- W empik go
Wspomnienia z roku 1870: Według opowiadania pruskiego oficera - ebook
Wspomnienia z roku 1870: Według opowiadania pruskiego oficera - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 302 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w Ems.
Nigdy nie zapomnę, jak roskoszny byt poranek, po którym nastąpił pamiętny dzień 13 lipca 1870 roka! Nad wzgórzami, co się przed mojem oknem piętrzyły, unosiła się mgła sina, przez którą, przedzierały się pierwsze promienie wschodzącego słońca; w miasteczku wszystko jeszcze spało, na promenadzie, wzdłuż Lahnu, i przed kurhauzera nie było widać żywej duszy.
Otworzyłem okno. Świeże powietrze, przesiąknięte zapachem róż, rezedy i lewkonij, niesione łagodnym powiewem wiatru wschodniego, szeroką strugą wpłynęło do mego pokoju. Cały w niem skąpany, czułem się rześkim i wesołym… Słońce podnosiło się coraz wyżej, mgła szybko opadała, w miasteczku obudziło się życie. W ulicach dał się najpierw słyszeć turkot wozów dostarczających mięsa, pieczywa i nabiału; potem przekupki zaczęły ustawiać wzdłuż promenady swoje stoliczki z „cwibakami”, w końcu pojawili się także goście. Biegli oni szybko, prosto do kurhauzu, gdzie właśnie odezwały się pierwsze tony kąpielowej orkiestry.
Około godziny ósmej ukazał się na promenadzie
1*
król pruski, późniejszy cesarz Wilhelm I. Był to mężczyzna słuszny, silnie zbudowany, barczysty. Ubior miał na sobie cywilny. Trzymał się prosto, nawet sztywnie, jak żołnierz maszerujący w szeregu. Na jego twarzy czerstwej a okrągłej, do połowy zasłoniętej gęstemi bokobrodami, malowała się prędzej żołnierska surowość, niż owa szlachetna powaga, którą wyobraźnia nasza radaby widzieć złączoną z każdym majestatem. Mimo lat siedmdziesięciu, czuć w nim było siły niespożyte. Po lewej stronie króla szedł jego adjutant, ks. Radziwiłł. Mężczyzna to miernego wzrostu, z brzuszkiem okrągłym, w średnich latach, z pełną twarzą, wyglądający prędzej na francuskiego episjera, niż na księcia krwi. Na wszystkich przechadzkach był on nieodstępnym towarzyszem swego monarchy.
Uważałem jednak od kilku dni, że król był zawsze zamyślony i z adjutantem nie wiele rozmawiał. Rzadko też komu odkłonił się, a gdy to czynił, podnosił tylko rękę do cylindra na sposób wojskowy. By przed kim zdjął kapelusz, tego nie widziałem w tym roku. Inaczej jednak było przed dwoma laty gdy w Ems razem z nim bawił car rosyjski, Alexander II. Wtedy król pruski przed dostojnym kuzynem, a nawet przed jego świtą zawsze głowę odsłaniał i rozmawiając z nimi, uśmiechał się uprzejmie. A zaś między niemcami taki był pietyzm dla potężnego monarchy Północy, że nawet do jego psa, który olbrzymiemi kształtami i piękną powierzchownością, wyróżniał się w swoim rodzie, nie mówili nigdy inaczej, tylko Sie.
Gdym tak palrzył na tę surową poetać pruskiego monarchy, przyszedł mi na myśl Napoleon III., cesarz Francuzów, którego widziałem pierwszy raz przed trzema laty, na wystawie paryskiej z roku 1867. Pewnego dnia znalazłem się tuż przy nim; ledwie krok nas rozdzielał. Staję właśnie przed „Rejtanem” Jana Matejki, gdy w tem słyszę za sobą poruszenie, jakby się ludzie rozstępowali i zaraz doleciały mnie urywane okrzyki: Vive V Empereur!
Odwróciłem głowę. Na czele świty, w której znajdowali się: Fleury, Pelłicao, Canrobert, Bazaine i inni, rozgłośnej sławy wodzowie, szedł Napoleon III.
Wszyscy mieli na sobie czarne surduty, na dwie strony zapinane, a rozety legji honorowej w dziurce lewej klapy były jedyną oznaką ich dostojeństwa. Cesarz przystąpiwszy do obrazu, zaczął mu się przypatrywać z żywem zajęciem. Podczas tego dyrektor Wystawy opowiedział mu treść malowidła. Pomimo obecności najpotężniejszego wówczas monarchy, nie było żadnego przymusu. Publiczności nikt nie roztrącał, nikt też kapelusza nie zdejmował. Byliśmy wszyscy incognito, począwszy od cesarza Francuzów, a skończywszy na mnie, jednorocznym ochotniku armji pruskiej. Napoleon przypatrywał się chwilę obrazowi, potem nagle,jakby go co tknęło, oderwał wzrok od płótna i całą twarzą ku mnie się zwracając, spojrzał mi w oczy. Ja z mej strony wzroku nie spuściłem. Miałem więc o krok przed sobą sfinksa tuileryjskiego, jak go wówczas w Europie nazywano, spadkobiercę Napoleona I. Dawniej, wnioskując z jego portretów, których mil- ] jony rozchodziły się po Europie, sądziłem, że jest j on wzrostu co najmniej średniego. Tymczasem był I to człeczyna niski, okrągły, acz nie otyły, którego dosyć duże oblicze, ciemna hiszpanka znacznie przedłużała. Twarz miał gładką, bez zmarszczek, lecz j żółtawą; wogóle wyglądała jakby była emaljowaną. Oczy jego były blade, w gęstej mgle skąpane, prawie bez wyrazu. Z tego ognia genjalności, który mu jednogłośnie świat przyznawał, nie dostrzegłem w nich ani jednej iskry. Za to tembardziej zagadkowa cała twarz się robiła, gdyż z jej oczu nie potrafił nikt nic wyczytać. I człowiek tak niepokaźny był przez lat piętnaście dyktatorem nietylko Europy, lecz całego świata! Wstrzymał Rosję w jej zwycięskim pochodzie na Wschód; stworzył jedność włoską; osłabił Austrję, zwyciężył Chiny, założył fundamenta pod kolonjalną politykę na szeroką skalę, i w kraju zaś nadał taki rozwój handlowi i przemy – i słowi, jakiego przed nim we Francji nie było. Jednakże prędzej, niż się spodziewano, gwiazda jego i pobladła.. Ci, co pod Solferino sławili jego genjusz, po Sedanie poczęli go nazywać szalbierzem, tchórzem, łotrem. Dyplomaci, którzy w aureoli chwały | korzyli się przed jego wielkością, o więźniu w i Wilhelmshohe mówili, że był to prosty kuglarz.
Jeśli to wszystko prawda, jeśli Napoleon III. nie miał wielkich zdolności, to z jakiemże lekceważeniem musimy teraz patrzeć na cala Europę, którą przez lat piętnaście kuglarz w pole wyprowadzali… Lecz wznieśmy się po nad nędzę tych duchów powszednich, które umieją korzyć się jedynie przed powodzeniem – i dziś, w dwadzieścia lat po Sedanie, powiedzmy, że jesteśmy jeszcze zbyt blizcy owej katastrofy, wśród której runął tron Napoleona III., byśmy o jej głównym aktorze mogli już sprawiedliwy sąd wydać… Poczekajmy więc jeszcze czas jakiś, a gdy wypadki oddalą się od nas a ich kontury wybitniej wystąpią, dopiero wtedy namiętności ucichną i krytyka nasza będzie sumienniejszą.
Wróćmy jednak do Ems, wspomnienia bowiem zadaleko mnie uniosły. Gdym tak, w oknie stojąc, patrzył na króla pruskiego, przyszły mi na myśl ostatnie wiadomości polityczne.
W pierwszej połowie lipca r. 1870. panował w Europie niby pokój głęboki. Król Wilhelm pił „Kesselbrunn” w Ems, Bismarck, Moltke i minister wojny, Roon, siedzieli gdzieś na wsi, wszystko zdawało się zapowiadać rozpoczęcie prawdziwej saison morte. A mimo to atmosfera była ciężka, duszna, jak przed burzą. Bo też to, co się w Paryża działo, nie było ani wesołe, ani uspakajające. W Europie opowiadano, że francuskie stronnictwo wojskowe parło do wojny, a że przewódcy jego nie wątpili o zwycięstwie, więc spodziewali się bez wielkiego zachodu i niebezpieczeństwa dodać świeżego blasku gasnącej gwieździe cesarza Francuzów. Równocześnie spodziewało się ono własną pozycję umocnić. Gdy razu pewnego Napoleon zapytał ministra wojny, jenerała Lebeauf, czy armja jest gotowa, tenże odrzekł bez namysłu; „Jestem arcygotów!” (archiprèt). Nie upłynęło pół roku, a przekonał się cesarz, jak ta arcygotowość wyglądała…
O pretekst do wojny nie było trudno. Właśnie Hiszpanja ofiarowała swój tron księcia Leopoldowi Hohenzollernowi, co Francję boleśnie ubodło. Rząd cesarski czyniąc tym razem zadość opinji całego narodu, oświadczył na posiedzeniu ciała prawodawczego dnia 6 lipca przez usta księcia Gramont, że „Francja nie zniesie, aby obce mocarstwo sadzało swojego księcia na tronie Karola V. Izba przyjęła te słowa z najwyższym zapałem. Znaczyło to zatem, że Francja wyda Prusom wojnę, jeśliby one nie zmusiły księcia Leopolda do cofnięcia kandydatury. Stanowczość Napoleona zdziałała swoje. Książe odpowiedział Hiszpanji, iż tronu nie przyjmie. Nastąpiło to dnia 12 lipca. O ważnym tym fakcie wiedzieliśmy w Ems tego samego dnia wieczorem, ambasador bowiem francuski przy dworze berlińskim, hr. Benedetti, który także w Ems bawił, zakomunikował wiadomość o nim kilku rodakom, którzy ją zaraz w obieg puścili.
Wczoraj wieczór tedy kładliśmy się spać w głębokiem przekonaniu, że w Ems cały sezon spokojnie spędzimy, poczem jedni zamierzali do domu wracać, drudzy marzyli o Ostendzie, a inni znów układali, dla zabicia nudów, długą wędrówkę po różnych zaułkach Europy. Tak samo myślałem i ja wczoraj. A jednak, gdy nazajutrz, to jest dnia 13 lipca, w oknie swojem stojąc, patrzyłem na króla Wilhelma, niepojęta trwoga duszę moją ogarnęła, jakbym przeczuwał wielkie nieszczęście. Właśnie gdy król z ks. Radziwiłłem drugi raz w aleję wracał, o kilkanaście kroków za nim ujrzałem ambasadora francuskiego. Wszyscy znaliśmy dobrze tę figurkę: niską, drobną, chudą, śniadą, podobną w części do Włocha, w części do żyda. Szedł jak zwykle z głową schyloną, krokiem drobnym a tak prędkim, że wkrótce zrównał się i pruskim monarchą. Wtedy ukłoniwszy się, coś do niego przemówił. Król wysłuchał, odpowiedział i dalej poszedł. Benedetti stał chwilę i myślał; potem puścił się za królem i znów doń zagadał. Król coś krótko odpowiedział i niecierpliwie ręką machnąwszy, plecy mu pokazał. Wtedy Benedetti uśmiechnął się ironicznie i w ową stronę odszedł gdzie muzyka grała. Ponieważ niezwykła ta scena miała licznych świadków, przeto na promenadzie powstało zamieszanie. Jedni stawali i za królem poglądając, pragnęli z ruchów jego myśli odgadnąć; drudzy zatrzymywali znajomych, by od nich coś usłyszeć; inni nareszcie, a byli to przeważnie Francuzi, spieszyli za Benedettim, by od niego zasiągnąć języka. Zamieszanie jeszcze się wzmogło, gdy król, wbrew zwyczajowi, opuścił promenadę prędzej niż zwykle i udał się prosto do swego mieszkania na pierwszem piętrze w domu łaziennym. Rozciekawiony wybiegłem z mego pokoju. Napróżno jednak usiłowałem dowiedzieć się, co właściwie zaszło między królem a francuskim ambasadorem. Nikt nie umiał zaspokoić mojej ciekawości. Między gośćmi krążyła tylko pogłoska wielce prawdopodobna, że Benedetti niezwłocznie z Ems wyjeżdża, ponieważ króla obraził.
– Cóż więc teraz będzie? – zapytałem tego, który mi tej wiadomości udzielił. – „Cóżby miało być? Benedetti zapewne dostanie dymisję, Francja przyszłe innego ambasadora, który króla za swego poprzednika przeprosi, i wszystko się skończy. Przecie taka drobnostka wojny nie wywoła!” –Podczas gdy mój znajomy tak tę rzecz tłumaczył, mnie mimowolnie przyszło na myśl postępowanie ambasadora rosyjskiego w Carogrodzie w r. 1854. Ks. Menżyków, chcąc spowodować wybuch między Rosją, a Turcją, wszedł w płaszczu na audjencją do sułtana. Takie pogwałcenie dworskiej etykiety, pociągnęło za sobą zerwanie stosunków dyplomatycznych, a cesarz Mikołaj tylko tego pragnął. Fakt ten był początkiem wojny. Czy więc Napoleon nie kazał Benedettemu obrazie króla pruskiego? Myśląc o tem, wszedłem do sali, w której znajdowała się ruleta. Tam na dworze wszystko, co żyło, zajmowało się polityką gubiąc się w przeróżnych kombinacjach.
Tu myślał każdy tylko o grze, o złocie, o szczęściu. Stoły, jak zwykle, były gęsto obsadzone. Przy rulecie ścisk był największy. Publiczność grupująca się tutaj składała się przeważnie z mniejszych kapitalistów, gdy przeciwnie u stołu, na którym rozstrzygały się losy „Trente et quarante”, widać było same grube ryby. Obok grandów hiszpańskich siedzieli tam książęta rosyjscy, obok miljonerów amerykańskich, bogaci przemysłowcy paryscy. Przy rulecie, prócz krupierów, którzy nie zmienili się w ciągu ostatnich dwóch lat, poznałem jeszcze kilka innych twarzy, dawniej tu widywanych. Byli to sami amatorzy gry, którzy jedynie dla niej do Ems przyjeżdżali. Między nimi uderzył mnie staruszek stawiający tylko na zero i kobieta sucha, koścista czarna, której duże oczy formalnie z oprawy wyskakiwały, ilekroć biała gałka wpadła do komórki Jeżeli wygrała, ręce jej suche i żółtą skórą powie czone, przysuwały pieniądze ruchem nerwowym, lecz gdy los nie dopisał, na wąskich ustach, które drgać zaczynały, pojawiał się gorzki uśmiech, twarz robiła się bardziej żółta i na jej czoło występowały duże krople potu zimnego. Kobiety równie strasznej nie spotkałem w życiu. Jeszcze dziś widzę ją tara, u góry stołu i dreszcze mnie przebiegają, gdy pomyślę jak szalona namiętność tę istotę pożerała. Przypuszczam, że w podobnym guście musiały być owe megery paryskie, które za dni teroryzmu z najwyższem upodobaniem wpatrywały się w gilotynę, odcinającą głowy znienawidzonym arystokratom. Właśnie gdym z żywą 'ciekawością przypatrywał się tej kobiecie, uczułem, że któś dotknął się mego ramienia, poczem rzekł głos za memi plecami: – Proszę pana! – Obróciłem się. Przedemną stał jeden ze znajomych z Królestwa.
– Co pan rozkaże? – zapytałem.
– Chodź pan na chwilę do czytelni. Zdaje się, że wywiesili jakąś bardzo ważną depeszę, bo Niemcy latają Jak opętani. W czytelni codzień koło południa, zarząd zakładu wywieszał w języku niemieckim wszystkie polityczne depesze korespondencyjnego biura Wolffa, wraz z kursem papierów publicznych. Gdym tam teraz wszedł z moim znajomym, spostrzegłem przed ścianą, na której depesze wisiały, kilkudziesięciu Francuzów mruczących z gniewu, że nie mogli nic zrozumieć. Przecisnąwszy się przez nich, zacząłem czytać.
Było to doniesienie Gazety Kolońskiej, telegrafowane z Kolonji przed pół godziną, że dnia 13. lipca o 8 rano, ambasador francuski, Benedetti, żądał od króla pruskiego na promenadzie w Ems, by tenże uroczyste dał zapewnienie,niż żaden z członków rodziny Hohenzollernów, nigdy nie będzie ubiegał się o tron hiszpański i aby prócz tego, on, król Wilhelm, w liście do Napoleona III. przeprosił go za tę całą sprawę". Przy końcu była wiadomość, że król pruski oburzony temi żądaniami, za kazał Benedettemu zgłaszać się… więcej do niego w tej sprawie.
Niekoniecznie trzeba było być wielkim politykiem, żeby po przeczytaniu tych słów zrozumieć, iż wojna była nieuniknioną. Skoro Francja, mimo odstąpienia ks. Leopolda od kandydatury, żądała od króla Wilhelma rzeczy tak upokarzającej, nie ulegało przeto wątpliwości, iż postanowiła Prusy wyzwać do walki. Król zaś podejmował rękawicę, skoro tak prędko rozgłoszono po świecie emską awanturę. Przyznam się, że w tej chwili trwoga zmroziła mi szpik w kościach. Myślałem, że całe lato spędzę przyjemnie za granicą i dopiero pod jesień do domu wrócę, by według zwyczaju mój zagon orać, tymczasem niespodziewanie padł z jasnego nieba grom, który każdego Polaka, służącego w armji pruskiej, musiał przerazić.
Więc byliśmy w przededniu wojny z tą Francją, dla której bądź co bądź mieliśmy ciągłe sympatje! Więc niezadługo będę zmuszony bić się z tymi, których tak gorąco pragnąłbym widzieć u mego boku!
– Co jest w tej depeszy? – Francuzi zewsząd pytali, kołem mnie otoczywszy.
– Wojna!
– Wojna? – ze zdumieniem kilka głosów powtórzyło.
– Pewnie z Prusakami! – donośniejszy głos zawołał.
– Tak jest, z Prusakami! – potwierdziłem –
a kto wątpi, niech posłucha. To powiedziawszy, i wyskoczyłem na krzesło, i słowo po słowie, zacząłem im depeszę tłumaczyć. Gdym skończył, w sali dał się najpierw słyszeć szmer głuchy, potem któś krzyknął: Vive l'Empereur! po nim drugi dodał: Vive la France! i wszyscy zaczęli szybko wychodzić. Nie upłynęły dwie minuty, a zostałem sam jeden z fatalnem pismem, które znów na ścianie wisiało… Chociaż wojna nie była dotąd wydana, mimo to, | widzieli ją już wszyscy w niedalekiej przyszłości. Kilkadziesiąt osób wychodziło równocześnie z j kurhauzu i żywo rozprawiając, mówili o potrzebie natychmiastowego wyjazdu z Ems, aby potem komunikacje nie były przerwane. Napróżno spokojniejsi perswadowali, mówiąc, że niebezpieczeństwa nie ma dotąd żadnego. Panika była tak wieka, że niektórym prawie się zdawało, że już słyszą huk dział od strony Renu. Podczas, gdy tu kipiało, ci, co przy stołach grali, nie widząc jeszcze jak czarne chmury zasłoniły widnokrąg europejski, rzucali dalej złoto garściami, marząc o wielkiej fortunie.
Przez cały dzień następny, wrzało jak w garnku. Wszyscy biegali niespokojnie, jeden drugiemu na promenadzie wyrywał z rąk dzienniki, rzadko kto pił wodę kuracyjną, a znaleźli się i tacy, którzy trwogą zdjęci, pakowali swoje tłumoki. Po południu dworzec kolei żelaznej był formalnie oblężony. Bojaźliwi uciekali na łeb, na szyję, jak z teatru przed pożarem. Między tymi było najwięcej Francuzów, ci bowiem bali się, by im przed nosem granicy nie zamknięto. Chociaż Ems jest mieściną, malutką, mimo to krążyły po niem najrozmaitsze wieści, jak po wielkiej stolicy; nikt zaś nie umiał powiedzieć, co było prawdą, a co bajką. Do powiększenia popłochu i to się przyczyniło, że w dziennikach nie było dotąd ważniejszych wiadomości z Paryża! w czytelni nie wywieszono nowych depesz, a i król nigdzie się nie pokazywał. Każdy więc chwytał pogłoski po powietrzu latające i temi karmił tak siebie, jak drugich. Mówiono, że Benedetti wraz z sekretarzem ambasady odjechał osobnym pociągiem prosto do Paryża, i wieczorem tegoż dnia spodziewany jest Bismarck; że król z irytacji rozchorował się i dlatego nie wychodzi; że urząd telegraficzny nie przyjmuje depesz politycznych – i wiele innych rzeczy. Polacy, a było ich dosyć w Ems, niepokoili się tak samo, jak Francuzi. W razie wybuchu wojny, mógłby i im być utrudniony powrót do kraju. Wielu też z moich znajomych postanowiło jak najprędzej Ems opuścić. Odjazd miał nastąpić za trzy dni najpóźniej.
– A pan co ze sobą zrobisz? – zewsząd mnie pytano.
– Ja, moi panowie odjeżdżam jutro.
– Tak prędko? Poczekaj pan na nas, pojedziemy razem.
– Nie mogę. Widocznie zapomnieliście państwo, że jestem rezewowym oficerem armji pruskiej, regulamin zaś służbowy nakazuje nam w wypadkach, Jak teraźniejszy, spieszyć natychmiast do swojego pułku.
– Wszak wojna nie jest jeszcze wydana. Zresztą dotąd nikt pana nie wzywał, byś wracał.
Na tę uwagę odrzekłem, że w armji pruskiej, każdy żołnierz, a przedewszystkiem oficerowie, są obowiązani spieszyć niezwłocznie do swoich pułków, jak tylko się dowiedzą, czy to z dzienników, czy na innej drodze, że państwo znajduje się w przededniu wojny. Kto nie stosuje się do tych przepisów, ten może być karany bardzo surowo, w ostateczności nawet śmiercią.
Postrzegłem, że słowa moje zrobiły na nich równie wielkie, jak przykre wrażenie.
Zapewne nie słyszeli dotąd o armji, w którejby była tak surowa dyscyplina.
– Skoro jutro pan odjeżdżasz, więc ja trzymam się ciebie, – przemówił pewien jegomość z okolicy Częstochowy, który do Ems z liczną rodziną przybył, w celach różnorakich.
Sam leczył się na niedomaganie w nogach; jejmość chciała jeszcze bywać na wieczorkach tańcujących; dwie panny miały szczerą a nieprzymuszoną wolę wydać się za mąż; jeden syn inhalacjami leczył się ua gardło; drugi, ośmnasloletni wisus, lubił pasjami ruletę, tak że przemocą trzeba go było od niej odrywać.
– I my jedziemy z panem, i my! – kilka innych głosów zawołało. – Przynajmniej będziemy mieli kogoś, co po niemiecku rozumie, bo sami w drodze nie dalibyśmy sobie rady.
Stanęło więc natem, że nazajutrz po południu wyruszymy do kraju. Drogę obraliśmy na Drezno, stamtąd do Wrocławia, gdzie był punkt zborny dla żołnierzy mojego pułku. Tyra sposobem mogłem odprowadzić znajomych prawie do samej granicy.
Ale chociaż wyjazd był postanowiony, mimo to chciałem jeszcze upewnić się, czy gorliwość moja nie była przypadkiem przesadzoną. Pod tym względem mógł mnie najlepiej uspokoić ks. Radziwiłł, adjutant królewski. Księcia znałem oddawna; w Berlinie byłem kilkakrotnie u niego w domu. Ponieważ do Ems przyjechawszy, złożyłem mu wizytę, przeto teraz, przed odjazdem, należało go pożegnać.
Książę przyjął mnie w właściwą sobie uprzejmością, a chociaż sam jeszcze łudził się nadzieją, że może wojna nie wybuchnie, mimo to pochwalił mój pośpiech, gdyż zdaniem jego widnokrąg polityczny był w rzeczy samej bardzo zachmurzony.
W ciągu rozmowy rzekł:
– Najjaśniejszy Pan jest zdeterminowany, ale kto wie, czy cesarz Napoleon nie opamięta się i nie cofnie w ostatniej chwili rzuconej rękawicy.
– Wolno zapytać, na czem Wasza Książęca Mość buduje to przypuszczenie?
– Na przeszłości. Gdy po wojnie z Austrją hr. Benedetti w razie, jeśliby Prusy nie odstąpiły Francji prowincji Nadreńskich, zagroził nową wojną i gdy hr. Bismarck odpowiedział; „A więc dobrze! Będziemy mieli wojnę!” – wtedy zdementowano ambasadora, z Paryża bowiem nadesłano zapewnienie, że cesarzowi, gdy był chory, taką decyzję wydarto, lecz on sam nie miał nigdy wojowniczych zamiarów. Kto wie zafem – kończył książę – czy i w tym wypadku nie nastąpi w Paryżu zmiana frontu.
Rozmowa powyższa jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że trzeba odjeżdżać.
Wszak książę nie taił, że wojna była postanowiona i tylko łudził się jeszcze, że może coś nadzwyczajnego burzę zażegna.
Dla mnie, jako żołnierza, takie ułudy nie mogły istnieć.
Wysławszy najbliższą pocztą listy tak do rodziny, jak do mego pełnomocnika, puściłem się jeszcze po mieście, by znajomych pożegnać.
Nie wszystkich jednak w domu zastałem. Wielu odjechało tegoż dnia rano, a kilku polowało po drugiej stronie rzeki na wiadomości polityczne. Miasteczko miało fizjognomję bardzo smutną. Ruch na ulicach był znacznie mniejszy niż dnia poprzedniego, a przed kamienicami właściciele hotelów i restauratorowie stali prawie zrozpaczeni.
Ci ludzie żyją tylko z tego, co im czas kąpielowy przynosi, z czegoż więc żyć będą, jeżeli trwoga dziesięć tysięcy gości z Erns wypędzi?
Gdy o tem myśląc, późnym wieczorem wszedłem do tej samej restauracji, w której się stale stolo – wałem, jej właściciel, a był to Czech rodowity, wielki Hussa wielbiciel i wróg Niemców, zbliżył się do mnie szybko i z uśmiechem zapytał:
– Wiesz pan, jakie mamy wiadomości?
– Jakie?
– Dziś rano Francuzi zaczęli bombardować przyczołek mostu pod Kiel i w sile dwudziestu tysięcy ludzi do nas maszerują. Pojutrze możemy spodziewać się ich tu, w Ems, a najpóźniej za dni czternaście będą w Berlinie!
To mówiąc, Czech z radości ręce zacierał. On tak Niemców nie lubił, tak pragnął ich klęsk i tak nie wątpił o powodzeniu oręża francuzkiego, że w tej chwili jego interes wcale mu na myśl nie przyszedł.
Słowa jego brzmiały tak stanowczo, że w pierwszej chwili musiałem w nie uwierzyć. Dopiero, gdym się uważniej nad tem zastanowił, uśmiechnąłem się z politowaniem. Zaiste, potrzeba było więcej niż łatwowierności, prawie naiwności, żeby coś podobnego wziąć za dobrą monetę. Wojna nie była jeszcze formalnie wydana, w Paryżu położenie dotąd się nie wyjaśniło, a armja francuzka miałażby już Niemców atakować? Ale chociaż ja sam nie
2*
uwierzyłem w tę pogłosicę, jednakże w sali znalazło się bardzo wielu takicłi, zwłaszcza Polaków, którzy bynajmniej nie wątpili, że wszystko, co im gospodarz mówił, było prawdą. Niemcy mieli duszę na ramieniu. Ci, znając tradycjonalną szybkość Francuzów, wynurzali obawę, że nim armja niemiecka ukończy „denstrategischen Aufmarsch”, Francuzi będą już dawno za Renem. Nazajutrz o ósmej rano, cale miasteczko było na nogach. W mgnieniu oka wszyscy się dowiedzieli, że król z Ems wyjeżdża. Prawdopodobnie przyszły w nocy stanowcze wiadomości, które monarchę do tego skłoniły. Obok mostu na Lahnie postawiono jedną bramę tryumfalną, w pobliżu dworca kolejowego drugą. O godzinie 10 pojawił się; w powozie król z ks. Radziwiłłem. Miał na sobie uniform wojskowy i wyglądał bardzo poważnie. Publiczność, z samych Niemców złożona, tworząc po obu stronach szpaler, krzyczała: „Hoch!” Król kłaniał się na prawo i lewo, lecz się nie uśmiechał. Na jego sędzi wem obliczu ciężka troska osiadła… Za Kilka minut wsiadł do wagonu i odjechał do Berlina.
Jeśli dotąd byli jeszcze międy nami ludzie, którzy w wojnę nie wierzyli, to teraz chcąc nie chcąc, musieli pożegnać ostatnią nadzieję. Szybki wyjazd króla i ton, jakim zaczęła zaraz przemawiać prasa niemiecka, o czem biuro Wolfa doniosło nam za kilka godzin, były zimną wodą, która na głowy optymistów wylana, musiała ich wytrzeźwić. Naj bliższy zaś skutek tej kąpieli był ten, że ci, którzy jeszcze rano śmieli się z pesymistów, po wyjeździe króla zrobili się największymi tchórzami i na łeb na szyję zaczęli swoje manatki pakować.
Gdym o trzeciej popołudniu z moim towarzyszem na kolej przyjechał, byłem świadkiem piekielnego chaosu. Na dworcu we wszystkich salach ścisk był niesłychany. Przy kasie toczyła się formalna bitwa.
Gi biegli tłum łokciami roztrząsając; tamci krzyczeli w niebogłosy, sami nie wiedząc dlaczego służba hotelowa zrzucała z omnibusów olbrzymie kufry, mało o to dbając, czy kto guza nie oberwie jedni żegnali się, drudzy płakali – wszędzie krzyk wrzask, zgiełk nie do opisania. Zaledwie z naj większą trudnością otrzymaliśmy bilety. Widząc ile osób w drogę się wybierało, zapłaciliśmy pierwszą klasę, lecz gdy przyszło do wagonów wsiadać, okazało się, że tak samo, jak my, myślało wieli innych. Kilka wagonów pierwszej klasy zostało w mgnieniu oka zajętych, w drugiej klasie było przepełnienie, tak samo w trzeciej. W nadziei, że przypn kilka nowych wagonów, staliśmy czas jakiś n platformie, lecz gdy to nie następowało, choć już drugi raz dzwonek się odezwał, zaniepokojon zwróciłem się do zawiadowcy stacji pytając:
– Jak my pojedziemy?
– To mnie mało obchodzi! – odrzekł rubasznie Niemiec w czasie pokojowym jest tylko niegrzecznym, ale w czasie wojennym robi się zaraz brutalnym.
– Mamy bilety pierwszej klasy – ośmieliłem się zauważyć.
– Tylko wagony czwartej są wolne. Innych nie mam na stacji. Dziś odeszło już ośm pociągów nadzwyczajnych.
To powiedziawszy, obrócił się do nas plecami i odszedł. Nie było czasu do namysłu. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy zająć miejsca w czwartej klasie, inaczej nasze pakunki, a było ich dosyć, któreśmy już oddali, byłyby bez nas odjechały. Zadzwoniono po raz trzeci i pociąg – ruszył ku Eisenach.
w Dreźnie i we Wrocławiu.
Podróż nasza, nim noc zapadła, odbywała się bez przeszkód. Pociąg – stawał na każdej stacji i jednych zostawiał, drugich zabierał. Pod wieczór spotkała nas miła niespodzianka, gdyż na jakiejś większej stacji dodano nam wagon drugiej klasy, do którego przeniosłem się zaraz z mojem towarzystwem. Po zachodzie słońca zmieniło się jednak nasze położenie. Pociąg, który dotąd robił sześć mil na godzinę, nagle tak ociążał, że ledwie wlókł swoje cielsko potworne a w dodatku na każdej stacji stawał całemi kwadransami. Podczas, gdy my tą opieszałością zniecierpliwieni, wyzieraliśmy z wagonów, przed nami przesuwały się jeden po drugim pociągi wojskowe, pełne piechoty i konnicy. Na wagonach odkrytych, na których w czasie pokojowym kolej wozi węgle, kamienie lub towary, stały działa jak złoto błyszczące, przy nich artylerzyści z za-palonemi pochodniami. Widok ten niezwykły, wśród nocy, jak maź czarnej, grozą przejmował.
Wszystkie pociągi pędziły na zachód, nad Ren.
A więc już się zaczął „der strategische Aufmarsch”. W pobliżu Eisenach pociągi wojskowe ro- '
biły się coraz gęściejsze, a gdy nareszcie przyjechaliśmy do tego miasta, powiedziano nam, że do rana będziemy na stacji czekali.
W nocy naliczyłem pięć nowycłi pociągów, które tak samo, jak nasz, podróżnych na stacji wysadziwszy, pośpieszyły dalej żołnierzy zabierać. W salach był teraz ścisk niesłychany. W restauracji brakło mięsa i chleba, połowa czekającycli nie miała na czem usiąść. Rozłożyliśmy się zatem, gdzie i jak kto mógł, jedni na posadzce, drudzy na swoich kuferkach, a byli i tacy, którzy zająwszy miejsca na stołach, kołysali nogami, głośno poświstując. Ci udawali, że niewygody dzisiejszej podróży są niczem w ich oczach, i że wojny się nie boją. I podczas, gdyśmy częstem ziewaniem nudę zabijali, na dworze co pół godziny odzywał się regularnie najpierw dzwonek, po nim zaraz głośny świst lokomotywy pędzącej na zachód, nad Ren.
Gdy wagony stacje mijały, żołnierze w oknach stojący głośno wykrzykiwali czapkami wymachując, z platformy odpowiadano im na to „Hoch!” po chwili zaś słychać jeszcze było tylko dudnienie pociągu, potem robiło się znowu cieho i wszystko w otchłań głębokiego milczenia wpadało. Rano przybył wreszcie pociąg, który miał nas zabrać, lecz, że był tak mały, iż ledwie dziesiąta część podróżnych mogła się w nim pomieścić, przeto musieliśmy o miejsca zaciętą walkę staczać.
Nic nie pomogła interwencja służby kolejowej, której na pomoc przybiegło icilku policjantów i żandarmów. Fala kilkutysięczna przełamała łańcuch, potem już nie prawo rozstrzygało, lecz brutalna siła pięści.
Mnie powiodło się wziąć szturmem jeden wagon, w którym wszyscy moi znajomi znaleźli pomieszczenie. Może pierwszy raz w życiu byłem zadowolony z cudzej niedoli i bez wyrzutów sumienia, a ponoć nawet z uśmiechem spoglądałem na tłum rozzłoszczony, który na platformie stojąc, groził nam i złorzeczył, gdyśmy odjeżdżali jak tryum-fatorowie.
W Dreźnie, a była już noc późna, przyjechał równocześnie z jednej strony nasz pociąg, z drugiej zwykły pociąg berliński, wiozący pruskiego następcę tronu, późniejszego cesarza Fryderyka. Nie ulegało wątpliwości, że przybył on do Saksonji w sprawach militarnych. Wypadek zdarzył, że w jego świcie znajdował się mój pułkownik. Znalazłem ed-powiednią chwilę, by na dworcu zbliżyć się do niego i dać mu się poznać.
– Co tu robisz, poruczniku? – zapytał. Opowiedziałem mu pokrótce skąd i dokąd jadę.
– Dobrześ zrobił, poruczniku – odrzekł – wojnę mamy pewną. Ale i to nie źle się stało, że cię tu widzę. Zatrzymaj się pan w Dreźnie przez jutro i przyjdź do mnie w połudiye do zamku. Dam ci do pułku ważne papiery, bo sam dopiero za tydzień do Wrocławia przyjadę
Jak się nazajutra okazało, żądanie pułkownika przyszło mi w samą porę, pakunki bowiem, któreśmy w Ems oddali, nie przybyły z nami do Drezna, lecz pojechały gdzieś indziej szukać lepszej doJi. Teraz wogiem więc rozesłać za niemi depesze na wszystkie strony.
Nim jeszcze byłem u pułkownika, znalazłem rano wolną chwilę, żeby odwiedzić J. I. Kraszewskiego, którego poznałem w Poznańskiem, podczas jego ostatniej tamże bytności. Sędziwy nasz pisarz nie mieszkał jeszcze wówczas na Nordstrasse, lecz w dzielnicy angielskiej, której cisza uroczysta zachęca do pracy, znakomicie ją ułatwiając. Gdym jechał przez te ulice, szerokie, czyste, piękne, pełne powietrza i światła, pytałem się w duchu, azali sędziwy nasz autor przypomni mnie sobie? Wyznaję, żem się tego uie spodziewał, jakże więc miłą była mi niespodzianka, gdy Kraszewski, ujrzawszy mnie w drzwiach swego pokoju, z żywością młodzieńczą pospieszył na moje spotkanie i przypomniawszy sobie zaraz moje nazwisko, powitał mnie jak dobrego znajomego.
Usiedliśmy w pokoju zarzuconym książkami, w którego jednym rogu dymił się samowar i za- ' częliśmy rozmawiać. Rzecz naturalna, że mówiliśmy o tem, co w owym czasie całą Europę najbardziej zajmowało.
Gdym Kraszewskiemu opowiedział awanturę
Benedetiego z królem Wilhelmem i moją, podróż z Ems, zwiesi! głowę i rzekł:
– A więc wojna jest nieuniknioną.
– Jam tego samego zdania – potwierdziłem. Chwilę obydwaśmy milczeli; potem gospodarz pierwszy zapytał:
– Jakie jest usposobienie ludności nad Renem? Bo co do Saksonji, to mogę pana upewnić, że jest ona wojnie przeciwną.
– Jeśli mam prawdę wyznać – odrzekłem – zapału nigdzie nie widziałem Przeciwnie, na wszystkich twarzach maluje się jakby trwoga. Nawet wojskowi, których w drodze spotkałem, nie taili przedemną obawy, że cała ta historja może dla Niemiec źle się skończyć.
– A pan jakiego jesteś zdania?
– Sądzę, że Prusy Francji nie dorosły. Kraszewski głową potrząsł.
– A mnie się zdaje, że wszyscy się mylicie – rzekł z naciskiem. – Prusy, to państwo rozumne i znakomicie uorganizowane, Francja zaś dzisiejsza, to blaga.
Słów tych nigdy nie zapomnę. Chociaż, jako oficer pruski, powinienem był znać dobrze siłę własnej armji, jej ducha i organizację, mimo to szybki bieg wypadków wkrótce wykazał, że nie ja miałem słuszność, lecz ów sędziwy pisarz a bystry obserwator, który z okna swego mieszkania patrząc na pracę Prusaków, wiedział lepiej niż wielu innych, do czego zwycięzcy z pod Sadowy byłi zdolni.
Po południu tegoż dnia zszedłem się jeszcze z Kraszewskim na tarasie Bruhlowskiej. Jedząc Jody, rozmawialiśmy o różnych sprawach. Aż do owego dnia nie spotkałem człowieka, któregoby tak wszystko interesowało. O rzeczy, które nas samych nie bardzo zajmowały, wypytywał ciekawie a wyraz jego twarzy okazywał, że chciał wszystko wiedzieć i wszystko zapamiętać. Sądzę, że w tej ciekawości leży źródło jego płodności. Ona zachęcała go do wytrwałej nauki i bezustannego badania, ona także gromadząc faktów tysiące, pozwalała mu stwarzać wciąż nowe sytuacje, które w tak wysokim stopniu zajmowały uwagę czytelnika.
Kraszewski w roku 1870 był jeszcze mężczyzną pełnym sił i zdrowia. Ani na głowie, ani w brodzie nie miał siwych włosów. Ktokolwiek nań patrzył, nigdyby nie powiedział, że ten człowiek kończył wówczas lat sześćdziesiąt. Oko miało pełne blasku, w rozmowie był ożywiony, w ruchach jego widziało się swobodę. Później, w lat dziesięć, odwiedziłem go drugi raz w Dreźnie. Mieszkał już na Nordstrasse. Lecz przez ten czas jak się zmienił! Wychudł niezmiernie, zrobił się malutki, drobny, długa broda do połowy mu posiwiała, cera twarzy była żółta, a suchy kaszel piersi mu szarpał. Gdy jego obraz dziś w pamięci odświeżam, zaiste, pojąć nie mogę, gdzie człowiek ten czerpał siły, by prze trwać nieszczęście, które go później spotkało! Ich źródło spoczywało chyba w jego duchu, bo i za drugiej mojej bytności, mimo skołatanego zdrowia, rozmawiał ze mną o najważniejszych sprawach ztem samem co dawniej zajęciem. Umysł jego był więc zawsze młody, trzeźwy i jasny…
Siedziałem we Wrocławiu, w niewielkim pokoiku hotelowym. Okno wychodziło na plac targowy, przepełniony o tej godzinie kupującymi i sprzedającymi. Ale widok ruchu, przypominającego olbrzymie mrowisko, bynajmniej mnie nie rozrywał, bo przykre myśli rojem mnie obsiadły…
Za dni kilka miałem z pułkiem „śmiertelnych huzarów” (Todten-Husaren) wyruszyć na linję bojową. Cesarz Francuzów dnia 19. lipca wydał Prusom wojnę… To, co się w tych kilku dniach stało, mogło każdego namacalnie przekonać o znakomitej organizacji pruskiej monarchji. Szczególnie intendentura wojskowa cudów dokazała. Jeszcze przed tygodniem koledzy moi pułkowi byli zdania, że korpus nasz ani za miesiąc nie będzie gotów, bo nie mieliśmy koni, tymczasem nie minął tydzień, a konie gdzieś się znalazły, rezerwiści pościągali się z wszystkich stron, nawet z Austrji i z Rosji, gdzie w czasie pokojowym byli zatrudnieni. Dzięki tym zarządzeniom, pułk mój przed końcem lipca mógł już stać na linji bojowej. Ale im bliższy był dzień, w którym mieliśmy wyruszyć, tera większy smutek w duszy mi się rozsiadał.
Właśnie, gdy to westchnienie z piersi mi się wyrwało, usłyszałem pukanie do drzwi. – Herein! – zawołałem. Wszedł garson oznajmiając, że na korytarzu czeka jakiś pan, który koniecznie chce się ze mną widzieć.
– Co za jeden? – zapytałem.
– Nie wiem, proszę pana porucznika, zdaje mi się jednak, że to jakiś pies francuzki, bo mówi tylko po francusku.
Hotel, w którym stanąłem, był czysto niemiecki, więc i służba jego poczytywała za swój obowiązek złorzeczyć teraz Francuzom, których, mówiąc między nami, wszyscy jeszcze się bali. Trwoga ustąpiła dopiero po pierwszych bitwach zwycięskich. Wtedy na miejscu dawnej trwogi zjawiła się zaraz pewność siebie, która po wojnie przeistoczyła się w bezgraniczną arogancję. Takie to skutki wywołuje powodzenie.
– Proszę wpuścić tego pana – odrzekłem. Niedługo trwało a do pokoju wszedł mężczyna najwyżej dwudziestopięcioletni, miernego wzrostu, jasny blondyn z niebieskiemi oczami, biały, delikatny.
Na pierwsze zaraz wejrzenie, uderzyła mnie czerwona blizna na prawej jego szczęce, pochodząca jakby od postrzału. Gdy wszedł, zaczął mówić po francusku, zapewne przez wzgląd na stojącego jeszcze garsona, lecz gdym temu dał znak ręką, żeby wyszedł, przemówił w te słowa po polsku:
– Jestem Adam Gorejko, z guberni wileńskiej, obecnie mieszkam w Epinal, w południowej Francji, a że mam interes bardzo ważny i natury delikatnej, więc przyszedłem do pana z całem zaufaniem, jak do rodaka, jak do ziomka.
ćhoćby mi był nie powiedział, skąd pochodził, po śpiewającym jego akcencie byłbym zaraz poznał, że mam przed sobą czystej krwi Litwina.
– Gzem panu mogę służyć? – zapytałem.
– Niech pan porucznik pozwoli, że mu wpierw opowiem całą historję, która mnie tu do niego sprowadziła…
– Bardzo proszę.
Przysunąłem mu krzesło, usiedliśmy obok siebie, a mój gość tak zaczął mówić:
– Przed kilku laty wyjechałem z kraju z moim serdecznym przyjacielem i szkolnym kolegą, Benedyktem Gorejko. Obadwaj udaliśmy się najpierw do Paryża, stamtąd do Epinal. Muszę tu panu porucznikowi nadmienić, że nietylko ja i Benedykt, lecz także nasi rodzice przyjaźnili się z sobą od dzieci, skutkiem czego Benedykt przyjeżdżał często do naszego domu i mojej siostrze najmłodszej, Anieli, bardzo się podobał. Ani Anielcia nie zapomniała Benedysia, ani Benedyś Anielci, bo i on się w niej kochał. To też ledwie w Epinal stale zamieszkał, zaraz oświadczył się mnie o jej rękę.
Napisałem do siostry, ona odpowiedziała: „dobrze” „ poczem ułożyliśmy, że Aniela przyjedzie do nas do Francji. Miała ją starsza siostra odprowadzić do granicy, ja zaś przyrzekłem wyjechać po nią do Torunia… Dwa tygodnie temu, nim jeszcze wojna była wydana, przyjechaJem do Torunia, ale musiałem tam długo czekać na Anielcię. Rozmaite kłopoty zatrzymały ją dłużej w domu, niż się spodziewała.
„Ponieważ w tym czasie wojna, została formalnie wydana, przeto postanowiliśmy jechać na Austrję i północne Włochy do Francji, gdyż nad Benem pewnieby nas zatrzymali. Wczoraj rano przybyliśmy do Wrocławia. Myślałem, że dalej pojedziemy, tymczasem trzeba było tu się zatrzymać, bo siostra nagle mi się rozchorowała. Ledwie stanęliśmy w hotelu, zaczął ktoś silnie do drzwi naszych pukać. Gdym otworzył, zobaczyłem jakiegoś nieznajomego w uniformie. Ponieważ siostra na sofie leżała, więc, aby jej nie zobaczył, bo to przecie nieprzyzwoicie, zasłoniłem ją sobą i zapytałem przybysza najpierw po polsku, potem po francusku, czego by sobie życzył. On zaczął coś szwargotać i gwałtem usiłował wejść do pokoju. Z początku perswadowałem mu delikatnie, żeby sobie z Bogiem poszedł lecz gdy on mnie nie chciał zrozumieć, wziąłem go za kark i wyrzuciłem do sieni. Wtedy on jął krzyczeć: „Kartę! Kartę'” Pomyślałem: pewnie żandarm. Wyjmuję więc mój pasport, otwieram drzwi i pokazuję mu go z daleka. Wtedy on coś krzyknął i jak warjat wyleciał. Pomyślałem: „Niech cię Bóg prowadzi i Matka Ostrobramska”, a że Anielcia była tym wypadkiem bardzo zalterowana, przeto poszedłem ją uspokoić. Myślałem, że się natem wszystko skończy, tymczasem w godzinę przyszli dwaj oficerowie, z których jeden mówił po francusku, aby w imieniu swego kolegi wyzwać moie na pojedynek. Dopiero od nich dowiedziałem się, że ten, którego za drzwi wyrzuciłem, nie był ani policjantem ani żandarmem, lecz porucznikiem w piechocie W tym samym pokoju, w którym ja stanąłem z siostrą, mieszkał dnia poprzedniego jakiś jego znajomy, sądząc więc, że jego przyjaciel jest tam jeszcze, chciał par force wejść do środka. I stąd całe nieporozumienie.
– Czyś im pan to wytłumaczył? – zapytałem.
– Najdokładniej, ale oni ua to odrzekli, że ich kolegę nie może to zadowolić.
– Czemu?
– Bu nietylko to go obraziło, żem go za kark wyrzucił, ale jeszcze bardziej czuje się tem dotknięty, żem się odważył wziąć go za policjanta.
Prosiłem mego gościa, by mi wymienił nazwisko swego przeciwnika. Na to podał rai bilet, który sekundanci u niego zostawili. Była to w rzeczy samej karta wizytowa jednego z młodszych oficerów garnizonu wrocławskiego. Przypuszczając, że Go-rejko przyszedł do mnie ro radę, rzekłem:
– Skoro nie chciałeś go pan obrazić – rzekłem – więc zdaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli go teraz przeprosisz.
– Powiedziałem sekundantom, skąd poszło całe nieporozumienie, ale Gorejko nie będzie przepraszał, bo nie ma za co.
– To może pan wyjedzie?
– Wyjechać? Nie, panie poruczniku, Gorejko tego nie zrobi.