Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wśród mądrych ludzi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wśród mądrych ludzi - ebook

Tom 7 jubileuszowej serii „Dzieł Wybranych Adama Michnika”, którą obecnie wydajemy w formie e-booków, obejmuje teksty publicystyczne publikowane w niezależnym kwartalniku politycznym „Krytyka”, paryskiej „Kulturze”, tygodniku „Polityka”, kwartalniku „Zeszyty Literackie”, w książce Stanisława Lema „Cyberiada” oraz w „Gazecie Wyborczej”. Pisma, które składają się na niniejszy zbiór, pomieszczono w czterech częściach. Pierwszą z nich – „Płynie się zawsze pod prąd” – można nazwać literacką. Znajdziemy w niej m.in. rozmowy z wybitnymi postaciami kultury: Josifem Brodskim, Leszkiem Kołakowskim, Tadeuszem Konwickim. Opisują one stan naszej współczesnej literatury, zawierają również refleksje na temat dziejów naszego narodu oraz kondycji naszego kraju. Części druga, trzecia i czwarta: „Ku pojednaniu (Portugalia, Hiszpania, Chile)”, „Francja to brzmi pięknie” i „Dobre Niemcy”; to publicystyka o charakterze politycznym. W rozmowach z prezydentem Portugalii Mário Soaresem czy z prezydentem Francji Nicolasem Sarkozym przeczytamy m.in. o portugalskiej rewolucji, wizjach nowoczesnej Europy i stosunkach francusko-amerykańskich.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-680-194-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Opowieść o zwyczajnym Polaku

Janusz Anderman

Czytałem tę książkę z rosnącą fascynacją, której towarzyszyła irytacja. Janusz Anderman igrał ze mną jak kot z myszą, gdy czekałem na finał. Nie doczekałem się. Może dlatego ta powieść jest tak bardzo współczesna? Może też dlatego, że dzisiaj, tak jak wielu, czekam na finał tego, co wydarzy się w świecie, w Polsce, w moim życiu?

Ja wiem, że zostałem już uspokojony i nie mam powodu do niepokoju. W Polsce nie zwycięży „front obrony przestępców”. Przeciwnie – nastąpi koniec rządów „lobby finansowego” i „pewnego pana, który uchodził za wielkiego, a prawie zawsze się mylił”. „Układ, który okopał się w aparacie państwowym” zostanie przegoniony.

Czemu jednak towarzyszy mi podczas lektury powieści Andermana dręczące przeświadczenie, że coś zmierza w bardzo złą stronę?

I

Ta książka opowiada o moich czasach, o mojej formacji i generacji. Opowiada z perspektywy człowieka, który ma w sobie coś z Piszczyka – bohatera niezapomnianego „Zezowatego szczęścia”, coś z wyznań hochsztaplera Feliksa Krulla, coś z tego dziwacznego ducha nieautentyczności epoki, w której grasują autentyczni kabotyni. Taka właśnie jest Polska dzisiejsza. Polska niepodległa i demokratyczna, ale przecież z tamtych czasów zrodzona, z tamtych kontaktów i uwikłań, z tamtych emocji i determinacji, z tamtych karier i z tamtej degrengolady.

Bohaterem powieści Andermana jest A.Z., pisarz. Najpierw młody, błyskotliwie debiutujący, później związany z opozycją demokratyczną, publikujący w podziemnych wydawnictwach, nagradzany na emigracji, popularyzowany przez Radio Wolna Europa. Potem – miotany żywiołami codzienności, zapomniany, zmarginalizowany, rozgoryczony po zwycięstwie wolności...

A potem okazało się, że to wszystko nieprawda, że ten życiorys został skłamany. Ta książka opowiada o człowieku, który po mistrzowsku oszukiwał bliźnich. Jak oszukiwał? Tego właśnie powiedzieć nie chcę i nie mogę.

II

Czytam tę książkę, gdy tłumaczą mi, że w moim kraju „triumfuje układ związany z dawnymi albo obecnymi służbami specjalnymi”, że to jest „specyficzny rys naszej rzeczywistości”. Ojciec bohatera powieści musiałby słuchać tych refleksji z mieszanymi uczuciami – satysfakcji i niepokoju. Satysfakcji – że komuś dobiorą się wreszcie do skóry. Niepokoju – że dobiorą się do skóry jemu samemu.

Bowiem ojciec A.Z. – a miał kilka biografii – jak wielu „zwyczajnych Polaków” był żołnierzem Armii Krajowej, a później pogromcą „reakcyjnych band”, służąc w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), gdzie rzucił go przypadkowy los, był lektorem KW PZPR i dyrektorem przedsiębiorstwa, był działaczem „Solidarności” jesienią 1980 r. i gorliwym uczestnikiem prac w katolickiej parafii. A poza tym był to pijak i ladaco. Po prostu – zwyczajny Polak.

Dziś ten „zwyczajny Polak” mógłby znaleźć sobie miejsce gdzieś blisko partii „zwyczajnych Polaków”. I pewnie byłby z tego dumny. Rzecz jednak w tym, że ta jego zwyczajność jest dość niezwyczajna. Jak polskie losy.

III

Książkę Janusza Andermana można lubić albo jej nie lubić – ale nie pozostawia ona czytelnika obojętnym; nie została skreślona „ku pokrzepieniu serc”.

Ta książka drażni, złości, prowokuje. Pewien znany polityk z Krakowa, który niedawno jeszcze przymierzał z upodobaniem frak premiera, tak sentymentalny w sprawach patriotyczno-narodowych, że łzy mu stawały w oczach, gdy słuchał dzwonu Zygmunt, z pewnością dojrzy w tej powieści manifestację postawy, wedle której patriotyzm nie jest lepszy od braku patriotyzmu. Nie ma w tej powieści kultu flagi narodowej, nie ma mitologizacji „Solidarności” ani „wykorzystywania” Jana Pawła II dla polskości, ani też kultu świętej Faustyny, który – zdaniem polityka z Krakowa – będzie się dynamicznie rozwijał, gdyż odpowiada współczesnym potrzebom mistycznym i może służyć promocji Polski w świecie.

Spójrzmy bowiem: w pewnym momencie pisarz A.Z., wyrzucony z uniwersytetu, w obawie przed powołaniem do wojska ląduje w zakładzie psychiatrycznym. Lekarka, dzięki której otrzymał fałszywe papiery, z pasją komentuje artykuły gazetowe:

„– Masz pojęcie, co to wszystko znaczy dla ludzkich umysłów, ta trutka? Jakie to sieje spustoszenie w głowach?

– Przecież to wszystko głupstwa – mówi A.Z. – To nic nie znaczy. To plewy, wystarczy dmuchnąć. Ludzie czytają, a potem dmuchają na to. I tego nie ma.

– Mylisz się – denerwuje się lekarka. – To jest trucizna w małych dawkach. Nie zabija, ale zostaje w organizmie. Jad! Zobaczysz, jak to wszystko pieprznie, jak rozpocznie się w Polsce coś zupełnie nowego, to ci struci ludzie będą się czuli nieswojo. Zabraknie im rytuału. Zabraknie im pewności, bo teraz codziennie czytają i słyszą, że ktoś za nich myśli, ktoś decyduje, ktoś troszczy się albo przysięga, że się troszczy. Ludzie są znarkotyzowani przez propagandę, która im wmówiła, że są ubezwłasnowolnieni. Będą na głodzie, jak im tego zabraknie. Zobaczysz, sam zobaczysz”.

Zobaczyliśmy, codziennie oglądamy. Ci ludzie – zwolnieni z pracy w bankrutujących pegeerach i bezsensownych urzędach, poniżeni przez bezrobocie, zdegradowani przez logikę rynku, pełni agresji na niesprawiedliwy los i pełni zawiści wobec ludzi sukcesu – uparcie szukają winowajców własnej porażki. Tym ludziom łatwo wytłumaczyć, że przeciw nim sprzymierzył się tajemniczy „układ”, „front obrony przestępców”, że cierpią z powodu „łże-elity”, która stanęła przeciw nim w „zwartym ordynku”.

Przyglądając się tym postawom i ich publicznym manifestacjom, Wojciech Kuczok, autor głośnej powieści „Gnój”, zauważył w jednym z wywiadów: „Po ostatnich wyborach rzeczywistość nabiera wymiaru, który każe mi się czujnie przyglądać filmom Leni Riefenstahl sprzed wojny i wpatrywać się w analogie. W tej chwili gniew jest zresztą niejako obywatelskim obowiązkiem. Nie inteligencka rezygnacja, intelektualny eskapizm w myśl zasad »ich też przeczekamy«, tylko gniew. Jeśli nie będziemy reagować, to rzeczywiście niedługo dziarscy chłopcy z łysinami, przywdziani w narodowo-socjalistyczne ideologie, zaczną nas przepędzać po ulicach, wybijać nam szyby w domach i wyganiać do ciepłych krajów. Wszyscy, »którym się nie podoba«, dostaną nominacje na Żydów, komunistów albo pedałów i zostaną relegowani dyscyplinarnie z Czwartej Rzeszy (Pospolitej)”.

Kuczok, pisarz młody i wrażliwy, ma oczywiście prawo do sądów przesadzonych i nie do końca sprawiedliwych. Jednak jego gniew wart jest zapamiętania, tak samo jak prorocze słowa lekarki z powieści Andermana. Moi znajomi, zwyczajni ludzie najwyraźniej lękają się partii „zwyczajnych Polaków” i jej retoryki pełnej pogróżek, szantażów i insynuacji, która żeruje na frustracji i poczuciu krzywdy, która odwołuje się do zawiści i agresji.

Rozpłynął się gdzieś klimat demokratycznej opozycji i podziemia solidarnościowego, klimat heroizmu zmieszanego z beznadziejnością i beznadziejności przemieszanej z cwaniactwem – klimat tak znakomicie zrekonstruowany przez Andermana. Zostało tylko cwaniactwo. To cwaniactwo, które kiedyś pomagało – paradoksalnie – robić kariery w podziemiu. Były to nieraz kariery tyleż błyskotliwe, co zaskakujące – czasem zastanawiałem się, czy Anderman nie pisze o moich kolegach i o mnie samym. Przecież wtedy wystarczyło zasłużyć na zjadliwy atak w „Trybunie Ludu”, by „ktoś, kto był atakowany z nazwiska, spotykał się z powszechnym szacunkiem”.

Janusz Anderman przekłuwa balony naszych mitologii z chirurgiczną precyzją.

IV

Ten pamiętny dzień, 31 sierpnia 1980 r., kiedy Polacy ujrzeli na ekranie telewizorów, „jak w Stoczni Gdańskiej im. Lenina Wałęsa podpisuje długopisem wielkości ciupagi porozumienia z rządem”, zmienił wszystko. Tego dnia ojciec A.Z. „zakradł się w pobliże kruchty”. Nieco później miał miejsce znamienny dialog ojca z synem.

„– Przecież nie ruszą, te skurwysyny, dziesięciu milionów, nie mają szans.

– Jakie skurwysyny? – pytał A.Z.

– Jak to, jakie? Partia! Zjednoczona! Robotnicza! I tak dalej.

– Przecież ojciec też należy do partii.

– Należę, należę... Od razu należę. Przecież jak bym się nie zapisał, to bym nie został dyrektorem. Partia! A gdzie byśmy dzisiaj byli, gdyby nie partia? My, w sensie rodzina. Ja bym do dziś krowy pewnie pasał. Taktycznie się zapisałem, jak wszyscy. Ale »Solidarność« u siebie założyłem natychmiast. I sto procent załogi mam!”.

A potem ojciec dalej był dyrektorem partyjnym, ale stał się pobożnym i aktywnym parafianinem. Na ścianie pojawił się wielki portret Jana Pawła II. Jak to u zwyczajnego Polaka, który miał na swe wytłumaczenie teologię domowej produkcji.

„– Synu, z Bogiem wadzić się nie można, pamiętaj, bo się nadziejesz. On może nie mieć poczucia humoru. Owszem, czasy były trudne i do pierwszej komunii świętej musieliśmy cię wozić aż pod Jelenią Górę, ale Boga się nie wyparliśmy. Pamiętaj o tym, bo nie znamy dnia ani godziny, ani sekundy. A przed obliczem, prawda, wcześniej czy później, stanąć przyjdzie”.

V

Nie jest to może teologia najwyższej próby, ale przecież taką właśnie wizję Sądu miał „Polak zwyczajny”. Był tu lęk metafizyczny, ale nie było nienawistnego szczucia, którym obdarowały nas dzisiejsze czasy. „Polak zwyczajny” rozumiał, że codzienność tamtych lat była sztuką mimikry, szkołą przetrwania, ciągłym konformizmem przetykanym krótkimi spięciami zrywu, heroizmu i chwil, gdy prawda eksplodowała. A potem znowu liczyła się siła przebicia, która stawała się „sztuką prześlizgu”.

Janusz Anderman przenikliwie opisał, jak „sztuka prześlizgu” stała się składnikiem codziennej egzystencji – także wśród ludzi, którzy związali się z opozycją demokratyczną. Dlatego tej książki z pewnością nie polubią mitotwórcy i mitomani, którzy zabrali się do tzw. polityki historycznej. Świat podziemia jest w tej książce smutny, gorzki, pełen osamotnienia i beznadziejności.

Anderman przypomina, że niedługo przed sierpniem 1980 r. w paryskiej „Kulturze” ukazał się artykuł krajowego autora, który z właściwym sobie besserwisserstwem pisał, że w Polsce nic ciekawego się nie wydarzy, „nie wybuchnie społeczna rewolta, opozycja nie pójdzie do więzień, nawet nie zmieni się pierwszy sekretarz”.

Czy komuś chce się dzisiaj sięgać po stare numery „Kultury”, by zweryfikować te proroctwa? Albo ustalić autora tej bezcennej przepowiedni?

A może myślicie, że autor zajął się choćby przez moment jakimś rozrachunkiem z własną przenikliwością? Otóż w sposób typowy dla naszych czasów zajął się natychmiast demaskowaniem innych. Aż inni zajęli się demaskowaniem jego samego.

I tak to było przez cały czas – wielkie dzieło destrukcji komunizmu było udziałem ludzi całkiem zwyczajnych, pełnych ludzkich słabości i niekonsekwencji. Książka Andermana zaś to nader nieheroiczna opowieść o heroicznych czasach. Bohatera tej książki obdarzył autor biografią skłamaną. To skłamanie rodzi kompleks niepełnowartościowości, zaburzone relacje z ludźmi i światem, agresję, która wszędzie wietrzy podejrzliwość, wrogość, zdradę.

Powtórzmy – czyta się tę książkę jednym tchem, choć z irytacją wywołaną przez bezceremonialną przenikliwość autora.

VI

Zwyczajny Polak był po 1989 r. zagubiony – przestał rozumieć mechanizmy rządzące jego światem. Wszystko było nowe, trudne do ogarnięcia. A.Z. obserwował, jak „egzotyczne redakcje ścigały się ze sobą o pieniądze, zwalczały się do ostatniego tchu, pluły, bełkotały i bredziły. Były prawicowe i lewicowe, skrajne i łagodniejsze, katolickie i ateistyczne, i nawet największe dziwolągi spośród nich miały swoich wiernych czytelników”. Tylko o pisarzu opozycyjnym nikt nie chciał już pamiętać...

A.Z. czytał gazety z rosnącym rozbawieniem. Ludzie zmieniali skórę i stroili nowe miny. Pojawił się legion bojowników antykomunistycznych, o których nikt wcześniej nie słyszał, a aktywiści organizacji młodzieżowych edukowali się na wydawnictwach emigracyjnych i podziemnych. A potem głos gazet i programów telewizyjnych zaczął – powiada Anderman – twardnieć.

„Teraz nikt nie zajmował się już malowaniem własnych życiorysów; przyszedł czas na odegranie się na tych, którzy rzeczywiście nadstawiali łba i trawili lata w kryminałach. To był powolny proces – najpierw bagatelizowano te represje, potem przemilczano właściwą działalność, by wreszcie w karkołomny sposób odwrócić role. I dziś okazało się, że uczeni niegdyś herosi działali w zmowie ze Służbą Bezpieczeństwa, że bez jej instrukcji nie robili kroku, że wszystko było spiskiem tych farbowanych dysydentów, którzy przecież nie przestali być komunistami łączącymi w swej perfidii siły do większej skuteczności z trockistami i masonami, że to podstępna grupa, która nie spocznie, nim nie zniszczy Polski i Polaków; ostatecznym dowodem nikczemności podobnych osobników było to, że wszyscy są Żydami, a wśród nich najbardziej niebezpieczny gatunek stanowili ci, którzy swoje oczywiste żydostwo ukrywali przed światem. W drukowanych spisach, w których podawano właściwe nazwiska zakamuflowanych Żydów, znalazł się nawet jeden z braci bliźniaków współpracujących w przeszłych czasach z Komitetem Obrony Robotników.

I wreszcie osobiści przyjaciele papieża i niektórzy bardziej światli biskupi stawali się w skrajnych pismach katolickich bezbożnikami, którzy żarliwie działają na zgubę polskiego Kościoła, a w gazetach prawicowych Wałęsa bez żadnych wątpliwości został zdemaskowany jako wieloletni agent bezpieki.

To zaczęło nużyć A.Z.; bawcie się, myślał niechętnie, bawcie się, a ja i tak was wszystkich zrobiłem w chuja”.

VII

To niecenzuralne słowo, dopuszczalne jedynie w prozie artystycznej, jest dobrym zwieńczeniem autorskiego wywodu i przesłania. Nie ujawnię oczywiście ukrytych znaczeń tego wywodu, nie rozszyfruję tajemnego kodu tej opowieści, refleksję krytycznoliteracką chętnie zaś pozostawiam znawcom przedmiotu. Powiem tyle: każdy, kto choć troszkę czuje się zrobiony w ch..., powinien sięgnąć po tę książkę. Opowieść o Polaku zwyczajnym.

Janusz Anderman: „Cały czas”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006

„Gazeta Wyborcza” nr 66, z 18-19.03.2006Z ducha Settembriniego

Na sześćdziesiąte urodziny Stanisława Barańczaka

Do tej właśnie tradycji przyznał się otwarcie Stanisław Barańczak w głośnym eseju sprzed trzydziestu lat. Bohater powieści Tomasza Manna „Czarodziejska góra” stał się dla polskiego poety układem odniesienia i sposobem zdefiniowania własnego miejsca w sporze o zasadnicze wartości europejskiej kultury. Dziś myślę, że Settembrini byłby wzorem dalece niewystarczającym dla Stanisława Barańczaka; że dzisiaj obok liberała i racjonalisty z początków XX wieku Barańczak umieściłby Szekspira i Miłosza, Josifa Brodskiego i Audena. Niemniej jednak nasz poeta pozostał wierny zasadniczemu przesłaniu niemieckiego obrońcy rozumu i wolności przeciw Naphcie – fanatycznemu jezuicie, który wierzył w sens i wartość zwycięskiej rewolucji proletariackiej.

Stanisław Barańczak pojawił się w świadomości zbiorowej za sprawą wierszy, które oddawały stan ducha, napięcie emocjonalne i system wartości pokolenia 1968 roku. Jego wiersze ukazywały się w niewielkich nakładach, w marginalnych oficynach, lecz prędko były przepisywane i krążyły jako prototyp polskiego samizdatu. Doskonale pamiętam, że w ten sposób przeczytałem jego tom „Jednym tchem”. Było to jak rażenie pioruna. Wreszcie ktoś opowiedział o świecie moich doświadczeń i doznań.

Stanisław Barańczak od początku pisał z chirurgiczną precyzją, z upartą wiarą w sens poezji, która ocala godność ludzką. Jego wiersze stały się inspiracją dla słynnego spektaklu poznańskiego Teatru Ósmego Dnia. Słowa poznańskiego poety stały się głosem pokolenia.

Pisał wtedy:

Ci, którzy biją czołem, będą bić

w twarz, ale nic się nie zmieni; ci wszyscy,

co nie umieją dzisiaj

spoglądać w oczy, będą strzelać jutro

pomiędzy oczy; pójdą, zagarnięci

paradoksalną paradą pobitych,

wprawdzie unosząc ramię,

ale tym samym ruchem,

którym umieli wczoraj wznieść ręce do góry

lub złożyć dłonie;

niedzielna msza przemieni się w codzienną kaźń.

Stanisław Barańczak ma tak wielkie zasługi w polskim życiu kulturalnym i obywatelskim, że na spisanie ich nie starczy miejsca nawet w kilku specjalnych numerach „Gazety Wyborczej”. Dziś skończył sześćdziesiąt lat. Od 1981 r. mieszka w Bostonie jako profesor uniwersytetu Harvarda. W uznaniu dla swych dokonań został uhonorowany doktoratem honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Najstarszy polski uniwersytet złożył hołd wielkiemu polskiemu pisarzowi.

To była wspaniała plejada polskich poetów, a Stanisław Barańczak od początku należał do jej najświetniejszych przedstawicieli. Czekaliśmy na jego kolejne wiersze – był to głos wolny, piękny i precyzyjny; głos nieufności przeciw zadufaniu, głos ironii przeciw fałszywej harmonii oficjalnych orkiestr, głos prawdy przeciw zakłamaniu, głos godności przeciw upodleniu.

Pisał wtedy:

Powietrze którym wszyscy oddychamy

powietrze którym dusimy się wszyscy

choć niewidoczne lecz wszędzie obecne

chociaż przejrzyste lecz gęste jak cement

Zaiste, oddychaliśmy i dusiliśmy się tym powietrzem.

Był i pozostał znakomitym analitykiem poezji – jego studia o twórczości Białoszewskiego czy Herberta należą do najświetniejszych dokonań polskiej krytyki literackiej. Były one czymś więcej niż krytyką – były rodzajem manifestu zbuntowanej inteligencji tego pokolenia. Barańczak pisał o literaturze, zaś literatura była wtedy sposobem obcowania ze światem. Co się zaś tyczy prac translatorskich Stanisława Barańczaka, to powtórzyć wypada za Czesławem Miłoszem, że jego dorobek przewyższył swym ciężarem gatunkowym wielkie, epokowe dzieło Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Czesław Miłosz – jak wiadomo – nie ryzykował lekkomyślnych ocen.

Stanisław Barańczak przyswoił polszczyźnie Josifa Brodskiego i Osipa Mandelsztama; przyswoił wielki kanon poezji anglojęzycznej, tworząc dzieło bezprecedensowe i kilka genialnych antologii. Dzięki Barańczakowi arcydzieła tej literatury stały się składnikiem polskiego dziedzictwa kulturalnego.

Wreszcie – na przekór wszystkim stereotypom – spolszczył na nowo Williama Szekspira. Czy można nie popaść w kompleksy i frustrację na widok takich dokonań? Nie, nie można; toteż wielu zachorowało na znaną chorobę zawiści.

A jeśli dodać do tego, że pisał mistrzowskie eseje i mordercze felietony satyryczne; jeśli wspomnieć jego recenzje z „Książek najgorszych”, od których zaczynaliśmy lekturę KOR-owskiego „Biuletynu Informacyjnego”, to zwykła, zrozumiała, ludzka zawiść musi przejść w zimną niechęć – Stanisław Barańczak wbrew tradycjom polskiej literatury łączy w sobie w harmonijny sposób niezwykły talent, nieprawdopodobną pracowitość, ludzką szlachetność i prawość obywatelską.

Przecież ten pracownik naukowy Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, będąc wschodzącą gwiazdą polskiej literatury, miał wszystkie wrota do wspaniałej kariery otwarte. Zrezygnował z tej ścieżki dość wcześnie, stając się jednym z animatorów opozycji demokratycznej jako sygnatariusz listów protestacyjnych przeciw dławieniu swobód obywatelskich. Od początku był członkiem Komitetu Obrony Robotników, a także jednym z twórców „Zapisu” – pierwszego literackiego pisma ukazującego się poza zasięgiem cenzury. Płacił za to wysoką cenę – usunięto go z uniwersytetu, objęto go cenzuralnym zakazem druku na wiele lat. Publikował wtedy w prasie podziemnej i emigracyjnej. Potem publikował w najbardziej prestiżowych pismach amerykańskich. Jest laureatem wielu prestiżowych nagród, a wśród nich Nagrody Literackiej „Nike”. Od początku jest członkiem redakcji „Zeszytów Literackich” – niedawno ukazała się nakładem „Zeszytów” pasjonująca korespondencja Stanisława Barańczaka ze Zbigniewem Herbertem. Zaszczycał również swymi esejami „Gazetę Wyborczą” – zawsze były one ozdobą naszych numerów.

Nigdy nie był poetą politycznym, choć taką łatkę mu przypinano. Natomiast zawsze reagował na brutalność polityki, która dławiła i upokarzała nas wszystkich, czytelników jego wierszy i esejów. Nie był też poetą rewolucji i barykady – był głosem sprzeciwu przeciw dyktaturze urzędowych megafonów w imię refleksji i zadumy. Jego poezja przeniknięta była metafizyką, upartym drążeniem sensu istnienia, głodem wartości, których bronił wbrew światu. Zawsze przyznawał się do wszystkich możliwych grzechów, mówił o sobie ironicznie, że jest pięknoduchem, estetą i parnasistą; przyznawał się również do „cnót drobnomieszczańskich”, które były niczym innym niż rzetelnością artystyczną, ludzką przyzwoitością i poważnym stosunkiem do samego siebie.

Dwa wiersze wydają mi się istotne dla uzmysłowienia samemu sobie powodów, dla których poezja Stanisława Barańczaka była zawsze i pozostaje do dziś dla mnie tak ważnym punktem odniesienia. Te wiersze wracają do mnie; często je sobie odczytuję:

22.12.79: UŁOŻONE PO CIEMKU

Układ słoneczny i ustrój społeczny

łączą swe siły w trosce o moje oczy,

oślepiane jarzeniową lampą śniegu:

pierwszy, pod pretekstem astronomii, systematycznie

obcina mi (przynajmniej do dzisiaj) przydział dziennego światła;

drugi, pod pretekstem ekonomii, nieregularnie

wyłącza mi (na przykład dzisiaj) światło elektryczne.

Ja wiem, chodzi im o to, abym dał oczom odpocząć,

a jeszcze bardziej o to, abym odłożył książkę

i posłuchał tranzystorowego radia albo muzyki sfer,

abym nie przejawiał niezdrowej skłonności do czarnowidztwa,

ale dla zdrowia chadzał spać z kurami –

otóż niedoczekanie wasze, orbity i komitety:

ja, nocny marek, podejrzany okularnik,

niepoprawny człowiek, nieopierzona sowa

na złość i na próżno wpatrzona w ciemnotę i ciemność,

ja, niesprawny jasnowidz, widzący czarno przed sobą,

do upadłego będę targować się z kurzą ślepotą

źle oświeconych planet i nieoświeconych reżymów:

„Moje ostatnie słowo: więcej światła!” –

chociaż ostatnie słowo – wiem o tym – będą mieć one

I jeszcze drugi wiersz z innej epoki:

ROZMOWA 1990

„Nie mieszać”, zamieszał

herbatę łyżeczką, „polity-

ki z etyką. To już zamierzchła

przesada – apetyt elity

estety-

zujących Katonów

na (kto im go przyznał?) monopol

słuszności. A sami do chorób

ustroju wliczali sromotną

(niestety)

tendencję do niesza-

nowania odmiennych”, dosypał,

„opinii!”, ponownie pomieszał

łyżeczką. „Jak stary niewypał,

idioci

obnoszą swą szczytną

postawę być może – nie program;

ich etyka przyzwo-”, znów sypnął,

zamieszał i znów sobie dobrał,

„itości

i taktyka czystych

rąk – mogą wybuchnąć im z nagła

w tych rękach; ze snu moralisty,

co to się do ustępstw i załgań

nie zniżał,

obudzą się chłopcy

z rękami brudnymi od sadzy

i zawsze już będzie im obcy”,

zamieszał i wyjął, „smak władzy”,

oblizał.

Te dwa wiersze Stanisława Barańczaka, poety o niezwykłej zdolności podpatrywania języka, mistrza mowy polskiej, obrońcy przyzwoitości w życiu publicznym, a także – czas to wyznać na koniec – mojego przyjaciela, służyć mogą za przypomnienie i przestrogę na krętych ścieżkach naszych nieprostych biografii.

Jako się rzekło, Stanisław Barańczak jest znakomitym pisarzem i wspaniałym człowiekiem. Nie byłby wszelako tym, kim jest, gdyby nie codzienna współpraca i obcowanie Staszka z Anią, wspaniałą żoną i przyjacielem.

Dzisiaj my, przyjaciele z „Gazety Wyborczej”, dziękujemy im obojgu. Dzisiaj wznosimy toast za Was, za Waszą pracę, za Wasze istnienie, za Wasze szczęście.

„Gazeta Wyborcza” nr 264 z 13.11.2006Ucieczka od końca świata

Jacek Bocheński

Pamięci Włodzimierza Brusa

To, co obserwuję w polskiej polityce, nie przypomina końca świata. To raczej sceny z filmu amerykańskiego – najpierw jest pożar w burdelu, a potem akcja nabiera tempa. Nie mam umiejętności strażaka, by gasić ten pożar. Chciałbym spojrzeć nań z pewnej perspektywy – ileż to już było takich pożarów... Bywały i gorsze.

Nie wiem dlaczego, ale sięgnąłem po dawną i dawno zapomnianą książkę Jacka Bocheńskiego „Pożegnanie z panną Syngilu”. Panna Syngilu, kolorowa stewardesa, stała się fascynacją erotyczną narratora, co dzisiejszego czytelnika przekonuje, że nasze życie nie sprowadza się do walk z „układem”, „wykształciuchami”, „partią białej flagi” i innymi tego rodzaju fantomami. Choć w swej książce Bocheński także pisze o fantomach, z którymi zmagał się podczas swej afrykańskiej podróży.

I

Był rok 1956. „Tej zimy nastąpił koniec świata – zapisał Jacek Bocheński. – Był obwieszczony znakami i przyszedł nieuchronnie jak zachód słońca albo przypływ morski, nie budząc daremnego sprzeciwu. Został powitany ze zgrozą, lecz obszedł się bez nadmiernych wybuchów szaleństwa. Wiadomo było tylko, że oto nastaje koniec świata”.

Referat Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR, gdzie obwieszczono, że Stalin, największy geniusz i przyjaciel narodów świata, był łajdakiem, tyranem i zbrodniarzem – tak, to był koniec świata. I końcem świata był szok tych wszystkich, którzy uwierzyli w komunizm stalinowski i uzasadniali jego władzę – także Bocheńskiego. Toteż spróbował uciec od końca świata na koniec świata, do Afryki, „bo tam liczy się nie ten koniec świata”.

Wnet przekonał się, jak różne bywają końce świata. W stolicy Abisynii spotkał Polaków, profesorów miejscowego uniwersytetu, ludzi dobrze sytuowanych, dla których koniec świata nastąpił wcześniej. Kiedy? Może w roku 1939, gdy Polskę podbił Hitler wespół ze Stalinem, a może w 1945, gdy Stalin był już jedynym dyktatorem Polski. Tak czy owak, ich świat przestał istnieć.

Tak więc spotkali się uczestnicy dwóch polskich końców świata. I rozmawiali na żelazny temat w konwersacjach narodowych: słoń a sprawa polska. My, Polacy, nie umiemy przestać o tym mówić – nawet wśród afrykańskich słoni.

Ciekawa musiała być ta konwersacja pomiędzy ludźmi o historycznych nazwiskach herbowych a pisarzem, dla którego rok 1945 był początkiem Nowego Wspaniałego Świata, zaś rok 1956 – tego świata końcem. Jacek Bocheński zanotował: „Zaplątaliśmy się fatalnie i oto doszło do najgorszego: nie pamiętamy, co było naszym celem. Nie możemy zrealizować planu, bo go nie mamy. Do niczego już nie dążymy, nie wiemy nawet, w którą stronę powinniśmy się obrócić. Owszem, jesteśmy w ruchu. Ale wygląda to tak, jakbyśmy byli toczeni. Najsmutniejszą okolicznością jest to, że nie mamy zielonego pojęcia, co nas toczy i kto temu winien”.

Gorzkie wyznanie pisarza tamtej generacji – czy jednak czytelne dzisiaj dla rycerzy „rewolucji moralnej”? Czy ci rycerze potrafią czytać w niedomówieniach, rozróżniać niuanse i ukryte szyfry tej gry z cenzurą i czytelnikiem? Nie wiem. Wiem natomiast, że bez tej umiejętności odczytywania znaków czasu nie sposób zrozumieć tajników tamtej epoki. I nic tu nie pomoże pilna lektura ubeckich raportów czy szpiclowskich donosów z archiwów policji politycznej.

Czym był koniec świata formacji i generacji Jacka Bocheńskiego? Z pewnością był to koniec wiary w projekt polityczny rewolucji komunistycznej, któremu ci ludzie zaufali i służyli swymi piórami. Ale ten koniec zrodził pytania: czy wraz z wiarą w Stalina trzeba porzucić system wartości, który ich do niej doprowadził – choć często na zasadzie samooszustwa – a który nakazuje wspierać biednych i zniewolonych, skrzywdzonych i poniżonych?

I stąd pomysł podróży do Afryki, gdzie skrzywdzonych i biednych jest najwięcej. Nasz autor pojechał zatem do Afryki, by tam zadać swym rozmówcom klasyczne polskie pytania, by wśród słoni przemyśleć sprawę polską.

II

Polscy profesorowie z Addis Abeby wyjaśniali mu, że „dla nas wszystko ma związek ze sprawą polską”, gdyż pochodzimy z kraju romantyków. „W Afryce musi pan być praktyczny właśnie dlatego, że poza Afryką istnieje sprawa polska, z natury romantyczna, od której się pan nie uwolni, gdziekolwiek by pan pojechał. Wiąże pana sprawa polska. Nie ma pan wyboru, pozostaje pan zawsze ograniczony, nie może pan decydować się na pewne skrajności, bo przecież pan wie o sprawie polskiej”.

Nasz autor próbował replikować: „Istnieją sytuacje, w których nie wolno uchylać się od wykonania pewnych obowiązków, powiedzmy, w czasie pożaru albo gdy ktoś tonie. (...) My, Polacy, rozumiemy te sprawy. Jesteśmy wrażliwsi od wielu innych narodów, co historia poświadczyła licznymi dowodami. Sądzę, że na tym tle widać już bliski związek między Polską a słoniem”.

Tymczasem nic nie było widać. Widać było co najwyżej, że warto jeździć do Afryki, by pojąć to, co dla ludzi lewicy wciąż jest nieoczywiste: że stereotypowo rozumiany rozwój i towarzyszący mu nieuchronnie postęp to pojęcia i idee wielce problematyczne. Dowodzą tego nie tylko dzieje Związku Sowieckiego. Także dzieje reszty świata.

Podróż do Afryki unaocznia, że nic nie pasuje do schematów. Losy mieszkańców Egiptu i Sudanu, Etiopii i Nigerii – zauważył to nasz autor natychmiast – zaprzeczają nauce ideologicznej, która uwodziła obietnicą świetlanej i historycznie nieuchronnej przyszłości.

W Egipcie, który właśnie wybił się na niepodległość, nasz autor dowiaduje się, że szef państwa Gamal Abdel Naser prowadzi politykę krótkowzroczną, że pod hasłem „egipcjanizacji” pozbywa się europejskich fachowców, co szkodzi gospodarce, że wzbudza lęk i jest nieprzychylny katolikom. Mieszkająca w Kairze Polka mówi: „Egipcjanie nienawidzą białych. W razie czego motłoch wymorduje Europejczyków. Już widziałam, co się tu działo, jak była wojna w Suezie. Boję się”.

Opinie przeciwne – raczej optymistyczne – usłyszał na spotkaniu z dziennikarzami egipskimi. „Ja gorąco popieram system – tłumaczył jeden z dziennikarzy. – Nie jest najlepszy, lecz w tej chwili zdaje egzamin. Należy doceniać rolę burżuazji narodowej w walce wyzwoleńczej. Trzeba przezwyciężyć błędne stanowisko w tej sprawie. Przekonywałem się stopniowo, że platforma ta była sprzeczna z interesami mas ludowych”. I jeszcze: „Burżuazyjne partie polityczne zostały rozwiązane słusznie, gdyż spiskowały z imperialistami przeciwko narodowi”.

Dziennikarz, który objaśniał to wszystko rozmówcy z Polski, niedawno opuścił więzienie. Tam właśnie zmienił swój krytyczny sąd o systemie naserowskim na pozytywny. Ciekawa ewolucja, lecz do jej zrozumienia prawdy materializmu dialektycznego są zbyteczne. Niewiele więcej objaśniło spotkanie ze słynnym Sfinksem, któremu nos odstrzelili żołnierze Napoleona. „Zrezygnowałem więc – pisze Bocheński – z indagowania Sfinksa na tematy historiozoficzne. Moim zdaniem ktoś, kto dopiero co dostał po nosie od zuchwałego awanturnika, mógł nie odzyskać równowagi umysłu. Byłoby więc nietaktem zadawać mu kłopotliwe pytania”.

Toteż rozmawiał z historią – z piramidami i grobowcami faraonów, które, nadając władzy wymiar sakralny, odbierały poddanym odwagę myślenia o sprzeciwie.

Piramidy – i tłum nędzarzy na ulicach Kairu. Jak pomóc tym ludziom, jak coś tu zmienić? To pytanie Bocheński stawiał sobie także w Abisynii. Usłyszał tam od rodaków, że najbardziej postępowym człowiekiem jest cesarz – oświecony monarcha, który zniósł niewolnictwo, ustanowił konstytucję, zmodernizował administrację, uruchomił linie lotnicze. Cesarz zrobił więcej, niż zwykle robią cesarze. Przede wszystkim postawił na edukację Abisyńczyków. Ale do czego to prowadzi? Do zagłady cesarstwa. „Znajomość języka angielskiego – usłyszał nasz autor – czytanie prasy zagranicznej i studia po europejskich uniwersytetach tym się mianowicie kończą, że powstaje środowisko radykalnej inteligencji, która myśli o zmianie ustroju. Cesarz kształci republikanów”.

Rezultatem tego procesu – dowodzili rozmówcy – będą zaburzenia i koniec monarchii. Czytelnik tej książki sprzed półwiecza nie może odpędzić myśli, że tak właśnie brzmi prolog do napisanego po dwudziestu latach „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego.

III

Do najświetniejszych fragmentów książki Jacka Bocheńskiego należy opis wojny domowej w Sudanie pomiędzy arabską północą a czarnym południem. To jakby książka w książce – studium buntu poniżonych, opowieść o konflikcie etnicznym w kraju postkolonialnym. Paradoks postkolonializmu: Arabowie nienawidzą Anglików, ale Murzyni czekają na angielską pomoc, gdyż tylko ona może ich ocalić przed zemstą arabską. A gdy konfliktowi etnicznemu towarzyszy konflikt religijny, to mamy mieszankę piorunującą, której wybuch jest trudny do opanowania.

No i wybuchła ta wojna – krwawa i okrutna, obustronnie zakłamywana, jedna z tych beznadziejnych wojen, które nigdy się nie kończą. Bocheński notował w dzienniku podróży: „Pragnę zachować neutralność, ponieważ wszystko, co wiem, dowodzi, że nie należy opowiadać się bez zastrzeżeń po niczyjej stronie. Obie splamiły się krwią. Zazwyczaj skłonni bywamy przypisywać rządowi, który morduje, większą zbrodniczość niż buntownikowi zabijającemu rządowych administratorów, tylko dlatego, że rząd jest silniejszy. Istotnie, rząd morduje przeważnie dwa razy – przed buntem i po buncie. Buntownik robi to raz, w czasie buntu. A gdyby zwyciężył? Czy nie postępowałby tak samo jak rząd? Wszak obecny rząd sudański stanowi poniekąd reprezentację byłych buntowników”.

Nasz autor chciał poradzić swym rozmówcom z Sudanu, by „nie proponowali powstań i rewolucji, bo to już było, skutki są im wiadome...”. Najpewniej nikt by go nie posłuchał, bo ludzie zrewoltowani, gdy czują zapach krwi, nie słuchają już takich pouczeń.

Tamta wojna skończyła się klęską południa. Część buntowników skapitulowała, resztę tropiono długo jeszcze po lasach. Na tym – pisał Bocheński – „polegał ów koniec świata. Ale nie wszyscy zginęli. Każdy koniec świata tym się bowiem odznacza, że zawsze pozostają po nim jacyś żywi”.

Pozostają – by zrodzić mścicieli. I biją się, i mordują się w Sudanie – po dzień dzisiejszy. Dlaczego?

IV

Nie uzyskujemy na to pytanie prostej odpowiedzi.

Przebywając w Nigerii, Jacek Bocheński był świadkiem rozmowy, której treść zanotował. „Zaczynam rozumieć Murzynów. Powoli wnikam do rozmowy i już widzę, że ci ludzie duszą się w krawatach z przyczyn politycznych. Usiedli tu w imię wolności i sprawiedliwości. Freedom and justice. Okazuje się bowiem, że oni też wiedzą o angielskich stołach i aparatach klimatyzacyjnych za ścianami, o homarach i rumsztykach, że wiedzą albo przynajmniej podejrzewają, co tam jest w Lagosie, jakie ślimaki, jakie whisky, »Times«, ręczniki, klozety, siusiu i kupka. Ale niewiele mówią o tym, tylko tak jakoś patrzą. Mówią: »Niepodległość uzyskamy w roku 1959«. I znowu patrzą. Jednak ich wzrok jest bardzo osobliwy, bo wydaje się, że patrzą w tej sprawie, na temat homarów, ręczników, whisky i klozetów, może trochę z głodu. Tymczasem sami urządzili sobie stoły, pozakładali krawaty i tak dojrzewają do suwerenności, a nawet głośno krzyczą »służba« – całkiem inaczej niż Anglicy, nie »servis«, lecz »saavis«. Tyle lat muszą dojrzewać, choć nie lubią tego zajęcia, bo któż by chciał ciągle siedzieć, patrzeć głodnym wzrokiem i dojrzewać? Więc o tym też nie mówią. W głowie im teraz partie, pieniądze, kariery i skandale publiczne. Mnie również wtajemniczają w kłębowisko kłótni, przekupstw, nadużyć i powoli się dowiadują, kto komu za co płaci (ale to nieprawda), co komisja stwierdziła (ale to nieprawda, że tak było), niestety – jednak stwierdziła (a właśnie że komisja też przekupiona, tylko przez kogo innego).

Wnet wyłania się nowy przedmiot sporu. Bo jest zachodnia Nigeria, jest wschodnia i dochodzi jeszcze północna. Zachód nie zgadza się na Wschód, Wschód gotów się zgodzić na Zachód, ale Północ nie zgadza się ani na Zachód, ani na Wschód, i w ogóle nie zgadza się na całe Południe. To wszystko ktoś natychmiast prostuje: tak było dawniej, dzisiaj nie. Ostatnio Wschód zrobił to, Północ owo, a Zachód to i tamto, wskutek czego cały kraj zbliża się do zjednoczenia. W Nigerii mieszka wiele narodów, o, nawet przy tym stole jeden Nigeryjczyk nie rozumie mowy drugiego Nigeryjczyka i muszą posługiwać się językiem angielskim. Myślę, że się przecież do pewnego stopnia zjednoczyli, skoro tak razem siedzą w imię wolności i sprawiedliwości, ale oto wynika następny szkopuł. Co będzie z władzą arystokratycznych naczelników? Czy ich powaga nie ucierpi z powodu przemian politycznych, gdy Nigeria otrzyma niepodległość?”.

Takie to były spory w one lata... A potem – pół wieku wojen domowych, zamachów stanu, przewrotów. I tylko nędza była trwała. Dlaczego?

Książka Bocheńskiego wymusza te pytania, choć nie udziela odpowiedzi. Kłopot w tym, że żadna z książek napisanych w minionym półwieczu nie odpowiada na te pytania. Natomiast ta książka uczy pokory. Uczy, że są pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi; że arogancją jest żywić przeświadczenie o tym, jaka będzie przyszłość; że trzeba wielkiej ostrożności, gdy idzie się na służbę państwa; że spotkanie z Innym jest dobrym lekarstwem na megalomanię narodową; że – wreszcie – historia nie ma końca, a przesiadka z muła do cadillaca nie czyni człowieka lepszym. Chociaż z całą pewnością jest to bardziej wygodny środek lokomocji.

V

Istnieją zdania, które nagle czynią jasnym sens całej książki. Jacek Bocheński zastanawia się już na wstępie:

„Który koniec świata ma się liczyć? Nie ma chyba przykrzejszego uczucia aniżeli ból spowodowany tym, że czyjś koniec świata nie jest uznany bez zastrzeżeń i tak, jak na to zasługuje. Należy szanować tragiczne prawo własności, dzięki któremu ludzie różnych ras i narodów, wyznawcy poszczególnych wiar, mieszkańcy rozmaitych kontynentów i miejscowości, jak Żydzi, Murzyni, muzułmanie lub pogorzelcy Hiroszimy, mają swoje odrębne eschatologie. Każda z nich jest jednako najważniejsza. Nie trzeba Japończykom z Hiroszimy mówić o Żydach z Treblinki ani odwrotnie. Są to dwa odmienne końce świata, wzajemnie przerastające się rozmiarem nieszczęść. Niczyjego bólu nie uciszy nigdy wiadomość, że pod kimś innym rozstępowała się ziemia głębiej albo okrutniej, albo dłużej. Prawda jest w tych wypadkach względna i zmienia się zależnie od tego, kto jej słucha. Nie ma większej prawdy dla Żydów niż o ich losie. Prawda o jakiejś innej tragedii może w pewnych okolicznościach pobrzmiewać uszom Żyda fałszywie i natrętnie”.

Sądzę, że te refleksje warte są niejednej uważnej lektury. Czy wiodą one do relatywizmu i cynizmu? Dzisiaj z pewnością niejeden z moralistów jedenastej godziny byłby gotów sformułować taki zarzut. Nie miałby jednak racji. Pokora nie oznacza relatywizmu; nie jest wezwaniem do cynizmu, lecz do refleksji; nie jest afirmacją bezsensu, lecz szukaniem sensu.

Jacek Bocheński zanotował opinię pochodzącą z ówczesnych krajowych debat, gdy „odwilż” dobiegała końca i zamierała wiara w demokratyczny, zreformowany komunizm. „Bądź co bądź, wszelkie ustalanie skutków na podstawie tak zwanej znajomości przyczyn wydaje się coraz bardziej niepewne i zawodne. Przypuszczamy, że nasze kardynalne nieszczęście na tym przede wszystkim polega, iż żyjemy w epoce, która, kompromitując dotychczasowe reguły różnorodnych faktów i zjawisk, nie zdołała jeszcze dopatrzyć się reguł nowych. Nic jednak śmieszniejszego nad okrzyk: »Rany boskie, ten świat nie ma sensu!« – jeśli się chce jednocześnie uchodzić za istotę tragiczną. O ile cokolwiek jest tragiczne, to chyba nadzieja. Lecz do nadziei mają prawo ci, którzy opowiadają się za sensem, natomiast uznanie bezsensu wyklucza nadzieję, wyklucza zatem tragedię”.

Ja miałem być tragiczny? – zdumiewał się Bocheński.

A jednak chyba tak – zauważy czytelnik. Jeśli bowiem wybór sensu oznacza zgodę na tragiczność istnienia, to ta zgoda jest zarazem afirmacją świata, w którym wszystkie rozwiązania – nawet te najlepsze z możliwych – są kruche i niedefinitywne. Taki wniosek – tyleż banalny, co odkrywczy – wynika z pogłębionych studiów na temat: słoń a sprawa polska.

VI

Była to – myślę – ważna lekcja na czas, który nadchodził. Po wielu, wielu latach ten czas nadchodzący – a więc czas rozpostarty pomiędzy książką Jacka Bocheńskiego i tamtym końcem świata a końcem świata komunizmu – a dziś już szczęśliwie miniony, scharakteryzował celnie młodszy o pokolenie od Bocheńskiego węgierski pisarz Peter Esterhazy („Księga Hrabala”, tłum. Justyna Goszczyńska, Izabelin 2003).

„Kiedyś, za górami, za lasami – pisał Esterhazy po kolejnym końcu świata – kiedy rewolucję uznawano jeszcze za kontrrewolucję (...), po terrorze czerwonym, białym i wszelkich innych odcieni, ten szary terror – nazywany kanałem reformatorskiego komunizmu – płynął sobie powoli i stosunkowo spokojnie; nikogo nie wieszano i nikogo nie rozrywano na strzępy, życie ludzi niszczało nie tak, jak trzydzieści-czterdzieści lat temu, historia nie obalała postaci tak, że potem nie pozostawało im nic poza siedzeniem samotnie na brzegu nieznanego rowu i jedyną namacalną rzeczą ocalałą z ich życia był właśnie ten rów; według tego czasu ludzkie życia nie wywracały się do góry nogami, tylko... wypaczały się, opadały, pochylały się”.

Tak właśnie ów czas – zwany także „naszą małą stabilizacją” – widział pisarz. Natomiast mądry socjolog nazwał tę epokę komunizmu „ślepym zaułkiem modernizacji”. Sowieccy reformatorzy mówili później o „latach stagnacji”. Jacek Bocheński zaś, antycypując przyszłość, zanotował: „ulegam okolicznościom, tańczę, jak mi grają”. I większość tańczyła tak, jak grano. Sam Bocheński należał do mniejszości – tańczył inaczej. Aż do kolejnego końca kolejnego świata.

VII

Ale co robić po tym końcu świata? Jak żyć?

Rozmyślając o sudańskim końcu świata, Jacek Bocheński zapisał: „Łaska wyklucza przyjaźń, jest aktem wyższości, nie pojednania. W uczciwym współżyciu nie istnieją przebaczenia. Przebaczenia potęgują niechęć. Trwają póty, póki ten, komu przebaczono, nie odczuje, że został w istocie pokonany, a ten, kto przebaczył, nie znudzi się chwilową słodyczą swego wspaniałomyślnego postępku. Krótki okres bezpośrednio po procesie stanowił prawdopodobnie to stadium przejściowe, kiedy obie strony były jeszcze ukontentowane dodatnimi skutkami przebaczenia. Lecz okres ten musiał szybko minąć. Uznałem, że byłoby lepiej opuścić południowy Sudan”.

Chciałoby się rzec: zgoda, Jacku, dwa razy – zgoda! Dobrze, że opuściłeś Sudan, bowiem gdybyś tam pozostał, mógłbyś już nie napisać tej książki ani żadnej innej. Zgoda i na to, że każde przebaczenie kryje w sobie liczne dwuznaczności – nigdy nie jest definitywne i niczego nie rozwiązuje ostatecznie, raz na zawsze.

Ale cóż lepszego możemy zaofiarować swojemu czasowi i swojemu światu niż odpuszczenie własnych krzywd – choćby po to, by móc dalej razem żyć w tych samych miastach, by ograniczyć śmiercionośną logikę i dziką namiętność odwetu?

Piszę świadomie: ograniczyć. Bowiem – i tego także uczy świetna książka Jacka Bocheńskiego – zlikwidować jej niepodobna.

VIII

Podróże do Afryki bywają pożyteczne. Gdy tam rozważa się temat: słoń a sprawa polska, staje się oczywiste – Polska jest wszędzie.

Gorzej, że Afryka zaczyna być wszędzie. W Polsce służby specjalne organizują prowokację wobec urzędującego wicepremiera – jest on podsłuchiwany i inwigilowany. Inwigilowany jest także urzędujący minister spraw wewnętrznych. Gdy prowokacja kończy się fiaskiem, a z inwigilacji nic nie wynika – obaj politycy tracą stanowiska. Natomiast szef rządu wciąż walczy z tajemniczym „układem” i demonstruje świetne samopoczucie.

Nieco później minister ląduje w więzieniu wraz z byłym szefem policji i prezesem potężnej firmy PZU. Zatem: z czym może się kojarzyć ta deklaracja premiera, że wszystko w Polsce idzie normalnie, że nic nadzwyczajnego się nie dzieje, że aresztowania to zwykła, rutynowa działalność prokuratury? Nie wiem. Może to być echo deklaracji Roberta Mugabego, szefa państwa Zimbabwe, lub Hosni Mubaraka, prezydenta Egiptu. Doprawdy nie wiem, na kim wzoruje się premier polskiego rządu. Rewolucja moralna na wzór afrykański ante portas.

Pożar w burdelu trwa.

Jacek Bocheński: „Pożegnanie z panną Syngilu”.

Wyd. Czytelnik, Warszawa 1963

„Gazeta Wyborcza” nr 204 z 1-2.09.2007
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: