- W empik go
Wspomnienia z Wołynia, Polesia i Litwy - ebook
Wspomnienia z Wołynia, Polesia i Litwy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 418 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cóż począć z sobą, powiedzcie mi, gdy przyjdą długie posępne wieczory zimowe? Kto nie może Ciągnąć kabały albo plotek słuchać, ani polować, a nie ma co czytać; kto jeszcze ze wszystkim wyrzekł się słodkiego powierzania swych myśli papierowi – ten musi, jeśli nie z przekonania, potrzeby i obowiązku ( bo z tego świat prędko wyprowadzi), to przynajmniej dlatego pisać, żeby nie próżnował.
Pozwolicie czy nie – mówić z sobą szczerze moi niełaskawi czytelnicy? – Sto razy dawałem już sobie słowo nie pisać dla was więcej, widząc tak obojętne przyjęcie piszących, tak małą u nas czytelników liczbę; lecz sto razy znowu nieszczęsny popęd czy nałóg wtrącał pióro do ręki i pisać mi kazał.
Patrząc na stosy rękopismów, które księgarze odrzucają, grzecznie się kłaniając, patrząc na tyle chwil, które tym sposobem wyjęte z życia zostały i lezą bez użytku, nieraz myślałem – na cóż pisać? I na pierwszej karcie myśl ta zabijała popęd i ochotę. Dziś, obojętniejszy na los tego pisma, czy go kto czytać będzie, czy nie, biorę pióro jako lekarstwo od długich wieczorów pustych, które moje nowe życie całkiem prawie próżnymi zostawia. Do wszystkiego przywyknąć można, lecz nałóg ciągłego zatrudnienia nie da się przezwyciężyć. Kto raz czas cenić umiał, nałogowie potem próżno ulatujące chwile widzi z niepokonaną boleścią. Okolicznościami zamknięty na wsi w miejscu mało znajomym, bez stosunków prawie, dla tysiąca drobnych zatrudnień gospodarskich zmuszony siedzieć i siedzieć d o m a , pozbawiony książek, muszę pisać. Wybaczcież mi ten wielki grzech. A ze poetyczne myśli zabiły gospodarskie kłopoty, że historia potrzebuje materiałów, które trudno mieć zawsze pod ręką, muszę przedmiotu do obrazów szukać Kolo siebie, przed sobą, przekonany, że nie ma rzeczy na świecie niegodnej uwagi i opisu, że przesąd dawny ograniczający tak ściśle przedmioty będące materiałem do pisania jest niesprawiedliwy. Wszystko w swoim sposobie użytecznym być może, gdy się tylko zastanowić zechcemy. Każdy kraj, każdy kątek, każdy człowiek, może być ludziom nauką, artyście wzorem lub pomysłem. Dzikie lasy Ameryki Coopera, stare zamczyska Szkocji Walter Scotta czymże są wyższe od obrazów jakie nastręczyć może nasz kraj słowiański? A historie naszych zamków, miast i horodyszcz ileż to poezji ukrywają w sobie! Niestety, zawsze szukamy obrazów daleko za sobą, przed sobą, nigdy koło siebie. Jest urok w obcej stronie, a swoje tak się osłucha, opatrzy, spospolituje, że wreście stracim dla niego uczucie podziwienia, jakieśmy mu winni, a nawet poznajomić się z nim bliżej zaniedbywamy jedynie dlatego, że machinalnie, materialnie znamy je aż do znużenia. Dlatego tez cudzoziemiec nowo przybyły żywiej wszystko czuje, więcej u nas zobaczy, lepiej opisze. Tę skorupę zwyczajnie otaczających nas przedmiotów małe usiłowanie postrzegania łatwo rozbije. Chciejmy tylko zastanowić nad swoim krajem, a znajdziemy w nim tysiąc wdzięków, tysiąc pamiątek, tysiąc godnych zastanowienia przedmiotów. Prawda, ze pierwsze próby poufałych tegoczesnych opisów nie oswojonym z nimi czytelnikom dziko w uchu zabrzmią; prawda, że niejeden swoich stron opis, znajomych osób wzmiankę z oburzeniem przyjmie, jak odsłonienie niedostępnego przybytku, w któren się lęka wpuścić oko profanów. Lecz wszędzie początek trudny, a wszystko jednakże zacząć trzeba. Dawno nawykły nie zważać, co ludzie mówią, byle bym sam nic do wyrzucenia nie miał i teraz przyjmę wrzawę, krzyki, urazę, jak przyjmowałem najczęściej – milczeniem. Wolno je sobie jak chcąc tłumaczyć. Tak samo przyjmę krytyki najniesprawiedliwsze, tak samo jeszcze przyjmę pochwały, których się nie spodziewam i nie żądam.
Zamawiam sobie tylko, aby nikt nie chciał kilka karykatur, jakie się tu znaleźć mogą, brać do siebie. Byłoby to albowiem śmiesznością nie przebaczoną już dzisiaj, ludziom ostrzelanym tylą obrazami fantazyjnymi, że gdyby się w każdym z nich szukać chcieli, całe życie strawiliby na tym dręczącym zatrudnieniu.Sceny historyczne, wspomnienia i opisy miejsc jak najściślej, jak być mogło, prawdziwie,a nigdym się ich sobie nie pozwalał domyślać. Wszystko można sprawdzić na miejscu i w książkach.
Na koniec, ponieważ u nas jeszcze pisarze z czytelnikami w takich są stosunkach, w jakich byli w literaturze reszty Europy przed stem laty i więcej, potrzeba, żebym do powszechnego stosując się zwyczaju, przepraszał ich za to, żem się pisać odważył, prosząc o łaskawe względy, pobłażanie itd. Pozwalam sobie jednak nieco starą formę odmienić i proszę tylko, żeby mnie czytali – nic więcej. Zgadzam się – proszę nawet krzyczeć, hałasować, krytykować, gniewać się, łajać, słowem, daję wszelką a nieograniczoną wolność moim niełaskawym czytelnikom; lecz na miłość Boga! – chciejcież czytać przynajmniej.JARMARK W JANÓWCE
Zacznijmy po jarmarku, tej gminnej uroczystości tak wesołej, tak charakterystycznej u nas. Na co mamy cyrklować tę książkę wspomnień? Idźmy, gdzie nas oczy poniosą.
Oto jesteśmy w małej mieścinie Polesia Wołyńskiego, Janówce. Mało kto zapewne zna ją, prócz sąsiadów, bo bardzo maleńka, zasuniona w lasy i ustronie, siedzi na piasku cały rok spokojna, a ożywia się dopiero na wielki jarmark w dzień śś. Szymona i Judy w październiku. Należała ona niegdyś podobno do możnej dziś upadłej prawie rodziny Sapiehów. Sławny jej jarmark przynajmniej promieniem sześciu mil dokoła ściąga Żydów, wieśniaków, ekonomów i drobnych właścicieli, z wołami, końmi lub po woły, konie itd. Woły jednakże, zowiące się tu wszędzie t o w a r e m per excellentiam, w istocie najważniejszą część targu stanowią. Nie zachwyca wcale położenie zupełnie poleskie Janówki; trudno, aby w nim najbardziej uprzedzone oko znalazło piękność jaką (jakkolwiek piękność w stosunku do smaku jest względną). To pewna, że trzeba by się urodzić w Janówce, żeby się piękną wydała.
Kilkanaście chat na piaszczystym polu rozłożonych, jedna karczma pusta, pusty także a dość obszerny kościół z klasztorem Bernardynów, rynek szeroki, który rok cały trawą zarasta nim go w październiku wydepczą, kramiki drewniane raz w rok tylko zajęte, młynek mały nareście – wszystko to nie jest malowniczym na równinie i piasku wśród bajrakowatych i pokrzywionych sosen, lecz dzień jarmarku, dzień wielki i uroczysty dla arendarza, nadaje tej pustyni poleskiej pozór ożywiony i charakterystyczny.
Po wszystkich drogach wiodących do miasteczka ciągną się furmanki liczne, wozy, bryczki kryte i niekryte, jeźdźcy, pieszaki, budy płócienne nadziewane Żydami i rodziny Poleszuków, w których twarzy próżno szukasz śladów pomięszanych plemion, jakie dawniej zajmowały Polesie.
Rynek cały napełnia się aż pod kościół i wylewa aż za płoty. Liczne wozy ściskają się jedne koło drugich, a te, jak łatwo się domyśleć, stają się ogniskiem jarmarku, mianowicie przy karczmie, gdzie pożądany spija się mohorycz. Mohorycz jest to gdzieindziej zwany borysz, dodatek do ceny towaru, poczastka, bez której wieśniak nie przeda nigdy, a gdy kupujący odmówi, targ nawet zrywa.
Ku południowi coraz zgiełk się powiększa, ze wszystkich stron słychać żywe rozmowy i najrozmaitsze odgłosy. Tam wół ryczy, tu koń rży i wierzga w bok przechodzącym, piszczą wieprze poprzywiązywane na wozach, rzucając się, a wielka liczba kóz, które się tu dobrze płacą, łączy swój głos z tysiącem innych, w których jednak głos pana świata, człowieka, zawsze prawie górę trzyma. Trudno jest odmalować rozmaitość postaci, głosów, rozmów, charakterów, fizjonomij, ubiorów, jaka się tu ściska i kręci. Żydzi z bezmianami na plecach, jak z broną swoją, włóczą się za lnem, grzybami i woskiem; Poleszucy w białych sukmanach z pasami czerwonymi lub z czarnej skóry, z kalitką, krzesiwem, papużą tytuniu i nieodstępną fajką w zębach, kopcącą im nieustannie pod nos i gasnącą co chwila, i piliponi w wysokich kapeluszach i ogromnych butach, wzrostem i strojem w tłumie widoczni, Żydówki brudne, odarte i chciwe, kobiety poleskie w chustkach, z uśmiechem na ustach a kurami na ręku, Holenderki w dziwacznych płaszczykach z paskowatych kolorowych spodnic, Holendrzy ze swoją rodzimą fizjonomią, Cyganie z czarnymi, rozczochranymi włosami itd., itd. Nareście nieocenione figury panów ekonomów w czapkach uszatych, w surdutach szarych, z kijami w ręku, z pogardliwą miną. A wszystko to w niepojętym ruchu i ożywieniu wszystkich części ciała; zacząwszy od pierników i obwarzanków aż do wołów i koni wszystko się porusza i żyje. Wszędzie brzęczą pieniądze, na twarzach pali się chęć zysku, nadzieja lub zaspokojona radość.
Pod namiotem nad powózkami zaimprowizowanym wśród rynku ruski kupiec z Łucka rozwiesza swoje kolorowe towary, z daleka mile jaśniejące oczom Poleszanek. Tu ciśnie się ciekawie i chciwie pożerając oczyma chustki i perkale żeńska połowa jarmarku, rozwiązuje starannie węzełki dla kupienia niedrogiego stroju ceną kilku kur lub starej faworyty kozy, którą już Żydek przemyślny zarżnął wśród rynku.
Obok przemyślne Żydki w kramikach siedzą, nie odurzeni natłokiem osób, wrzawą i krzykiem, wszystkich wołają, nęcą, proszą, ciągną do siebie, kłócą się, targują, biją nawet i razem zdają jeszcze resztę, uważając, żeby jak najgładsze oddawać złotówki – z zadziwiającą przytomnością wszechstronną i talentem nieocenionym. Między wielomównym Żydem a cichym kupcem ruskim waha się żeńska połowa, bo Żyd ma swoje przyciągnięcia sposoby, zna serce ludzkie tradycjonalnie, uczył się go razem z Talmudem od ojca, wie szerokie drogi i kręte ścieżki, którymi do niego wejść można, ma tysiąc środków na pokonanie ludzi tak bezbronnych, gdy im chodzi o zrobienie przyjemności sobie. Przyciągając do kupna, łechce próżność, wabi oczy, pociąga serce i durzy głowę nieboraka. Niejeden sam nie wie, dlaczego i na co kupuje, a nie umie się oprzeć urokowi żydowskich zachęceń.
– Nu! Czy to ty zginiesz, jak kupisz! Aj wej! Tak mała rzecz! Tu wasza ekonomowa kupowała ten sam cyc i drożej zapłaciła, a ja wam taniej oddam po znajomości. Bodajbym zginął, kiedy nie na stratę. Ale to reszta. Albo to ty nie możesz tego mieć, co ekonomowa? A wej! A ty siebie nie poznasz, jak się ubierzesz! Nu! Nu, bierz, już ja odmierzył, na, masz!
– Kiedy nie ma pieniędzy.
– Jak to nie ma? To może ty co masz na przedaż, czy to ty nic nie przedał? itd. A
podusznego przysięgli poczekają, ty jeszcze zbierzesz, a wej!
Nieco dalej kupa sukman, świtek, burek, płaszczów, przy wielkiej skrzyni leżąca, otoczona jest gromadą kupujących, którzy się dziwią, ubrawszy się, i uśmiechając na zwodnicze pochwały przedającego.
– A! a! Ty inszy człowiek! To ty dom kupujesz nie suknią, a jaka ciepłość, a jaka to moc, a wej! Nu, co ty targujesz, ja tylko dla ciebie za tę cenę przedaję. Ty stary znajomy! Nu, nu, bierz a płać!
Trochę dalej znowu stoi wóz z kożuchami, gdzie podobna powtarza się scena. Za nim drugi, nad którym wytknięto wysoką tyczkę z parą butów; ten jest sklepem naprędce urządzonym rozmaitego obuwia, gdzie bogatsi Poleszucy długie, czarne, za kolana zachodzące buty kupują.
Tuż druga tyczka nad wozem wywieszona wysoko z roztrzepaną papużą tytuniu wagi wieśniaków do ulubionego im przysmaku.
Wielki sklep czapek rozmaitych, rozwieszony na ścianie karczmy, zachwyca chłopów otwierających przed nimi gęby. Stoją przed nim w swoich obdartych białych czapeczkach sukiennych lub wyszarzanych barankowych, pretendenci do nowych probują, patrzą, zaglądają, uśmiechają się, naradzają, a kupiwszy wreszcie – odchodzą, ciesząc się, poprawując i oglądając się, czy cały jarmark patrzy na ich nową czapkę. To tak samo, jak w Warszawie.
Dalej jeszcze w szynku dymią się ogniska, koło których jesiennym zimnem skośniałe ręce grzeją Poleszuki i fajeczki swoje zapalają i garnki przystawują, śpiewając wesoło. Poleszuk bowiem gdziekolwiek stanie, cokolwiek robi, tak lubi ogień i dym, że w lipcu nawet zapala ognisko przez nałóg, a razem dla ulubionej swojej fajki, która mu ciągle gaśnie. Pod ściśnionymi w rynku wozami leżą długie trąby drewniane osikowe, których przeznaczenia trudno obcemu na pierwszy rzut oka odgadnąć. Są to dymniki czyli kominy chat poleskich, które pijani, śmiejąc się, armatami nazywają. W wozach same gospodynie na workach siedząc, czekają kupców, a gospodarze najczęściej w karczmie siedzą lub za pokupką się włóczą. Niemałym towarem są tu koła obodne, łyka na postoły, łapcie czyli kurpie, które pękami powiązane, wiszą na wozach.
U płotów stoi większa część wołów przeznaczonych na przedaż, żując chciwie zarzuconą im garść słomy; koło nich kręcą się Żydki i panowie wolarze. Droga idąca do młynku od klasztoru zowie się uliczką końską, przez nią nieustannie chłopi ze swojemi chmyzami, ekonomowie z odpasionymi kalekami, Żydzi z wypracowanymi szkapami przejeżdżają się klaskając z bicza. Kiedy niekiedy targ ich zatrzymuje, znawca opatruje, maca gruczołków pod gardłem, ogląda nogi, zęby, uśmiecha się i targuje.
A w targu jest sztuka i wielka sztuka. Kto nie umie kupować, ten i przepłaciwszy, nie kupi, trzeba mieć doświadczenie i zimną krew kupca z profesji, żeby dobrze kupić, a nade wszystko potrzeba cierpliwości. Nawet strój właściwy przykłada się do dobrego kupna, bo kupiec powinien być dosyć obszarpany, w baraniej czapce, z kijem w ręku i minę mieć zbiednioną. Zwyczajny targ od trzeciej części ceny się zaczyna i zarywa na kłótnią, która powoli potem się uśmierza, aż do ugody przyjdzie.
Ku południu zwiększa się liczba ichmościów, którzy z fajkami w ustach, z laskami w ręku, najpoważniejszą część jarmarku stanowią, pań także i panienek kapeluszowo-szlafrokowych, które się niespokojnie oglądają, czy kto młody, przystojny, na nie nie patrzy. Niektóre fizjonomie dobrze dokonana przedaż ożywia, inne dobre kupno, inne jeszcze dobry trunek, smutnie tylko ziewają ci, którym na wyjezdnym z domu stara baba z próżnym wiadrem przeszła drogę, i którzy dlatego nic zarobić na jarmarku nie mogli.
Na końskiej uliczce koło wołów ku wieczorowi dopiero brzęczą pieniądze, bo każdy kupujący w nadziei, że przedający spuści z ceny, czeka z kupnem do wieczora. Wieczorem obraz jarmarku całkiem się odmienia.
Jak wszystko, co się kończy, jak bal, gdy świece gasną, jak gra, gdy stolik odstawują, jak wszelki szał, gdy po nim tylko usta spalone zostaną, tak i jarmark smutny jest przy końcu. Niestety! Wszystko się kończyć musi.
Tam pijani, pokrwawieni trochę lub tylko pobłoceni, taczają się z babami za ręce trzymając i śpiewając chrypliwie, powoli i cicho. Żydzi śpiesznie pakują resztę towarów, zmierzch pada. W karczmie rozbite kieliszki i szklanki, pobluzgane stoły, błota pełno, pijacy śpią pod ławami. Na rynku drzemią przygasłe ogniska, walają się szczątki jadła, stare łapcie i szmaty, tam i ówdzie krew zabitych baranów psy liżą spokojnie. Koło płotów znać po śladach woły, których już nie ma, kołki z nich powyrywane, gdzieniegdzie wytratowana ziemia, tam coś rozsypanego, tam rozlanego. Po drodze wozy różnie sprzężone końmi, wołami, wracają. Wszyscy weseli, bo wszyscy prawie pijani, prócz Żydów. Cygan z żoną i synową, czarny, zasmalony, odarty, któremu koszula przez kożuch z boku wygląda, gada jeszcze w kącie z chłopem, tajemnie i po cichu. Ten czapkę nową nasunąwszy na uszy, z fajką zagasłą w zębach, z krzesiwem w ręku, które z kalitki dobył, krzesze ogień po palcach i skrzesać nie może. Dwie Cyganki z czarnymi włosami a białymi zębami otaczają go ze dwóch stron i gładząc pod brodę, starają się przekonać.
Wszystko się pakuje, wyjeżdża i śpieszy do domu, przed chatami mieszczan żegnają się z nimi ich krewni, powinowaci, kumy, swaty i znajomi ze wsi sąsiednich, całują się i rozchodzą. Ta scena jest najczystsza i najczulsza ze wszystkich obrazów jarmarkowych.
– Dziękujem za wszystko – wołają odchodząc.
– Wybaczajcie to – odpowiadają gospodarze.
– D o b r z e w y b a c z y ć n a j a d ł s z y s i ę.
Jest to dosłowna forma dowcipnej odpowiedzi, którą sto razy śmiechem naiwnym i prostym przyjmują i zawsze jak gdyby nową. Po czym gospodarze ukłony jeszcze z daleka przesyłają, zwracając do chaty. A może ciekawi jesteście jak siedziba Poleszuka zamożnego wygląda?
Podwórko otoczone jest chlewkami różnego kształtu i wielkości, błotniste, ścieżką wydeptaną przedzielone, prowadzącą do sieni, w których duży wieprz karmny poufale chodzi i mruczy, znając, że jest faworytem domu. Kilka kur sadowi się na belce do snu i trzepiocze układając skrzydła. Przez wysoki próg wchodzi się do białej izby, izby paradnej, gdzie jest piec, na którego przodzie palą się skałki smolne, koło pieca ława, w głębi poczęte krośna, kołyska dziecka i stół także otoczony ławami. Ściany dokoła opasują ławy. Ku drzwiom stoi ceber, rażka, garnki na półkach i kwarta stara. W głębi, w kątku pod obrazem dzieża chlebna szanowna, poważne zajmuje miejsce pod opieką błyszczącej N. Panny, roztaczającej nad nią swój płaszcz gwiaździsty.
Nade drzwiami i oknami krzyże i symboliczne słowiańskie charaktery wejścia wszelkiemu złemu bronią, wycięte pobożną ręką dziaka, który dla wiecznej pamiątki dodał na średniej belce rok 1790.
Próżno by tu kto szukał śladu podłogi, nie ma jej, tylko ubita ziemia. Okna maleńkie, w części z okrągłych szybek złożone, a przemyślny gospodarz ściany swoje, czysto wybielone, glinką żółtą do połowy od spodu, żeby mu nowej świty nie bieliły, pociągnął. Na ławie pod piecem siedzi stara kobieta z fajeczką w zębach, z oczyma wlepionymi w garnki, koło drzwi szczepie drewka wysoki parobek, z fajką także, młoda kobieta kołysze dziecko, drzemie i śpiewa.
Takie jest wnętrze chaty janowskiej.
Tymczasem na drodze wiodącej ku młynkowi rozmijają się bryczki, wózki, konni i wszystko opuszcza miejsce jarmarku, na cały rok puste znowu jak przedtem, aż do św.św. Szymona i Judy.STYR I HORYŃ
Jedną z rzek Polesia najznaczniejszych, po Styrze, jest Horyń, którego brzegi nie bez przyczyny z piękności są sławne. Nad Styrem, równie jak nad Horyniem, wiele jest osad i śladów bardzo wielu zamczysk obronnych, dawniej zawsze prawie u zbiegu rzek lub przynajmniej nad ich brzegami stawianych.
Styr, rzeka spławna, wypływa z góry niedaleko sławnego w historii Wołynia zamku Oleska, a wpada w Prypeć na Polesiu. Wylewy jego zapewniają zbiory obfite siana lub jarzyny na łęgach nadstyrowych, byle tylko zbyt długo nie trwały i powtórzyły się późną wiosną; a wody ułatwiają handel drzewny, wiele dawniej znaczący dla Polesia, bogatego w lasy towarne.
Tutejszym mieszkańcom Styr jest tym czym Nil dla Egiptu. Bogaty w ryby, jako bieluszę, czasem trzyłokciową, głowacza (hołowel), płocice, mareny, kiełby, wierozuby itd., płynie ciągle prawie lasami i łęgami, rzadko bardzo brzegi ma dostępne i suche. Nad nim, prócz bardzo wielu innych, stoją zamki łucki i czartoryjski.
Horyń poczyna się koło Usteczka na Wołyniu, obfituje w ryby, brak mu tylko niezdrowych a tak smacznych węgorzy. Znaczniejsze stawy na tej rzece, które jeszcze nasz Rzączyński wspomina, są w Butynie, Młynowie, Muszkowicach, Wiśniowcu, Łozach, Predmirkach, Pańkowcach, Jampolu, Lachowcach, Zasławiu.
Oprócz połowu wierozuba, wspólnego Horyniowi ze Styrem, Słuczą i Strumieniem, oprócz czeczugi (sturio minor vel oxyrinchos), bają nam nasi dawni naturaliści o perłach nawet w Horyniu pod Ostrogiem, które raz na wiarę obcych wzmiankuje Rzączyński, drugi raz już jako naocznie widziane, niewielkie. Lecz to najmniejsza dziś osobliwość Horynia. Tenże naturalista wspomina róg jednorożca jakiś wykopany pod Bahurynem, pod Zalinem i gajem Chodaki nad Horyniem, któremu osobliwsze własności lekarskie przypisywali empirycy.
Jadąc brzegami Horynia od wsi Cepcewicz niedaleko miasteczka Bereźnicy, odkrywają się piękne, wśród których ta rzeka wstęgą płynie. Cepcewicze, wielka osada, dziś na wielu drobnych podzielona właścicieli, ma jeszcze ruiny wielkiego i pięknego pałacu i pusty ogród.
Żaden z tych, którzy po części rozerwali za długi tę piękną osadę, nie chciał wziąć na siebie ciężaru, jaki by na niego spadł z objęcia ruin pałacu, i tak budowa tak, jeszcze nie stara, opuszczeniem zniszczała. Stare drzewa, widok na łęgi dalekie, ruiny pałacu na wzgórzu zdobią bardzo Cepcewicze. Od tej wsi jadący brzegiem Horynia zaczyna spotkać kurhany czyli mogiły, zabytki wojny jakiejś i rzezi, skupione koło osad po kilka i kilkanaście.
Miejscowe podania nic o nich stanowczego nie mówią, wiek ich jednak pokazują jawnie porosłe na nich ogromne już sosny. Koło samych Cepcewicz a wjazdu od strony Bereźnicy jest gromada takich kurhanów, wśród której wywrócony krzyż leży, a dalej jadąc, spotyka się ich rozsypanych mnóstwo.
Mimo sprzecznych podań o Szwedach i Tatarach, zdaje się być niewątpliwym, że to są zabytki rzezi kozackich za Jana Kazimierza. Wiemy, że w jednym zawieszeniu broni Kozacy po Horyń – rzekę obowiązani byli trzymać się spokojnie; to więc być muszą mogiły z rzezi pierwszych po przejściu nieprzyjacielskim Horynia. Wszystkie kurhany w tej części kraju do tej epoki, zdaje się, odnieść należy. W różnych stronach Polesia Wołyńskiego z tejże epoki znajdują się mogiły niedaleko osad, zamczysk i horodyszcz starych. Inne, po których rozkopywaniu nic się nie pokazało, mogą być kopcami, którymi Tatarzy, pędząc w głąb kraju zagony, znaczyli drogę, którą szli, aby nazad, splądrowawszy kraj, po nich z łupami na stepy trafili. Gdzie ich jest kilka lub więcej, kurhany tutejsze są zabytkiem wojny a może śladem dawnego smętarza, pojedyncze zaś po lasach, jeśli się jakim podaniem miejscowym nie tłumaczą i nazwisk osobnych nie mają, mogą być wspomnionymi kopcami drożnymi Tatarów. W ogólności Polesie Wołyńskie nosi w gruzach zamczysk starych, w mogiłach i wałach, ślady wielu wojen i klęsk przeszłych, które przeżyło. Na wielkiej liczbie trafiających się horodyszcz, często bardzo od teraźniejszych siedzib oddalonych, odkopują kamienne siekierki i inne pamiątki.
Jadąc dalej brzegami Horynia, który się często z głębokich parowów okazuje i chowa, najeżdżamy na uroczysko zwane Skoczyszczem. Prześliczne miejsce do malowania, do dumania. Horyń ściśniony płynie w dole, a nad nim wiszą poplecione drzewa sosny, dęby, brzozy i gęsta leszczyna; wody jego otaczają dokoła wyspę zieloną w dole, u stóp patrzącego położoną, dębami starymi okrytą, na której jeśli się jeszcze bydło pasie – prawdziwa sielanka! Na dobitkę wiąże się jeszcze z tym miejscem podanie, jedno z tych, jakie tylko na Wołyniu lud umie tworzyć i opowiadać wśród długich wieczorów zimowych.
Kozak, który mnie wiózł wielkim galopem, kiedym go naumyślnie o to miejsce spytał, kiwnął głową i z poetyczną prostotą właściwą Ukraińcom (był bowiem z Ukrainy rodem) zaczął mi opowiadać.
– O panie – mówił mi swoim językiem – alboż nie wiecie, czemu się to Skoczyszczem nazywa?
– Nie wiem.
– Ja wam powiem. Straszna tu się dawniej rzecz stała. Bo była jedna dziewczyna bardzo piękna (harna), a dwóch parobków w niej się kochało i chodzili za nią, i dawali jej dary, i posyłali do niej w swaty. Ale jej czy zły duch serce zaklął, czy złe oczy zamówiły, nie mogła kochać żadnego, a obu obronić się nie mogła. Rodzice co dzień mówili: trzeba pójść za mąż. Jej się nie chciało. Bo w chacie ciężkie życie mołodycy, pańszczyzna, dom, a jak Bóg da dzieci, to nie ma czasu i głowy przyłożyć. Jeszcze to kiedy dusza do duszy przystanie, a ludzie się pokochają, mogą znieść takie życie; a tu dziewczyna nie kochała z nich żadnego i nikogo jeszcze. Oddalała więc ich różnymi sposoby, to aż skończy krośna, to jak pas wytcze, to jak siostra dorośnie. Aż się w końcu przebrało wszystkiego i rodzice naglili – trzeba było kończyć z nimi. Wzięła się więc biedna na zły sposób. I jak szli z praźniku koło tego miejsca, gdzie rzeka między parowami, jak widzicie, płynie szeroko na staje, powiedziała im pół żartem, pół doprawdy: – Który z was rzekę przeskoczy, za tego pójdę. Bo myślała może, że oni ją porzucą, gdy im tak powie. Ale oni szli do cerkwi i wzięli błogosławieństwo, nic nie mówiąc, od popa, i całowali krzyż i Ewangelią, a potem szli nad brzeg rzeki, a przeżegnawszy się, skakali jeden po drugim, i oba potonęli dla dziewczyny. Co zobaczywszy ona – sumienie ją ruszyło i żal wziął za nimi.
– Dwi duszy zhubiła, nechaj i ja hynu! – zawołała i trzecia skoczyła w Horyń, a odtąd to miejsce Skoczyszczem się zowie.
Już mnie konie daleko odniosły od Skoczyszcza, a jeszcze myślałem o tym osobliwym podaniu, tak poetycznym, tak smutnym, jak narodowym. Uważcie, że dwaj parobcy szli do cerkwi przed fatalnym skokiem, że się żegnali i ufali w Bogu, że biedna dziewczyna nie zniosła ich śmierci i poszła za nimi. Cały poemat, a przynajmniej piękny śpiew by uszyć można z tego podania; lecz żeby był zupełnie pięknym, trzeba by go pisać językiem tutejszym, gminnym.
Podjechawszy dalej, ukazał mi się krzyżyk nad drogą na mogile. A mogiła zarzucona była gałęźmi; poznałem, że to było miejsce pogrzebu samobójcy lub przypadkiem zabitego człowieka. Zwykle takich nagle zmarłych chowają na rozstajach lub przy drogach, a każdy przechodzień rzuca tu modlitwę za jego duszę i gałąź na grób. Stąd formują się stosy gałęzi nad drogami, które są oznakami mogił nagle zmarłych ludzi. Krzyżyk, któryśmy mijali nad samym brzegiem Horynia, postawiony był biednemu flisakowi, który w rzece utonął, i tu został pochowany. Wieczny spoczynek biednemu! Pewnie płynął najęty za pieniądze, które jego panu zapłacono za niego jak za konia najętego do pracy; a płynąc, oglądał się na rodzinną chatę, na żonę, dzieci stojące u brzegu, płynął posłuszny i utonął. A pan żałował pańszczyzny i chaty, nie człowieka, schował pieniądze, wdowę puścił o żebranym chlebie. "Cóż to za poetyczny kraj! – myślałem, jadąc dalej. – Ile tu myśli można po drodze zebrać, ile przedmiotów do dumania. Ruiny pałaców, mogiły, podania!… Obrazy tak piękne".
Im bliżej Horodźca, tym weselej było, bo lud zamożniejszy, lasy calsze i powietrze nawet milsze; a choć Horyń z dala na lewo się został, nie żal mi go było wcale, bo widziałem już przed sobą horodeckie topole, bielący pałac i zabudowania, długą wieś na prawo; powitałem krzyż znajomy nad drogą, znajome ścieżki przechadzek – tyle pamiątek drogich, choć nie historycznych.OSSOWA FELIŃSKIEGO
Parva, sed apta mihi, sed nulli obnoxia.
Ariosto
Przebywszy długie i szerokie lasy, trochę piasku, trochę błota, napatrzywszy się sosen, którymi się tak brzydzę jak czerotem i piaskiem, zbliżałem się wreszcie do Ossowej. Po drodze mijałem Stepanhorod, osadę wśród najdzikszego Polesia leżącą, prawdziwie nie piękną, lub tak przynajmniej dziwnie piękną, że jej wdzięku dopatrzyć się trudno, cały bowiem ten obraz składa się tylko z głównych pierwiastków piasku, błota i sosen. Z tego materiału żaden jeniusz w świecie nic prócz pustynie nie utworzy. Ożyw ją, czym chcesz, budowami, ludźmi, zwierzęty, będzie to zawsze smutna tylko pustynia. Ale daj mi brzozy, dęby, doliny, wzgórza, traw lub rzeczułkę czystą, choćby tam ludzi, choćby tam muchy nie było, już to pustynia nie będzie. Na nieszczęście w głuchym Polesiu rzadko ujrzeć innego składu obraz, wszędzie piasek, błoto i sosny zajmują na przemian przestrzenie i szpecą.
Często dzień cały podróżny nie ma gdzie okiem spocząć na czym weselszym. To czyni podróż niektórymi stronami Polesia bardzo nudną. Spojrzysz w dół, pod twymi nogami obsuwa się piasek żółty, nagi, nie pokryty żadną roślinką, posypany tylko z wierzchu żółtymi igłami i szyszkami sosen. Przed tobą wyciągają się długie groble i tak zwane nakoty, a po obu ich stronach kępiaste puste błoto, na którym stożyska lub stogi pojedynczo stoją i trawa gruba, szorstka kołysze się powoli od wiatru. Gdzieniegdzie przez rów pluszcze się wąż lub piskorz, a nad nim ulatuje sroka, wrona, krzykliwy bekas lub żałobliwie piszcząca czajka. Sosny, które otaczają błoto, nie są to owe piękne drzewa proste, bez gałęzi od spodu, z wierzchu uwieńczone koroną gęsto spłecionych gałęzi, lecz krzywe, chore, mdłe, najczęściej podsmalone pożarem od spodu, pół czarne, pół blado zielone, wynędzniałe jak ludzie na złym karmie i w złej doli. Zważcie tedy, czy te strony Polesia, w których pejzaż składa się z tych tylko jednostajnych pierwiastków, mogą być piękne? Lecz razem nie myślcie, żeby całe Polesie takim było. Są w nim i bardzo piękne miejsca, pierwsza Ossowa, do której już jedziem, wcale jest niepodobna do poprzedzającego opisu okolic Stepanhoroda. Dla profanów, którzy lubej Ossowej znać wewnątrz i kochać nie mogą, jak ja ją kocham dla jej mieszkańców, muszę powiedzieć, aby wzbudzić zajęcie, że była dawniej własnością Alojzego Felińskiego, autora Barbary. Stoi tu jeszcze jego domek i jest jego pokoik, w którym swoje arcydzieło urodził.
Ossowa położona jest piękniej nad inne okolice poleskie, dwór stoi na wzgórku nad przepływającą w dolinie rzeczką Bereżanką, nad którą rozrzucone są stare olchy. Na lewo gaj z dębów, klonów i lip starych cudnie zasłania niemiły widok na sosnowe lasy. Na prawo wieś się długo rozciąga, aż do młyna i stawu, wśród której stara cerkiewka, ocieniona drzewami, się wychyla. Wszystko to opiera się na tle oddalonym lasów. W tyle domu widać także wśród trzebieży wieś Kidry, wzgórza, laski, pola, a wreszcie las opasujący każdy widok poleski. Któż nie słyszał o Felińskim, kto nie czytał jego patetycznej Barbary, jego gładkich, bo niestety, gładkich tylko gładkiego Delille'a przekładów? Ale mało kto zna jego życie i jego Ossowę. Wybór Delille'a i Alfierego dość charakterystycznie pokazuje smak jego i teorią literacką. Feliński nie był to jeniusz ani nawet wielki poeta, ale w wysokim stopniu odgadł i wyuczył się mechanizmu języka, miał wielką wprawę we władaniu nim i wiele cierpliwości w obrabianiu i szlifowaniu swoich robót. Zbyt zimny na poetę, nawet w swojej oryginalnej Barbarze, jakże jest przejęty manierą Alfierego, jak mało dał jej ruchu, a jak wiele słów!
W jego gabinecie, nad kominkiem, jest jakby wydarty ze stereotypowej edycji Didota portret czyli biust uwieńczony, a raczej tłusta karykatura Wirgiliusza. Pokój ten, w którym pracował, ma jedno okno, drzwi szklanne na ogród, jest zimny, długi i smutny, trochę go tylko ożywia kominek.
Feliński dostał Ossowę w spadku, miał na niej nadzieję wielkich spekulacji. Położona w ogromnych lasach, naówczas jeszcze nie tkniętych, które większą część dwóchset kilkudziesiąt włók obszarności majątku tego zajmowały, zdawała mu się nie bez przyczyny zdatną do zasilenia długiego handlu drzewnego, który w owym czasie właśnie się ożywiał. Jakoż zaniedbawszy zwyczajne gospodarstwo, wziął się Feliński szczerze do wyrabiania lasu, balów, klepki, potaszu, najmował ludzi, kupował charcz, zaciągnął długi, a że wszystkiemu chciał sam podołać razem, i pisał Barbarę, ciął las, robił klepkę i tłumaczył Delille'a, nie bardzo dobrze poszły spekulacje. Dodajmy do tego, że zły obrót użytych do przedaży komisantów, złe lata, słowem – fatum zrządziło, że kilkakrotne kilkoletnie próby nic mu prócz coraz rzeczywistszych strat nie przyniosły. Zrażony naówczas, porzuciwszy spekulatorstwo, przyjąć musiał posadę naukową w Liceum Krzemienieckim, daleko dla niego korzystniejszą od wyrabiania lasu. Feliński miał syna, ale ten kąpiąc się w rzece utonął, miał dwóch braci i familia jego żyje jeszcze.
Dowiedziawszy się niektórych szczegółów jego życia, ze smutkiem myślałem o nim. Był on lubiony w sąsiedztwie, które bardzo umiało cenić jego talenta, litując się jak nad słabością, nad szczególną manią spekulacji, której złe skutki przewidywali wszyscy. Nieszczęściem jeden talent zawsze prawie daje człowiekowi mniemanie, że może być zdatnym do wszystkiego, gdy tymczasem nic prawdziwszego nad to, że podział talentów prowadzi za sobą podział pracy. Niezmierne mało jest ludzi, których można uważać za zdatnych do wszystkiego, a i ci albo w czymś jednym są najznamienitsi, albo we wszystkim, co czynią znośnie, tylko mierni. Nie pojmujem, jak Feliński spodziewał się pogodzić skutecznie zatrudnienie spekulatora i poety; te dwa stany umysłu tak sobie przeciwne, jak dwa bieguny.
Spekulacje zostawione są tym ludziom z niskim czołem, o świecących oczach, o chudej twarzy i skrzywionym ciele, którzy do niczego więcej za to nie są zdatni, prócz do robienia pieniędzy. Tacy ludzie są czasem potrzebni raz w kilkaset lat na podkrzepienie upadającej fortuny lub wzniesienie jakiej nieznanej familii, mającej zająć miejsce innej znikłej. Lecz poeta mógłżeby kiedy zniżyć się aż do spekulacji, aż do drobnostkowych rachub zysku, którym poddać się tylko może głowa, rozum i oczy takie, dla których świat cały i niebo zakryte są holenderskim dukatem? Spójrzcie na tych, co się dorobili lub dorabiają majątku – któż oni są? Pewnie nie poeci. W ich żyłach płynie krew zimna, skrzepła, gęsta, serce bije powoli, oczy się tylko i to czasem iskrzą. W ich przodkach naliczysz dawnych przerodzonych wychodźców Judei, szczątki krwi germańskiej, kroplę wędrowną z żył John Bulla lub gałąź szczepu włoskiego skarlałego od lat kilkuset. Spekulator żyje w pieniądzu, jego oko widzi grosz pod ziemią, w wodzie, w drzewie, w niebie i na każdym miejscu, widzi go we krwi własnych dzieci, w uśmiechu własnej żony; gdyby mógł go z siebie wyciągnąć dla siebie, sam by wlazł w alembik. I takim to się udaje, przytomność umysłu zwróconego przez całe życie w jeden punkt, wprawa, szalbierstwo, instynkt, wszystko im pomaga. Ale człowiek porosty, poczciwy, człowiek – poeta jeszcze bardziej niż kto inny nie wyjdzie na spekulacjach, chyba osobliwszym przypadkiem. Jeśli sobie przyswoi za prawą rękę spekulatora jakiego, spekulator go odrze, oszuka, ukłoni się i pójdzie. Biedny Feliński! Jeśli w jego dziełach niezbyt popularnych nie ma on dość upowszechnionej pamięci u świata, została przynajmniej po nim językowi w puściźnie "jota"; którą on wskrzesił, za którą krzyczano na niego wniebogłosy, którą nareście przyjęto powszechnie. Zdaje mi się, że pierwszy "Tygodnik Warszawski" ośmielił się jej użyć. A z jakąż zgrozą patrzała Warszawa, sarkało Wilno na ten ogon! Wydobyto zapylone Biblie XVI wieku, szukając tam joty, zapisano tyle papieru, zmarnowano tyle czasu, a na koniec przyjęto. Czy nie lepiej było zacząć od tego, na czym miano skończyć? Prawda, że wszystko na świecie nim wejdzie w upowszechnienie, musi przechodzić krwawo jak ta jota, bo człek jest schylony pod panowaniem nałogu, pod ciężarem przesądu, pod brzemieniem uporu; a to wszystko czas tylko leczy.
Kilka listów Felińskiego, które mi się zdarzyło czytać, okazywać się zdają wielką żywość charakteru, pisane prędko, wprawnie, niedbale; płynęły jak myśl. Znać w nich człowieka, który się śpieszy i ceni swój czas. Wielkie litery, ręka wprawna, frazesa pospolite, ale żywe. Jest w nich wesołość i życie; łatwo uwierzyć tym, którzy powiadają, znając go, iż był żywy, wesół, poruszający łatwo towarzystwo, czuły i dość wielomówny.
W listach, których wyjątki dała nam p. Tańska, często o swojej Ossowie wspomina i o projektach, jakie miał na nią, wynurza się nawet z upodobaniem, jakie miał dla niej. W r. 1796 tak pisze o niej: "Oprócz tego wypuszcza mi matka i nieintratną wioseczkę w Polesiu Ossowę, z której ja jednak bardzo kontent jestem. Będę w niej gospodarował a la dziedzic, to jest mając wzgląd nadal i spodziewam się znaleźć tam dość zatrudnienia przyjemnego i nieprzyjemnego, dosyć wygodny i zupełną spokojność. Tak dzieląc mój czas na mieszkanie w Klepaczach, w Ossowie i w Wojutynie, na przejażdżki czasem do Lwowa, do Zasławia, nie rozumiem, żebym się nudził, a jeśli się to zdarzy, to będzie moja wina". Tegoż roku w grudniu tak swoją Ossowę opisywał: "Postawiłem tego lata domek tu w Ossowie i mam już jeden pokoik skończony, w którym mieszkam. Domek nie tak wielki, jak w Wojutynie, ale zdaje mi się, że wygodniejszy, może dlatego, że go sam stawiałem. Chcę na nim napisać, co Ariost napisał na swoim: Parva, sed apta mihi, sed nulli obnoxia, sed non sordida, ale nie śmiem dodawać p a r t a m e o s i t t a m e n s e r a d o m u s, bo mi matka na niego daje pieniędzy.
Z Klepacz niewiele jeszcze uzbierałem, bo choć mam dosyć zboża, ale teraz nie płaci, a Ossowa, wiesz, że nie bardzo intratna. Pisząc ci tak wiele o tej Ossowie, która podobno ma odtąd zostać moją wsią rezydencjonalną, kiedy mam w niej domek, ogródek i książki, muszę ci dać o niej jakieżkolwiek wyobrażenie. Jest to wioseczka mająca tylko 8 dusz męskich, ma rzeczki, gaiki i wiele położeń romansowych, ale chleba dosyć mało, leży o dwie mile od Dąbrowicy, miasteczka położonego nad Horyniem".
W r. 1800 już pokończył był ulepszenia w Ossowie i tak o niej pisał: "Wioseczkę dziedziczną Ossowę, na którą mam dymisją od matki, oporządzam, jak mogę. Skończyłem domek, założyłem ogródek, poprzyrabiałem łanów, pobiłem rowy w miejscach mokrych, poprostowałem drogi i w przeszłym roku odgraniczyłem się i okopczyłem, skończywszy szczęśliwie sprawę w trybunale graniczną, przez lat kilkanaście od mego ojca popieraną. To jest wszystko dobrze".
Prawda, że dobrze, bo Feliński na wioseczkę, która w r. 1796 miała 8 dusz męskich, dostał powierzchni ziemi 200 kilkadziesiąt włók, w większej części pod najpiękniejszym lasem towarnym. W roku 1805 otworzyły się projekta handlowe: "Tej jesieni – pisze – skończyłem dział z bracią (miał ich dwóch). Na mnie wypadła Ossowa. Mam tedy teraz dwa dziedzictwa o 30 mil od siebie odległe i Ossowę, i część Wołosowa (po żonie), wypada więc jedno przedać albo puścić dzierżawą. Tak wypadnie zapewne, że będziemy mieszkać w Ossowie, gdzie już przywykłem i trochę udoskonaliłem. Potem, że lepsza wioska odrębna i spokojna, niż część we wsi z sąsiadami. Będę też miał fabryczkę balów i klepek, które tam popłacają. Może dla ich przedania pojadę do Gdańska i wstąpię do was".
W r. 1809 w marcu przyjmował w Ossowie Feliński autora Ludgardy, ks. Antonowicza i hrabię Tarnowskiego. Tak czas jego w pracy podwójnej, korespondencji i zajęciu ciągłym upływał. W roku 1811 posłał Feliński Barbarę, napisaną w Ossowie, w pokoiku swoim, przyjaciołom i wyprawił ją stąd na świat.
W r. 1814 puścił Ossowę Józefowi Stachowskiemu, późniejszemu jej nabywcy, w posesją, lecz nie bez żalu, który w liście jego w grudniu z Ossowej jeszcze pisanym wydaje się: "Interesa po śmierci stryja i brata mojej żony na mnie spadłe przymuszają mnie opuścić na czas jakiś Ossowę. Zadzierżawiłem ją na trzy lata, a sam z familią przenoszę się do drugiego małego dziedzictwa o dwie mile od Żytomierza. Żegnając te lube miejsce, ten ogród, który sam zaszczepiłem, ten dom, który zbudowałem i gdziem lat 18 przyjemnie spędził, żegnając moich szczęśliwych sąsiadów, żegnam i ciebie".
W r. 1817 już Ossowa była sprzedana: "Przedałem – pisze – Ossowę dla spłacenia posagu siostrom i dla uniknienia szkód nieuchronnych, jakich przez zadzierżawienie albo przez odległe gospodarstwo ciągle doznawałem". Niestety, straty te winien był Feliński swoim nieszczęsnym widokom handlowym, które go w długi wypędziły. Otóż i cała historia Ossowej Felińskiego.
Znajomi Felińskiego żyją tu jeszcze i mile go wspominają. Powiadają, że miał coś w sobie okazującego wyższość umysłową, jaka tylko ludziom niepospolitym jest dana. Swoje poezje niegodziwie czytał. Mówią, że gdy swoją Barbarę przed starą matką deklamował, tej ku końcowi tak się żal losu młodej królowej zrobiło, że zaczęła go najmocniej prosić, aby inny, szczęśliwszy jej dał koniec.
"Wszak to od ciebie zależy – rzekła – zróbże ją szczęśliwą!".
Co za naiwny dowód uczucia i przejęcia się stworzonym przez poetę światem! Feliński czytywał zwykle wieczorami swojej starej matce książki pospolicie francuskie, a że staruszka nie umiała tego języka, z największą cierpliwością czytając tłumaczył. To dowodzi jak patriarchalnie był to niej przywiązany.