- W empik go
Wspomnienia z Włoch od roku 1864-1867 r. - ebook
Wspomnienia z Włoch od roku 1864-1867 r. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 334 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lwów.
Nakładem i drukiem Autora. 1876.
Włochy! Alboż nie dosyć o boskiej Italji, czyśmy się o niej mało nasłuchali? Przejrzej półki każdej bibljoteki, zatrzymaj się przed wystawą pierwszej lepszej księgarni, rzuć okiem na sekretarzyk w buduarze modnej damy – a wszędzie spotkasz się z książką, w której autor opisuje zaczarowaną Wenecję i wiecznie młodą Florencję – zadumany Rzym i roznamiętniony Neapol. Tysiące dziel spisano już o tym kraju wielkich pamiątek, wielkich usiłowań i wielkich zbrodni – a kto nie miał talentu, aby dojrzeć coś nowego, ten ukradkiem przepisywał drugich, i tak w literaturze każdego narodu powstała cała bibljoteka, poświęcona półwyspowi, o którego posiadanie kusiły się prawie wszystkie ludy Europy. Daj więc pokój tematowi, który oddawna inni wyczerpali, a zajmij się raczej czemś śwież-szem i mniej znanem.
Słyszę, że czytelnicy moi takie już robią uwagi – ale to mnie nie odstrasza. Nie będę wam powtarzał rzeczy starych; sztuki wcale nie dotknę, chociaż we Włoszech nauczyłem się ją kochać; nie będę wam także opisywał szczegółowo podróży po stu miastach półwyspu Apenińskiego, bo chcąc nie chcąc, musiałbym często to powtarzać, ca przedemną drudzy lepiej wypowiedzieli;
ale ponieważ spędziłem tam lata, które należą do najciekawszych w historji odradzającej się Italji; ponieważ miałem sposobność bądź zobaczyć, bądź usłyszeć niejedne rzecz dotąd nieznaną; ponieważ nakoniec miałem towarzysza i przyjaciela, który przeszedłszy pod niebem włoskiem koleje dosyć ciekawe, wcale za to gniewać się nie będzie, jeżeli je powtórzę wiernie natem miejscu – przeto kreślę nie „podróż” ale „wspomnienia”, a jeżeli łaskawy czytelnik powie, żem go nie znudził, zadowolenie moje będzie zupełne i nagroda największa
Tyle na moje usprawiedliwienie.
I.
Przez Alpy.
Na niebie był wrzesień – a w kalendarzu r. 1864.
Z uderzeniem piątej godziny rano, na dworcu kolei w Genewie zadzwoniono po raz trzeci – konduktor dat znak maszyniście – para świsnęła i pociąg ruszył ku Sabaudji. Licznie zgromadzona publiczność żegnała z peronu odjeżdżających, a w oknach wagonów ukazywali się podróżni, aby ostatniem adieu, ostatnim chustki powiewem, raz jeszcze przypomnieć się tym, których żegnało się może na krótko, może na zawsze. Rozkołysany pociąg pędził jak uragan. Drzewa, skały i pola uciekały z oczu – kłęby czarnego dymu ścieliły się na lewo – a podróżni pozamykawszy okna usiedli i w głęboką zapadli zadumę. Nikt słowa nie przemówił, i gdyby nie skrzypienie lokomotywy, nie zgrzyt kół żelaznych – mógłbyś sądzić, że nad całą naturą przeleciał anioł śmierci.
Jak dziwne nasze serca!
Nie raz z uśmiechem na twarzy przypatrujemy się bitwie, w której giną tysiące, a opuszczając mieszkanie, w którem spędziliśmy dłuższy przeciąg – czasu, stajemy ua progu, patrzymy na te nagie ściany, na ten piec opuszczony – i czujemy, że serce nasze ściska jakiś żal nieokreślony. Prawda, że w tych pokojach było nam dosyć niewygodnie, że W nich doznaliśmy nie jednej goryczy, ale czy w nowych, choć je wszyscy zachwalają, jeszcze nam gorzej nie będzie? Podobne myśli, tylko o wiele potężniejsze, budzą się w nas zawsze, ilekroć z jednego położenia przerzucamy się w drugie, gdy zerwawszy z teraźniejszością, zdajemy się na łaskę nieznanej przyszłości. Jak silnym jest w naszych piersiach żywioł zachowawczy! I dziwić się tu potem dla czego ludzkość kroczy zwolna na drodze postępu, dla czego większość każdego społeczeństwa lęka się obalenia teraźniejszości, dla czego konserwatyzm jest wszędzie tak potężnym.
Mnie samemu było smutno, bardzo smutno. Po kilkomiesięcznym pobycie w Szwajcarji opuszczałem te olbrzymie góry, te malownicze jeziora, te bogate doliny, ten poczciwy lud szwajcarski; a chociaż udawałem się na ziemię piękna i roskoszny, do kraju kochanków i poetów – do Włoch, nie wiedziałem jednak, czy na tej ziemi, o której od dzieciństwa marzyłem, nie czekają mnie większe jak dawniej zawody, większe boleści.
Spojrzałem przez okno. Genewa rozpływała się w mgłach szarych; jezioro – którego majestatyczną wielkość podziwiałem jeszcze przed godziną – zmieniło się w wąską, srebrzystą wstęgę; wyniosłe wzgórza, biegnące wzdłuż jego brzegów, malały jak karły; i tylko jeden Mont-
Blanc, oświetlony purpurowo-złotemi promieniami wschodzącego stoika, otrząsał z siwych włosów natrętne chmurki poranne, i patrzy! dumnie na świat, zawsze wspaniały, zawsze olbrzymi!
W wagonie wszczął się ruch, zaczęto zawiązywać rozmowę. Snać przeminęła chwila zadumy o przeszłości, a umysły zajęło zimne liczenie się z przyszłością.
– O czem myślisz? – zagadał do mnie młodzieniec o błękitnem oku, jasnych włosach i dziwnie wrażliwej duszy, mój dwudziestoletni towarzysz i przyjaciel, z którym od kilku miesięcy włóczyłem się po Niemczech i Szwajcarji.
– O Szwajcarji, Karolu.
– Rozstań się już z tą Szwajcarją, i myśl raczej o ideale naszych marzeń, o Włoszech. Szwajcarją – kraj piękny, nie przeczę, nawet szczęśliwy, ale co ludzie, to przyznam ci się szczerze, że mnie bynajmniej nie zachwycali. Kobiety bez zapału, fantazji, albo zbyt tłuste, albo jasnokościste – na pięć kroków czuć od nich zapach masła i sera: a mężczyźni spokojni, powolni, myślący cały dzień o realnem zatrudnieniu, bez iskry gorętszego uczucia – istne woły pracujące. Zresztą trudno od nich więcej żądać. Niewdzięczna ziemia każe cale życie borykać się z sobą, a olbrzymia natura, powtarzająca im ua każdym kroku: jesteście karlami! zabija w nich poloty wyobraźni. Ach! we Włoszech będzie inaczej. Tam piękno przyrody, odziane lżejszemi szaty, nie przygnębia ducha, owszem wyżej go wznosi… na tej ziemi klasycznej, wydającej tysiące artystów i poetów, w tym prawdziwym raju doczesnym odżyjemy całą piersią…
Jakiś jegomość, nie pierwszej już młodości, siedzący obok nas, zwrócił się w tej chwili do Karola, i zapytał na pół łagodnie, a na pół ironicznie:
– A jeśli się pan mylisz, cóż wtedy? Karol żachnął się i w nieznajomego wlepił pełne wyrazu oko. Na zapytanie nie odpowiedział, bo może nie wiedział co odpowiedzieć, a może nadto się zdziwił, że obok nas znajduje się osoba, mówiąca tak dobrze jak my po polsku. Nieznajomy przysuwając się do Karola spytał z uprzejmym uśmiechem:
– Czy panowie do Włoch jadą?
– Tak panie – przerwał Karol dosyć sucho.
– Szczęśliwym, że będę mógł skorzystać z miłego towarzystwa. Ja także jadę do Włoch. Jestem Eustachy Ż. z Poznańskiego – dodał nieznajomy podając nam rękę.
Przedstawiwszy się panu Eustachemu, zawiązaliśmy prawdziwie przyjacielską pogadankę. Nawet Karol zapomniał o niezbyt miłem intermezzo i o dłużnej odpowiedzi. Tylko w podróży robią się łatwe i nieraz serdeczne znajomości.
– Czy pan długo zabawi we Włoszech? – spytałem naszego towarzysza.
– Całą zimę. Zwykła to moja podróż, którą rok rocznie odbywam. Piersi nie statkują, lekarze przepisali w zimie łagodniejsze powietrze. A panowie, na jak długo wybraliście się do tego raju, doczesnego? – Ostatnie dwa słowa wymówi! z szczególnym naciskiem.
– Zależeć to będzie od okoliczności… może na rok, dwa, a może i na lat kilka. Chcielibyśmy poznać kraj, ludzi, chcielibyśmy się czegoś nauczyć…
Poznańczyk chwilkę podumał, a potem rzekł poważnie:
– Zatem w celach naukowych, nie dla przyjemności, pięknie, bardzo pięknie. Z całej duszy życzę szczęścia. Zanim się jednak rozstaniemy, pozwólcie bym wam dat przyjacielską radę, za którą będziecie mi z czasem bardzo wdzięczni. Jeźli chcecie poznać Włochy na wskroś, to nie podróżujcie jak turyści kolejami i bitemi gościńcami, bo w każdym kraju, a szczególnie we Włoszech, inaczej przedstawia się lud na bitych drogach, a inaczej w ustroniach; nie stawajcie w pierwszorzędnych domach gościnnych, bo na całym półwyspie są one pociągnięte angielskim lub francuskim, lecz nigdzie prawdziwie włoskim pokostem; nie osiedlajcie się w jednej tylko prowincji, bo każda z nich ma w sobie coś takiego, co ją różni od drugiej; nie obracajcie się wreszcie w jednej tylko sferze, lecz zacząwszy od lazaronów, a skończywszy jak najwyżej, starajcie się poznać wszystkie warstwy społeczeństwa, w przeciwnym bowiem razie Włochy pozostałyby dla was ziemią nieznaną. Wystrzegajcie się przytem udawać panów, jeźli nie chcecie by zdrowie, kieszeń a nawet honor ucierpiały na każdym kroku. Przebaczcie staremu, że się ośmieli! przy brać ton mentora, ale wyście młodzi, niedoświadczeni, a tacy mogą zaznać, nie mało nieprzyjemności w owym raju doczesnym, który w mem życiu miałem sposobność poznać wszechstronnie.
– Czy pan tak dobrze znasz Włochy?
– Jak własną kieszeń! dziesięć lat spędzonych tam za młodu, mogły mnie z krajem nie źle obznajomić.
Niecierpliwy Karol przysunął się jeszcze bliżej do pana Eustachego, i zaczął mu najrozmaitsze zadawać pytania, na które Poznańczyk odpowiadał ze zwykłym spokojem i uprzejmością. Rozmowa stawała się głośniejszą, gdy panu Eustachemu, malującemu charakter Włochów nie zbyt korzystnemi barwami, Karol przerywał okrzykiem:
– Ależ to niemożebne! Pan chyba żartujesz…
Słowa naszego towarzysza podróży utkwiły mi głęboko w pamięci. Rozbierałem je, ważyłem, nakoniec uznawszy je za zdrowe, postanowiłem trzymać się ich jak drogoskazu.
Minąwszy francuską granicę w Culoz, gdzie nam podpisano paszporty, wjechaliśmy na ziemię sabaudzką. Z początku te same widoki co w Szwajcarji, lecz w pół godziny krajobraz zaczął się zmieniać. Góry zbliżyły się do kolei, grożąc nam uduszeniem; na ich nagich skalach nie widziałeś ani odwiecznych lasów, ani istot żyjących; szeroka i bogata dawniej równina przeistoczyła się w długi, nieurodzajny wąwóz, a jezioro Du Bouryet, pomimo znacznej wielkości, nie miało już tych czarownych wybrzeży co Zuryehskie, Cztrokantonowe, lub Genewskie. Im dalej unosiła nas para, tem smutniejsze widoki. Na górach co raz mniej roślinności, same opoki, granity; kolo chat wieśniaczych stawianych z kamienia co raz mniej winnic i drzew owocowych – w kolo co raz większe ubóstwo. Jeden lud tylko nie stracił swego charakteru. Chociaż, między 'Chambery a St. Jean… de Maurienne nie równie on biedniejszy od ludu szwajcarskiego, przecież nie upadł pod ciężarem tej niewdzięcznej przyrody, która nawet dawnemu księciu tych okolic, Eugenjuszowi, kazała szukać służby u zagranicznych monarchów, i nie zatraci! w sobie tej rześkości, która charakteryzuje jego braci z nad Sekwany. Klimat i materjalne stosunki pochyliły go trochę, ale nie złamały, nie zatarły w nim rasy.
W St. Michel zatrzymał się; pociąg.
Była godzina czwarta z południa. Podróżni wysiedli z wagonów i tłumnie udali się na objad do restauracji.
– Co teraz poczniemy? – spytał p. Eustachy, stanąwszy przed oknem w sali, przepełnionej zgłodniałymi wojażerami.
– Czy co nowego?
– Nowego wcale nic, chciałem się tylko dowiedzieć, w jaki sposób myślicie odbyć podróż przez Mont-Cenis. Kolej dochodzi tylko do St. Michel, a za tą mieściną świat już deskami zabity. Czy pojedziemy pocztą, czy może pójdziemy pieszo? Chociaż lat mam tyle co wyrazem oba – dwa, oświadczam się jednak za pieszą podróżą. Czy zgoda? – Wybornie i – zawołaliśmy jednogłośnie, uszczęśliwieni tą niespodzianką. Po wcale dobrym objedzie oddaliśmy nasze tłumoki w urzędzie pocztowym z poleceniem, by nam zwrócono w Suzie, a sami uzbroiwszy się w sękate kije, mające służyć nie za broń przeciw rozbójnikom, bo tych w poczciwej Sabaudji nigdy nie było, lecz za podporę – i zarzuciwszy na ramiona ciepłe płaszcze, wyruszyliśmy przez miasteczko jedynym gościńcem, który mijając skały i przepaści, wiódł do ziemi obiecanej. Tymczasem inni podróżni zająwszy olbrzymie wnętrza wozów pocztowych, mijali nas wolnym kłusem, z uśmiechem politowania na ustach; lecz uśmiech złośliwy nie drażnił nas długo, bo wkrótce znikły konie, ścielił turkot kół toczących się po granitowym gościńcu, i wśród dzikiej natury ujrzeliśmy się sami, z naszemi myślami i Bogiem.
Wkrótce zaczęło się zciemniać. Zimny wiatr ciągnął od szczytów wiecznym śniegiem pokrytych gór; strumienie padały z łoskotem między potargane skaty i pieniąc się leciały w doliny; a nad naszemi głowami niebo czarnemi okryte chmurami przejmowało grozą i kazało myśleć o wielkości natury… Czasami w głębi wądołu, lub gdzieś wysoko na górze zamigotało małe światełko pastusze… Uszczęśliwieni z przerwania strasznej ciemności, zaczęliśmy zawiązywać rozmowę: ale światło gubiło się między skałami, monotonna ciemność znowu nas oblewała, usta i jeżyk wypowiadały posłuszeństwo… Któż czując do koła grozę, może spokojnie rozmawiać?…
W kilka godzin ujrzeliśmy przed sobą tysiące świateł, a o uszy nasze odbił się jakiś stłumiony gwar, i dalekie młotów stukanie. Byliśmy w Modane. Duch ludzki, nie dający się w swoim polocie wstrzymać żadną zaporą, postanowił z tej mieściny poprowadzić tunel przez cały pas. Genizjusza, aż do granicy włoskiej, do Bardonneche, aby dwa kraje rozdzielone Alpami, Francję i Włochy zbliżyć do siebie i zbratać. Mimo spóźnionej pory tysiące robotników krzątało się przy otworze. Fabryka gazu, założona opodal, zasilała miasteczko i tunel bogatem światłem „ w którem najrozmaitsze maszyny, służące do żłobienia otworu, wyglądały jak pełzające po ziemi potwory. Jeden z inżynierów opowiadał nam obszernie o tej pracy tytanów.
Gdyby nie ciemna noc, nie daleka droga, która na nas czekała i nie perswazje pana Eustachego, my młodsi bylibyśmy się puścili wgłąbtej podziemnej pieczary. Serce pragnęło nowych wrażeń, ale rozum radził wrócić do miasteczka.
Karol rozmawiał z Poznańczykiem, a ja myślałem o potędze pracy ludzkiej, powstrzymującej morza i rozrywającej pasy najwyższych gór. Gdy w roku 1851 nadmieniono po raz pierwszy o tunelu przez wnętrze Cenizjusza, ludzie codzienni, nazywający każdą myśl nową – szaleństwem, ozdobili i ten pomyśl takiem samem mianem. Tymczasem największy ówczesny mąż stanu we Włoszech, Cavour, rozważywszy wszys – stkie trudności, kazał rozpocząć prace w r, 1857. Francja spodziewając się potem przedsięwzięciu niemałych korzyści dla swojego handlu, podpisała czemprędzej układ, mocą którego obowiązała się kopać tunel od strony Sabaudji.
Kierownictwo nad robotami objął genjalny inżynier francuski, p. Someiller, który atoli nie doczekał się ukończenia pracy podjętej; umarł przed otwarciem tunelu. On pierwszy zaprowadził maszyny własnego wynalazku, poruszane za pomocą ścieśnionego powietrza, i świdry djamentowe, które odtąd we wszystkich tunelach niepospolite oddają usługi. Właśnie gdyśmy z inżynierem rozmawiali, niepokonane te narzędzia przerzynały pokład kwarcu pierwotnego, na którym kruszyła się przedtem najsilniejsza stal angielska. Mimo takich narzędzi, posuwano się dziennie w głąb zaledwie o pól metra, a że pokład cały wynosił przeszło 400 metrów, więc tunel byłby może do dnia dzisiejszego nie ukończony, gdyby żłobienie musiało się było odbywać za pomocą świdrów stalowych.
Tunel, mający szerokości 180 stóp, a długości 12.220 metrów, tj. przeszło trzy godziny drogi, leży na 1.330 metrów nad powierzchnią morza, a o 1060 metrów niżej, jak najwyższy szczyt Cenizjusza. Przez długie lata pracowało nad nim 4.000 robotników. On i kanał Suezki, skracający drogę z Europy do Indji o 3.000 mil morskich, oto największe dzieła komunikacyjne naszego stulecia. Dziś stalo się wszystko możliwem. I utworzenie morza na Saharze, i połączę nie Anglji z Francją za pomocą tunelu podmorskiego, i rzucenie mostu z półwyspu włoskiego na Sycylię i… i… albo ja wiem co jeszcze?
Włosi przekonawszy się o praktyczności pierwszego pomysłu, postanowili w porozumieniu ze Szwajcarją zająć się żłobieniem nowego tunelu przez wnętrze góry św. Gotharda, któryby Apeniński półwysep połączył ze środkową Europą. Prusy i południowe państwa niemieckie przyrzekły dać ze swej strony na ten cel kilkadziesiąt miljonów franków. Na początku r. 1866 chciano już przystąpić do rozpoczęcia robót, gdy w tem wybuchła wojna między Prusami, Wiochami i Austrją. Na kilka tygodni przed rozpoczęciem kroków nieprzyjacielskich oświadczyły najpierw Prusy, a za niemi także południowe Niemcy, że z przyrzeczenia uiszczą się dopiero po skończonej wojnie. Włochy zajęte armją austrjacką, nie miały czasu myśleć o tunelu, a biedna Szwajcarją nie mogła płacić za wszystkich.
W lutym r. 1867 przybył do Florencji pełnomocnik szwajcarskiej Rady Związkowej, aby ważną tę sprawę na nowo podjąć. Rząd włoski łudził go obietnicami, ale stanowczego przyrzeczenia nie dał do ostatniej chwili. Czytelnik pozwoli, bym odstępując od rzeczy, opowiedział krótką pogadankę, jaką rzeczony pełnomocnik miał w tym czasie z pruskim ambasadorem.
Na balu królewskim, danym w pałacu Pitti, poczciwy Szwajcar zszedł się w jednej z sal pobocznych z dawnym swym znajomym, który dziś figurował jako poseł pruskiej monarchji. Był tohr. Usedom, ten sam, który w nocie, wręczonej jenerałowi Lamarmorze, zachęcał Włochy do maszerowania na Wiedeń i rozbicia Austrji, a który do niedawna jeszcze był pruskim posłem we Florencji. Dobroduszny Szwajcar zaczął od tego, co mu najwięcej na sercu ciężyło.
– Ekscelencjo – rzekł do ambasadora – z naszą koleją źle rzeczy stoją…
– Zapewne pieniędzy nie macie – wtrącił hr. Usedom z owym słodko-kwaskowatym uśmiechem, po którym łatwo między zwykłymi śmiertelnikami poznać każdego dyplomatę.
– Nieinaczej, Ekscelencjo! Włosi wydali wszystko na zeszłoroczną wojnę i jeszcze długów narobili, a Prusy nie dotrzymują przyrzeczenia… Obiecali nam 40 miljonów. Gdzież one są? Czy nie raczyłbyś, Ekscelencjo, napisać w tym przedmiocie do pana Bismarka?…
– O mój panie – zawołał dyplomata – my teraz pieniędzy nie mamy na kopanie jam w górach…
– Żarty – odparł Szwajcar nieco rozdąsany – wszak wy szukacie dobrze pieniędzy w cudzych kieszeniach… Dowodem tego zeszłoroczna wojna.
– Zapewne chciałeś pan powiedzieć, że umiemy nakładać kontrybucje – rzekł dyplomata ze złośliwym uśmiechem – no, to prawda, ale tych pieniędzy potrzebujemy na dyktowanie praw Europie.
Rozmowę powtórzyłem prawie dosłownie.
Dziś zmieniło się położenie o tyle, że interesowane państwa kazały już rozpocząć roboty, i jeśli nie zaskoczy nic nadzwyczajnego, np. europejska wojna przewracająca ogólne stosunki, tunel przez wnętrze Św. Gotharda będzie wkrótce należał do dzieł ukończonych.
Rozmaici przedsiębiorcy zamierzają żłobić trzeci tunel przez wnętrze Simplonu.
Po skończonej wieczerzy w miasteczku, składającej się z chleba, sera, owoców i wina, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Około północy niebo zaczęło się wyjaśniać. Wiatr ustał, czarne chmury w połowie znikły, a smutna twarz księżyca wychyliwszy się z poza łańcucha gór, oblała złotem światłem ich skaliste wierzchołki, nadając im jeszcze więcej tajemniczej powagi. W jednych tylko rozpadlinach było całkiem ciemno; tam rwiące potoki wiodły kłótliwy rozhowor z czarnemi nocy duchami.
W pół godziny ujrzeliśmy jakieś mury, zamykające nam drogę. Była to nie wielka twierdza Lesseillon, którą w r. 1859 otrzymał z całą Sabaudją i Niceą Napoleon III. od Wiktora Emanuela, za oswobodzenie Lombardji z pod austrjackiego panowania. Twierdza ta zbudowana nad skalistemi przepaściami, jest strategicznym kluczem drogi, wiodącej z Włoch do Francji i kto ją posiada, ten każdej chwili może krociową armję przerzucić na Apeniński półwysep. Prędzej czy później Włosi musieli Francji odstąpić Sabaudję, bo lud sabaudzki jest na wskroś francuskim. Nawet w dawnych czasach, gdy kraj ten należał do Piemontu, Sabaudczycy uważali zawsze Prancję za ojczyznę a Paryż za swoją stolicę – i dla tego nie szukali nigdy zarobku w Turynie, od którego dzieliły ich nieprzebyte góry, ale w Paryżu. Między dwiema przepaściami, wykuta w skale przez Napoleona I. wąska prowadzi drożyna, przy której wojskowa stoi strażnica. Żołnierz chodzący z bronią na ramieniu, nie pytał nas gdzie i poco idziemy – minąwszy więc spokojnie twierdzę, weszliśmy znów na szerszy gościniec, który od St. Michel, lubo nieznacznie, wiódł nas ciągle pod górę.
O godzinie 8ej rano stanęliśmy w Lanslebourgu. Mieścina ta, składająca się z kilkunastu ubogich domków, między któremi jest aż pięć hotelów, leży u stoku najwyższego szczytu Cenizjusza, na parę tysięcy stóp nad powierzchnią morza. Zimno tu dokoczliwe; koło domów drzew owocowych i jarzyn brak zupełny, tylko gdzieniegdzie karłowate jodły, kołysane na wskroś przenikającym wiatrem skrzypią przeraźliwie – a na drobnej trawie pasą się krowy i kozy, jedyny dobytek tutejszych mieszkańców. Czy uwierzycie, że w całej mieścinie nie ma ani jednego konia? Brak dobrej paszy i owsa, nie pozwala posługiwać się tem szlachetnem zwierzęciem. Zresztą – na co może się tu koń przydać? Pola nikt nie uprawia, bo zboże tu się nie rodzi; podróży nikt ztąd nie odbywa, bo tu świat się już kończy; a na góry nikt się na koniu nie wdziera, bo ludzkie nogi oddają w takich wycieczkach najlepszą usługę.
Mieszkańcy Lanslebourgu są czerstwi, rumiani, chorób nie znają, bo świeże powietrze dba samo o ich zdrowie; z krów i kóz ciągną caty dochód w mleku i serze, który raz do roku wysyłają wielkiemi wozami, ciągnionemi przez osły i muły, w głąb Francji; wielkich wymagań nie mają; polityka nie wiele ich obchodzi; krótko mówiąc: żyją spokojnem życiem pierwszych patrjarchów.
Ileż to razy, włócząc się po górzystych kantonach szwajcarskich, stawałem przed chatą biednego wieśniaka, przylepioną do skały jak jaskółcze gniazdo, i myśląc o jego życiu, o jego zakresie działania, zazdrościłem mu szczerze w głębi mego serca. Nie pragnąc wiele, czując się cząstką tej olbrzymiej natury, która go w okół otacza, nie troszczy się o ten pstry świat w dolinach, i nie zazdrości mu ani jego szumnych zwycięztw, ani jego wielkich zawodów. Gdyby go zapytał: Czy chcesz osiedlić się w równinach i żyć w dostatkach? bez wahania pewnieby ci odpowiedział: „Wolę moje góry i moje nędzne, ale niepodległe życie!-'
Kiedy siedząc w małej izdebce, przypominającej nierównie więcej nasze polskie gospody niż francuskie restauracje, zajadaliśmy z chciwością zgłodniałych tygrysów kawały smażonego bifsztyku, i kiedy rumiana gosposia, ubrana w przedpotopowa czepiec, wlewała do szklanek czerwony strumień starego "Bordeaux – zjawił się
2*
przed naszym stołem wysmukły młodzieniec, pytając, czybyśmy go nie chcieli wziąć za przewodnika.
Kto idzie do wierzchu góry drogą wężową, wykutą na początku bieżącego stulecia przez Napoleona I. ten traci co najmniej pół dnia czasu, gdy tymczasem wdzierając się do szczytu drobnemi ścieżkami, znanemi tylko mieszkańcom tutejszych okolic, można całą tę przestrzeń przebyć w trzech godzinach. Znużeni długą podróżą po bitym gościńcu, przyjęliśmy z największą radością propozycję młodego Sabaudczyka, a pożegnawszy się z rumianą gosposią, która jeszcze w progu radziła ostrożność i życzyła szczęścia, zwróciliśmy się na prawo.
Z początku szliśmy szybko, lecz w pól godziny zaczęły nas siły opuszczać. Młody Sabaudczyk skakał tymczasem jak koza po skalistych urwiskach, a gdy zadyszani i spoceni usiadaliśmy co kwadrans na bryłach granitu, on stał zawsze o kilkaset stóp wyżej nad nami i śmiał się serdecznie z naszej powolności. Spojrzałem w około. Góry w prawo, góry w lewo, góry przedemną, jak zasięgnie oko jedno morze nieruchome, skaliste… Przestraszyłem się tej wielkości natury… Sądziłem, że albo mnie ten ogrom przydusi, rozkruszy, albo jak wyznawca Buddhy rozpłynę się w tej nieskończoności. Lanslebourg przypominał w dole małe miasteczko, ustawione z drewnianych domeczków przez bawiące się dzieci.
Szczyt Cenizjusza okrywała gęsta mgła, przez którą przebijały gdzieniegdzie białe szmaty śniegu, leżące na niedostępnych jego krawędziach. Wkrótce weszliśmy w tę krainę zimna i wilgoci. Sabaudczyk wyprowadziwszy nas na gościniec i otrzymawszy zapłatę, skłonił się grzecznie i jak kula potoczył się w dół. Długo patrzyliśmy na tego syna dzikiej natury, skaczącego po skałach z zuchwałą odwagą, dopóki gęsta mgła nie wydarła go ciekawej źrenicy.
Wzdłuż gościńca stoją co kilkaset kroków małe domki z kamienia, służące za przytułek dla pieszych podróżnych.
W zimie gdy śniegi zasypią drogę, której szerokość wynosi tu zaledwie stóp ośmnaście, male te domki, strzeżone przez jakiego kalekę lub podeszłą kobietę, są jedynem schronieniem dla pieszych wędrowców. Tu robotnik zmęczony może bezpiecznie odpocząć, tu znajdzie zawsze kawałek chleba z serem i szklanką wina ogrzanego.
Jak widzicie, dziś tędy podróż nie trudna, i Napoleon T. cudu nie dokazał, gdy na czele niezwyciężonych swoich obdartusów zrzucał się z tych wyżyn na armję austrjacką. Wprawdzie gościńca murowanego wtedy jeszcze nie było, dzisiejszy bowiem został przez niego zbudowany w r. 1805. atoli droga zwyczajna była oddawna, gdyż znano ją nawet w wiekach średnich. Ale jak sobie radził Hannibal, ów wódz z pod palącego nieba Afryki, który z zastępem nieprzywykłym do zimna, i ze słoniami, które po lodach i śniegach chodzić nic umieją, ciągnął tędy (1) na (1) Według najnowszych badań historycznych, Hannibal ciągnął przez Mont-Cenis, a nie przez małego Bernharda.
śmiertelnych swoich wrogów, podczas gdy od Romy dolatywał go glos pełen trwogi: Hannibal ante portas! Czego to genjusz nie dokaże!
Wstąpiwszy do jednego domku, kazaliśmy sobie ogrzać butelkę wina czerwonego. Wino cukrem i korzeniami przyprawione było wyśmienite, ale gdy niemłoda już kobieta, będąca jedyną mieszkanką jedynej izdebki, kazała sobie zapłacić za nie sześć franków, my młodsi takeśmy się oburzyli, że nawet na dworze nie mogliśmy się uspokoić.
– Trudna rada – perswadował p. Eustachy – babina siedzi tu jak w więzieniu, więc za tę nieprzyjemność żąda wynagrodzenia od zamożniejszych podróżnych. A zresztą – dodał z uśmiechem – może przeczuła żeśmy Polacy, więc kazała zwrócić sobie to, co jej zostali winni dwaj nasi rodacy.
– Jacy?
– Książę Sulima i Doktor***.
– Który doktor***? Jaki książę Sulima?
O takim księciu nie słyszeliśmy w Polsce.
– I ja nie słyszałem o nim w Polsce, ale za to we Włoszech znają go wszyscy. Co do Doktora, jest to niestety ten sam, którego opowiadania i podróże były u nas swego czasu powszechnie czytane. Głowa niepospolita, ale lekkomyślność jeszcze większa. Przed laty kilkunastu wyniósł się z kraju, a poznawszy się w południowych Niemczech z pewnym awanturnikiem, który przezwał się szumnie księciem Sulimą, i niby był pretendentem do tronu polskiego, żył wespół z nim bardzo długo kosztem łatwowiernych. Już to jak Polak się uda, to wszystkich przejdzie. Kilka lat temu byli ci panowie w Badeńskiem. Sulima miał lat dwadzieścia pięć, powierzchowność dystyngowaną, swadę wyborną, a arogancję bez granic. Doktor*** zawarłszy z nim sojusz zaczepno-odporny, chodził zawsze we fraku i białym krawacie, grając wybornie rolę nadwornego lekarza księcia pana. Jakiś czas dobrze im się działo. Książę rozdawał Niemcom ordery własnego wynalazku, a uradowane niemczyska w dowód wdzięczności urządzały uczty i pożyczały pieniędzy na słowo i bez procentu. Po kilku jednak miesiącach fortuna machnęła ogonkiem, i pewnego pięknego poranku nasi panowie ujrzeli się bez grosza. Co teraz począć"? Po walnej naradzie ułożyli plan zuchwały, którego wykonaniem natychmiast się zajęli. W Karlsruhe mieszkał stary książę, nie fałszywy, ale najprawdziwszy w świecie, który miał pieniądze i metresy, ale nie miał odwagi. Sulima znał go dobrze. Tego samego dnia wieczorem odszukał go w salonie pewnej piękności. Po herbacie, stosownie do przyjętego w tym domu zwyczaju, siadają do zielonego stolika. Zaledwie karty rozdano, Sulima wszczyna sprzeczkę ze starym libertynem, która wkrótce takie przybiera rozmiary, że aż nasz bohater czując się dotkniętym na honorze, wyzywa przeciwnika na pojedynek. Sulima zaperzony wychodzi, a biedny Niemiec wraca do domu z duszą na ramieniu. Nazajutrz Doktor*** zjawia się u przeciwnika swego chlebodawcy…
i delikatnie daje mu do zrozumienia, że jego pan… prince Sulima, znajduje się obecnie w dość przytem położeniu finansowem, ponieważ pełnomocnik nie nadesłał mu jeszcze pieniędzy; jeżeli zatem książę nie chce się z nim strzelać – a pan jego trafia każdego asa na 25 kroków, Niemcowi jeszcze zimniej się zrobiło – to w takim razie niech mu zręcznie pożyczy 6.000 guldenów na dwa tygodnie, a skutek będzie niewątpliwie ten, że Sulima doznawszy takiej grzeczności, będzie się czuł zawstydzonym i odstąpi od pojedynku. Doktor tak wybornie grał rolę anioła opiekuńczego, a w słowach jego tyle było naturalnej życzliwości dla nieszczęśliwego księcia, że poczciwy Niemiec nie domyślając się nawet cienia zdrady, zaczął go natychmiast prosić, aby raczył zająć się pośrednictwem w tej sprawie delikatnej. Po dluższem wahaniu Doktor uległ prośbie i wziął sześć banknotów. Nazajutrz ptaszków nie było już w stolicy; sznurkiem pociągnęli do Baden-Baden, gdzie w jednym dniu zgrali się do nitki. Wstawszy od rulety z dwudziestoma guldenami wyruszyli do Włoch. W St. Michel został im tylko jeden gulden, który spoczywał na dnie kieszeni szanownego Doktora. Nie z przyjemności zatem, jak my, ale z konieczności szli tą oto drogą. Sulima biegł przodem w eleganckim tużurku i pledem obwiązany – a Doktor jako znacznie starszy nadciągał z tyłu. Pierwszy wstępował niemal do każdego domku, wypijał pół butelki wina i jadł kawałek sera, a gdy dozorczyni upominała się o zapłatę, wyprowadzał ją protekcyjnie za rękę na dwór, a pokazując o kilkaset kroków w głębi idącego Doktora, mówił najspokojniej:
– Widzisz, moja duszko, iam oto idzie – mój sekretarz, on więc zapłaci, gdyż ja pieniądzy nigdy z sobą nie noszę.
Po tych słowach szybko wspinał się do góry, a poczciwa Sabaudka nie domyślając się zdrady, czekała przybycia sekretarza. Ten przyszedłszy wchodził poważnie do izby, wypijał drugą półbutelkę, a zjadłszy także kawałek sera, gotował się do dalszej drogi.
– Mech pan zapłaci!–napiera gospodyni.
– Jakto? Ja mam płacić? Alboż książę, mój pan, nie zapłacił będąc tu przed chwilą? Chyba żartujesz, poczciwa kobieto! Wszak widziałem na własne oczy, jak mnie pokazywał. Alboż nie mówił ci wtedy, że to ja mam prawo do tego wina, za które pieniądze zostawił?
– Bynajmniej! On mówił, że pan jako jego sekretarz masz z sobą kasę, więc zapłacisz za siebie i za niego.
– Patrzcie jaki filut! Chciał sobie ze mnie zażartować. Ale to nic nie szkodzi, chodźmy go zawołać, a wróci.
Wychodzą i Doktor woła basem: książę a Sabaudka wtóruje mu sopranem: książę! Książę atoli bardzo już wysoko i ani myśli się obejrzeć. Doktor woła coraz głośniej i zbiera nogi chcąc go niby dogonić, a Sabaudka czeka powrotu obu od owego dnia aż do dziś. Oto dlaczego kazała sobie zapłacić sześć franków za butelkę wina.
– Więc to tej się stato, u której byliśmy przed chwilą? – zapytał Karol.
– Czy tej, czy innej, tego ja już nie wiem – odparł p. Eustachy. – Domków jest tu razem trzydzieści, we wszystkich zatem nie powtórzyła się ta sama scena, bo nawet taki sławny pijus jak Doktor*** nie mógł wyciągnąć w kilku godzinach trzydzieści półbutelek wina. Zapewne powtarzali swoją operację na wyrywki, a że żadna dozorczyni nie może opuścić swego domku, głos zaś od jednego do drugiego dla znacznej odległości dolecieć nie może, brzydka zatem sztuczka udawała im się wyśmienicie, tem łatwiej, że najczęściej całemi godzinami nie widać tu podróżnych, którzyby pokrzywdzonej mogli byli z pomocą pospieszyć.
– I cóż się potem stało z tymi paniczami?
– Sprawdziło się i na nich przysłowie, jak na tylu innych: że kłamstwem przejdziesz świat, ale nie wrócisz. Opowiem wam to jednak dopiero po drugiej stronie góry, gdy na dól będziemy schodzili. Wiatr tu tak silny, że oddech w piersi tamuje, a moje piersi jak wiecie nie żelazne…. Teraz silentium i naprzód!
Przyspieszywszy kroku, w samo południe stanęliśmy na szczycie góry, na dolinie Martellino, mającej długości l 12 mili, a położonej na 11.000 stóp nad powierzchnią morza, której jedna połowa należy do Francji, a druga do Włoch.
Na prawo od gościńca widać olbrzymie jezioro, nad którego brzegami siedzą nagie wa piemie, skały, podobne do szekspirowskich czarownic. Głębokość jego niezmierzona, a jak rybacy zapewniają, znajdują sit; w niem pstrągi ważące do 18 funtów. Jezioro na szczycie tak wysokiej góry, gdzie prócz mchu i drobnych kwiatuszków nic nie rośnie, sprawia dziwne, nieopisane wrażenie. Mimowoli przychodzą na myśl opowieści ludowe o kanałach podziemnych, któremi wszystkie górskie jeziora mają być z morzami pu łączone – a rozum stara się natychmiast dociec, ile prawdy mieści się w tych przypuszczeniach; że w nich nie ma nic prócz fantazji, o tem pono już wszyscy dziś wiedzą. W epoce diluwialnej, podczas tworzenia się mórz i rzek, przepaści ścianami gór szczelnie zamknięte wypełniły się wodą ze źródlisk u dołu i z lodowców u góry, i tak powstały nasze jeziora tatrzańskie i wszystkie szwajcarskie.
W małej łódce widziałem dwóch rybaków, żeglujących ku stronie, gdzie jezioro przedłużając się w wąską szyję, gubi się wśród nagich skał i gęstej mgły. Zdawało mi się, że widzę Danta płynącego z Wirgiljuszem w podziemne kręgi piekła. W ogóle szczyt Cenizjusza jest straszny – całe otoczenie przypomina koniec życia, śmierć. Wpóźniejszych moich podróżach przez Gotharda, Splugen i Bernharda, zawsze takiego samego doznawałem wrażenia. Nagie, gdzieniegdzie śniegiem pokryte skały, okiem nieobjęte jezioro, mgły pędzone wiatrem przejmującym na wskroś – a wszystko to trwające nie jeden dzień, miesiąc, lub rok – ale wieczność!
Na lewo od gościńca stoją domki, między któremi jeden, piętrowy, wyszczególnia się poważniejszą architekturą. Jestto Hospitium, zamieszkałe przez mnichów. Do jego boku przytyka mały kościółek, o którego zbutwiałą bramę uderzał wiatr z łoskotem. Na piętrze ujrzeliśmy w otwartem oknie tłustą i rumianą twarz jakiegoś księdza, zapewne przełożonego domu przytułku, który głaszcząc prałacki podbródek, przypatrywał się z zadowoleniem kilku krowom, które opodal zrywały mech i żółte kwiatuszki.
A więc i tu żyją ludzie, i muszą być ze swego losu zadowoleni, gdy tak dobrze wyglądają.
Wstąpiliśmy do izby gościnnej obok Hospitium, aby przy szklance wina odpocząć i nabrać sił do dalszej podróży. Pan Eustachy podrzymał godzinkę, a gdy oczy otworzył, Karol, który o cierpliwości miał bardzo słabe wyobrażenie, zwrócił się doń z zapytaniem:
– I cóż się stało z księciem Sulimą i jego nadwornym lekarzem?
– A, prawda, obiecałem dokończyć., niech więc i tak będzie. Otóż nasi bohaterowie zaspokoiwszy cudzym kosztem zgłodniałe żołądki, szli dalej pełni fantazji. Muszę tu nadmienić, że podróż swoją odbywali z końcem października, a więc szczyty były już grubym śniegiem pokryte. Gdy z góry się spuszczali, Sulima, któremu wino głowę zawróciło, zsunął się nagle ze stromej skały i wpadł w śnieg po samą szyję. O wydostaniu się na wierzch przy pomocy sił własnych mowy nie było, skała bowiem wznosiła się ze wszystkich stron stromo jak ściana. Idąc, pokażę wam to miejsce historyczne. Doktor stanąwszy nad przepaścią, z politowaniem spoglądał na swego towarzysza.
– Ratuj, doktorze! – wołał książę przestraszony.
– Ratuj, łatwo powiedzieć, ale jak wykonać. Przecież cię ręką nie dosięgnę.
– Wszakże masz pled! Rzuć mi jeden koniec, ja się go uchwycę i wybrnę z tej kąpieli.
– Jużto, mój kochany książę, w twojej głowie zawsze zielono. Jak pled w swoje rączki dostaniesz, to i siebie nie ocalisz i mnie ściągniesz; wszak widzisz, że nie mam się o co oprzeć.
– Więc mam tu czekać dnia sądnego? Doktorze, chyba zwarjowałeś!
– Me irytuj się kochanku, gotowo ci w kąpieli zaszkodzić. A kąpiel bardzo ci była potrzebną, boś tyle wypił, żem się już lękał, by cię apopleksja nie zabiła. Szkoda by takiego pięknego kawalera.
– Niech cię piorun trzaśnie!
– Ależ nie irytuj się gołąbku, bo to się na nic nie przyda. Ja chociaż z natury jestem także gwałtowny, wiem, że w takich razach zimna krew jest najzbawienniejszą. Otóż posłuchaj, co ci powiem. Sam cię nie wyciągnę, bo nie moge, boję się narażać; do hospicjum po ludzi nie wrócę, bo to mila drogi pod górę, a jam już nadto zmęczony; zresztą kto zaręczy, czy jedna z tych bab nie uwiadomiła żandarmerji… u barjery widziałeś przecie dwóch żandarmów. mogliby przez omyłkę wziąć mnie za ciebie… Nie zechcesz więc bym się poświęcał. Najlepiej zatem zrobisz jeżeli zdawszy się na łaskę opatrzności, która nawet o wróblu nie zapomina, będziesz czekał lepszej doli. Ja zaś łatwiej sam do Turynu się dostanę, bo guldenem bawarskim, który mam w kieszeni, nie będę potrzebował z tobą się dzielić. Dobranoc, drogi przyjacielu!
– Doktorze! – wolał Sulima przestraszony – nie odchodź, zlituj się, ja zginę, widzisz że się ściemnia! Katuj!
– Mój drogi, co ma wisieć, nie utonie – pociesz się tą zbawienną maksymą. A jeżeli wbrew mojemu przypuszczeniu, utoniesz w tym śniegu, to chociaż świat natem tylko zyskać może, postaram się, że pięć mszy odmówią za spokój twojej duszy.
– Ha, łotrze!…