan i w tejże chwili dragoni dali do nas ognia z karabinków.
Nie zmieszani bynajmniej tym wystrzałem szliśmy dalej stępo, jak dotąd. Dopiero na jakie dwadzieścia kroków, na komendę: „Do ataku broń! Marsz! marsz!” – ruszyliśmy z kopyta jak piorun i w dwóch skokach starliśmy się z Moskalami. Ani major, ani żaden z oficerów nie opuścił swego stanowiska przed frontem i pierwsi wpadli na nieprzyjaciela. Moskale, mając front niemal trzy razy dłuższy od naszego, chcieli nas oskrzydlić w tej szarży, ale starzy żołnierze nasi w drugim szeregu bez komendy niczyjej zwrócili się trzema na lewo w tył i nadstawili im ostrza lanc. Przez kilka sekund nie było słychać, tylko chrzęst drzewców i szczęk pałaszy, ale skoro po przełamaniu frontu Moskale zaczęli pierzchać, dopiero wiarusy zaczęli wołać:
– A bijże, a tnijże go, szelmę! – i tak pędząc, co tylko konie wyskoczyć mogły, ścigaliśmy Moskali ku młynowi, który stał przy drodze, i poza młyn przez las.
Więcej ran, choć tylko lekkich, zadali nam ci, którzy chcieli nas okrążyć, aniżeli ci, którzy przed nami trzymali lance kozackie, w które ich uzbrojono, o łokieć przed łbami końskimi. Nie mając innej drogi do ucieczki jak tę, którą zmykali ich towarzysze przełamani, poporzucali po największej części swe lance i przejeżdżając między nami jeszcze niejednemu z nas pałaszami na odlew zadali rany. Chciał i mnie jeden z tych drabów zamalować, ale w odległości przeciął mi tylko płaszcz na lewym ramieniu. Wyskoczywszy na długość konia, chciał jednemu z naszych z tyłu rozpłatać głowę, ale w tej samej chwili ugodziłem go tak silnie – i prawdę mówiąc – tak niezgrabnie w krzyż, że złamałem w nim lancę i grot mu został w ciele. Opadło mu ramię i sam się zwalił na ziemię. Ja zaś dobywszy pałasza i pędząc dalej rąbnąłem w kark drugiego Moskala, który się nieco chylił z konia.
Pod młynem był ścisk chwilowy. Moskale ratowali się konno i pieszo na zamarzła sadzawkę, ale i tam niejednego z nich śmierć zdybała.
Tak ścigaliśmy ich przez pół mili, a kiedy wracając wolno przez pole bitwy, ujrzałem co kilka kroków rannego lub trupa, ścisnęło mi się serce na myśl, że ów Moskal, którego ciąłem w kark, kiedy się chylił z konia, może już był rannym, a ja go niepotrzebnie dobiłem. Toteż ujrzawszy na boku służącego oficerskiego, który z dobytym pałaszem chciał się rzucić na Moskala proszącego na klęczkach o pardon, odpędziłem go od tego biedaka.
Kiedyśmy wrócili pod miasteczko, cała rozprawa była skończoną. Nie trwała nawet godziny. Sprowadzono z różnych stron do 450 niewolników, a poległych Moskali było około 200. W miejscu, gdzie dywizjon nasz uderzył na Moskali, zabraliśmy cztery działa; na lewym zaś skrzydle moskiewskim zabrali nasi siedem, czyli razem jedenaście dział, z których jedno tylko było zagwożdżonym, oraz furgony z bagażem sztabu jenerała Geismara. On sam uszedł dzięki biegłości swego konia.
Z naszej strony, jak mnie zapewniono, poległo tylko dwudziestu siedmiu ludzi, choć lekko rannych była spora liczba. Major Rusjan odebrał trzy rany, z których jedną w przegub u lewej ręki, i dlatego wraz z wachmistrzem naszego plutonu, również rannym, został odesłanym do Warszawy. Dowództwo nad dywizjonem objął kapitan Lisiecki, posunięty na majora.
Korpus nieprzyjacielski składał się z 5000 doborowej jazdy, która, jak mówiono, najświetaiej się odznaczyła w Wojnie tureckiej, a jenerał Geismar takie miał zaufanie w waleczności swych żołnierzy, że w przemowie do nich przed bitwą ubolewał, że mu wypadło prowadzić swą waleczną „rabiatę” na hołotę, która pierzchnie na sam widok zabałkańsńch bohaterów. Nie wiem, czy w godzinę później zmienił swe zdanie o nas. Przetrzebiliśmy porządnie jego dragonów, a wino, konfitury i inne łakocie, które wiózł z sobą dla siebie i swego sztabu, zostały odesłane do Warszawy, aby członkowie rządu naszego skosztowali tych przysmaków; doskonały zaś Wagstaff, zapakowany w kilku dużych pudłach jak herbata, kilku podoficerów z 4 pułku ułanów rozwoziło z rozkazu jenerała Dwernickiego między szeregami, aby każdy wiarus mógł go wziąć garść i uraczyć się dobrym tytoniem moskiewskim.