Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wspomnienia z przeszłości opowiadane Deotymie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wspomnienia z przeszłości opowiadane Deotymie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 543 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA­MIAST PRZED­MO­WY

LIST DO RE­DAK­TOR­KI KRO­NI­KI RO­DZIN­NEJ.

1880 Stycz­nia 1.

Jak nie­gdyś przed dwu­na­stu laty, po­da­jąc do pi­sma Pani pierw­szy mój "List z Po­dró­ży, " tak i dziś czu­ję się w obo­wiąz­ku po­prze­dzić kil­ku sło­wa­mi nowy ten sze­reg "Wspo­mnień z Prze­szło­ści", któ­ry znów na żą­da­nie Pani do Kro­ni­ki Ro­dzin­nej prze­sy­łam. Cel ich wpraw­dzie sam ty­tuł już wy­ka­zu­je, ale na­tu­rę i gra­ni­ce przed­mio­tu, po­wód chy­ba może wy­ja­śnić. Otóż po­wo­dem tym był naj­przód wiersz De­oty­my do mnie, umiesz­czo­ny w Bi­blio­te­ce War­szaw­skiej, a wzy­wa­ją­cy mię, w imię ogó­łu, do na­pi­sa­nia ży­cia Mic­kie­wi­cza. Od­po­wie­dzia­łem, co czu­łem, że był­by to za­miar nad moje siły; i z tej to od­po­wie­dzi do­pie­ro wy­nik­nął pierw­szy po­mysł, plan i pro­gram ni­niej­szych opo­wia­dań. Po­zwo­lisz więc Pani, że przy­to­czę tu naj­przód ową moję:

"Od­po­wiedź De­oty­mie. "

Jest sło­wo-po­tę­ga, co z da­nym roz­ka­zem,

I siłę speł­nie­nia dać umie za­ra­zem:

Tem dla mnie jest twe, De­oty­mo!

Lecz słoń­ce, choć samo wciąż gore jak la­tem,

Nie za­wsze jed­na­ko pa­nu­je nad świa­tem:

Ach! prze­módz nie może nad, zimą.

I dość w niej dla zie­mi nie­bie­skiej do­bro­ci,

Że mgły jej roz­pro­szy, że chmu­ry ozło­ci,

Że mrok jej roz­ja­śni jak tę­cza.

O! wieszcz­ko na­tchnio­na! sio­strzycz­ko ty dro­ga!

To wszyst­ko, przez cie­bie ze­sła­ne od Boga,

Brat to­bie nad gro­bem za­wdzię­cza.

Lecz dar­mo! nie lu­dziom z na­tu­rą po­spo­łu

Chcieć my­ślą i ser­cem od­kwi­tać z po­pio­łu,

Jak mło­dość od­zy­skać na lice.

A czyż­by i za­pał sam star­czył – by kara

Nie spa­dła na śmiał­ka, co skrzy­dłem Ika­ra

Nad sił­by swych się­gnął gra­ni­ce?

Kto z lu­dzi do­pa­trzył, dro­ga­mi ja­kie­mi

Na­tchnie­nie na wiesz­cza zstę­pu­je na zie­mi,

Lub gie­niusz gwiaz­dą nań spa­da?

Kto z lu­dzi ob­li­czył wpływ pie­śni, jak słoń­ca,

Gdy wszedł­szy jak ono, ożyw­cza, świe­cą­ca,

Nad świa­tem dusz gore i wła­da?

O! cór­ko na­tchnie­nia! któż nad cię na świe­cie

Ta­jem­nic tych mógł­by być świa­dom? A prze­cie,

Rzecz praw­dę! – czy znasz ty je sama?

A je­śliż ich w so­bie do­cie­kasz da­rem­nie,

O! po­myśl, czy mo­żesz wy­ma­gać ode­mnie

Dzie­jów na­tchnień i pie­śni Ada­ma?

I cóż ztąd, żem świa­dek jej świ­tu i wscho­du,

Jak nie­bios zja­wi­skiem, współ z rze­szą na­ro­du,

Za­chwy­cał się, cie­szył, lub dur­niał?

Ach! jed­nej jam chy­ba nie pró­żen za­słu­gi, (Co przez cię i dla cię po­czu­wam raz dru­gi),

Żem wiel­bić i ko­chać go umiał.

A je­śliż jak w zie­mi od słoń­ca pro­mie­ni,

Z tych uczuć, po­dob­ne do dro­gich ka­mie­ni

Wspo­mnie­nia, się w du­szy zło­ży­ły:

Za­mierz­chłe mgłą cza­su, owia­ne ża­ło­bą,

Na głos­by twój chy­ba wstać mo­gły przed tobą,

Jak duch wy­wo­ła­ny z mo­gi­ły.

Boś ty jest naj­młod­sza z tej wiel­kiej ple­ja­dy

Gwiazd pie­śni oj­czy­stej, co za nim szła w śla­dy,

Pod bar­wą i go­dłem tem sa­mem.

A jako cykl prze­zeń za­czę­ty – Ty koń­czysz,

Tak w ży­ciu i ser­cu też mo­jem się łą­czysz

Jak sio­stra ro­dzo­na z Ada­mem.

Bo jako On nie­gdyś, u dni mych roz­wi­cia,

Dał pierw­szy mi po­czuć po­ezyą ży­cia,

Przez wyż­szość i przy­jaźń swą, brat­nią:

Tak dzi­siaj u kre­su, po dłu­gich lat pró­bie,

Przez cie­bie ja zno­wu od­czu­wam i w to­bie

Tęż samą po­cie­chę – ostat­nią.

Więc jako bez­sil­ny już wo­jak, co krzy­że

I kule z ran swo­ich na jed­ną nić niże,

By je na oł­ta­rzu za­wie­sić:

Gdy żą­dasz – oba­czę – czy gwo­li twej chę­ci,

Jak iskier w po­pie­le, nie zdo­łam w pa­mię­ci

Daw­nych wspo­mnień od­gar­nąć i wskrze­sić.

A gdy­byś z nich może, jak z ży­wych po­sta­ci,

Po­zna­jąc chór zga­słych śpie­wa­ków, twych bra­ci,

I duch ich po­zna­ła wy­raź­niej:

Jak lam­pa przed zgo­nem, tą, my­ślą­bym ożył,

Że pła­cąc dług ser­ca, i jam też wam zło­żył

Hołd, wart ich i two­jej przy­jaź­ni.

Ostat­nia stro­fa wier­sza za­wie­ra i wy­ra­ża za­ra­zem cały wła­ści­wy pro­gram i cel ni­niej­szych opo­wia­dań. Chcę opo­wie­dzieć przy­ja­ciół­ce-po­et­ce, nie­któ­re szcze­gó­ły i wspo­mnie­nia o przy­ja­cio­łach – po­etach, to­wa­rzy­szach ży­cia i pra­cy, w prze­wró­to­wej epo­ce po­ezyi na­szej, i do po­ezyi tyl­ko wy­łącz­nie i je­dy­nie od­no­szą­ce się. Że zaś na brak po­dob­nych wspo­mnień z epok prze­szłych, sły­szy­my uty­ski­wa­nia po­wszech­ne: zda­wa­ło­by się, że chcą­cy brak ten choć w czę­ści we­dle sił i moż­no­ści za­peł­nić, nie po­wi­nien­by się oba­wiać za­rzu­tu sa­mo­chwal­stwa czy sa­mo­lub­stwa, a tem mniej ścią­gnie­nia przez to na sie­bie czy­jejś nie­na­wi­ści i obelg. Na­uczo­ny jed­nak­że smut­nem do­świad­cze­niem, czu­ję się zmu­szo­nym nie­ja­ko za­bez­pie­czyć się prze­ciw nim z góry, po­wta­rza­jąc raz jesz­cze wy­raź­nie, że nie są to ani hi­sto­rycz­ne, ani li­te­rac­kie stu­dya; ani do­kład­ne bio­gra­fie po­je­dyń­czych osób; ani kry­tycz­ne sądy i roz­bio­ry ich pism, dzia­łal­no­ści lub wpły­wu; ale wprost wła­sne moje oso­bi­ste wspo­mnie­nia, z przy­ja­ciel­skich lub to­wa­rzy­skich z nimi sto­sun­ków, na tle zwy­kłe­go co­dzien­ne­go ży­cia; z któ­rych przy­szły hi­sto­ryk lub ma­larz epo­ki, bę­dzie mógł chy­ba może sko­rzy­stać o tyle, o ile opi­su­ją­cy jaką kam­pa­nię stra­te­gik, z opo­wia­dań pro­ste­go żoł­nie­rza, któ­ry sam miał w niej udział i bo­ha­te­rów jej na wła­sne oczy oglą­dał.

Do­świad­cze­nie zaś, o któ­rem na­po­mkną­łem wy­żej, przy­szło mi z po­wo­du mo­ich "Li­stów z Po­dró­ży" zna­jo­mych czy­tel­ni­kom Kro­ni­ki Ro­dzin­nej, jako w niej naj­przód w cią­gu wie­lu lat ogła­sza­nych. Je­den z gro­na upa­ten­to­wa­nych ga­ze­ciar­skich kry­ty­ków i re­cen­zen­tów war­szaw­skich, pan Piotr Chmie­low­ski, nie zna­la­zł­szy w tych li­stach, cze­go ja by­najm­niej pi­sać nie my­śla­łem, to jest, jak się wy­ra­ził: ani "wspa­nia­łe­go ob­ra­zu spo­łecz­ne­go roz­wo­ju lu­dów, sto­ją­cych na cze­le oświa­ty; " ani "uwag nad wy­two­ra­mi rol­nic­twa, prze­my­słu, han­dlu; nad skar­ba­mi wie­dzy i sztu­ki; ani nad ich ogól­nem cy­wi­li­za­cyj­nem zna­cze­niem, " i t… d.; nie zna­la­zł­szy nic z tego wszyst­kie­go, zmie­szał au­to­ra, jak to mó­wią, z bło­tem, i to w to­nie, ja­kie­go do­tąd przy­kła­du w pi­śmien­nej u nas kry­ty­ce nie było, i nikt pew­nie w przy­zwo­item to­wa­rzy­stwie nie sły­szał. To też spraw­dzi­ło się przy­sło­wie, któ­re mówi: "W zbyt­ku tru­ci­zny bywa an­ti­do­tum. " Za­mach stał się prze­ma­chem, i uchy­bił celu. Mnie sa­me­go nie do­tknął, nie ob­ra­ził na­wet, a wy­wo­łał cały sze­reg pro­te­sta­cyj: już to ze stro­ny po­je­dyń­czych osób, zna­nych chlub­nie tak w pi­śmien­nic­twie jak i w spo­łe­czeń­stwie na­szem; już ze stro­ny naj­po­waż­niej­szych or­ga­nów pra­ssy, tak w War­sza­wie, jak i gdzie­in­dziej. Jed­no z tych pism scha­rak­te­ry­zo­wa­ło do­bit­nie ton owej re­cen­zyi, mó­wią: "Na każ­dej kar­cie znie­wa­ga; w każ­dym za­rzu­cie cy­nizm? a oraz od­ga­dło i wy­świe­ci­ło jej po­wód, do­da­jąc da­lej: "W au­to­rze Li­stów chciał kry­tyk ude­rzyć na tę świet­ną tra­dy­cyą związ­ku serc i du­chów, ota­cza­ją­cą ko­leb­kę ro­man­ty­zmu; chciał po­ni­żyć i ska­lać to, co było naj­pięk­niej­szą chwi­lą w roz­wo­ju du­cho­wym kil­ku po­ko­leń", ( N. 263 Ga­ze­ty Pol­skiej, z d. 22 Li­sto­pa­da, 1878 r. J. Ze zaś ta chwi­la wła­śnie sta­no­wi przed­miot opo­wia­dań ni­niej­szych, ła­two prze­wi­dzieć, że taż sama prze­ciw niej po­zy­tyw­na nie­chęć, nie za­nie­dba ob­ja­wić się po­dob­nież, jak się z po­wo­du "Li­stów" ob­ja­wi­ła. Za całą więc od­po­wiedź, tak za prze­szłość jak i na przy­szłość, po­zwa­lam tu so­bie przy­to­czyć wy­ją­tek z pra­wi­deł, bę­dą­cych nie­gdyś obo­wią­zu­ją­cem pra­wem dla uczest­ni­ków wła­śnie owej chwi­li w Wil­nie, i któ­re dla nich w dal­szym cią­gu ży­cia obo­wią­zu­ją­ce­mi być nig­dy nie prze­sta­ły.

"Je­że­li kto na­ru­szy two­ję ła­god­ność, znieś cier­pli­wie i bądź spo­koj­ny. Je­śli cię do­tkli­wiej ob­ra­zi, prze­bacz mu. Je­śli na­tręt­nik da­lej się unie­sie, uli­tuj się jesz­cze nad jego nie­roz­sąd­kiem, prze­bacz mu jesz­cze, i proś go jesz­cze aby się upa­mię­tał, i nie uży­waj nig­dy gwał­tow­ne­go od­po­ru, chy­ba w przy­pad­ku na­pa­ści i nie­bez­pie­czeń­stwa. "

Ze zaś na­paść w tym ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwem, Bogu dzię­ki, nie gro­zi: od­po­ru więc nie uży­wa­łem i uży­wać nie będę.

Te zaś słów kil­ka zwra­cam wy­łącz­nie do czy­tel­ni­ków do­brej wia­ry, pod któ­rych sąd rzecz samą od­da­ję.

A. E. Ody­niec.

POST­SCRIP­TUM.

(1 Maja 1884 r.).

Dla czy­tel­ni­ków tej­że ka­te­go­ryi, to jest, nie prze­są­dza­ją­cych, ani po­są­dza­ją­cych z góry au­to­ra, na mocy wła­snych swo­ich kom­bi­na­cyj lub do­my­słów kry­tycz­nych; ale ra­dych jed­nak­że mieć nie­ja­ką rę­koj­mię praw­dzi­wo­ści tego, co pi­sze: – – po­zwa­lam so­bie, przy osob­nem wy­da­niu ni­niej­szych "Wspo­mnień z Prze­szło­ści, " po­prze­dzić je przy­to­cze­niem wy­jąt­ku z li­stu do mnie przy­ja­cie­la mo­je­go, Igna­ce­go Do­mey­ki, któ­ry ze wszyst­kich dziś jesz­cze ży­ją­cych na świe­cie, (choć na dru­giej jego pół­ku­li), jako uczest­nik i świa­dek wszyst­kich wła­śnie tych chwil i zda­rzeń, któ­re przed­miot ni­niej­szych "Wspo­mnień" sta­no­wią, jest nie­wąt­pli­wie naj­wła­ściw­szym sę­dzią, o ile się w nich istot­na, owo­cze­sna praw­da od­bi­ja. Oto są te jego sło­wa:

San­tja­go 24 Lip­ca 1883 r.

Dro­gi mój Edwar­dzie!

"Z wiel­ką roz­ko­szą ode­bra­łem twój list ma­jo­wy, któ­ry przy­niósł mi na­sze Zie­lo­ne Świąt­ki, tak za­wsze pięk­ne, tak uro­cze! Tem pięk­niej­sze dziś dla mnie ich przy­po­mnie­nie, kie­dy od dwóch mie­się­cy mamy tu sło­tę i chłód, a słoń­ce za­le­d­wie raz na ty­dzień, na krót­ki czas się po­ka­że. Ręce krzep­ną w pi­sa­niu, choć część mego ogro­du, ma­gno­lie, fi­cus i pal­my, tak zie­lo­ne, jak były la­tem; tyl­ko ja­bło­nie i inne z na­szych sa­dów przy­byl­ce, sto­ją ob­na­żo­ne, jak­by z tę­sk­no­ty za kra­jem, a gó­ru­ją­cy nad nie­mi dąb, zda­je się je po­cie­szać, choć i sam nie le­piej wy­glą­da, z po­schłym li­ściem, i po­czer­nia­ły. Nie we­so­ła to pora; wie­czo­ra­mi więc przy ko­mi­nie, czy­tam wa­szą "Kro­ni­kę, " "Czas, " lub sta­re dzie­je na­sze­go na­ro­du. A i Adam tuż przy mnie, i ty, i Boh­dan, i Ste­fan, i Zyg­munt; a na prze­mian i Ko­cha­now­skich, i Gór­nic­kie­go, i Kar­piń­skie­go, i Kra­sic­kie­go z mo­jej bi­blio­tecz­ki do sie­bie za­pra­szam. Nie dziw tedy, że w tak do­brem to­wa­rzy­stwie i pół­noc mnie czę­sto przy ga­sną­cem ogni­sku zdy­bie.

"Owóż nie jed­ną go­dzi­nę, czy­ta­jąc w Kro­ni­ce two­je "Wspo­mnie­nia z Prze­szło­ści, " mile prze­ma­rzy­łem, i chci­wie wy­glą­da­łem dal­sze­go ich cią­gu. Czyż tyl­ko poj­mie je tak dzi­siej­sza mło­dzież, jak ja dziś sta­ry je poj­mu­ję? Wier­ny jest w nich i wy­dat­ny, cho­ciaż nie tak ja­skra­wy, jak­by tego so­bie może ży­czy­li te­go­cze­śni no­we­li­ści, ko­lo­ryt owe­go cza­su. Oso­by i czy­ny, jak je wi­dzie­li­śmy; po­go­da i spo­kój w ser­cu, cho­ciaż umysł za­grza­ny…. Wia­ra i Mi­łość wza­jem­na, bu­dzi­ły i utrzy­my­wa­ły Na­dzie­ję.

"Rzecz to pra­wie do nie­po­ję­cia, co się dzie­je z pa­mię­cią na sta­rość. Nie wiem, czy i ty tego do­świad­czasz? To, co się nie­daw­no, od trzech, od dzie­się­ciu czy dwu­dzie­stu lat sta­ło; na co pa­trza­łem, co sły­sza­łem; co mię dziś jesz­cze za­smu­ci, czy za­bo­li; złe, czy do­bre; ła­twiej się ja­koś i prę­dzej za­po­mi­na, niż to, co się bar­dzo daw­no dzia­ło. I kie­dy my­ślę o na­szych przed

50 laty cza­sach, to cała pra­wie pół­wie­ko­wa prze­szłość od na­sze­go roz­sta­nia się, tak mi się wy­da­je pu­stą, mo­men­tal­ną, jak gdy­by pięć­dzie­siąt­fun­to­wa bom­ba, z Kru­po­we­go dzia­ła wy­rzu­co­na, prze­le­cia­ła przed oczy­ma mo­je­mi; i tyl­ko wi­dzę lu­dzi i zie­mię z owych cza­sów, jak­by dziś na ja­wie, i tak żywo, wy­raź­nie, że gdy­bym był ma­la­rzem, od­ma­lo­wał­bym naj­do­kład­niej po­sta­cie, rysy każ­de­go czło­wie­ka, i ob­ra­zy nie jed­nej wio­secz­ki; nie za­po­mi­nam imion, na­wet wie­lu dzie­cin­nych wy­pad­ków, któ­re sam nie wiem, jak mi zo­sta­ły w pa­mię­ci.

"To też, ko­cha­ny mój dru­hu, z owej przy­czy­ny nikt może, z więk­szą ode mnie pew­no­ścią, nie może po­wie­dzieć i za­rę­czyć, że two­je "Wspo­mnie­nia z Prze­szło­ści" są wier­ne, wskrze­sza­ją­ce lu­dzi i wy­pad­ki, po pro­stu, jak były. Musi być i dla cie­bie miło pi­sać te wspo­mnie­nia, kie­dy dla mnie czy­tać je tak przy­jem­nie. "

Twój Że­go­ta.I.

Do ósme­go roku ży­cia, nie wiem czy ja­kie wier­sze czy­ta­łem: chy­ba tyl­ko "Ko­lę­dę dla ma­łych dzia­tek" o różcz­ce, kto­rą "Duch Świę­ty dzia­tecz­ki bić ra­dzi, " bę­dą­cą in­te­gral­ną czę­ścią ów­cze­sne­go ele­men­ta­rza, na któ­rym, w pią­tym roku ży­cia i w cią­gu pię­ciu ty­go­dni, mat­ka moja na­uczy­ła mnie czy­tać, na nie­spo­dzian­kę dla ojca, któ­ry na ten czas wła­śnie z domu na sej­mi­ki wy­je­chał. Od­tąd czy­ta­łem chęt­nie i skwa­pli­wie co mi tyl­ko wpa­dło pod rękę, naj­czę­ściej nie ro­zu­mie­jąc co czy­tam. Oj­ciec miał tyl­ko xiąż­ki praw­ne lub hi­sto­rycz­ne; mat­ka same po­boż­ne; mię­dzy temi Ży­wo­ty Świę­tych, do któ­rych za­glą­da­łem naj­czę­ściej. Ale choć nie wie­dzia­łem co to jest po­ezya, pierw­sze moje dzie­ciń­stwo, jak te­raz przy­po­mi­nam i wi­dzę, było cią­gle samą po­ezyą. Przez lat trzy by­łem je­dy­na­kiem; przy­sze­dłem zaś na świat po dwóch sio­strach, któ­re przed uro­dze­niem się mo­jem po­mar­ły. Ła­two więc po­jąć jak mu­sia­łem być piesz­czo­ny i psu­ty, i to nie przez sa­mych tyl­ko ro­dzi­ców. Szes­na­sto­let­nia sio­stra, z pierw­sze­go mał­żeń­stwa mego ojca, ko­cha­ła mnie pas­sy­ami; z nią zaś ra­zem miesz­ka­ła cza­so­wo u nas, osie­ro­co­na po ro­dzi­cach, młod­sza nie­co od niej są­siad­ka, Mał­go­sia Kun­ce­wi­czów­na, ślicz­na jak Anioł, a od wszyst­kich ry­bek i pta­sząt we­sel­sze­go hu­mo­ru pa­nien­ka. I ona tak­że ko­cha­ła mię jak sio­stra, ale ja ją wię­cej od sio­stry. I rzecz dziw­na, że wszyst­ko co ma z nią zwią­zek, naj­le­piej z tego cza­su dzie­ciń­stwa mego pa­mię­tam.

Otóż obie te pa­nien­ki były zwłasz­cza roz­mi­ło­wa­ne w słu­cha­niu ba­jek; a opo­wia­da­ła im je rów­nież roz­mi­ło­wa­na i nie­zmor­do­wa­na w ich cią­głem opo­wia­da­niu, wy­praw­na pan­na mo­jej mat­ki, nie­gdyś jej pia­stun­ka w dzie­ciń­stwie, a po­tem za­rzą­dza­ją­ca ca­łym na­szym do­mem, pan­na Kor­ne­lia Rę­czyń­ska. Umia­ła ona do­sko­na­le na pa­mięć całe "Ty­siąc nocy i jed­na" i "Ty­siąc dni i je­den, " i mnó­stwo naj­roz­ma­it­szych cza­ro­dziej­skich i ro­man­so­wych po­wie­ści, jak np. "Opięk­nej Me­lu­zy­nie" i całą Hi­sto­ryą, Świę­tą, i nie­zli­czo­ne cu­dow­ne le­gen­dy z Ży­wo­tów Świę­tych, i na­ko­niec wszyst­kie ba­śnie lu­do­we. Umie­jęt­ność tę win­na była na­mięt­ne­mu czy­ta­niu xią­żek, któ­rych do­star­czał jej zwłasz­cza sta­ra­jąc}' się o jej rękę pan Jan Za­błoc­ki, odzie­dzi­czyw­szy po stry­ju-pro­bosz­czu ogrom­ny zbiór dziel tego ro­dza­ju. A że sam był wiel­ki próż­niak i ni­czem prócz czy­ta­nia za­jąć się nie chciał: zjed­naw­szy więc tym spo­so­bem ser­ce nie­mniej gor­li­wej li­te­rat­ki, oże­nił się z nią i osiadł przy niej u nas na ła­ska­wym chle­bie, za­miesz­ku­jąc na fol­war­ku al­kie­rzyk, tuż obok izby dru­gie­go re­zy­den­ta, pana Fran­cisz­ka Ej­dzia­to­wi­cza… by­łe­go po­rucz­ni­ka wojsk pol­skich, przy­ja­cie­la mo­je­go" ojca, któ­ry kłó­cąc się wiecz­nie z są­sia­dem o nie­ład i nie­po­rzą­dek w jego książ­kach, wziął je wszyst­kie na­ko­niec pod straż swą i opie­kę, i mnie cza­sem sto – sow­ne do czy­ta­nia wy­bie­rał. Otóż w dłu­gie wie­czo­ry i ran­ki zi­mo­we, pani Za­błoc­ka zgro­ma­dza­ła zwy­kle w swo­im po­ko­ju wszyst­kie po­ko­jo­we i fol­warcz­ne dziew­czę­ta, a tak­że i wszyst­kie dzie­ci i ma­łych pa­stusz­ków z fol­war­ku, z któ­re­mi od­mó­wiw­szy naj­przód wspól­ny pa­cierz, za­sa­dza­ła je do przą­śni­cy lub do dar­cia pie­rza, a sama, z poń­czosz­ką w ręku, roz­po­czy­na­ła swo­je opo­wia­da­nia pa­nien­kom, przy któ­rych i ja za­wsze by­łem nie­od­stęp­ny, sie­dząc zwy­kle u stóp Mał­go­si, i drąc pie­rze wraz z pa­stusz­ka­mi. Od­by­wa­ło się to za­zwy­czaj przy świe­tle ko­min­ka, lub łu­czy­wa za­tknię­te­go w ko­mi­nie, a sam ten ro­dzaj oświe­tle­nia mu­siał się wie­le przy­czy­niać do pod­nie­sie­nia wra­żeń słu­cha­czy. Bo pa­mię­tam, że nie­raz taki mnie strach albo żal ogar­niał, słu­cha­jąc o nie­szczę­ściach lub o nie­bez­pie­czeń­stwach ja­kiejś he­ro­iny, że drżąc cały albo szlo­cha­jąc, tu­li­łem się w ob­ję­cia Mał­go­si, któ­ra mnie po­cie­sza­ła i ko­iła tem za­pew­nie­niem: że to jest wszyst­ko baj­ka tyl­ko, nie praw­da. Mimo to, tak by­łem za­mi­ło­wa­ny w tych wie­czo­rach i ran­kach, że co­dzień o to były spo­ry z mat­ką, któ­ra mnie chcia­ła wcze­śniej za­pę­dzić do łóż­ka, albo z któ­re­go rano ucie­ka­łem.

Skut­kiem tedy opo­wia­dań tych i tych wra­żeń, ima­gi­na­cya moja od dzie­ciń­stwa tak na­wy­kła do bu­ja­nia sa­mo­pas w sfe­rze fan­ta­zyi i ma­rzeń, że gdy się zbli­ży wre­ście czas po­rząd­niej­szej na­uki, ro­dzi­ce ze mną rady dać nie mo­gli. Przy jed­nej tyl­ko Mał­go­si mia­łem cier­pli­wość pi­sać na wo­sko­wa­nym pa­pie­rze, bo ona imię tego Uczy­ła; ale gdy sam oj­ciec np. chciał mnie uczyć po­cząt­ków gra­ma­ty­ki ła­ciń­skiej i aryt­me­ty­ki aby mnie przy­go­to­wać do pierw­szej klas­sy w szko­łach; Ja tak da­le­ce uwa­gi sku­pić nig­dy nie mo­głem, że za – miast słu­chać co mówi, wte­dy owszem naj­czę­ściej ma­rzy­łem o syl­fach, gie­niu­szach, i za­klę­tych kró­lew­nach któ­rych uoso­bie­niem była dla mnie Mał­go­sia; albo też w bia­łych zna­kach licz­bo­wych na czar­nej ta­bli­cy, szu­ka­łem* lub do­ra­bia­łem w my­śli po­do­bień­stwa do róż­nych przed­mio­tów; po­dob­nie jak w ru­cho­mych ob­ło­kach na nie­bie; co było zwłasz­cza moją szcze­gól­niej­szą roz­ryw­ką, tak, że mo­głem całe go­dzi­ny le­żeć na wznak na tra­wie, nie­ru­cho­mie wpa­tru­jąc się w ob­ło­ki. Oj­ciec, któ­ry mnie bar­dzo ko­chał i pie­ścił, a wre­ście z na­tu­ry ła­god­ny, nie miał siły spró­bo­wać gro­zy. Po­sta­no­wił więc od­dać mię z domu do gu­wer­ne­ra w są­siedz­twie. A skła­nia­ło go jesz­cze do tego, że dom nasz był za­zwy­czaj tak gwar­ny, iżby w nim ani do­syć spo­koj­no­ści dla na­uki, ani ci­che­go ustro­nia dla na­uczy­cie­la nie było. Są­siedz­two na­sze było nie­zmier­nie licz­ne, bliz­kie i we­so­łe. Zło­żo­ne z wła­ści­cie­li mier­nej for­tu­ny, ale opły­wa­ją­cych wte­dy w do­stat­ki, z po­wo­du nad­zwy­czaj­nych uro­dza­jów i nad­zwy­czaj­nych cen na zbo­że, w sku­tek po­trze­bo­wa­nia jego za gra­ni­cę, gdzie woj­ny Na­po­le­oń­skie o rol­nic­twie my­śleć nie do­zwa­la­ły; są­siedz­two to, po­łą­czo­ne na­wza­jem wę­zła­mi po­kre­wień­stwa lub ści­słej przy­jaź­ni, ba­wi­ło się, jak to mó­wią, na za­bój, zjeż­dża­jąc się pra­wie co­dzien­nie w tym lub owym domu, i nie­ste­ty! do­dać po­trze­ba – gra­jąc naj­czę­ściej w kar­ty, i to w gry azar­dow­ne, jak stos fa­ra­on, i t… p.

Dom ro­dzi­ców mo­ich, czę­ściej niż inne, by­wał wła­śnie miej­scem tych ze­brań; raz dla tego, że oj­ciec mój był naj­star­szy wie­kiem w są­siedz­twie, a po­wtó­re że u nas miesz­ka­ła Mał­go­sia. Oprócz bo­wiem rzad­kiej uro­dy i za­let cha­rak­te­ru, była ona dzie­dzicz­ką wca­le znacz­ne­go po­sa­gu, co wszyst­ko przy­wa­bia­ło licz­nych kon­ku­ren­tów. Zbie­ra­no się więc, gra­no, tań­czo­no, śpie­wa­no, sło­wem ba­wio­no się – nie wy­staw­nie, ale ser­decz­nie i we­so­ło. I gdy dziś so­bie przy­po­mi­nam te cza­sy; te gwa­ry, śmie­chy, żar­ty, i fi­gle pa­nień­skie; te sto­ły za­sy­pa­ne ho­len­der­skiem zło­tem i sre­brem; te sze­re­go­we ka­wal­ka­ty męż­czyzn, z moim oj­cem na bia­łym ko­niu na cze­le; te zi­mo­we ku­li­gi z dzwon­ka­mi, przy po­chod­niach lub pę­kach łu­czy­wa; kie­dy to wszyst­ko przy­po­mnę, a po­rów­nam z cza­sem obec­nym: przez po­rów­na­nie moż­na­by po­wie­dzieć, że się Ara­bia Ob­fi­ta prze­mie­ni­ła w piasz­czy­stą Sa­ha­rę. We mnie wszak­że te cią­głe zjaz­dy i za­ba­wy, na któ­rych by­łem za­wsze obec­ny, do czczych ma­rzeń o nie­bie­skich mig­da­łach, do­da­ły jesz­cze dwa wca­le nie­po­żą­da­ne, re­al­ne, ziem­skie uczu­cia: na­mięt­ną chęt­kę do kart, i za­zdrość wzglę­dem Mał­go­si. Czy i to może, je­że­li do­strze­gał, skła­nia­ło mego ojca do wy­da­le­nia mię na czas ja­kiś z domu, ja nie wiem; ale to wiem, że gdy się do­wie­dzia­łem o tem, oświad­czy­łem i po­sta­no­wi­łem sta­now­czo, że się pier­wej pój­dę uto­pić, niż do­bro­wol­nie miał­bym przy­stać na to. Wąt­pię, czy ten mój opór miał­by jaki sku­tek. Ale gdy wnet po­tem Mał­go­sia zro­bi­ła na­ko­niec wy­bór, i wy­szła za mąż, za bar­dzo za­cne­go i mi­łe­go czło­wie­ka, p. Mar­cel­le­go Wo­je­wódz­kie­go, po­wiet­ni­ka i przy­ja­cie­la na­sze­go; dom stał mi się tak smut­nym po jej z nie­go wy­jeź­dzie, że sam wre­ście pro­si­łem ojca, aby wzglę­dem mnie przy­śpie­szył.

Tak więc tedy, le­d­wie w za­czę­tym ósmym roku ego ży­wo­ta, a z wio­sną roku 1811, wy­je­cha­łem z ro­dzi­ciel­skie­go domu na na­ukę – do naj­bliż­szych są­sia­dów przy­ja­ciół o pół mili tyl­ko od nie­go. To też za­miast for­mal­nej na­uki, spo­tka­ła mie tam naj­przód nowa mi­łość, a po­tem nowa po­ku­sa – do wier­szy.

Skład tego domu był arcy-po­etycz­ny. Go­spo­da­rzem był p. Krzysz­tof Skrzy­dlew­ski, były ofi­cer ar­tyl­le­ryi pol­skiej, to­wa­rzysz i przy­ja­ciel bli­ski Ja­kó­ba Ja­siń­skie­go, o któ­rym za­wsze czu­le opo­wia­dać lu­bił; oże­nio­ny, z dzie­dzicz­ką tego ma­jąt­ku, Ho­no­ra­tą z Ja­nu­sze­wi­czów, peł­ną, cnót i nie­wy­po­wie­dzia­nej do­bro­ci, chrzest­ną nie­gdyś mat­ką mo­jej mat­ki, a mnie ko­cha­ją­cą jak bab­ka. Przy niej miesz­ka­ła osiem­dzie­się­cio­let­nia jej mat­ka, cał­kiem bo­go­boj­no­ści i mo­dli­twom od­da­na, i sie­dem­na­sto­let­nia sy­no­wi­ca, cór­ka bra­ta, Re­gi­na, ład­na, smu­kła, czar­no­oka gre­czyn­ka, ale jak sło­wik ze skow­ron­kiem róż­nią­ca się cał­kiem z Mał­go­sią. O ile tam­ta, żywa i we­so­ła, żyła tyl­ko śpie­wa­jąc i Mi­ja­jąc swo­bod­nie w błę­ki­tach po­god­nej my­śli; o tyle ta, ma­rzą­ca i me­lan­cho­lij­na, szu­ka­ła tyl­ko cie­nia i sa­mot­no­ści jak sło­wik, do któ­re­go i z gło­su mia­ła po­do­bień­stwo. Przy sa­mym też panu domu miesz­kał nie­mniej sę­dzi­wy od mat­ki żony oj­ciec, daw­ny kon­fe­de­rat Bar­ski, i ho­do­wał się ró­wien­nik mój, syn bra­ta, Ta­de­usz, z któ­ry­me­śmy się czu­le ko­cha­li, i prze­to ra­zem mie­li­śmy się uczyć. Mi­strzem na­szym i prze­wod­ni­kiem był ży­ją­cy dziś jesz­cze, gdy to pi­szę, p. Adam Ba­ra­no­wicz, uczeń szko­ły Bo­ruń­skiej, któ­ry skoń­czyw­szy w niej szó­stą klas­sę, dla ze­bra­nia so­bie fun­du­szu na koszt pierw­szej po­dró­ży do uni­wer­sy­te­tu do Wil­na, przy­jął na rok na­uczy­ciel­stwo do­mo­we.

Było mi tam do­brze jak w raju. Dom ro­dzi­ciel­ski wi­dać było jak na dło­ni; mimo to wszy­scy do­mow­ni­cy ta­mecz­ni sta­ra­li mi się osła­dzać tę­sk­no­tę od­da­le­nia; a wzgląd ten zwłasz­cza zjed­nał mi szcze­gól­niej"

szą czu­łość pan­ny Re­gi­ny, jako sa­mej od ro­dzi­ców da­le­kiej, a dla któ­rej ja też na­wza­jem naj­żyw­sze przy­wią­za­nie po­wzią­łem. Że zaś pro­si­ła mię przy­tem aże­bym pil­nie się uczył: za­tem pan gu­wer­ner w tym wzglę­dzie nie miał mi nic do za­rzu­ce­nia. Na­uka owszem przy­cho­dzi­ła mi ła­two, zwłasz­cza ucze­nie się na pa­mięć; uwa­gi tyl­ko przy aryt­me­ty­ce nig­dy sku­pić nie mo­głem. Ro­dzi­ce przy­jeż­dża­li czę­sto, a co so­bo­tę i przed każ­dem świę­tem przy­sy­ła­li po mnie: w po­god­ne zaś dni let­nie nad wie­czór, pan­na Re­gi­na bra­ła mnie z sobą na spa­cer do ga­iku, na po­ło­wie dro­gi od mego ro­dzin­ne­go domu, gdzie się z sio­strą moją scho­dzi­ła.

Tak upły­wał po­czą­tek mego na­uko­we­go za­wo­du; gdy dnia jed­ne­go, (a było to w Maju), po­ło­żyw­szy się już spać za­uwa­ży­łem, że pan gu­wer­ner, za­miast się tak­że po­ło­żyć, za­sia­da owszem do pi­sa­nia, ale co weź­mie pió­ro, to znów je po­ło­ży; co na­pi­sze ja­kie sło­wo, to zma­że; aż na­ko­niec ze­rwaw­szy się z krze­sła, za­czął cho­dzie wkrąg po po­ko­ju, ga­da­jąc coś sam do sie­bie, i ru­sza­jąc na po­wie­trzu pal­ca­mi, jak­by coś na nich… ra­cho­wał. Za­cie­ka­wi­ło mię bar­dzo, co to zna­czy? Przy­cza­iłem się więc jak mo­głem, żeby jego uwa­gi me zwró­cić, a sam śle­dzi­łem go cią­gle oczy­ma – aż wre­ście sen je za­mknął, nim on to swo­je cho­dze­nie za­koń­czył. Me wiem więc jak dłu­go trwa­ło; ale obu­dziw­szy się na­za­jutrz oba­czy­łem, że ubra­ny, jak­by się me kładł, sie­dzi znów przy sto­li­ku, i z po­kre­ślo­ne­go strasz­nie ar­ku­sza prze­pi­su­je coś na pocz­to­wym zło­to­brzeż­nym pa­pie­rze, któ­ry wten­czas był dro­gą rzad­ko­ścią. Uda­łem za­tem zno­wu że śpię, i pa­trza­łem. On do­uczył, od­czy­tał so­bie wpół-gło­śno, uśmie­cha­jąc się ma­cha­jąc ręką, (wi­dać że bar­dzo był kon­tent), scho­wał pa­pier do szu­flad­ki – i wy­szedł. Ze­rwa­łem się na rów­ne nogi, i bez skru­pu­łu wy­su­ną­łem szu­flad­kę, aby wie­dzieć, co on to pi­sał? Mój Boże! mó­gł­żem prze­wi­dzieć, że to jest chwi­la sta­now­cza w mem ży­ciu któ­ra mu cały przy­szły kie­ru­nek ma nadać!

Były to wier­sze; po­win­szo­wa­nie nad­cho­dzą­cych imie­nin pan­nie Zo­fii Ko­rej­wian­ce, pięk­nej tak­że są­siad­ce, na­szej, a ra­zem i oświad­cze­nie ser­decz­nych af­fek­tów. Nie treść ich, ale sama mia­ra i rymy, tak ja­kieś cza­ro­dziej­skie spra­wi­ły na mnie wra­że­nie, że bosy i w pół nagi, jak by­łem, za­czą­łem klasz­cząc w ręce ska­kać po po­ko­ju, po­wta­rza­jąc je so­bie na pa­mięć. Ja­kem się ich na­uczył, sam nie wiem; ale ja­koś przy­szło to samo. Nie mia­łem nic pil­niej­sze­go jak po­wtó­rzyć je pan­nie Re­gi­nie, od któ­rej o nich do­wie­dzie­li się dru­dzy. Pan gu­wer­ner jed­nak­że tak był kon­tent z mego uwiel­bie­nia, że nie tyl­ko mi nie­dy­skret­ną cie­ka­wość prze­ba­czył, lecz tak mię owszem od tej' chwi­li po­ko­chał, że mi­łość ta, przez całe ży­cie nie­zmien­na, jest dziś, jak mi sam w li­stach swo­ich po­wta­rza, ostat­nią po­cie­chą dzie­więć­dzie­się­cio­let­nie­go już bliz­ko star­ca, a któ­rą ja mu na­wza­jem ze szcze­rą wdzięcz­no­ścią od­pła­cam. Od­tąd też sta­łem się po­wier­ni­kiem wszyst­kich jego daw­niej­szych i no­wych utwo­rów po­etyc­kich, za­zwy­czaj tre­ści mi­ło­snej, i na wzór ich, sani za­raz uło­ży­łem wiersz ta­kiż do pan­ny Re­gi­ny, któ­ry tak się wi­dać na­wza­jem Mi­strzo­wi mo­je­mu po­do­bał, że mię sam od­tąd for­mal­nie, nie tyle do ucze­nia się pen­sy, co do pi­sa­nia dal­szych wier­szy za­chę­cał, ucząc mię przy­tem ich mia­ry, śred­nió­wek i do­bie­ra­nia ry­mów. Nie prze­sta­jąc wszak­że na wzo­rach swo­ich, dat mi za­ra­zem w ręce Ko­cha­now­skie­go, Kra­sic­kie­go, Kar­piń­skie­go i Knia – żni­na, któ­rych w daw­nych wy­da­niach po­sia­dał, i sam przy ich czy­ta­niu do­po­ma­gał mi do zro­zu­mie­nia tego, co sam ro­zu­miał wie­dział. Nie­raz bo­wiem zda­rza­ły się wier­sze, iak np. ten Kra­sic­kie­go, w Sa­ty­rze p… t. Mar­no­traw­stwo.

"Przy­no­szą trzy Van­dy­ki i czte­ry Ru­ben­se, "

któ­re dla obu nas po­zo­sta­ły za­gad­ką. Zresz­tą nie szło mi wca­le o ści­słość ro­zu­mie­nia. Sam dźwięk ry­mów i mu­zycz­na har­mo­nia mia­ry wier­szo­wej tyle dla mnie mia­ły uro­ku, a wier­sze same przez się tak ja­koś lgnę-" ły w pa­mię­ci: że nie ucząc się umia­łem ich ko­pa­mi, a po­wta­rza­nie ich sa­me­mu so­bie, czy to w sło­wach, czy tyl­ko w my­śli, sta­ło mi się pra­wie na­ło­giem. Że zaś koń­czy­ło się za­zwy­czaj memi wła­sne­mi do­dat­ka­mi? w tym sa­mym to­nie i mia­rach, (cho­ciaż wca­le bez związ­ku z ich tre­ścią), przy­zwy­cza­iłem się po­wo­li wszyst­kie moje naj­po­spo­lit­sze my­śli ukła­dać w rymy i mia­ry wier­szo­we. Aż na­ko­niec, bez naj­mniej­sze­go wy­obra­że­nia o pra­wi­dłach i pra­wach kom­po­zy­cyi, ale wprost tyl­ko przez na­śla­dow­nic­two for­my, za­czą­łem sam skła­dać wier­sze. Mó­wię skła­dać, bo skła­da­łem je tyl­ko w my­śli, nie umie­jąc sam jesz­cze na pa­pie­rze na­pi­sać. Dyk­to­wa­łem je więc za­zwy­czaj co­raz bar­dziej ko­cha­nej pan­nie Re­gi­nie, a i skła­da­łem je też naj­ła­twiej sie­dząc przy niej na ła­wecz­ce przed gan­kiem, i wpa­tru­jąc się z nią ra­zem w gwiaz­dy, albo w ów­cze­sną ko­me­tę, a naj­czę­ściej w ja­sne jej oczy. Tym spo­so­bem, po prze­czy­ta­niu "My­sze­idy" Kra­sic­kie­go, za­czą­łem za­raz w my­śli ukła­dać "Pig­me­idę, " to jest woj­nę Pig­me­jów z żó­ra­wia­mi, o czerń nie wiem już zkąd wie­dzia­łem Chcąc zaś przy­tem wier­sze prze­nieść na pa­pier, tak się gor­li­wie wzią­łem do na­uki pi­sa­nia, że w bar­dzo krót­kim prze­cią­gu cza­su, na li­nio­wa­nym przez pan­nę Re­gi­nę pa­pie­rze, mo­głem już sam jako tako kom­po­zy­cye moje na­ba­zgrać. Sta­ło się to też je­dy­ną, pra­cą moją i na­uką z ocho­ty; bo wszyst­kie­go in­ne­go uczy­łem się tyl­ko z obo­wiąz­ku, i to może naj­wię­cej dla przy­po­do­ba­nia się pan­nie Re­gi­nie, któ­ra mie za­chę­ca­ła do tego, i przed do­brem wy­da­niem wszyst­kich lek­cyj ba­wić się ze mną nie chcia­ła.

Tak prze­szło lato, je­sień i zima z r. 1811 na 1812, a po­etyc­ka sła­wa moja w tym cza­sie roz­nio­sła się sze­ro­ko po ca­łej pa­ra­fii, je­że­li na­wet nie po za jej gra­ni­ce. Sze­rzył ją mia­no­wi­cie sam p. Skrzy­dlew­ski, któ­ry może przez pa­mięć przy­ja­cie­la swo­je­go Ja­siń­skie­go, był, cho­ciaż nie li­te­ra­tem, ale nie­zmier­nym lu­bow­ni­kiem wier­szy, i mu­siał moje uwa­żać za do­bre, kie­dy je prze­pi­sa­ne przez pan­nę Re­gi­nę wo­ził z sobą i czy­ty­wał w są­siedz­twie. Wie­dzia­łem o tem od pan­ny Re­gi­ny, a zaś wpływ i sku­tek tej sła­wy czu­łem zwłasz­cza z wiel­ką ra­do­ścią w obej­ściu się ze mną są­sied­nich pa­nie­nek, któ­re wca­le in­a­czej niż mego ko­le­gę Ta­de­usz­ka, albo jak mnie sa­me­go przed­tem, trak­to­wa­ły mię i ob­sy­py­wa­ły wzglę­da­mi, za co ja zno­wu przez wdzięcz­ność pi­sa­łem wier­sze na po­chwa­łę każ­dej. Oj­ciec mój nie rad był z tego, i owszem bo­jąc się, wi­dać, jako czło­wiek ro­zum­ny, aże­by te po­chwa­ły i wzglę­dy nie za­wró­ci­ły mi gło­wy, po­wta­rzał mi cią­gle, pa­mię­tam, że wier­sze są tyl­ko za­baw­ką a nie na­uką; że piesz­czo­ty są tyl­ko grzecz­no­ścią dla dziec­ka, a wię­cej jesz­cze dla jego ro­dzi­ców; ale że po­trze­ba się uczyć rze­czy po­waż­nych, aby mieć chleb, sza­cu­nek i życz­li­wość lu­dzi. Do­pie­ro gdy raz xiądz Pre­fekt i Pro­fes­sor wy­mo­wy z Bo­ran, X. Mar­ty­nian Ko­mar, po­waż­ny i po­wa­ża­ny po­wszech­nie czło­wiek i ka­płan, bę­dąc ro­dzi­ca­mi mo­je­mi na obie­dzie u pań­stwa Skrzy­dlew­skich, po­ka­za­ne mu wier­sze moje po­chwa­lił i do dal­sze­go po­stę­pu w nich za­chę­cił: oj­ciec mój tak­że prze­stał je lek­ce­wa­żyć, przy­najm­niej w roz­mo­wie ze mną; cho­ciaż nig­dy nie od­stą­pił od tego, że na­uka rze­czy po­waż­nych, jak do ży­cia tak i do wier­szy na­wet, jest naj­przód nie­odbi­cie po­trzeb­ną. Mat­ka zaś cie­sząc się bez­wa­run­ko­wo obec­nem mo­jem po­wo­dze­niem i sła­wą, po­dwa­ja­ła mi tyl­ko do­wo­dy czu­ło­ści i przy­wią­za­nia.

Tym spo­so­bem po­ezya, od sa­me­go po­cząt­ku, sta­ła się dla mnie źró­dłem no­wych tyl­ko uro­ków i roz­ko­szy ży­cia. A nie po­wiem, żeby i w dal­szym jego cią­gu go­rycz jaka wy­pły­nąć z niej mia­ła. Owszem, wszyst­kie naj­mil­sze i naj­szczę­śliw­sze chwi­le, wy­pad­ki i sto­sun­ki, z niej to lub przez nią wzię­ły zwy­kle po­czą­tek; li­cząc w to i ten słod­ki i bra­ter­ski sto­su­nek z tobą, moja naj­droż­sza sio­strzycz­ko! któ­ry jak­by gwiaz­dzi­stą klam­rą cykl po­dob­nych daw­niej­szych za­my­ka, a żal po nich i tę­sk­no­tę osła­dza; tak, że je na twój roz­kaz wzna­wia­jąc w pa­mię­ci, czu­ję w ser­cu jak­by ostat­nią po­cie­chę Ossy­ana, gdy już nad brze­giem gro­bu, osa­mot­nio­ny i śle­py, o dniach swo­jej szczę­śli­wej mło­do­ści o jej bo­ha­ter­skich to­wa­rzy­szach, przed uko­cha­ną Mal­wi­ną wspo­mi­nał i opo­wia­dał.

Ale że ce­lem tych wspo­mnień mają być same tyl­ko wra­że­nia i sto­sun­ki, po­śred­nio lub bez­po­śred­nio z po­ezyą zwią­zek ma­ją­ce: po­mi­jam więc mil­cze­niem cały pe­ry­od wej­ścia i po­by­tu u nas Fran­cu­zów w r. 1812, pod­czas któ­re­go wszyst­kich my­śli i ser­ca zwró­ci­ły się ku cze­mu in­ne­mu, a i dzie­cin­na Muza moja śród orę­ża za­mil­kła. Wpraw­dzie i na dzie­cin­ną du­szę wra­że­nia te po­tęż­ny wpływ mia­ły; ale czyż­bym je dzi­siaj mógł do­kład­nie przy­po­mnieć albo ob­li­czyć? cho­ciaż nie­któ­re chwi­le i wy­pad­ki tak żywo i tak ja­sno sto­ją mi przed oczy­ma, jak gdy­by się wczo­raj zda­rzy­ły. Tak np. pa­mię­tam wra­że­nie przy wi­dze­niu pierw­sze­go uła­na, ja­kie­goś An­drze­jew­skie­go z 9-go pół­ku, któ­ry wziąw­szy mię na sio­dło, ga­lo­po­wał ze mną po dzie­dziń­cu, i róż­ne sztu­ki cho­rą­giew­ką wy­ra­biał. Ale też nie­mniej wy­raź­nie, nie­ste­ty, pa­mię­tam i póź­niej­sze ra­bun­ki ma­ro­de­rów fran­cuz­kich; i nie­bez­pie­czeń­stwo ży­cia ojca, kie­dy go je­den z nich chciał po pi­ja­ne­mu za­strze­lić, aż go za­le­d­wie obro­ni­li dru­dzy; i kil­ko­ty­go­dnio­we po­tem tu­ła­nie się po la­sach, wraz z wie­lu są­siad­ka­mi i dzieć­mi, w licz­bie któ­rych była też i Re­gin­ka. Mat­ka moja była w tym cza­sie cho­rą; ona więc wraz z sio­strą moją, i z czu­ło­ścią sio­stry, czu­wa­ła mia­no­wi­cie nade mną. Ja zaś, w prze­wi­dy­wa­niu cią­głem na­pa­ści, i prze­my­śli­wa­jąc wza­jem o jej obro­nie, tak na­ko­niec znie­na­wi­dzi­łem Fran­cu­zów, że na­wet po fran­cuz­ku uczyć się nie chcia­łem. Do­sta­li­śmy się wre­ście do mia­stecz­ka Hol­szan, gdzie miesz­cząc się na pod­da­szu w sta­rym zam­ku nie­gdyś Xią­żąt Li­tew­skich, ży­li­śmy li­te­ral­nie su­chym chle­bem i wodą, kie­dy mle­ka w mia­stecz­ku za­bra­kło; aż na­ko­niec, do­staw­szy za­ło­gę, w po­ło­wie Sierp­nia wró­ci­li­śmy domu.

Za­ło­gą tą był żoł­nierz Ko­złow­ski… z Le­gii Nad­wi­ślań­skiej, któ­ry od­był kam­pa­nię Hisz­pań­ską, a po­lu­biw­szy mię bar­dzo, opo­wia­da­nia­mi swo­je­mi o niej, i śpie­wa­niem mi pio­snek żoł­nier­skich, wpły­nął nie­zmier­nie na ima­gi­na­cyą moję i uśpio­ną wenę roz­bu­dził. Do­tąd nie mogę wi­dzieć żyt­nich me­diów na polu, albo smu­kłej brzo­zy pła­czą­cej, z roz­wie­szo­ne­mi ga­łęź­mi do nie­mi, że­bym wnet nie przy­po­mniał Hisz­pa­nów, w krót­kich czar­nych płasz­czach, albo pięk­nych czar­no­okich Hisz­pa­nek, otu­lo­nych w dłu­gie man­tyl­le, do któ­rych je przy­rów­ny­wał Ko­złow­ski. Gdy zaś ten razu jed­ne­go – do­wie­dziaw­szy się, że Fran­cu­zi w Bo­ra­nach ra­bu­ją Ko­ściół i mia­stecz­ko, i że je­den z nich dla igrasz­ki za­strze­lił sta­rusz­ka ko­wa­la – po­le­ciał tam oklep na ko­niu, z ka­ra­bi­nem w ręku, na po­moc ta­mecz­ne­mu za­ło­dze, ko­le­dze swe­mu, i ze­braw­szy z nim ra­zem miesz­czan, nie tyl­ko ma­ro­de­rów wy­pę­dził, lecz nad­to, wy­mie­rza­jąc spra­wie­dli­wość do­raź­ną, sam, z ka­ra­bi­na tak­że, za­bój­cę tru­pem po­ło­żył; ja tak by­łem unie­sio­ny tem i ucie­szo­ny, że na cześć tego bo­ha­ter­skie­go czy­nu uło­ży­łem dla nie­go pio­sen­kę, na wzór tych, któ­re mi śpie­wał, a z któ­rej on na­wza­jem tak był ura­do­wa­ny, że nie tyl­ko jej się sam na pa­mięć na­uczył, ale mi obie­cy­wał, że półk cały śpie­wać ją bę­dzie. Pa­mię­tam do­tąd dwie ostat­nie stro­fy, i przy­to­czę je tu­taj dla oso­bli­wo­ści.

Do­brze tak, Fran­cu­zie, to­bie,

Do­brze to­bie tak! Nie bę­dzie stał na twym gro­bie

Świę­ty krzy­ża znak.

Cia­ło two­je jak pies zgni­je,

Ty synu czar­tow­ski!

A ja wo­łam: nie­chaj żyje

Bo­ha­ter Ko­złow­ski!

Wier­sze te, pa­mię­tam do­brze, ukła­da­łem pła­cząc rzew­nie nie tyle z żalu, co ze zło­ści i z nie­na­wi­ści Nie­na­wiść ta tak się sta­ła pa­nu­ją­cą we mnie, że do­pie­ro pod­czas rej­te­ra­dy, gdy nie­raz by­łem strasz­ne­go losu jeń­ców, uczu­cie to nie­na­wi­ści ustą­pi­ło miej­sca nie­mniej głę­bo­kiej li­to­ści, i zwró­ci­ło się samo w od­mien­nym kie­run­ku.

We Wrze­śniu, szko­ły w Bo­ra­nach zo­sta­ły otwar­te jak zwy­kle, i ja w nich, ra­zem z Ta­de­usz­kiem Skrzy­dlew­skim, i pod zwierzch­nic­twem te­goż p. Ada­ma Ba­ra­no­wi­cza, roz­po­czą­łem za­wód stu­den­ta klas­sy pierw­szej. Nie­dłu­go to jed­nak trwa­ło; bo wnet zbli­ża­ją­ca się znów gro­za woj­ny roz­pro­szy­ła uczniów, któ­rych ro­dzi­ce, jak mnie moi, na­po­wrót do do­mów za­bra­li. Wrze­sień więc na­stęp­ne­go, 1813 roku, był wła­ści­wie po­cząt­kiem mo­ich nauk szkol­nych. A że wpływ ich gra waż­ną rolę tak w dzie­jach po­etycz­ne­go kształ­ce­nia się mo­je­go, jak i po­etycz­nych sto­sun­ków na przy­szłość, któ­re są głów­nym przed­mio­tem tych wspo­mnień: prze­to i ob­szer­niej­szą wzmian­kę temu no­we­mu pe­ry­odo­wi mego ży­cia ( 1813 – 1820) za­mie­rzam w tem miej­scu po­świę­cić. Wprzód jed­nak chcę do­dać słów parę o lo­sie tych dwóch pia­stu­nek-stró­żek pierw­szych mo­ich po­etyc­kich wra­żeń i ma­rzeń, o któ­rych wy­żej wspo­mnia­łem.

Cha­rak­ter i uspo­so­bie­nie ich obu, były jak gdy­by prze­po­wied­nią przy­szłe­go ich losu. Pan­na Re­gi­na, ubo­ga i sie­ro­ta bez mat­ki, ule­ga­jąc zwłasz­cza wpły­wo­wi ojca i bra­ci, ( bo opie­ku­no­wie jej, pań­stwo Skrzy­dlew­scy, zu­peł­ną jej zo­sta­wia­li swo­bo­dę), po­szła za mąż za jed­ne­go z są­sia­dów, dzie­dzi­ca po­rząd­nej wio­ski, ale któ­ry wła­śnie dla tego, że miał być jej dzie­dzi­cem, w szko­łach uczyć się nie chciał, i skoń­czył je na klas­sie czwar­tej; osiadł­szy zaś niby na go­spo­dar­stwie, hu­lał tyl­ko, po­lo­wał, pił i grał w kar­ty; aż na­ko­niec za­ko­chał się śmier­tel­nie w pan­nie Re­gi­nie… jej są­dzi­li, że go wpływ jej po­skro­mi i upa­mię­ta: ale sama ona tyl­ko, nie­ste­ty, sta­ła się smut­ną ofia­rą głup­stwa, bru­tal­stwa, i dzi­wactw ist­ne­go pół­wa­ry­ata, któ­ry w lat kil­ka wtrą­cił ją do gro­bu. Mał­go­sia zaś, sama ma­jęt­na, po­szła za gło­sem ser­ca, i wy­braw­szy czło­wie­ka, któ­ry wła­śnie na­ten­czas za­wód pra­cy chlub­nie za­czy­nał, do­ży­ła z nim naj­szczę­śli­wiej zło­te­go we­se­la; i dziś jesz­cze, kie­dy to pi­szę, cho­ciaż już wdo­wa po nim, żyje w po­oj­cow­skim ma­jąt­ku, na ło­nie licz­nej i za­cnej ro­dzi­ny, oto­czo­na sza­cun­kiem i życz­li­wo­ścią po­wszech­ną, i za­cho­wu­jąc sama, w osiem­dzie­sią­tym prze­szło roku ży­cia, całą świe­żość umy­słu, a po­kój i po­go­dę ser­ca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: