- W empik go
Wspomnienia z przeszłości opowiadane Deotymie - ebook
Wspomnienia z przeszłości opowiadane Deotymie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 543 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LIST DO REDAKTORKI KRONIKI RODZINNEJ.
1880 Stycznia 1.
Jak niegdyś przed dwunastu laty, podając do pisma Pani pierwszy mój "List z Podróży, " tak i dziś czuję się w obowiązku poprzedzić kilku słowami nowy ten szereg "Wspomnień z Przeszłości", który znów na żądanie Pani do Kroniki Rodzinnej przesyłam. Cel ich wprawdzie sam tytuł już wykazuje, ale naturę i granice przedmiotu, powód chyba może wyjaśnić. Otóż powodem tym był najprzód wiersz Deotymy do mnie, umieszczony w Bibliotece Warszawskiej, a wzywający mię, w imię ogółu, do napisania życia Mickiewicza. Odpowiedziałem, co czułem, że byłby to zamiar nad moje siły; i z tej to odpowiedzi dopiero wyniknął pierwszy pomysł, plan i program niniejszych opowiadań. Pozwolisz więc Pani, że przytoczę tu najprzód ową moję:
"Odpowiedź Deotymie. "
Jest słowo-potęga, co z danym rozkazem,
I siłę spełnienia dać umie zarazem:
Tem dla mnie jest twe, Deotymo!
Lecz słońce, choć samo wciąż gore jak latem,
Nie zawsze jednako panuje nad światem:
Ach! przemódz nie może nad, zimą.
I dość w niej dla ziemi niebieskiej dobroci,
Że mgły jej rozproszy, że chmury ozłoci,
Że mrok jej rozjaśni jak tęcza.
O! wieszczko natchniona! siostrzyczko ty droga!
To wszystko, przez ciebie zesłane od Boga,
Brat tobie nad grobem zawdzięcza.
Lecz darmo! nie ludziom z naturą pospołu
Chcieć myślą i sercem odkwitać z popiołu,
Jak młodość odzyskać na lice.
A czyżby i zapał sam starczył – by kara
Nie spadła na śmiałka, co skrzydłem Ikara
Nad siłby swych sięgnął granice?
Kto z ludzi dopatrzył, drogami jakiemi
Natchnienie na wieszcza zstępuje na ziemi,
Lub gieniusz gwiazdą nań spada?
Kto z ludzi obliczył wpływ pieśni, jak słońca,
Gdy wszedłszy jak ono, ożywcza, świecąca,
Nad światem dusz gore i włada?
O! córko natchnienia! któż nad cię na świecie
Tajemnic tych mógłby być świadom? A przecie,
Rzecz prawdę! – czy znasz ty je sama?
A jeśliż ich w sobie dociekasz daremnie,
O! pomyśl, czy możesz wymagać odemnie
Dziejów natchnień i pieśni Adama?
I cóż ztąd, żem świadek jej świtu i wschodu,
Jak niebios zjawiskiem, współ z rzeszą narodu,
Zachwycał się, cieszył, lub durniał?
Ach! jednej jam chyba nie próżen zasługi, (Co przez cię i dla cię poczuwam raz drugi),
Żem wielbić i kochać go umiał.
A jeśliż jak w ziemi od słońca promieni,
Z tych uczuć, podobne do drogich kamieni
Wspomnienia, się w duszy złożyły:
Zamierzchłe mgłą czasu, owiane żałobą,
Na głosby twój chyba wstać mogły przed tobą,
Jak duch wywołany z mogiły.
Boś ty jest najmłodsza z tej wielkiej plejady
Gwiazd pieśni ojczystej, co za nim szła w ślady,
Pod barwą i godłem tem samem.
A jako cykl przezeń zaczęty – Ty kończysz,
Tak w życiu i sercu też mojem się łączysz
Jak siostra rodzona z Adamem.
Bo jako On niegdyś, u dni mych rozwicia,
Dał pierwszy mi poczuć poezyą życia,
Przez wyższość i przyjaźń swą, bratnią:
Tak dzisiaj u kresu, po długich lat próbie,
Przez ciebie ja znowu odczuwam i w tobie
Tęż samą pociechę – ostatnią.
Więc jako bezsilny już wojak, co krzyże
I kule z ran swoich na jedną nić niże,
By je na ołtarzu zawiesić:
Gdy żądasz – obaczę – czy gwoli twej chęci,
Jak iskier w popiele, nie zdołam w pamięci
Dawnych wspomnień odgarnąć i wskrzesić.
A gdybyś z nich może, jak z żywych postaci,
Poznając chór zgasłych śpiewaków, twych braci,
I duch ich poznała wyraźniej:
Jak lampa przed zgonem, tą, myśląbym ożył,
Że płacąc dług serca, i jam też wam złożył
Hołd, wart ich i twojej przyjaźni.
Ostatnia strofa wiersza zawiera i wyraża zarazem cały właściwy program i cel niniejszych opowiadań. Chcę opowiedzieć przyjaciółce-poetce, niektóre szczegóły i wspomnienia o przyjaciołach – poetach, towarzyszach życia i pracy, w przewrótowej epoce poezyi naszej, i do poezyi tylko wyłącznie i jedynie odnoszące się. Że zaś na brak podobnych wspomnień z epok przeszłych, słyszymy utyskiwania powszechne: zdawałoby się, że chcący brak ten choć w części wedle sił i możności zapełnić, nie powinienby się obawiać zarzutu samochwalstwa czy samolubstwa, a tem mniej ściągnienia przez to na siebie czyjejś nienawiści i obelg. Nauczony jednakże smutnem doświadczeniem, czuję się zmuszonym niejako zabezpieczyć się przeciw nim z góry, powtarzając raz jeszcze wyraźnie, że nie są to ani historyczne, ani literackie studya; ani dokładne biografie pojedyńczych osób; ani krytyczne sądy i rozbiory ich pism, działalności lub wpływu; ale wprost własne moje osobiste wspomnienia, z przyjacielskich lub towarzyskich z nimi stosunków, na tle zwykłego codziennego życia; z których przyszły historyk lub malarz epoki, będzie mógł chyba może skorzystać o tyle, o ile opisujący jaką kampanię strategik, z opowiadań prostego żołnierza, który sam miał w niej udział i bohaterów jej na własne oczy oglądał.
Doświadczenie zaś, o którem napomknąłem wyżej, przyszło mi z powodu moich "Listów z Podróży" znajomych czytelnikom Kroniki Rodzinnej, jako w niej najprzód w ciągu wielu lat ogłaszanych. Jeden z grona upatentowanych gazeciarskich krytyków i recenzentów warszawskich, pan Piotr Chmielowski, nie znalazłszy w tych listach, czego ja bynajmniej pisać nie myślałem, to jest, jak się wyraził: ani "wspaniałego obrazu społecznego rozwoju ludów, stojących na czele oświaty; " ani "uwag nad wytworami rolnictwa, przemysłu, handlu; nad skarbami wiedzy i sztuki; ani nad ich ogólnem cywilizacyjnem znaczeniem, " i t… d.; nie znalazłszy nic z tego wszystkiego, zmieszał autora, jak to mówią, z błotem, i to w tonie, jakiego dotąd przykładu w piśmiennej u nas krytyce nie było, i nikt pewnie w przyzwoitem towarzystwie nie słyszał. To też sprawdziło się przysłowie, które mówi: "W zbytku trucizny bywa antidotum. " Zamach stał się przemachem, i uchybił celu. Mnie samego nie dotknął, nie obraził nawet, a wywołał cały szereg protestacyj: już to ze strony pojedyńczych osób, znanych chlubnie tak w piśmiennictwie jak i w społeczeństwie naszem; już ze strony najpoważniejszych organów prassy, tak w Warszawie, jak i gdzieindziej. Jedno z tych pism scharakteryzowało dobitnie ton owej recenzyi, mówią: "Na każdej karcie zniewaga; w każdym zarzucie cynizm? a oraz odgadło i wyświeciło jej powód, dodając dalej: "W autorze Listów chciał krytyk uderzyć na tę świetną tradycyą związku serc i duchów, otaczającą kolebkę romantyzmu; chciał poniżyć i skalać to, co było najpiękniejszą chwilą w rozwoju duchowym kilku pokoleń", ( N. 263 Gazety Polskiej, z d. 22 Listopada, 1878 r. J. Ze zaś ta chwila właśnie stanowi przedmiot opowiadań niniejszych, łatwo przewidzieć, że taż sama przeciw niej pozytywna niechęć, nie zaniedba objawić się podobnież, jak się z powodu "Listów" objawiła. Za całą więc odpowiedź, tak za przeszłość jak i na przyszłość, pozwalam tu sobie przytoczyć wyjątek z prawideł, będących niegdyś obowiązującem prawem dla uczestników właśnie owej chwili w Wilnie, i które dla nich w dalszym ciągu życia obowiązującemi być nigdy nie przestały.
"Jeżeli kto naruszy twoję łagodność, znieś cierpliwie i bądź spokojny. Jeśli cię dotkliwiej obrazi, przebacz mu. Jeśli natrętnik dalej się uniesie, ulituj się jeszcze nad jego nierozsądkiem, przebacz mu jeszcze, i proś go jeszcze aby się upamiętał, i nie używaj nigdy gwałtownego odporu, chyba w przypadku napaści i niebezpieczeństwa. "
Ze zaś napaść w tym razie niebezpieczeństwem, Bogu dzięki, nie grozi: odporu więc nie używałem i używać nie będę.
Te zaś słów kilka zwracam wyłącznie do czytelników dobrej wiary, pod których sąd rzecz samą oddaję.
A. E. Odyniec.
POSTSCRIPTUM.
(1 Maja 1884 r.).
Dla czytelników tejże kategoryi, to jest, nie przesądzających, ani posądzających z góry autora, na mocy własnych swoich kombinacyj lub domysłów krytycznych; ale radych jednakże mieć niejaką rękojmię prawdziwości tego, co pisze: – – pozwalam sobie, przy osobnem wydaniu niniejszych "Wspomnień z Przeszłości, " poprzedzić je przytoczeniem wyjątku z listu do mnie przyjaciela mojego, Ignacego Domeyki, który ze wszystkich dziś jeszcze żyjących na świecie, (choć na drugiej jego półkuli), jako uczestnik i świadek wszystkich właśnie tych chwil i zdarzeń, które przedmiot niniejszych "Wspomnień" stanowią, jest niewątpliwie najwłaściwszym sędzią, o ile się w nich istotna, owoczesna prawda odbija. Oto są te jego słowa:
Santjago 24 Lipca 1883 r.
Drogi mój Edwardzie!
"Z wielką rozkoszą odebrałem twój list majowy, który przyniósł mi nasze Zielone Świątki, tak zawsze piękne, tak urocze! Tem piękniejsze dziś dla mnie ich przypomnienie, kiedy od dwóch miesięcy mamy tu słotę i chłód, a słońce zaledwie raz na tydzień, na krótki czas się pokaże. Ręce krzepną w pisaniu, choć część mego ogrodu, magnolie, ficus i palmy, tak zielone, jak były latem; tylko jabłonie i inne z naszych sadów przybylce, stoją obnażone, jakby z tęsknoty za krajem, a górujący nad niemi dąb, zdaje się je pocieszać, choć i sam nie lepiej wygląda, z poschłym liściem, i poczerniały. Nie wesoła to pora; wieczorami więc przy kominie, czytam waszą "Kronikę, " "Czas, " lub stare dzieje naszego narodu. A i Adam tuż przy mnie, i ty, i Bohdan, i Stefan, i Zygmunt; a na przemian i Kochanowskich, i Górnickiego, i Karpińskiego, i Krasickiego z mojej biblioteczki do siebie zapraszam. Nie dziw tedy, że w tak dobrem towarzystwie i północ mnie często przy gasnącem ognisku zdybie.
"Owóż nie jedną godzinę, czytając w Kronice twoje "Wspomnienia z Przeszłości, " mile przemarzyłem, i chciwie wyglądałem dalszego ich ciągu. Czyż tylko pojmie je tak dzisiejsza młodzież, jak ja dziś stary je pojmuję? Wierny jest w nich i wydatny, chociaż nie tak jaskrawy, jakby tego sobie może życzyli tegocześni noweliści, koloryt owego czasu. Osoby i czyny, jak je widzieliśmy; pogoda i spokój w sercu, chociaż umysł zagrzany…. Wiara i Miłość wzajemna, budziły i utrzymywały Nadzieję.
"Rzecz to prawie do niepojęcia, co się dzieje z pamięcią na starość. Nie wiem, czy i ty tego doświadczasz? To, co się niedawno, od trzech, od dziesięciu czy dwudziestu lat stało; na co patrzałem, co słyszałem; co mię dziś jeszcze zasmuci, czy zaboli; złe, czy dobre; łatwiej się jakoś i prędzej zapomina, niż to, co się bardzo dawno działo. I kiedy myślę o naszych przed
50 laty czasach, to cała prawie półwiekowa przeszłość od naszego rozstania się, tak mi się wydaje pustą, momentalną, jak gdyby pięćdziesiątfuntowa bomba, z Krupowego działa wyrzucona, przeleciała przed oczyma mojemi; i tylko widzę ludzi i ziemię z owych czasów, jakby dziś na jawie, i tak żywo, wyraźnie, że gdybym był malarzem, odmalowałbym najdokładniej postacie, rysy każdego człowieka, i obrazy nie jednej wioseczki; nie zapominam imion, nawet wielu dziecinnych wypadków, które sam nie wiem, jak mi zostały w pamięci.
"To też, kochany mój druhu, z owej przyczyny nikt może, z większą ode mnie pewnością, nie może powiedzieć i zaręczyć, że twoje "Wspomnienia z Przeszłości" są wierne, wskrzeszające ludzi i wypadki, po prostu, jak były. Musi być i dla ciebie miło pisać te wspomnienia, kiedy dla mnie czytać je tak przyjemnie. "
Twój Żegota.I.
Do ósmego roku życia, nie wiem czy jakie wiersze czytałem: chyba tylko "Kolędę dla małych dziatek" o różczce, ktorą "Duch Święty dziateczki bić radzi, " będącą integralną częścią ówczesnego elementarza, na którym, w piątym roku życia i w ciągu pięciu tygodni, matka moja nauczyła mnie czytać, na niespodziankę dla ojca, który na ten czas właśnie z domu na sejmiki wyjechał. Odtąd czytałem chętnie i skwapliwie co mi tylko wpadło pod rękę, najczęściej nie rozumiejąc co czytam. Ojciec miał tylko xiążki prawne lub historyczne; matka same pobożne; między temi Żywoty Świętych, do których zaglądałem najczęściej. Ale choć nie wiedziałem co to jest poezya, pierwsze moje dzieciństwo, jak teraz przypominam i widzę, było ciągle samą poezyą. Przez lat trzy byłem jedynakiem; przyszedłem zaś na świat po dwóch siostrach, które przed urodzeniem się mojem pomarły. Łatwo więc pojąć jak musiałem być pieszczony i psuty, i to nie przez samych tylko rodziców. Szesnastoletnia siostra, z pierwszego małżeństwa mego ojca, kochała mnie passyami; z nią zaś razem mieszkała czasowo u nas, osierocona po rodzicach, młodsza nieco od niej sąsiadka, Małgosia Kuncewiczówna, śliczna jak Anioł, a od wszystkich rybek i ptasząt weselszego humoru panienka. I ona także kochała mię jak siostra, ale ja ją więcej od siostry. I rzecz dziwna, że wszystko co ma z nią związek, najlepiej z tego czasu dzieciństwa mego pamiętam.
Otóż obie te panienki były zwłaszcza rozmiłowane w słuchaniu bajek; a opowiadała im je również rozmiłowana i niezmordowana w ich ciągłem opowiadaniu, wyprawna panna mojej matki, niegdyś jej piastunka w dzieciństwie, a potem zarządzająca całym naszym domem, panna Kornelia Ręczyńska. Umiała ona doskonale na pamięć całe "Tysiąc nocy i jedna" i "Tysiąc dni i jeden, " i mnóstwo najrozmaitszych czarodziejskich i romansowych powieści, jak np. "Opięknej Meluzynie" i całą Historyą, Świętą, i niezliczone cudowne legendy z Żywotów Świętych, i nakoniec wszystkie baśnie ludowe. Umiejętność tę winna była namiętnemu czytaniu xiążek, których dostarczał jej zwłaszcza starając}' się o jej rękę pan Jan Zabłocki, odziedziczywszy po stryju-proboszczu ogromny zbiór dziel tego rodzaju. A że sam był wielki próżniak i niczem prócz czytania zająć się nie chciał: zjednawszy więc tym sposobem serce niemniej gorliwej literatki, ożenił się z nią i osiadł przy niej u nas na łaskawym chlebie, zamieszkując na folwarku alkierzyk, tuż obok izby drugiego rezydenta, pana Franciszka Ejdziatowicza… byłego porucznika wojsk polskich, przyjaciela mojego" ojca, który kłócąc się wiecznie z sąsiadem o nieład i nieporządek w jego książkach, wziął je wszystkie nakoniec pod straż swą i opiekę, i mnie czasem sto – sowne do czytania wybierał. Otóż w długie wieczory i ranki zimowe, pani Zabłocka zgromadzała zwykle w swoim pokoju wszystkie pokojowe i folwarczne dziewczęta, a także i wszystkie dzieci i małych pastuszków z folwarku, z któremi odmówiwszy najprzód wspólny pacierz, zasadzała je do prząśnicy lub do darcia pierza, a sama, z pończoszką w ręku, rozpoczynała swoje opowiadania panienkom, przy których i ja zawsze byłem nieodstępny, siedząc zwykle u stóp Małgosi, i drąc pierze wraz z pastuszkami. Odbywało się to zazwyczaj przy świetle kominka, lub łuczywa zatkniętego w kominie, a sam ten rodzaj oświetlenia musiał się wiele przyczyniać do podniesienia wrażeń słuchaczy. Bo pamiętam, że nieraz taki mnie strach albo żal ogarniał, słuchając o nieszczęściach lub o niebezpieczeństwach jakiejś heroiny, że drżąc cały albo szlochając, tuliłem się w objęcia Małgosi, która mnie pocieszała i koiła tem zapewnieniem: że to jest wszystko bajka tylko, nie prawda. Mimo to, tak byłem zamiłowany w tych wieczorach i rankach, że codzień o to były spory z matką, która mnie chciała wcześniej zapędzić do łóżka, albo z którego rano uciekałem.
Skutkiem tedy opowiadań tych i tych wrażeń, imaginacya moja od dzieciństwa tak nawykła do bujania samopas w sferze fantazyi i marzeń, że gdy się zbliży wreście czas porządniejszej nauki, rodzice ze mną rady dać nie mogli. Przy jednej tylko Małgosi miałem cierpliwość pisać na woskowanym papierze, bo ona imię tego Uczyła; ale gdy sam ojciec np. chciał mnie uczyć początków gramatyki łacińskiej i arytmetyki aby mnie przygotować do pierwszej klassy w szkołach; Ja tak dalece uwagi skupić nigdy nie mogłem, że za – miast słuchać co mówi, wtedy owszem najczęściej marzyłem o sylfach, gieniuszach, i zaklętych królewnach których uosobieniem była dla mnie Małgosia; albo też w białych znakach liczbowych na czarnej tablicy, szukałem* lub dorabiałem w myśli podobieństwa do różnych przedmiotów; podobnie jak w ruchomych obłokach na niebie; co było zwłaszcza moją szczególniejszą rozrywką, tak, że mogłem całe godziny leżeć na wznak na trawie, nieruchomie wpatrując się w obłoki. Ojciec, który mnie bardzo kochał i pieścił, a wreście z natury łagodny, nie miał siły spróbować grozy. Postanowił więc oddać mię z domu do guwernera w sąsiedztwie. A skłaniało go jeszcze do tego, że dom nasz był zazwyczaj tak gwarny, iżby w nim ani dosyć spokojności dla nauki, ani cichego ustronia dla nauczyciela nie było. Sąsiedztwo nasze było niezmiernie liczne, blizkie i wesołe. Złożone z właścicieli miernej fortuny, ale opływających wtedy w dostatki, z powodu nadzwyczajnych urodzajów i nadzwyczajnych cen na zboże, w skutek potrzebowania jego za granicę, gdzie wojny Napoleońskie o rolnictwie myśleć nie dozwalały; sąsiedztwo to, połączone nawzajem węzłami pokrewieństwa lub ścisłej przyjaźni, bawiło się, jak to mówią, na zabój, zjeżdżając się prawie codziennie w tym lub owym domu, i niestety! dodać potrzeba – grając najczęściej w karty, i to w gry azardowne, jak stos faraon, i t… p.
Dom rodziców moich, częściej niż inne, bywał właśnie miejscem tych zebrań; raz dla tego, że ojciec mój był najstarszy wiekiem w sąsiedztwie, a powtóre że u nas mieszkała Małgosia. Oprócz bowiem rzadkiej urody i zalet charakteru, była ona dziedziczką wcale znacznego posagu, co wszystko przywabiało licznych konkurentów. Zbierano się więc, grano, tańczono, śpiewano, słowem bawiono się – nie wystawnie, ale serdecznie i wesoło. I gdy dziś sobie przypominam te czasy; te gwary, śmiechy, żarty, i figle panieńskie; te stoły zasypane holenderskiem złotem i srebrem; te szeregowe kawalkaty mężczyzn, z moim ojcem na białym koniu na czele; te zimowe kuligi z dzwonkami, przy pochodniach lub pękach łuczywa; kiedy to wszystko przypomnę, a porównam z czasem obecnym: przez porównanie możnaby powiedzieć, że się Arabia Obfita przemieniła w piaszczystą Saharę. We mnie wszakże te ciągłe zjazdy i zabawy, na których byłem zawsze obecny, do czczych marzeń o niebieskich migdałach, dodały jeszcze dwa wcale niepożądane, realne, ziemskie uczucia: namiętną chętkę do kart, i zazdrość względem Małgosi. Czy i to może, jeżeli dostrzegał, skłaniało mego ojca do wydalenia mię na czas jakiś z domu, ja nie wiem; ale to wiem, że gdy się dowiedziałem o tem, oświadczyłem i postanowiłem stanowczo, że się pierwej pójdę utopić, niż dobrowolnie miałbym przystać na to. Wątpię, czy ten mój opór miałby jaki skutek. Ale gdy wnet potem Małgosia zrobiła nakoniec wybór, i wyszła za mąż, za bardzo zacnego i miłego człowieka, p. Marcellego Wojewódzkiego, powietnika i przyjaciela naszego; dom stał mi się tak smutnym po jej z niego wyjeździe, że sam wreście prosiłem ojca, aby względem mnie przyśpieszył.
Tak więc tedy, ledwie w zaczętym ósmym roku ego żywota, a z wiosną roku 1811, wyjechałem z rodzicielskiego domu na naukę – do najbliższych sąsiadów przyjaciół o pół mili tylko od niego. To też zamiast formalnej nauki, spotkała mie tam najprzód nowa miłość, a potem nowa pokusa – do wierszy.
Skład tego domu był arcy-poetyczny. Gospodarzem był p. Krzysztof Skrzydlewski, były oficer artylleryi polskiej, towarzysz i przyjaciel bliski Jakóba Jasińskiego, o którym zawsze czule opowiadać lubił; ożeniony, z dziedziczką tego majątku, Honoratą z Januszewiczów, pełną, cnót i niewypowiedzianej dobroci, chrzestną niegdyś matką mojej matki, a mnie kochającą jak babka. Przy niej mieszkała osiemdziesięcioletnia jej matka, całkiem bogobojności i modlitwom oddana, i siedemnastoletnia synowica, córka brata, Regina, ładna, smukła, czarnooka greczynka, ale jak słowik ze skowronkiem różniąca się całkiem z Małgosią. O ile tamta, żywa i wesoła, żyła tylko śpiewając i Mijając swobodnie w błękitach pogodnej myśli; o tyle ta, marząca i melancholijna, szukała tylko cienia i samotności jak słowik, do którego i z głosu miała podobieństwo. Przy samym też panu domu mieszkał niemniej sędziwy od matki żony ojciec, dawny konfederat Barski, i hodował się rówiennik mój, syn brata, Tadeusz, z którymeśmy się czule kochali, i przeto razem mieliśmy się uczyć. Mistrzem naszym i przewodnikiem był żyjący dziś jeszcze, gdy to piszę, p. Adam Baranowicz, uczeń szkoły Boruńskiej, który skończywszy w niej szóstą klassę, dla zebrania sobie funduszu na koszt pierwszej podróży do uniwersytetu do Wilna, przyjął na rok nauczycielstwo domowe.
Było mi tam dobrze jak w raju. Dom rodzicielski widać było jak na dłoni; mimo to wszyscy domownicy tameczni starali mi się osładzać tęsknotę oddalenia; a wzgląd ten zwłaszcza zjednał mi szczególniej"
szą czułość panny Reginy, jako samej od rodziców dalekiej, a dla której ja też nawzajem najżywsze przywiązanie powziąłem. Że zaś prosiła mię przytem ażebym pilnie się uczył: zatem pan guwerner w tym względzie nie miał mi nic do zarzucenia. Nauka owszem przychodziła mi łatwo, zwłaszcza uczenie się na pamięć; uwagi tylko przy arytmetyce nigdy skupić nie mogłem. Rodzice przyjeżdżali często, a co sobotę i przed każdem świętem przysyłali po mnie: w pogodne zaś dni letnie nad wieczór, panna Regina brała mnie z sobą na spacer do gaiku, na połowie drogi od mego rodzinnego domu, gdzie się z siostrą moją schodziła.
Tak upływał początek mego naukowego zawodu; gdy dnia jednego, (a było to w Maju), położywszy się już spać zauważyłem, że pan guwerner, zamiast się także położyć, zasiada owszem do pisania, ale co weźmie pióro, to znów je położy; co napisze jakie słowo, to zmaże; aż nakoniec zerwawszy się z krzesła, zaczął chodzie wkrąg po pokoju, gadając coś sam do siebie, i ruszając na powietrzu palcami, jakby coś na nich… rachował. Zaciekawiło mię bardzo, co to znaczy? Przyczaiłem się więc jak mogłem, żeby jego uwagi me zwrócić, a sam śledziłem go ciągle oczyma – aż wreście sen je zamknął, nim on to swoje chodzenie zakończył. Me wiem więc jak długo trwało; ale obudziwszy się nazajutrz obaczyłem, że ubrany, jakby się me kładł, siedzi znów przy stoliku, i z pokreślonego strasznie arkusza przepisuje coś na pocztowym złotobrzeżnym papierze, który wtenczas był drogą rzadkością. Udałem zatem znowu że śpię, i patrzałem. On douczył, odczytał sobie wpół-głośno, uśmiechając się machając ręką, (widać że bardzo był kontent), schował papier do szufladki – i wyszedł. Zerwałem się na równe nogi, i bez skrupułu wysunąłem szufladkę, aby wiedzieć, co on to pisał? Mój Boże! mógłżem przewidzieć, że to jest chwila stanowcza w mem życiu która mu cały przyszły kierunek ma nadać!
Były to wiersze; powinszowanie nadchodzących imienin pannie Zofii Korejwiance, pięknej także sąsiadce, naszej, a razem i oświadczenie serdecznych affektów. Nie treść ich, ale sama miara i rymy, tak jakieś czarodziejskie sprawiły na mnie wrażenie, że bosy i w pół nagi, jak byłem, zacząłem klaszcząc w ręce skakać po pokoju, powtarzając je sobie na pamięć. Jakem się ich nauczył, sam nie wiem; ale jakoś przyszło to samo. Nie miałem nic pilniejszego jak powtórzyć je pannie Reginie, od której o nich dowiedzieli się drudzy. Pan guwerner jednakże tak był kontent z mego uwielbienia, że nie tylko mi niedyskretną ciekawość przebaczył, lecz tak mię owszem od tej' chwili pokochał, że miłość ta, przez całe życie niezmienna, jest dziś, jak mi sam w listach swoich powtarza, ostatnią pociechą dziewięćdziesięcioletniego już blizko starca, a którą ja mu nawzajem ze szczerą wdzięcznością odpłacam. Odtąd też stałem się powiernikiem wszystkich jego dawniejszych i nowych utworów poetyckich, zazwyczaj treści miłosnej, i na wzór ich, sani zaraz ułożyłem wiersz takiż do panny Reginy, który tak się widać nawzajem Mistrzowi mojemu podobał, że mię sam odtąd formalnie, nie tyle do uczenia się pensy, co do pisania dalszych wierszy zachęcał, ucząc mię przytem ich miary, średniówek i dobierania rymów. Nie przestając wszakże na wzorach swoich, dat mi zarazem w ręce Kochanowskiego, Krasickiego, Karpińskiego i Knia – żnina, których w dawnych wydaniach posiadał, i sam przy ich czytaniu dopomagał mi do zrozumienia tego, co sam rozumiał wiedział. Nieraz bowiem zdarzały się wiersze, iak np. ten Krasickiego, w Satyrze p… t. Marnotrawstwo.
"Przynoszą trzy Vandyki i cztery Rubense, "
które dla obu nas pozostały zagadką. Zresztą nie szło mi wcale o ścisłość rozumienia. Sam dźwięk rymów i muzyczna harmonia miary wierszowej tyle dla mnie miały uroku, a wiersze same przez się tak jakoś lgnę-" ły w pamięci: że nie ucząc się umiałem ich kopami, a powtarzanie ich samemu sobie, czy to w słowach, czy tylko w myśli, stało mi się prawie nałogiem. Że zaś kończyło się zazwyczaj memi własnemi dodatkami? w tym samym tonie i miarach, (chociaż wcale bez związku z ich treścią), przyzwyczaiłem się powoli wszystkie moje najpospolitsze myśli układać w rymy i miary wierszowe. Aż nakoniec, bez najmniejszego wyobrażenia o prawidłach i prawach kompozycyi, ale wprost tylko przez naśladownictwo formy, zacząłem sam składać wiersze. Mówię składać, bo składałem je tylko w myśli, nie umiejąc sam jeszcze na papierze napisać. Dyktowałem je więc zazwyczaj coraz bardziej kochanej pannie Reginie, a i składałem je też najłatwiej siedząc przy niej na ławeczce przed gankiem, i wpatrując się z nią razem w gwiazdy, albo w ówczesną kometę, a najczęściej w jasne jej oczy. Tym sposobem, po przeczytaniu "Myszeidy" Krasickiego, zacząłem zaraz w myśli układać "Pigmeidę, " to jest wojnę Pigmejów z żórawiami, o czerń nie wiem już zkąd wiedziałem Chcąc zaś przytem wiersze przenieść na papier, tak się gorliwie wziąłem do nauki pisania, że w bardzo krótkim przeciągu czasu, na liniowanym przez pannę Reginę papierze, mogłem już sam jako tako kompozycye moje nabazgrać. Stało się to też jedyną, pracą moją i nauką z ochoty; bo wszystkiego innego uczyłem się tylko z obowiązku, i to może najwięcej dla przypodobania się pannie Reginie, która mie zachęcała do tego, i przed dobrem wydaniem wszystkich lekcyj bawić się ze mną nie chciała.
Tak przeszło lato, jesień i zima z r. 1811 na 1812, a poetycka sława moja w tym czasie rozniosła się szeroko po całej parafii, jeżeli nawet nie po za jej granice. Szerzył ją mianowicie sam p. Skrzydlewski, który może przez pamięć przyjaciela swojego Jasińskiego, był, chociaż nie literatem, ale niezmiernym lubownikiem wierszy, i musiał moje uważać za dobre, kiedy je przepisane przez pannę Reginę woził z sobą i czytywał w sąsiedztwie. Wiedziałem o tem od panny Reginy, a zaś wpływ i skutek tej sławy czułem zwłaszcza z wielką radością w obejściu się ze mną sąsiednich panienek, które wcale inaczej niż mego kolegę Tadeuszka, albo jak mnie samego przedtem, traktowały mię i obsypywały względami, za co ja znowu przez wdzięczność pisałem wiersze na pochwałę każdej. Ojciec mój nie rad był z tego, i owszem bojąc się, widać, jako człowiek rozumny, ażeby te pochwały i względy nie zawróciły mi głowy, powtarzał mi ciągle, pamiętam, że wiersze są tylko zabawką a nie nauką; że pieszczoty są tylko grzecznością dla dziecka, a więcej jeszcze dla jego rodziców; ale że potrzeba się uczyć rzeczy poważnych, aby mieć chleb, szacunek i życzliwość ludzi. Dopiero gdy raz xiądz Prefekt i Professor wymowy z Boran, X. Martynian Komar, poważny i poważany powszechnie człowiek i kapłan, będąc rodzicami mojemi na obiedzie u państwa Skrzydlewskich, pokazane mu wiersze moje pochwalił i do dalszego postępu w nich zachęcił: ojciec mój także przestał je lekceważyć, przynajmniej w rozmowie ze mną; chociaż nigdy nie odstąpił od tego, że nauka rzeczy poważnych, jak do życia tak i do wierszy nawet, jest najprzód nieodbicie potrzebną. Matka zaś ciesząc się bezwarunkowo obecnem mojem powodzeniem i sławą, podwajała mi tylko dowody czułości i przywiązania.
Tym sposobem poezya, od samego początku, stała się dla mnie źródłem nowych tylko uroków i rozkoszy życia. A nie powiem, żeby i w dalszym jego ciągu gorycz jaka wypłynąć z niej miała. Owszem, wszystkie najmilsze i najszczęśliwsze chwile, wypadki i stosunki, z niej to lub przez nią wzięły zwykle początek; licząc w to i ten słodki i braterski stosunek z tobą, moja najdroższa siostrzyczko! który jakby gwiazdzistą klamrą cykl podobnych dawniejszych zamyka, a żal po nich i tęsknotę osładza; tak, że je na twój rozkaz wznawiając w pamięci, czuję w sercu jakby ostatnią pociechę Ossyana, gdy już nad brzegiem grobu, osamotniony i ślepy, o dniach swojej szczęśliwej młodości o jej bohaterskich towarzyszach, przed ukochaną Malwiną wspominał i opowiadał.
Ale że celem tych wspomnień mają być same tylko wrażenia i stosunki, pośrednio lub bezpośrednio z poezyą związek mające: pomijam więc milczeniem cały peryod wejścia i pobytu u nas Francuzów w r. 1812, podczas którego wszystkich myśli i serca zwróciły się ku czemu innemu, a i dziecinna Muza moja śród oręża zamilkła. Wprawdzie i na dziecinną duszę wrażenia te potężny wpływ miały; ale czyżbym je dzisiaj mógł dokładnie przypomnieć albo obliczyć? chociaż niektóre chwile i wypadki tak żywo i tak jasno stoją mi przed oczyma, jak gdyby się wczoraj zdarzyły. Tak np. pamiętam wrażenie przy widzeniu pierwszego ułana, jakiegoś Andrzejewskiego z 9-go półku, który wziąwszy mię na siodło, galopował ze mną po dziedzińcu, i różne sztuki chorągiewką wyrabiał. Ale też niemniej wyraźnie, niestety, pamiętam i późniejsze rabunki maroderów francuzkich; i niebezpieczeństwo życia ojca, kiedy go jeden z nich chciał po pijanemu zastrzelić, aż go zaledwie obronili drudzy; i kilkotygodniowe potem tułanie się po lasach, wraz z wielu sąsiadkami i dziećmi, w liczbie których była też i Reginka. Matka moja była w tym czasie chorą; ona więc wraz z siostrą moją, i z czułością siostry, czuwała mianowicie nade mną. Ja zaś, w przewidywaniu ciągłem napaści, i przemyśliwając wzajem o jej obronie, tak nakoniec znienawidziłem Francuzów, że nawet po francuzku uczyć się nie chciałem. Dostaliśmy się wreście do miasteczka Holszan, gdzie mieszcząc się na poddaszu w starym zamku niegdyś Xiążąt Litewskich, żyliśmy literalnie suchym chlebem i wodą, kiedy mleka w miasteczku zabrakło; aż nakoniec, dostawszy załogę, w połowie Sierpnia wróciliśmy domu.
Załogą tą był żołnierz Kozłowski… z Legii Nadwiślańskiej, który odbył kampanię Hiszpańską, a polubiwszy mię bardzo, opowiadaniami swojemi o niej, i śpiewaniem mi piosnek żołnierskich, wpłynął niezmiernie na imaginacyą moję i uśpioną wenę rozbudził. Dotąd nie mogę widzieć żytnich mediów na polu, albo smukłej brzozy płaczącej, z rozwieszonemi gałęźmi do niemi, żebym wnet nie przypomniał Hiszpanów, w krótkich czarnych płaszczach, albo pięknych czarnookich Hiszpanek, otulonych w długie mantylle, do których je przyrównywał Kozłowski. Gdy zaś ten razu jednego – dowiedziawszy się, że Francuzi w Boranach rabują Kościół i miasteczko, i że jeden z nich dla igraszki zastrzelił staruszka kowala – poleciał tam oklep na koniu, z karabinem w ręku, na pomoc tamecznemu załodze, koledze swemu, i zebrawszy z nim razem mieszczan, nie tylko maroderów wypędził, lecz nadto, wymierzając sprawiedliwość doraźną, sam, z karabina także, zabójcę trupem położył; ja tak byłem uniesiony tem i ucieszony, że na cześć tego bohaterskiego czynu ułożyłem dla niego piosenkę, na wzór tych, które mi śpiewał, a z której on nawzajem tak był uradowany, że nie tylko jej się sam na pamięć nauczył, ale mi obiecywał, że półk cały śpiewać ją będzie. Pamiętam dotąd dwie ostatnie strofy, i przytoczę je tutaj dla osobliwości.
Dobrze tak, Francuzie, tobie,
Dobrze tobie tak! Nie będzie stał na twym grobie
Święty krzyża znak.
Ciało twoje jak pies zgnije,
Ty synu czartowski!
A ja wołam: niechaj żyje
Bohater Kozłowski!
Wiersze te, pamiętam dobrze, układałem płacząc rzewnie nie tyle z żalu, co ze złości i z nienawiści Nienawiść ta tak się stała panującą we mnie, że dopiero podczas rejterady, gdy nieraz byłem strasznego losu jeńców, uczucie to nienawiści ustąpiło miejsca niemniej głębokiej litości, i zwróciło się samo w odmiennym kierunku.
We Wrześniu, szkoły w Boranach zostały otwarte jak zwykle, i ja w nich, razem z Tadeuszkiem Skrzydlewskim, i pod zwierzchnictwem tegoż p. Adama Baranowicza, rozpocząłem zawód studenta klassy pierwszej. Niedługo to jednak trwało; bo wnet zbliżająca się znów groza wojny rozproszyła uczniów, których rodzice, jak mnie moi, napowrót do domów zabrali. Wrzesień więc następnego, 1813 roku, był właściwie początkiem moich nauk szkolnych. A że wpływ ich gra ważną rolę tak w dziejach poetycznego kształcenia się mojego, jak i poetycznych stosunków na przyszłość, które są głównym przedmiotem tych wspomnień: przeto i obszerniejszą wzmiankę temu nowemu peryodowi mego życia ( 1813 – 1820) zamierzam w tem miejscu poświęcić. Wprzód jednak chcę dodać słów parę o losie tych dwóch piastunek-stróżek pierwszych moich poetyckich wrażeń i marzeń, o których wyżej wspomniałem.
Charakter i usposobienie ich obu, były jak gdyby przepowiednią przyszłego ich losu. Panna Regina, uboga i sierota bez matki, ulegając zwłaszcza wpływowi ojca i braci, ( bo opiekunowie jej, państwo Skrzydlewscy, zupełną jej zostawiali swobodę), poszła za mąż za jednego z sąsiadów, dziedzica porządnej wioski, ale który właśnie dla tego, że miał być jej dziedzicem, w szkołach uczyć się nie chciał, i skończył je na klassie czwartej; osiadłszy zaś niby na gospodarstwie, hulał tylko, polował, pił i grał w karty; aż nakoniec zakochał się śmiertelnie w pannie Reginie… jej sądzili, że go wpływ jej poskromi i upamięta: ale sama ona tylko, niestety, stała się smutną ofiarą głupstwa, brutalstwa, i dziwactw istnego półwaryata, który w lat kilka wtrącił ją do grobu. Małgosia zaś, sama majętna, poszła za głosem serca, i wybrawszy człowieka, który właśnie natenczas zawód pracy chlubnie zaczynał, dożyła z nim najszczęśliwiej złotego wesela; i dziś jeszcze, kiedy to piszę, chociaż już wdowa po nim, żyje w poojcowskim majątku, na łonie licznej i zacnej rodziny, otoczona szacunkiem i życzliwością powszechną, i zachowując sama, w osiemdziesiątym przeszło roku życia, całą świeżość umysłu, a pokój i pogodę serca.