Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wstręt - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Wstręt - ebook

Jak mocno można nienawidzić siebie?

Ile samotności zniesie człowiek?

Czy naprawdę rozumiesz, co przeżyłaś?

Dziwne lata dziewięćdziesiąte: krzyż nad drzwiami, hot dog z budy, naród w rozkroku. Tuż po nich współczesność: popfeminizm, popkultura, popludzie aspirujący do życia jak z amerykańskiego serialu. Ale to nie Stany, tylko Polska. A w niej Iza. Dwadzieścia lat temu wściekła nastolatka zmagająca się z samotnością, poczuciem niedopasowania i zaburzeniami odżywiania, dziś dorosła kobieta, która szuka prawdy o sobie. Czy potrafi kochać i być kochaną? Komu ufa bardziej: sobie czy swojej terapeutce? Dokąd doprowadzi ją uciekanie od problemów?

„Wstręt” to opowieść o złości i autoagresji, o niezgodzie na rzeczywistość i patriarchat, o walce, sile i potrzebie miłości. Choć to książka mocna jak uderzenie pięści, to niesie promyk nadziei. Opowiada autentyczną, bolesną, ale też pełną cierpkiego humoru historię stawania się kobietą.

„Bohaterka Malwiny Pająk wychodzi z przemocowego domu – ale przemoc zabiera ze sobą, by nie ustawać w ćwiczeniach z autodestrukcji. „Wstręt” opowiada o bolesnym dorastaniu w nienawiści do siebie i swojego ciała, o rozpaczliwych próbach odzyskania siebie. I o dojrzewaniu do bycia sobą. Mocna, potrzebna literatura”.

- Katarzyna Kazimierowska, szefowa działu Kultura „Pisma. Magazynu opinii”

„Wrogi świat, dysfunkcyjna rodzina i najbardziej obca rzecz – własne ciało. Malwina Pająk pisze o tych sprawach z językowym szwungiem, narracyjnym biglem i humorem, któremu trudno się oprzeć”.

- Juliusz Kurkiewicz, redaktor naczelny „Książek. Magazynu do czytania”

„Bolesna opowieść, ale piękna książka”.

- Martyna Bunda

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-771-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Sto gramów jabłka to pięćdziesiąt dwie kilokalorie. Średniej wielkości ligol waży sto osiemdziesiąt gramów, co daje 93,6 kilokalorii. Jabłko, które leży przede mną, ma ze trzy razy więcej. Bydlę.

Zastanawiam się, jak by to było zanurzyć zęby w chrupiącej skórce, wbić się kłami w soczysty miąższ, naruszyć gładką strukturę owocu, poczuć na języku słodki sok, pozwolić mu spływać powoli po brodzie i nadgarstkach jak spermie po twarzy podrzędnej aktorki porno, o ile istnieją w ogóle aktorki porno nadrzędne. Jedzenie jest jak seks: pierwotne, groteskowe, pozbawione wdzięku. Polega na uleganiu instynktom, utracie kontroli, a wszystko w imię chwilowej przyjemności, na dodatek bez happy endu, bo to, co penetrujecie, i tak prędzej czy później zamienia się w gówno.

Kawałki przeżutego owocu płyną rozedrganym, pulsującym przewodem pokarmowym, trawione, absorbowane i przerabiane na kilogramy. Glukoza, fruktoza, tłuszcz. Zwały bladoróżowego mięsa naznaczone białymi rozstępami, wystające znad pasków u spodni, odcięte linią za ciasnych majtek pod obcisłymi sukienkami, wyłażące spod gardeł, pach i pachwin, okalające łokcie, kolana, kostki oraz narządy wewnętrzne. Wątroba, trzustka, jelita, wszystkie flaki zanurzone w płynącej bez końca rwącej rzece lipidów.

Ciała, które widuję na ulicach, wywołują we mnie naprzemiennie odrazę i zazdrość. Te zapuszczone, rozlewające się na wszystkie strony sprawiają, że chce mi się rzygać. Gardzę grubasami. Zazdroszczę zgrabnym: nastolatkom z tyczkowatymi nogami, płaskimi brzuchami i znikomymi piersiami; młodym dziewczynom o wąskich taliach i szerokich biodrach w sam raz do tego, by nimi kręcić albo wypychać na świat oślizgłe płody; zazdroszczę nawet kobietom w wieku mojej matki, których bujne piersi i ciężkie pośladki falują w rytm kroków stawianych na coraz masywniejszych, ale wciąż zgrabnych łydkach. To przez takie jak one, ściągające na siebie wzrok i uwagę otoczenia, mam ochotę zapaść się pod ziemię, zniknąć. Albo wręcz przeciwnie: skrzywdzić, zniszczyć, unicestwić ten bezkształtny wór, w który wsadzono mnie bez mojej zgody i z którym kazano mi się identyfikować. Oto ciało moje.

Wącham jabłko, z trudem przełykając ślinę. No, zjedzże je wreszcie, powiecie, to tylko owoc. Owoc zdrowy, dietetyczny, idealny do schrupania. Dobry na troski, cholesterol i perystaltykę jelit.

Dlaczego nie chcesz zjeść głupiego jabłka? – zapytacie.

Odpowiem: –

*

Panie borze, puszczo święta, dziękuję za psychotropy, jedyny wynalazek, który naprawdę zmienił coś w historii ludzkości, nie niszcząc przy tym flory, fauny i fitoplanktonu. Dzięki nim jesteśmy w stanie znieść wszystko to, co sami sobie zgotowaliśmy: wojny, gwałty, pandemie, globalne ocieplenie i botoks.

Równie mocno, choć jednak trochę mniej, dziękuję za alkohol. Pozwala nie oszaleć od psychotropów, które sprawiają, że wszystko staje się do zniesienia. Tymczasem świat nie jest do zniesienia, świat jest okrutny, parszywy i zły. Znoszenie go jest jak odwracanie głowy w momencie, gdy drugi człowiek skacze z mostu. Trochę nie na miejscu.

Psychotropy pozwalają się nie zabić, alkohol – igrać ze śmiercią z bezpiecznej odległości.

Ciężko jest żyć w obliczu niespełnionych oczekiwań.

Miałam być inna.

Zdolniejsza. Piękniejsza. Lepsza.

Miałam wieść życie jak z nowoczesnego serialu o aspirującej klasie średniej: prężna kariera, fajny mąż, piwniczka na wina, kiecki od Łukasza Jemioła, dom z widokiem i widok na przyszłość.

Miałam być kochana. Spełniona. Zrównoważona.

Miałam być kimś, a jestem… Cóż. Jestem.DOM

– Jedz.

Matka patrzy na mój talerz z rozgrzebanymi ziemniakami, pokrojonym w kostkę kotletem i walającą się wokół surówką. A przecież ja zjadłam, i to aż za dużo. Trzy kawałki mięsa, dwa widelce ziemniaków, co najmniej połowę dziwnego miksu marchewki, jabłka i cebuli, ni to słodkiego, ni to słonego, ale na pewno dopieprzonego. Matka ostatnio dużo pieprzy.

– Najadłam się – mówię.

Ona milczy, porusza nerwowo żuchwą, ale nawet na mnie nie patrzy. Ucieka wzrokiem gdzieś w bok, jakby tam czekała na nią magiczna Wróżka Jedzeniuszka, która wciśnie mi schabowego do gardła, albo sam Jezus Chrystus, który wpadnie na serniczek i małą czarną prosto z krzyża.

Hokus pokus

Czary mary

Nie ma zbawienia

Bez jedzenia

Kara na ciebie czeka

Sroga

Chyba że zwrócisz się

Do Boga

Biały chleb winem

Zapijesz

I w końcu jak człowiek

Przytyjesz

– Popatrz. – Wskazuję widelcem na ziemniaki, pod którymi poukrywałam kawałki schabu. – Ziemniaczki zostawiłam, mięsko zjadłam – ironizuję, wpychając głęboko w rękaw kolejną chustkę higieniczną z wyplutym kotletem.

Ukrywanie rozmokłego papieru w ubraniach nie jest wcale tak proste, jak mogłoby się wydawać. Istnieje ryzyko, że wilgotne plwociny rozmiękczą chusteczkę. Zimny kotlet przyklejony do przedramienia to jeszcze pół biedy. Gorzej, gdy przeżute jedzenie wypada na podłogę na oczach świadków. Świadkowie potrafią karać za to ze szczególnym okrucieństwem.

Matka wpatruje się w mój talerz. Widzę, że ma ochotę sprawdzić, czy mówię prawdę, ale też zdaje sobie sprawę, że zbliża się godzina powrotu ojca do domu.

– Posprzątaj – słyszę.

A jednak wygrał nałóg. Matka wstaje, wyciąga marlboro z torebki i wychodzi na balkon na papierosa. Ojciec nie wie, że pali. Gdyby się dowiedział, urządziłby awanturę, a awantura w jego wydaniu to coś, czego matka boi się najbardziej, choć to nie ona obrywa rykoszetem.

Pospiesznie biegnę do łazienki, spuszczam w toalecie wilgotną breję. Czuję dreszcz pełznący po plecach. Po raz kolejny w tym tygodniu udało mi się oszukać matkę i ojca, utwierdzić ich w przekonaniu, że są w stanie mnie kontrolować. Nie są. Tylko ja mogę decydować o tym, co dla mnie dobre. Tylko ja. Tylkoja. Tylkojatylkojatylkoja. Tylko.

Lubię zasypiać zwinięta w kłębek, najbardziej na prawym boku, nogi pod brodą, dłonie pod głową. Teraz już tak nie mogę, bo kiedy kolana stykają się ze sobą, czuję ból, jedna kość trze o drugą.

Między udami mam dziurę, przez którą mogłaby przejechać ciężarówka, tak mówią. Tylko co mi po dziurze, kiedy tłuszcz zalega na udach i pośladkach, wypełnia przestrzeń między żebrami? Szczypię się tam mocno i wbijam paznokcie w skórę, spinaczem do prania zbieram fałdy tłuszczu, wyobrażając sobie, jak bym wyglądała, gdyby ich nie było. Ciało piecze i jest czerwone, fantazjuję wtedy, że biorę cienki ostry nóż i odkrawam wielkie połacie mięsa, rzeźbiąc swoją figurę na wzór Kate Moss albo Milli Jovovich. Nawet rozległe sine blizny byłyby lepsze od tego bębna.

Bęben maszyny losującej jest pusty. Burczy.

Przekręcam się na brzuch, spanie na plecach jest nieprzyjemne, to trochę tak, jakby człowiek wystawiał się do świata całym sobą, jakby zapraszał: patrzcie, oto jestem, niczego się nie boję, przyjmę każde słowo i spojrzenie. Ale ja nie chcę nikogo zapraszać. Chcę się zamknąć, zniknąć, ukryć przed ludźmi, przed ich ześwinieniem i głupotą.

Zza ściany dobiega lekkie posapywanie matki i chrapanie ojca. Wstaję bezszelestnie, po omacku sięgam do zielonej kostki z naszywkami zawieszonej na oparciu krzesła obrotowego. Wyciągam paczkę gum do żucia. Po chwili wahania włączam lampkę, czytam skład na opakowaniu: sorbitol, maltitol, aspartam. Wartość odżywcza na sto gramów: sto czterdzieści cztery kilokalorie. Opakowanie waży czternaście gramów, to dwadzieścia kilokalorii, a więc jedna guma ma niecałe dwie kalorie. Jestem w stanie to zaakceptować.

– Co robisz?

Nie słyszę nawet, kiedy ojciec wchodzi do pokoju. Sztywnieję na dźwięk jego głosu.

– Dlaczego nie śpisz?

– Pić mi się chciało – kłamię. Gaszę lampkę i wskakuję z powrotem do łóżka.

Ojciec zapala światło, rozgląda się, szuka wzrokiem szklanki z wodą, jak zawsze usiłuje przyłapać mnie na gorącym uczynku.

– Z kranu piłam – mówię. Niech on stąd idzie.

– Co tam masz? – Wskazuje na moją dłoń.

Chowam rękę pod kołdrę, ale już za późno, on już jest przy mnie, już siłą rozwiera palce zaciśnięte na paczce gum do żucia, już wyrywa ją z wypiekami na twarzy, zasapany, brzydki i zły.

– Co mówiłem? – W kącikach jego ust pojawia się ślina. – Co mówiłem?! To przez te świństwa tracisz apetyt. A potem masz pretensje, że trzeba cię karmić jak niemowlaka. A tak wyglądasz, że się patrzeć nie da! Dziewuchy w twoim wieku tyłki mają, cycki, a ty co? Z przodu deska, z tyłu deska, takaś urodziwa. Nikt cię nie będzie chciał, już cię nie chcą. Skończysz jak ten, ta… – urywa, z trudem łapie oddech.

Unoszę brwi. Chętnie się dowiem, jak skończę. Jak ­Janis Joplin? Nancy Spungen? Christiane F.? Idę o zakład, że nie zna tych kobiet, w końcu nie przesłuchał w życiu ani jednej dobrej płyty, nie przeczytał ani jednej książki, w teatrze też nigdy nie był.

– Następnym razem całą paczkę ci do gęby wpakuję – cedzi przez zęby, po czym gasi światło i wychodzi.

Pięć minut później ciszę znów rozrywa jego miarowe głośne chrapanie. Wiercę się w łóżku, słyszę, że matka za ścianą robi to samo, a słyszę dobrze, bo ojciec znów nie zasunął drzwi od mojego pokoju. Choć drzwi to dużo powiedziane. Kawałek sztucznej skóry zwiniętej w harmonijkę, przesiąkniętej smrodem małomiasteczkowej egzystencji, w dupie byłaś, gówno widziałaś, jak mawia „tato”.

Pod poduszką wciąż trzymam kanapki podane przez matkę na kolację. Do tej pory nie miałam okazji się ich pozbyć. Najprościej byłoby wyrzucić je przez okno, ale okna mamy stare, drewniane, skrzypią. Poczekam dzień albo dwa, aż w koszu uzbiera się górka śmieci, wtedy wsunę chleb pod stertę obierków.

Dotykam dłonią rozmiękłego sera na gąbczastym pieczywie. Przez ułamek sekundy myślę o tym, żeby wyciągnąć tę zwiędłą bułkę i wpakować ją całą do ust. Na szczęście to tylko przebłysk, chwilowa słabość. Wyjmuję dłoń spod poduszki i z obrzydzeniem wycieram utytłane masłem palce o prześcieradło. Od smrodu topniejącego sera robi mi się niedobrze.

– Masz kanapkę. – Kładę przed Maksem zapakowaną w papier bułkę pszenną z masłem, sałatą, szynką, majonezem i pomidorem, którą dziś rano matka wepchnęła mi do plecaka.

Siedzimy w pustej sali, jak zwykle na długiej przerwie ludzie pobiegli do sklepiku albo za szkołę na papierosa.

Maksa znam od czterech lat, mieszka po drugiej stronie ulicy w trzydziestopięciometrowym mieszkaniu z matką, dwoma braćmi i maniakalno-depresyjnym ojcem. Głównie to nas łączy – nasi starzy są chorzy psychicznie, z tym że jego ojca ktoś już kiedyś zdiagnozował.

W pierwszej klasie liceum poprosiłam Maksa o pomoc z fizyki, bo ojciec zagroził, że jeśli jeszcze raz dostanę jedynkę z klasówki, zaprezentuje mi zasady dynamiki na mojej własnej skórze.

Polubiliśmy się, choć więcej nas dzieli, niż łączy. Maks słucha rapu, ja punka. On nosi dresy i adidasy, ja martensy i bluzki zrobione z rajstop. On ma rodzeństwo, ja jestem jedynaczką. Jemu podobają się niewinne blondyneczki w pastelowych sweterkach, mnie nie podoba się nikt. On wygrał olimpiadę z fizyki, gra w kosza i jara dżointy, ja wygrałam olimpiadę z polskiego, wstydzę się gier zespołowych i boję marihuany. Nikt o zdrowych zmysłach nie wróżyłby nam świetlanej przyszłości, a jednak śpimy czasem w jednym łóżku bez dotykania.

– Dzięki. – Maks przesuwa bułkę mechanicznie w swoją stronę, po czym opiera się plecami o krzesło i składa dłonie na piersi jak do snu albo do modlitwy. On zapada się w sobie, ja wpatruję się w niego.

– No co? – pytam.

– Kilimandżaro – mówi. – Ojciec wziął pożyczkę i zamówił sto kilo kociej karmy. Nowy pomysł na biznes. Fajny, nie? Od weekendu mieszkam w kuwecie.

„Kilimandżaro” to nasz szyfr, określenie na kolejny napad manii ojca Maksa. Gdy popada w depresję, mówimy, że zanurkował. „Ojciec znów zanurkował” – rzuca Maks, a wszyscy myślą, że ma takiego fajnego starego – nurka i alpinistę.

– Na pewno nie chcesz tej bułki? – upewnia się.

Powoli odwija papier, wbija zęby w pachnące pieczywo, rozrywa szynkę, którą ostentacyjnie zgarnia z brody językiem, kropla majonezu zostaje mu na wardze. Żuje cicho, powoli, delikatnie przymykając przy tym powieki. Przyglądam się mu z rosnącą fascynacją, która dość szybko zamienia się w obrzydzenie.

– Idziemy po szkole na skałki? – pyta, przełykając głoś-no, gugh.

Skałki to wzgórza zaraz za naszym liceum. Większość ludzi z okolicznych szkół chodzi tam na wagary. Wieczorami w szczelinach skalnych można zobaczyć migdalących się homoseksualistów ze spodniami spuszczonymi do kostek. Chłopaki z klasy lubią na nich polować i zabierać im ubrania albo tarasować wyjście, ale Maks tego nie robi.

Mamy swoją ulubioną górę – jest najwyższa, dlatego zazwyczaj nikt na nią nie wchodzi. Wiatr wieje tam niemiłosiernie, ciężko rozmawiać, nie wspominając o zapaleniu papierosa, ale ma swój klimat, widać z niej jak na dłoni całą okolicę, podczas gdy ciebie nie widzi nikt, wystarczy usiąść między krzewami.

– Dziś nie mogę. Powtarzam rozmnażanie – odpowiadam.

– Umiesz przecież.

– Nie.

– Jesteś najlepsza w klasie z biologii. Czego ty się jeszcze uczysz?

– Nie uczę się. Powtarzam – usiłuję mu wytłumaczyć, ale Maks patrzy na mnie tak samo jak wtedy, kiedy mówi o swoim ojcu. Nie rozumie, że umieć to za mało, że wiedzę trzeba utrwalać, systematyzować i katalogować tak, by móc z niej skorzystać o każdej porze dnia i nocy. Nie rozumie, że wiedzieć znaczy być. Nieświadomy powagi sytuacji zwija papier po bułce w kulkę i rzuca nim do kosza na śmieci w rogu sali. Pudło.

W szpitalu jest jasno. Za jasno. Leżę i pozwalam się obmacywać obcemu mężczyźnie.

– Tu boli? – pyta.

Kręcę głową.

– Tu? – Facet nie ustaje w poszukiwaniach sprawcy całego zamieszania.

Ja wiem, ja ci powiem, doktorku. Stoi tuż za tobą. To moja stara, ale może być twoja, niech stracę, dopłacę. Lekarz uciska mój brzuch centymetr po centymetrze i przygląda mi się badawczo. Jego dłonie są chłodne i szorstkie.

– Jadłaś śniadanie? – pyta.

Kiwam głową. Jadłam, bo mnie matka zmusiła.

– Co? – drąży.

Gówno, odpowiadam w myślach. Patrzę na matkę nienawistnym wzrokiem, ona odwdzięcza się zatroskanym spojrzeniem. I tak od lat.

– Dwie kromki chleba z masłem i pomidorem – matka spieszy z wyjaśnieniem. – Panie doktorze, przecież to nie jest normalne, żeby od dwóch kanapek miała takie bóle. Zwłaszcza że chleb biały, lekkostrawny, pomidory sparzone, masło świeże, dziś rano kupione… – urywa.

– Zapraszam na wagę – spokojny, rzeczowy głos lekarza, tak inny od rozedrganego głosu matki, sprowadza mnie na ziemię.

Dlaczego ona tu w ogóle jest? W styczniu skończyłam dziewiętnaście lat. Jakim prawem weszła ze mną do gabinetu? Już otwieram usta, już chcę powiedzieć głośno i wyraźnie, że nie życzę sobie jej obecności, że jej obecność tutaj to pogwałcenie mojego konstytucyjnego prawa i że on, pan doktor, doktór pan, łamie przysięgę Hipokratesa, ujawniając dane dorosłej pacjentki osobom postronnym. I że ja sobie wypraszam, ja protestuję, a jak nie, to wychodzę. Ale nie ruszam się z miejsca.

– Za. Pra. Szam – lekarz sylabizuje, jakby mówił do przygłupa.

Nie chcę wchodzić na wagę. Wiem, jak to się skończy. Kolejną awanturą w domu, szlabanem na wyjścia, wmuszaniem we mnie jeszcze większych porcji jedzenia. Patrzę na matkę błagalnym wzrokiem.

– Słyszałaś, co pan doktor powiedział. – Matka wskazuje głową w kierunku pomalowanej białą farbą olejną wagi kolumnowej stojącej naprzeciwko.

Zeskakuję z leżanki, ląduję na ohydnych ciemnozielonych płytkach PCV i pokonuję tych kilka metrów dzielących mnie od narzędzia tortur najwolniej, jak potrafię. Jest mi na przemian zimno i gorąco, chyba się pocę. W kieszeniach nie mam nawet monet, a dwukilogramowy obciążnik, który jakiś czas temu ukradłam z sali od fizyki, przepadł. Ukryłam go tak dobrze przed starymi, że teraz sama mam problem, by go znaleźć.

– Zdejmij buty – nakazuje lekarz.

Tym razem to na niego kieruję błagalny wzrok, ale on patrzy gdzieś nade mną, a minę ma taką, jakby na sam mój widok chciało mu się rzygać. Tak, wiem, doktorku, jestem brzydka jak noc ze swoimi mysimi strąkami, za dużymi okularami i ciałem pozbawionym proporcji. Wcale ci się nie dziwię – kiedy patrzę na siebie w lustrze, też zbiera mi się na wymioty.

Ściągam martensy, dobrze, że włożyłam dżinsy, mogą ważyć z pół kilo, ciężkie są. Razem ze swetrem, koszulką, stanikiem, majtkami i skarpetkami dodadzą mi jakiś kilogram, może półtora… To już coś. Wchodzę na wagę, wypuszczam powietrze, wydymam brzuch, dociskam stopami zimną powierzchnię tak mocno, jak tylko potrafię.

– Wzrost? – Lekarz przesuwa odważniki w skupieniu. Odwracam wzrok.

– Metr sześćdziesiąt trzy – odpowiada matka, zanim zdążę otworzyć usta.

– Czterdzieści dwa kilo. Podamy kroplówkę – oznajmia lekarz i wychodzi z gabinetu, zamykając za sobą drzwi.

My zostajemy. Matka milczy. Czekam, aż zacznie swoją litanię, że ona już nie może patrzeć, jak się zabijam, że w końcu mnie ubezwłasnowolni, że jak tak dalej pójdzie, to nie wyjadę na żadne studia, że ona mi grosza złamanego nie da, że jej wstyd, bo się ludzie na ulicy za mną oglądają, że jej jedyne dziecko robi sobie krzywdę i że może ja jej powiem, jak z tym żyć, ale ona po prostu siedzi bez ruchu, płacze.

Wolałabym, żeby mówiła. Miałabym kolejny powód, by jej nienawidzić.

– Czyli nad morze? – zagaduje Roman, rozlewając wódkę do trzech kieliszków: dla siebie, dla Ewki i dla mnie.

Siedzimy we trójkę w pokoju, który ojciec mojej przyjaciółki szumnie nazywa salonem, choć znajdują się w nim jedynie stara, skrzypiąca wersalka, ława i telewizor wetknięty w meblościankę.

– Taki jest plan – odpowiadam lakonicznie, nie chcę zapeszać.

– Byłem nad morzem raz albo dwa. Na ulicy stał facet przebrany za kostuchę, a zaraz obok jakaś blondyna rozdawała obwarzanki… Co to były za obwarzanki. – Roman wzdycha i podnosi kieliszek do góry. – No to siup, dziewczynki! – mówi i czeka, aż jego córka i ja zamoczymy usta w gorzkiej, kręcącej w nosie taniej wódce.

Z Ewką znam się od zerówki. Przeżyłyśmy razem sporo pierwszych razów. Pierwsza lektura „Bravo Girl”, pierwsze angielskie słówka, pierwsza miesiączka, filmy pornograficzne na Polonii 1 i papierosy kupowane na sztuki. Zaprzyjaźniłyśmy się, choć tak samo jak w przypadku mnie i Maksa nie mam z nią wiele wspólnego. Ona jest odważna i kobieca, ja – wystraszona i pozbawiona bioder.

Po podstawówce Ewka postanowiła zostać artystką, więc poszła do liceum plastycznego, z którego wyrzucili ją po niecałym roku za nazwanie nauczyciela malarstwa zboczeńcem. Podobno skomplementował jej ogromne piersi, a jednej z nich nawet próbował dotknąć. Ewka twierdzi, że te cycki zaprowadzą ją kiedyś do grobu, ale moim zdaniem ona po prostu ma w sobie coś takiego – i niekoniecznie chodzi o piersi w rozmiarze G – co sprawia, że faceci w jej obecności zachowują się jak wygłodniałe psy spuszczone ze smyczy. To się chyba nazywa seksapil. Nie wiem, nie posiadam.

Ewka wyleciała za jednym zamachem ze szkoły i z domu, bo kiedy jej matka dowiedziała się o incydencie z profesorem, wystawiła córce walizkę za drzwi. Moja przyjaciółka zamieszkała więc u babci – matki ojca – ale nie zabawiła tam długo, bo któregoś dnia starsza pani weszła do łazienki bez pukania i przyłapała Ewkę na masturbacji do zdjęcia Johna Frusciante. Może babcia zareagowałaby mniej radykalnie, gdyby jej wnuczka robiła sobie dobrze ręką, a nie obraną marchewką. Po tym incydencie Ewka została wydziedziczona i bezdomna, w związku z czym rozpoczęła pielgrzymkę po znajomych, głównie ze szkoły. Trwało to dwa tygodnie, aż w końcu jej ojciec, w szerszym kręgu znany jako Roman Narkoman, zmiękł i wpuścił córkę do domu. Takiego obrotu spraw zupełnie nie spodziewała się pani Romanowa, która niewiele myśląc, spakowała manatki, wzięła młodszą siostrę Ewki pod pachę i odeszła na dobre. Papiery rozwodowe przyszły pocztą.

„Ale ze mną suka rozwodu nie wzięła” – mawia Ewka.

Teraz daje mi znaki, że czas iść: przewraca oczami, zaciska w linijkę pełne różowe usta i marszczy wysokie czoło. Wiem, co chce mi przekazać: lada moment Roman zacznie snuć opowieści dziwnej treści, po czym legnie na wersalce, pochrapując. Ewka się wścieka, gdy to widzę, chyba ze wstydu, ale mnie schlany Roman w ogóle nie przeszkadza. Lubię go. Mimo że pije i czasami śmierdzi, nigdy nie krzyczy, za to zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia. Swego czasu sporo podróżował, no i wie wszystko o punkowych kapelach. Tak naprawdę wcale nie chcę wychodzić, ale Ewka już tak rozpaczliwie wywraca oczami, że robi mi się jej szkoda.

– To ja powoli będę szła… – mówię, a kiedy napotykam zawiedziony wzrok Romana, dodaję szybko: – Psa muszę wyprowadzić.

Nie wiem, skąd mi się ten pies wziął.

– Pse-psa? – Roman czka i pierdzi. – Przepraszam – mówi. – Znałem kiedyś takiego jednego psa, Gierek mu było, kundel zawszony…

– Pa, tato – przerywa mu Ewka. – Zupę masz na kuchence – dodaje, przepychając mnie przez próg. Szybko zamyka drzwi na klucz, żeby Roman nie mógł wydostać się z mieszkania.

Wychodzimy w chłodny marcowy krajobraz. Niebo ma kolor dojrzałej śliwki, widać zarys księżyca, który wygląda jak niewyrośnięta pestka. Podświadomie szukam na niebie czegoś, co przypominałoby tłustego białego robaka toczącego owoc od środka, ale jak na złość żaden samolot nie nadlatuje, żadna gwiazda nie spada. Już pachnie wiosną, ale miejscami jeszcze grzęźniemy w pozimowej brei. Wieczorny chłód przenika na wskroś, wzdrygam się i otulam szczelniej kurtką.

– Idziemy za kościół czy na łąki? – pyta Ewka.

– Za kościół – decyduję, bo wiem, że tam będzie cieplej, a mnie ostatnio cały czas jest zimno.

Mały winkiel przytulony do schodów za parafią Miłosierdzia Bożego od dwóch lat jest naszą tajną miejscówką. Wiosną i latem zawsze, gdy nocuję u Ewy, przychodzimy tu z małymi świeczuszkami, dzięki którym oswajamy mrok. Kiedyś za kościołem urządzały-ś­­my seanse spirytystyczne, teraz głównie rozmawiamy, czasami gramy w karty albo pijemy tanie wino, a o świcie wracamy do domu, w razie gdyby matka albo ojciec dzwonili, żeby ściągnąć mnie na śniadanie. Do tej pory są święcie przekonani, że rodzice Ewki to para szanowanych w mieście chirurgów – Roman nosi takie samo nazwisko jak oni. Dobrze, że nigdy nie przyszedł do szkoły na wywiadówkę, bo ze swoim siwym irokezem i bliznami po igłach nie bardzo przypomina lekarza. W końcu ksywka „Narkoman” nie wzięła się znikąd. W latach siedemdziesiątych Roman zaczął produkować i ładować kompot. Robił to z powodzeniem przez prawie dekadę i nie przeszkodziły mu nawet narodziny córki. Dopiero kiedy władze odcięły dostęp do upraw maku, Roman postanowił, że pójdzie na odwyk i odstawi makiwarę. Jako jedyny miejscowy ćpun wyszedł z nałogu, a nawet się ustatkował. Co prawda słabo, bo z matką Ewki, no ale zawsze lepsze nieudane małżeństwo i alkoholizm niż AIDS albo złoty strzał. Chyba.

– Jadę do Włoch – oznajmia moja przyjaciółka, pociągając nosem. Przez to zimno raz po raz wycieramy gile o wyciągnięte rękawy swetrów.

– Po co? – pytam szczerze zdziwiona, bo Włochy kojarzą mi się głównie z makaronem spaghetti i fixem Knorra.

Nigdy nie byłam za granicą, no chyba że liczyć tę jedną wycieczkę szkolną w podstawówce do Czechosłowacji, na której zwichnęłam kostkę i dwa dni przesiedziałam w pensjonacie, grając w bierki z upośledzonym synem gospodyni. Zawsze podbierał mi trójzęby, skubany.

– Jagna ostatnio do mnie dzwoniła. Wiesz która? No, ojca siostra. Mówi, że w Mediolanie jest robota przy starych ludziach i że potrzebują młodych dziewczyn do sprzątania, gotowania, prasowania…

– Podcierania dupy – dodaję.

– Za taką kasę mogę podcierać. Posiedzę rok, dwa, zaoszczędzę, języka się nauczę, wrócę, to może do szkoły pójdę, maturę zrobię…

– A co z Romanem?

– A co ma być?

– Ktoś go musi pilnować chyba.

– Niech się sam pilnuje – warczy Ewka i szybko zmienia temat, jak zawsze, gdy mówimy o czymś dla niej niewygodnym. – A tobie co odbiło z tym Trójmiastem? Dalej się nie dało studiować? – pyta.

– Bo tam morze jest – wyjaśniam.

– A może, bo do domu daleko – stwierdza i pstryka petem do kościelnej rynny. Bez pudła.

– W populacji drożdży występuje przemiana pokoleń, czyli następowanie po sobie pokolenia haploidalnego i diploidalnego. Rozmnażanie płciowe drożdży polega na kopulacji haploidalnych komórek o przeciwnych znakach koniugacyjnych poprzez utworzone wyrostki…

Powietrze pachnie wiosną. Ptaki śpiewają, dzieciaki grają w gumę za blokiem. Zamykam okno, bo odgłosy z podwórka nie pozwalają mi się skupić, ale to na nic, zza ściany wciąż dobiega drażniące „bum”, kiedy jeden z uczestników udziela nieprawidłowej odpowiedzi. Matka i ojciec odprawiają swój coniedzielny poobiedni rytuał: piją kawę, jedzą ciasto i oglądają teleturniej. Uchylam harmonijkowe drzwi-nie-drzwi.

– Możecie trochę ściszyć? – pytam. – Uczę się – dodaję na wszelki wypadek.

Matka wstaje z wersalki bez słowa, sięga po leżącego na ławie pilota i ścisza telewizor o trzy jednostki. Wracam na tapczan, sięgam po podręcznik.

– Rozmnażanie płciowe drożdży to kopulacja haploidalnych komórek poprzez utworzone wyrostki, oczywiście komórek o przeciwnych znakach koniugacyjnych…

Zawsze powtarzam materiał na głos, dlatego potrzebuję ciszy i spokoju. Tymczasem za ścianą rozkręca się awantura.

– To kto w końcu rządzi w tym domu? – warczy ojciec.

– Oj, przestań, oglądaj – matka próbuje załagodzić sytuację, ale już za późno, już para bucha z nozdrzy, a racice ryją w dywan.

Ojciec podnosi głos:

– Ja w jej wieku obowiązki miałem, a nie tylko nauka i nauka! Taka mądra, a nawet prawa jazdy nie potrafi zrobić. Izka! – wrzeszczy. – Chodź no tutaj!

Fakt, oblałam. Nie specjalnie. Ja po prostu panicznie się boję, że nie zdam. Z nerwów już dwa razy zwymiotowałam na egzaminatora.

Odkładam książkę na tapczan, wstaję, odsuwam harmonijkę.

– Co ty myślisz, że całe życie będziesz się uczyć? – Ojciec bardzo lubi pytania retoryczne.

– Nie, ale…

– Teraz ja mówię! Do kuchni, zmywać gary po obiedzie!

– Umyte już – wtrąca matka pod nosem.

– To odkurzacz wyciągaj, posprzątasz – zarządza ojciec.

– Jurek, dopiero co porządki robiłam. Poza tym niedziela dzisiaj… – Matka zerka na mnie ukradkiem. Boi się.

– Ona ma niedzielę co dzień. Tylko leży i pachnie!

– Nie leżę, uczę się.

– Nie pyskuj! Tak ci wygodnie z nami? To stawaj tu i przysiady rób! – rozkazuje ojciec, celując we mnie palcem wskazującym.

Szczęki zaciska tak mocno, że aż zmienia się kształt jego twarzy. Oczy stają się jeszcze węższe, czoło zmarszczone. Z mężczyzny o dość łagodnych rysach w kilka sekund zamienia się w rozjuszonego, purpurowego noworodka z wąsem. Obserwuję tę transformację zaskoczona. Że też nigdy wcześniej jej nie zauważyłam.

– Jezu Chryste, Jurek! – Matka aż unosi się na kanapie. – Popatrzże na nią. Nie dość, że taka chuda, to jeszcze jej ćwiczyć każesz?

– Milcz! – ryczy ojciec, po czym zwraca się w moją stronę. – No co tak stoisz jak niemota? Rusz się.

Ruszam więc, wyobrażając sobie, jak uderzam go z pięści w twarz. Rach-ciach, rach-ciach. Słyszę dźwięk łamanych kości, czuję ciepło buchającej juchy, ale nie przestaję, uderzam dalej i dalej, tak mocno, aż drętwieje mi dłoń. Uderzam do utraty tchu, do nieprzytomności, zanurzając pięść coraz głębiej w mieszaninie kości, mięś-ni i ścięgien przypominającej pizzę pepperoni z podwójnym serem. Kiedyś lubiłam.

– Chcesz się uczyć? Proszę bardzo. Rób przysiady i powtarzaj. – Na twarz ojca wypełza uśmiech zadowolenia.

Widzę jego równe białe zęby i zastanawiam się, czy poderwał matkę właśnie na nie, czy może na ciało, które swego czasu było podobno tak atrakcyjne, że prostytutki same wsiadały mu do radiowozu i prosiły, żeby je aresztował.

– Raz! – odlicza.

Stoję nieruchomo, mam wrażenie, jakbym uniosła się kilka metrów nad ziemią i patrzyła na wszystko z góry. Nie ma mnie tu. U. Mar. Łam.

– Raz! – powtarza ojciec, wstając z wersalki.

Podchodzi tak blisko, że czuję jego oddech na skórze. Pachnie czekoladą i zjełczałym tłuszczem. Kątem oka dostrzegam też purpurową plamę wystającą znad kołnierza koszuli. Założę się, że jeszcze wczoraj jej tam nie było. Może to czerniak, myślę z nadzieją. Ojciec kładzie mi dłonie na ramionach i dociska mnie w kierunku podłogi.

– Raz! Nie słyszysz, co mówię?! – krzyczy, a krople jego śliny lądują na moich powiekach, czole i policzkach.

Nogi uginają się pode mną, robię pierwszy przysiad. Czuję, jak drży mi grdyka.

– Jurek, proszę… – Matka podchodzi do nas, łapie ojca za łokieć, ale ten odpycha ją mocno. Powinna krzyknąć, zrobić coś, tymczasem ona znika mi z oczu, gubi ostrość.

– Dwa! I powtarzaj!

– W komórce… która powstaje… zachodzi… kario… kariogamia – dukam, usiłując zapanować nad drżeniem nóg i głęboką potrzebą szlochu. Trzynaście.

Ojciec nachyla się nade mną, robię unik przekonana, że za chwilę mnie uderzy.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: